Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Pierwsze polskie wydanie klasyki true crime!
Przerażająca do szpiku kości i zaskakująco intymna legendarna już książka Ann Rule to opowieść kobiety, która zdaje sobie sprawę, że chłopak z dyżurki obok, jej przyjaciel, wrażliwy pracownik telefonu zaufania, to potwór w ludzkiej skórze.
Każdej przewróconej stronie towarzyszy zimny dreszcz, bo czy tak naprawdę znamy naszych bliskich?
Ted Bundy był jednym z najokrutniejszych amerykańskich seryjnych morderców, który przyznał się do zabicia przynajmniej trzydziestu sześciu młodych kobiet na terenie całego kraju. Skazano go na śmierć za trzy zabójstwa.
Korzystając z prywatnej korespondencji z Bundym, prowadzonej aż do jego egzekucji, Rule kreśli fascynującą opowieść rozpiętą między osobistą perspektywą a zawodowym profesjonalizmem dziennikarki będącej na tropie seryjnego mordercy, charyzmatycznego i inteligentnego człowieka, którego miała za przyjaciela.
Oto jego historia podwójnego życia, magnetycznej mocy, bezwzględnego przymusu i bezbronnych ofiar bestii. Spisana skrupulatnie przez kobietę, która myślała, że zna Teda Bundy’ego, dopóki nie zaczęła łączyć wszystkich dowodów i wyłonił się z nich przerażający obraz…
Gdyby tę historię wymyślił powieściopisarz, uznano by ją za zbyt nieprawdopodobną. Ann Rule chciała opisać serię niewyjaśnionych brutalnych zabójstw młodych, atrakcyjnych kobiet, a okazało się, że sprawcą morderstw jest jej sympatyczny przyjaciel. Jako autorka dostała jedną na sto milionów szansę od losu i potrafiła ją godnie wykorzystać bez uciekania się do tanich efektów. Niesamowita literatura faktu. Klasyka gatunku.
Marcin Meller
W tę historię trudno uwierzyć, ale wydarzyła się naprawdę. Dwójka zagubionych życiowo osób, niespodziewana przyjaźń i wreszcie koszmar, gdy wychodzi na jaw, że on – Ted Bundy – to jeden z najgroźniejszych seryjnych zabójców w historii. Pasjonująca, zaskakująca i przerażająca książka.
Wojciech Chmielarz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 631
Miałam niebywałe szczęście, że podczas pisania tej książki mogłam liczyć na całe mnóstwo osób i organizacji. Byłoby to niemożliwe bez ich pomocy i emocjonalnego wsparcia, dlatego chciałabym podziękować: Komitetowi Przyjaciół i Rodzin Osób Zaginionych i Ofiar Brutalnych Zbrodni, Wydziałowi ds. Przestępstw przeciwko Życiu i Zdrowiu policji z Seattle, Wydziałowi Kryminalnemu policji hrabstwa King, byłemu szeryfowi Donowi Redmondowi z hrabstwa Thurston, porucznikowi Jamesowi Stovallowi z policji z Salem w Oregonie, Gene’owi Millerowi z „Miami Herald”, George’owi Thurstonowi z „Washington Post”, Tony’emu Polkowi z „Rocky Mountain News”, Rickowi Barry’emu z „Tampa Tribune”, Albertowi Govoniemu, redaktorowi „True Detective”, Jackowi Olsenowi, Yvonne E.W. Smith, Amelii Mills, Maureen i Billowi Woodcockom, doktorowi Peterowi J. Modde’owi oraz moim dzieciom – Laurze, Leslie, Andy’emu i Mike’owi – które na parę miesięcy zgodziły się zrezygnować z towarzystwa matki, abym mogła pisać.
I tem większe teraz
Uczuł tortury, im większe rozkosze,
A nie dla siebie, ujrzał zgotowane.
Pali go dzika nienawiść; witając
Wspomnienie wszystkich klęsk swoich, tak duma:
„Myśli me, dokąd mnie wiedziecie? Jaką
Podnietą słodką, aż do zapomnienia,
Po com tu przyszedł? Nienawiść nie miłość!
Ani w nadziei Raju zamiast Piekła,
Ani w nadziei zażycia rozkoszy,
Przyszedłem burzyć w świecie rozkosz wszelką:
Oprócz jedynej rozkoszy burzenia,
Już każda inna nie dla mnie”.
John Milton, Raj utracony(tłum. Władysław Bartkiewicz)
Książka ta rozpoczęła swój żywot parę lat temu jako coś zupełnie innego. Miałam zająć się reportażem kryminalnym będącym swoistą kroniką serii niewyjaśnionych zabójstw młodych i atrakcyjnych kobiet. Z natury rzeczy miał to być owoc ekstensywnego dochodzenia, tekst, od którego będę całkowicie odseparowana. Moje życie nie mogło mieć przecież z tym nic wspólnego. Ale mój artykuł rozrósł się do rozmiaru mocno osobistej książki, opowieści o wyjątkowej przyjaźni, która, jak się złożyło, prześcignęła wygrzebane przeze mnie fakty. Bo mijały lata, a ja dowiedziałam się, że nieznajomy będący w samym środku zataczającego coraz szersze kręgi policyjnego śledztwa nie jest ani trochę nieznajomy. Jest moim kolegą.
Napisać książkę o anonimowym podejrzanym o zabójstwo to jedno. Ale napisać podobną rzecz o kimś, kogo znałeś i na kim ci zależało przez dobre dziesięć lat, to co innego. Lecz dokładnie to mnie spotkało. Umowę na tę książkę podpisałam długie miesiące przed namaszczeniem Teda Bundy’ego na głównego podejrzanego o kilkanaście zabójstw. Moja książka miała opowiadać nie o spozierającej z gazety, pozbawionej imienia twarzy, nie o jakimś obcym z miliona osób zamieszkujących okolice Seattle, lecz o moim przyjacielu Tedzie Bundym.
Mogliśmy się nigdy nie spotkać. Logistycznie, statystycznie i demograficznie szanse, że poznam Teda Bundy’ego i od razu się z nim zaprzyjaźnię, były tak małe, że trudno nawet się nad nimi zadumać. Mieszkaliśmy w tym samym czasie w tych samych stanach – nie raz, lecz całe mnóstwo razy – jednak dziesięć lat różnicy między nami uniemożliwiało nam wcześniejsze spotkanie.
Kiedy nareszcie poznałam go w 1971 roku, byłam prawie 35-letnią matką czwórki dzieci, przy kości i tuż przed rozwodem. Ted miał 24 lata i był przystojnym studentem ostatniego roku psychologii na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Los uczynił nas kompanami na telefonie zaufania Kliniki Kryzysowej Seattle, przy którym oboje mieliśmy nocny dyżur we wtorkowe noce. Niemal od razu między nami zaskoczyło i równie prędko zostaliśmy przyjaciółmi.
Byłam wolontariuszką, a Ted zarabiał dwa dolary na godzinę jako pracujący student. Chciał iść na prawo, a ja miałam nadzieję, że moja dopiero rozkwitająca kariera wolnego strzelca przedzierzgnie się w coś, co zapewni mojej rodzinie stały dochód. Choć miałam dyplom licencjata z pisania kreatywnego, zdobyty na Uniwersytecie Waszyngtońskim, to nie pisałam zbyt dużo aż do 1968 roku, kiedy to zostałam korespondentką „True Detective Magazine” i jego siostrzanych publikacji na północny zachód; wszystkie specjalizowały się w opartych na faktach historiach detektywistycznych. Mój rejon sięgał od Eugene w Oregonie do kanadyjskiej granicy.
Okazało się, że pasuję do podobnych opowieści jak ulał. W latach 50. pracowałam w Seattle jako policjantka, a połączenie mojego zainteresowania służbami mundurowymi i kierunkowego wykształcenia zaprocentowało. Na uniwersytecie zrobiłam drugi fakultet z psychopatologii, a potem uzyskałam dyplom z nauk politycznych, co pozwoliło mi na napisanie paru prac o postępach na polu kryminalistyki. Do 1980 roku opisałam przeszło 800 spraw, głównie zabójstw, z całego północno-zachodniego wybrzeża, czym zaskarbiłam sobie zaufanie setek detektywów zajmujących się zabójstwami. Jeden z nich, chcąc wyrazić swoje uznanie, posłużył się cokolwiek niezgrabnymi słowami: „Ann, jesteś jak jeden z naszych chłopców!”. Jestem pewna, że dzielone z Tedem zainteresowanie prawem – podobnie jak fascynacja psychopatologią – zbliżyło nas do siebie i dało nam temat do wspólnych dyskusji. Zawsze jednak wydawało mi się, że jest jeszcze coś, coś więcej, coś niemalże efemerycznego. Sam Ted odniósł się kiedyś do tego, pisząc do mnie z więziennej celi, jednej z wielu, które zajmował.
„Mówiłaś, że to karma. Możliwe. Lecz bez różnicy, jaka nadprzyrodzona siła kieruje naszym przeznaczeniem, połączyła nas ona przez sytuacje poszerzające perspektywę. Muszę wierzyć, że owa niewidzialna dłoń poleje nam jeszcze odrobinę schłodzonego chablis w spokojniejszych, mniej zdradliwych czasach, które kiedyś nadejdą. Całuję, ted”.
List datowano na 6 marca 1976 roku. Już nigdy nie mieliśmy się spotkać inaczej niż za murami zakładu karnego albo na pilnie strzeżonej sali sądowej. Ale nasza intrygująca więź przetrwała.
Ted Bundy był moim przyjacielem na dobre i na złe. Trwałam przy nim przez długie lata z nadzieją, że wszystko, co o nim mówią, to nieprawda. Niewielu zrozumie moją decyzję. Za to na pewno niejednego ona rozzłości. Lecz jeśli cokolwiek dobrego ma wyniknąć z tych okropnych lat 1974–1980, historia Teda Bundy’ego musi zostać opowiedziana od samego początku aż do końca.
Długo zmagałam się ze sprzecznymi uczuciami, jakie żywiłam do Teda. Jako profesjonalna pisarka dostałam na tacy materiał życia, coś, o co modli się każdy autor. Prawdopodobnie nie ma żadnego innego pisarza, który poznał historię Teda od każdej strony. Nie drążyłam jej ani nie szukałam, zdarzały mi się też długie noce, kiedy gorliwie żałowałam, że wszystko nie potoczyło się zupełnie inaczej, że nie pisałam o jakimś nieznajomym, którego nadzieje i marzenia nie były częścią moich. Chciałam móc się cofnąć do 1971 roku, wykreślić wszystko, co się stało, potrafić myśleć o Tedzie jako otwartym, uśmiechniętym młodym człowieku, którego wtedy znałam.
Ted wie, że piszę tę książkę. Zawsze wiedział, nie przestał do mnie pisać ani dzwonić. Jak podejrzewam, ma świadomość, że spróbuję pokazać człowieka, jakim był. Opisywano go jako idealnego syna, perfekcyjnego studenta, harcerza, który dorósł, geniusza przystojnego niczym gwiazda filmowa, jasne światełko na firmamencie Partii Republikańskiej, troskliwego i fachowego pracownika socjalnego, obiecującego prawnika, zaufanego przyjaciela i młodego człowieka, którego przyszłość rysowała się w kolorowych barwach.
Był wszystkim tym i zarazem niczym z tego.
Ted Bundy nie pasuje do żadnego szablonu. Nie da się zajrzeć do jego teczki i powiedzieć: „To, kim się stał, było nieuniknione”.
Było raczej niemożliwe do wyjaśnienia.
ANN RULE, 29 stycznia 1980 roku
Nikt nawet nie spojrzał na młodego mężczyznę, który o świcie, w niedzielę 8 stycznia 1978 roku, wyszedł z dworca autobusowego linii Trailways w Tallahassee na Florydzie. Wyglądał na ucznia college’u, może nieco starzej, i gładko wtopił się w tłum 30 tysięcy studentów, którzy w ostatnim tygodniu przyjechali do stolicy stanu. Tak to zaplanował. Na kampusie czuł się swobodnie i odpowiadała mu tamtejsza atmosfera. Było jak w domu. Prawda jednak wyglądała tak, że nie mógł być dalej od domu, chyba że przekroczyłby granice Stanów Zjednoczonych. Takie plany również poczynił, bo planował dosłownie wszystko. Dokonał niemożliwego, a teraz rozpocznie nowe życie, pod przybranym nazwiskiem, z wyuczoną na pamięć „wykradzioną” przeszłością i z zupełnie innym niż do tej pory modelem zachowań. Gdy robił to wszystko, towarzyszyła mu pewność, że ta uderzająca do głowy wolność będzie trwała już zawsze.
W Waszyngtonie, Utah czy Kolorado zostałby momentalnie rozpoznany nawet przez nieregularnego czytelnika prasy czy sporadycznego oglądacza telewizji. Ale tu, w Tallahassee na Florydzie, był anonimowym, zupełnie zwyczajnym, przystojnym młodym mężczyzną z przyklejonym uśmiechem.
Dawniej był Theodorem Robertem Bundym. Ale to już koniec Teda Bundy’ego. Teraz był Chrisem Hagenem. Wystarczy, póki nie zdecyduje, co robić dalej.
Tak długo było mu zimno. Marzł podczas mroźnych nocy w Glenwood Springs w Kolorado, gdy po kryjomu zwiał z aresztu hrabstwa Garfield. Marzł też w Nowy Rok pod barem w Ann Arbor w stanie Michigan, kiedy wmieszał się w tłum wiwatujący podczas transmisji meczu na Rose Bowl. Marzł, gdy nareszcie postanowił się ruszyć na południe. Nie obchodziło go, gdzie dotrze, oby tylko przygrzewało tam słońce, pogoda nie dawała za bardzo w kość i był tam kampus uniwersytecki.
Dlaczego wybrał Tallahassee? Zadecydował o tym przypadek. Często właśnie podejmowane na bieżąco wybory wyznaczają ścieżkę prowadzącą do tragedii. Był urzeczony kampusem Uniwersytetu Michigan i śmiało mógł tam zostać. Miał jeszcze dość pieniędzy, które przemycił do aresztu, żeby zapłacić za kosztujący 12 dolarów pokój w YMCA, ale styczniowe noce w Michigan potrafiły być bezlitosne i nie miał przy sobie żadnych ciepłych ubrań.
Był już kiedyś na Florydzie. Ted, energiczny, młody działacz Partii Republikańskiej, został wynagrodzony w 1968 roku wycieczką na konwencję wyborczą do Miami. Lecz kiedy przeglądał uczelniane katalogi, siedząc w bibliotece Uniwersytetu Michigan, zupełnie nie myślał o Miami.
Miał na oku Uniwersytet Florydy w Gainesville, ale niemal natychmiast porzucił ten pomysł. Nie było w okolicy żadnego zbiornika wodnego i jak powie potem, „Nie wyglądał dobrze na mapie. Chyba jestem przesądny”.
Z kolei Tallahassee „wyglądało świetnie”. Mieszkał przez większość życia nad waszyngtońskim zespołem zatok Puget Sound i tęskno mu było do widoku i zapachu wody. Tallahassee z kolei leżało nad rzeką Ochlockonee, która wpadała do Apalachee Bay, będącej ramieniem rozległej Zatoki Meksykańskiej.
Wiedział, że już nigdy nie wróci do domu, ale indiańskie nazwy różnych miejsc na Florydzie przypominały mu trochę miasta i rzeki w Waszyngtonie, noszące miana nadane im przez północno-zachodnie plemiona.
I stanęło na Tallahassee.
Aż do Nowego Roku podróż mijała mu bezproblemowo. Pierwsza noc na dworze była dość trudna, ale cieszył go wystarczająco sam fakt, że jest wolny. Na jednej z ulic Glenwood Springs udało mu się ukraść jakiegoś rzęcha, lecz zdawał sobie sprawę, że nie da rady nim przejechać do Aspen przez zasypane śniegiem szosy – nie miał jednak zbyt dużego wyboru. Samochód rozkraczył się jakieś 50 kilometrów od miasteczka Vail – a 65 od Aspen – ale dobry samarytanin pomógł mu zepchnąć auto z drogi i podrzucił go do kurortu.
Stamtąd złapał autobus do Denver, potem taksówkę na lotnisko i samolot do Chicago, a wszystko to zanim odkryto, że zniknął. Od dziecka nie jechał pociągiem i podobała mu się podróż amtrakiem do Ann Arbor. W wagonie restauracyjnym po raz pierwszy od dwóch lat wypił drinka, myśląc o tym, że policja przeszukuje zaspy śnieżne, od których coraz bardziej się oddalał.
Po dojeździe do Ann Arbor podliczył pieniądze i uznał, że będzie musiał oszczędnie nimi gospodarować. Od wyjazdu z Kolorado niczego nie przeskrobał, ale uznał, że jeszcze jedna kradzież auta niczego nie zmieni. Samochód z kluczykami w stacyjce zostawił potem w zamieszkiwanej głównie przez czarnoskórych części Atlanty. Nikt nigdy nie powiązał go z Tedem Bundym, nawet FBI (organizacja uważana przez niego za ogromnie przecenianą), które akurat umieściło go na liście 10 Najbardziej Poszukiwanych Przestępców.
Autobus linii Trailways wysadził go w samym centrum Tallahassee. Po wyjściu na dworzec poczuł lekkie ukłucie strachu. Wydawało mu się bowiem, że zobaczył człowieka, którego poznał w więzieniu w Utah, ale mężczyzna ten spojrzał na niego obojętnie i Ted uświadomił sobie, że chyba jest przewrażliwiony. Poza tym nie miał wystarczająco pieniędzy, żeby jechać jeszcze dalej i zachować dość na pokój.
Uwielbiał Tallahassee. Było idealne: puste i ciche, jak wiejskie miasteczko w niedzielny poranek. Wyszedł na Duval Street, było mu cudownie. Ciepło. Powietrze ładnie pachniało i dobrze się złożyło, że miał przed sobą świeży świt nowego dnia. Zupełnie jak gołąb pocztowy udał się na kampus Uniwersytetu Stanu Floryda. Nie było tak trudno go znaleźć. Duval przecinała College Avenue. Skręcił w prawo. Miał przed sobą stare i nowe gmachy miejscowej administracji, a za nimi sam kampus.
Ciągnące się przy chodnikach pasy zieleni obsadzone były przypominającymi mu o domu dereniami, ale reszta roślinności była dziwna, zupełnie niepodobna do miejsc, z których pochodził: wodne i wiecznie zielone dęby, sosny Elliotta, daktylowce i ambrowce balsamiczne. Całe miasto wydawało się osłonięte drzewami. Ambrowce w styczniu były surowe i nagie, przez co ulica przypomniała mu o zimach na północy, ale temperatura dochodziła już do 20 stopni.
Rozciągający się przed nim osobliwy widok sprawił, że poczuł się pewniej, jakby zostawił za sobą złe czasy, i to tak daleko, że wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich czterech lat, mogło pójść w zapomnienie. I to do tego stopnia, że równie dobrze mogłoby się nigdy nie wydarzyć. A w tym był dobry. Istniało w jego umyśle pewne miejsce, do którego mógł się udać, aby naprawdę zapomnieć. Nie wykreślić. Zapomnieć.
Gdy jednak zbliżał się do kampusu, jego euforia osłabła. Być może popełnił błąd. Spodziewał się czegoś znacznie rozleglejszego, gdzie będzie mógł zniknąć, oraz urodzaju tablic „Do wynajęcia”. Lecz wydawało się, że tych jest bardzo niewiele, a miał świadomość, że ogłoszenia drobne nie przyjdą mu z pomocą. I tak nie będzie potrafił powiedzieć, które z mieszkań znajduje się blisko uniwersytetu.
Ubrania, zbyt cienkie na Michigan i Kolorado, tutaj zaczynały mu ciążyć i poszedł do księgarni na kampusie, gdzie schował do szafki swoje swetry i czapkę.
Miał przy sobie 160 dolarów, niezbyt dużo, jeśli myślał o wynajmowaniu pokoju, opłaceniu kaucji i kupowaniu jedzenia do momentu, aż znajdzie pracę. Odkrył, że studenci mieszkają głównie po akademikach, domach bractw studenckich i różnych starszych lokalach oraz domach graniczących z kampusem. Ale przyjechał zbyt późno. Trymestr już ruszył i prawie wszystko było wynajęte.
Ted Bundy zajmował wcześniej ładne mieszkania i przestronne pokoje na wyższych piętrach starszych kamienic sąsiadujących z kampusami Uniwersytetu Waszyngtońskiego i Uniwersytetu Utah, dlatego nie za bardzo oczarowała go fasada udającego południową posesję budynku The Oak na West College Avenue. Swoją nazwę otrzymał on po samotnym drzewie rosnącym na podwórku przed domem, równie niezadbanym co starzejący się za jego pniakiem dom. Odłaziła z niego farba, balkon się przekrzywił, ale za oknem była tabliczka z napisem „Do wynajęcia”.
Uśmiechnął się przymilnie do właściciela i szybko wynegocjował sobie wolny pokój oraz jedynie sto dolarów kaucji. Jako Chris Hagen zobowiązał się do zapłacenia komornego za dwa miesiące, czyli 320 dolarów, w zaledwie miesiąc. Pokój był równie przygnębiający co sam budynek, ale przynajmniej Ted nie musiał mieszkać na ulicy. Miał dach nad głową, miejsce, z którego mógł zrealizować pozostałe plany.
Ted Bundy był człowiekiem, który uczył się na błędach, swoich i czyichś. Przez ostatnie cztery lata jego życie zatoczyło pełne koło: od bystrego młodego człowieka pnącego się na szczyt, mężczyzny, który w niedalekiej przyszłości mógł zostać gubernatorem stanu Waszyngton, do życia skazańca i zbiega. Nabrał też cennej wiedzy – dostał przydatne skrawki informacji od tych, z którymi dzielił blok. Był sporo mądrzejszy od tamtych, a często nawet i od klawiszy. Pęd, który dawniej, kiedy jeszcze żył zgodnie z prawem, pchał go prosto ku sukcesowi, stopniowo zmieniał kierunek, aż skupił się na jednej tylko rzeczy: ucieczce. Ciągłej, niezmąconej niczym wolności, mimo że najpewniej stałby się wtedy najgorliwiej poszukiwanym człowiekiem w całych Stanach.
Widział, co przytrafia się uciekinierom, którzy nie są dość rozgarnięci, aby trzymać się planu. Był świadomy tego, że jego priorytetem powinny być dokumenty. Ale nie pojedynczy zestaw, tylko kilka. Był świadkiem tego, jak ci mniej bystrzy powracają za kraty, i wydedukował, że ich największym błędem był brak dowodu tożsamości, który nie wyskakiwałby na monitorze komputera Narodowego Centrum Informacji Kryminalnej w Waszyngtonie, gdy zatrzymywali ich przedstawiciele prawa.
Nie miał zamiaru popełnić tak kardynalnego błędu. Od razu więc zajął się przeglądaniem studenckich akt, gdzie wyszperał papiery kilku absolwentów, którzy byli całkowicie czyści. Choć miał 31 lat, uznał, że w swoich nowych życiach będzie 23-letnim magistrantem. Kiedy już znalazł sobie przykrywkę, musiał jeszcze stworzyć dwie kolejne tożsamości, z których mógłby korzystać, gdyby jego nadajnik podpowiedział, że ktoś przygląda mu się nieco zbyt uważnie.
Musiał też znaleźć pracę, ale nie taką, do której miał odpowiednie kwalifikacje: pomoc społeczna, poradnia psychologiczna, doradztwo polityczne albo prawnicze, lecz pracę fizyczną. Musiał mieć numer ubezpieczenia społecznego, prawo jazdy i stały adres zamieszkania. Tym ostatnim mógł się już pochwalić, resztę należało ogarnąć. Po zapłaceniu kaucji zostało mu jedynie 60 dolarów i zaskoczyło go, jakie spustoszenie poczyniła inflacja podczas jego pobytu w areszcie. Był przekonany, że te kilkaset dolarów, z którymi rozpoczął ucieczkę, starczy mu na miesiąc czy dwa, a miał już prawie pustą kieszeń.
Zamierzał temu zaradzić. Plan był prosty. Najpierw wyrobi dokumenty, potem znajdzie pracę i najważniejsze: zostanie najbardziej praworządnym obywatelem, jaki kiedykolwiek stąpał po ulicach Florydy. Obiecał sobie, że nie dostanie nawet mandatu za przechodzenie na czerwonym świetle, nie zrobi nic, co mogłoby sprawić, że jakikolwiek przedstawiciel prawa choćby spojrzy w jego kierunku. Stał się teraz człowiekiem bez absolutnie żadnej przeszłości. Ted Bundy był martwy.
I tak jak wszystkie jego plany, ten również był dobry. Gdyby faktycznie trzymał się go kurczowo, mógłby nigdy nie zostać złapany. Stróże prawa z Florydy mieli na głowie swoich własnych podejrzanych o zabójstwa i nie interesowały ich zbytnio zbrodnie popełnione tak daleko jak w Utah czy Kolorado. Młodzi mężczyźni, obcy na obcej ziemi, z 60 dolarami przy duszy, bez pracy i potrzebujący 320 dolarów miesięcznie, mogliby czuć ukłucie paniki związane z niepewnością, jaka towarzyszyła nadchodzącym dniom.
Chris Hagen nie odczuwał jednak paniki, lecz narastające podniecenie i ogromną ulgę. Był wolny, nie musiał już dłużej uciekać. Cokolwiek go czekało, bledło w porównaniu z tym, co miało się wydarzyć 9 stycznia. Był zrelaksowany i szczęśliwy, kiedy zasypiał w wąskim łóżku w The Oak w Tallahassee.
Miał ku temu dobre powody. Bo Theodore Robert Bundy, człowiek, który już nie istniał, 9 stycznia o 9.00 miał być sądzony pod zarzutem zabójstwa pierwszego stopnia w Colorado Springs w Kolorado. A sala sądowa będzie tego dnia pusta.
Podejrzany zniknął.
Tedowi Bundy’emu, który „zmarł” i odrodził się jako Chris Hagen 8 stycznia 1978 roku w Tallahassee, udało się osiągnąć coś niezwykłego. Choć znaczna część jego życia wydawała się wpisywać w nieciekawy, jałowy krajobraz klasy średniej, równie duża zupełnie do niego nie przystawała.
Już sam akt narodzin naznaczył go piętnem inności. Obyczaje amerykańskiego społeczeństwa były w 1946 roku zupełnie inne niż w latach 70. i 80. Dzisiaj nieślubne dzieci, mimo legalizacji aborcji, wazektomii i pigułek antykoncepcyjnych, stanowią spory odsetek urodzin. Na samotnych matkach nie ciąży już żaden stygmat i zwykle decydują się one wychować swoje dzieci i bezszwowo dołączają do społeczeństwa.
Lecz w 1946 roku tak nie było. Oczywiście uprawiano wtedy seks przedmałżeński, ale kobiety nie rozmawiały głośno, jak sobie folgują, nawet z najlepszymi przyjaciółkami. Dziewczyny kochające się przed ślubem uważane były za rozwiązłe, mimo że mężczyźni mogli się pysznić swoimi podbojami. Nie było to fair i nie miało zbytniego sensu, ale co poradzić. Za liberała był wówczas uznawany ktoś, kto perorował, że „tylko grzeczne dziewczyny dają się złapać”. Z góry zaprogramowane przez podenerwowane matki, córki rzadko wyrażały zwątpienie w to, że dziewictwo może być celem samym w sobie.
Eleanor Louise Cowell miała 22 lata i była z tych „dobrych dziewczyn”, które dorastały w głęboko religijnej rodzinie w północno-zachodniej Filadelfii. Można sobie jedynie wyobrazić jej paniczną reakcję, kiedy dowiedziała się, że zapłodnił ją mężczyzna, o którym do dziś mówi jedynie per „żeglarz”. Zostawił ją samą i wystraszoną na pastwę surowej rodziny. I choć otrzymała od niej wsparcie, to byli zszokowani i zasmuceni.
Aborcja nie wchodziła w grę. Była wtedy nielegalna i wykonywana w podejrzanych gabinetach w mrocznych uliczkach przez anonimowe staruszki albo lekarzy, którzy utracili prawo wykonywania zawodu. Co więcej, zabraniało jej religijne wychowanie. Poza tym zdążyła pokochać rozwijające się w niej dziecko. Nie mogła znieść myśli o oddaniu go do adopcji. Zrobiła jedyne, co mogła zrobić. Kiedy była w siódmym miesiącu ciąży, zostawiła rodzinę i przeniosła się do Domu Samotnej Matki im. Elizabeth Lund w Burlington w Vermoncie.
Instytucja ta zwana była żartobliwie przez miejscowych „domem Lizzie Lund dla niegrzecznych pań”. Potrzebujące dziewczyny, które tam przychodziły, były świadome istnienia tego dowcipu, ale nie miały wyjścia, musiały wytrzymać tam do połogu w atmosferze, która może nie była nieprzyjazna, ale nie oferowała zainteresowania ich uczuciami.
Po 63 dniach oczekiwania, 24 listopada 1946 roku, urodził się Theodore Robert Cowell. Eleanor zabrała swojego syna do rodzinnego domu w Filadelfii i rozpoczęła się pełna żałości szarada. Kiedy dziecko dorosło, słyszało, że o Eleanor mówi się jak o jego starszej siostrze, i kazano mu zwracać się do babci i dziadka „mamo” i „tato”. Jako że już wtedy przejawiał nieprzeciętną inteligencję, ten nieco zbyt drobny chłopiec, któremu krótkie kręcone brązowe włosy nadawały wygląd fauna, choć robił, co mu kazano, wyczuł, że to kłamstwo.
Ted uwielbiał swojego dziadka-ojca Cowella. Identyfikował się z nim, szanował go i przychodził do niego, gdy coś go kłopotało.
Lecz kiedy trochę podrósł, było jasne, że pozostanie w Filadelfii nie jest możliwe. Zbyt wielu krewnych znało prawdziwą historię jego pochodzenia i Eleanor obawiała się, jak będzie wyglądało jego dorastanie. Byli rodziną z klasy robotniczej, gdzie dzieci słuchały, o czym szepczą ich rodzice, i naśladowały ich. Nie chciała, żeby Ted kiedykolwiek usłyszał pod swoim adresem słowo „bękart”.
Dalsi krewni Cowellów ze stanu Waszyngton zaproponowali, że przygarną Eleanor i chłopca, o ile ci przyjadą do nich na zachód. Aby ochronić Teda przed uprzedzeniami, Eleanor, która od tej pory kazała się nazywać Louise, 6 października 1950 roku poszła do sądu i oficjalnie zmieniła dane Teda na Theodore Robert Nelson. Nazwisko było dość powszechne, zapewniało anonimowość i nie groziło ściągnięciem na dziecko niczyjej uwagi, gdy już pójdzie do szkoły.
I tak Louise Cowell i jej syn, czteroletni Ted Nelson, przenieśli się do oddalonej o prawie pięć tysięcy kilometrów Tacomy w Waszyngtonie, gdzie mieli zamieszkać z krewniakami, póki kobieta nie znajdzie sobie pracy. Konieczność opuszczenia dziadka była dla Teda druzgocącym przeżyciem i miał on nigdy nie zapomnieć o starszym mężczyźnie. Szybko jednak przyzwyczaił się do nowego życia. Poznał swoje kuzynostwo, Jane i Alana Scottów, którzy byli mniej więcej jego rówieśnikami, i zaprzyjaźnili się.
Louise i Ted zaczęli od nowa w Tacomie, trzecim co do wielkości mieście w stanie. Piękno okolicznych wzgórz oraz miejscowej zatoki często przysłaniał generowany przez zakłady przemysłowe smog, a przecinające centrum ulice zagracone były podrzędnymi knajpami, lokalami ze striptizem i sklepikami z pornografią obsługującymi żołnierzy na przepustkach z Fortu Lewis.
Louise dołączyła do Kościoła metodystycznego, gdzie podczas przyjęcia poznała Johnniego Culpeppera Bundy’ego; w tej okolicy rezydował duży klan Bundych. Mężczyzna, równie drobny co Louise – żadne z nich nie miało nawet metra pięćdziesiąt – pracował jako kucharz. Wydawał się nieśmiały, ale porządny. Był człowiekiem, któremu mogła zaufać.
Zaloty nie trwały długo i zwykle ograniczały się do spotkań podczas kościelnych przyjęć. Louise Cowell wyszła za Johnniego Bundy’ego 19 maja 1951 roku. Ted również uczestniczył w ślubie „starszej siostry” i mikrego kucharza z bazy wojskowej. Nie miał jeszcze nawet pięciu lat, kiedy nadano mu trzecie w życiu nazwisko: Theodore Robert Bundy.
Louise pracowała jako sekretarka i z nową rodziną przeprowadzała się kilkakrotnie, zanim kupili własny dom stojący nieopodal górującego nad okolicą Narrows Bridge.
Niebawem do Teda dołączyło czworo rodzeństwa, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Najmłodsze urodziło się, kiedy Ted miał 15 lat. Chłopczyk był jego ulubieńcem. To na Teda często spadały obowiązki opiekuna i jego znajomi z młodzieńczych lat opowiadali, że omijało go sporo spotkań towarzyskich, bo musiał zostawać z dziećmi. Nawet jeśli mu to przeszkadzało – rzadko narzekał.
Mimo nowego nazwiska Ted nadal uważał się za Cowella. Zawsze ciągnęło go bardziej do rodziny od strony matki. Zresztą wyglądał na Cowella. Rysy jego twarzy były zmaskulinizowaną wersją rysów Louise Bundy, miał identyczną karnację. Wydawało się, że jedynym, co odziedziczył po biologicznym ojcu, był wzrost. Choć i tak niższy od rówieśników z liceum, prędko przerósł Louise i Johnniego. Z czasem dobije do metra osiemdziesiąt.
Ted niechętnie spędzał czas z ojczymem. Johnnie się starał. Przyjął dziecko Louise tak, jak przyjął ją, i raczej się cieszył, że ma syna. Kiedy Ted wydawał się coraz bardziej od niego oddalać, zrzucał to na karb burzliwego okresu dojrzewania. Choć to Louise miała ostatnie słowo w kwestii dyscyplinowania jej dziecka, niekiedy Johnnie wymierzał Tedowi pasem kary cielesne.
Ted i Johnnie często zbierali razem fasolkę szparagową na rozległych polach rozchodzących się promieniście przez doliny okalające Tacomę. Razem mogli zarobić pięć, sześć dolarów dziennie. Jeśli akurat Bundy miał poranną zmianę na kuchni szpitala wojskowego Madigan – od 5.00 rano do 14.00 – to jak tylko kończył pracę, biegli na pola i zbierali fasolkę, prażeni popołudniowym żarem. Jeśli szedł do pracy na późniejszą godzinę, to i tak zrywał się skoro świt i pomagał Tedowi rozwozić gazety. Ted miał na swojej porannej trasie 78 klientów i samemu schodziło mu z nimi strasznie długo.
Johnnie Bundy został dowódcą harcerzy i często organizował kempingi. Ale zwykle to czyiś synowie decydowali się na te wyjazdy. Ted zawsze wydawał się mieć wymówkę, aby się wykpić.
O dziwo Louise nigdy nie powiedziała Tedowi, że jest jego matką, a nie starszą siostrą. Czasem mówił na nią „mamo”, a czasem nazywał ją po prostu po imieniu.
Jednak dla wszystkich znajomych było jasne, że właśnie w tym dziecku wyczuła największy potencjał i miała je za wyjątkowe. Dość wcześnie namaściła Teda na studenta college’u i nakłaniała go do oszczędzania na studia, choć miał dopiero 13 czy 14 lat.
Choć Ted rósł jak na drożdżach, był bardzo szczupły i nie załapał się do gimnazjalnej drużyny futbolowej. Uczęszczał do Hunt Junior High i trenował na bieżni, gdzie odniósł pomniejsze sukcesy w biegu z przeszkodami.
Lepiej szło mu w klasie. Zwykle utrzymywał czwórkową średnią i jeśli było trzeba, siedział całą noc nad zadaniami domowymi.
To w gimnazjum Ted doświadczył bezlitosnych drwin ze strony innych chłopców. Niektórzy byli uczniowie Hunt Junior High wspominali, że Ted upierał się przy braniu prysznica w kabinie, nie chcąc myć się na otwartej przestrzeni, gdzie reszta jego grupy z wuefu radośnie ryczała i pokrzykiwała. Niechętni jego nieśmiałości, pozostali uczniowie z lubością podkradali się do samotnej kabiny i lali na niego strumienie zimnej wody. Upokorzony i zły, gorączkowo ich przeganiał.
Ted chodził do liceum imienia Woodrowa Wilsona w Tacomie i był członkiem największego do tej pory rocznika maturalnego szkoły. W 1965 roku liczył on 740 uczniów. Jakiekolwiek poszukiwania szkolnej dokumentacji Teda Bundy’ego są bezowocne. Zniknęła, ale jego koledzy go pamiętają.
Pewna młoda kobieta, dziś prawniczka, znała 17-letniego Teda. „Był całkiem popularny, choć nigdy na szkolnym szczycie, ale i ja na nim nie byłam. Przystojny, dobrze ubrany i wyjątkowo uprzejmy. Na pewno się z kimś umawiał, ale chyba nigdy nie widywałam go z dziewczynami i raczej nie chodził na tańce, szczególnie te szkolne, na których dziewczyny prosiły chłopców. Choć nie mam pewności. Był trochę nieśmiały, prawie że introwertyczny”.
Najlepsi przyjaciele Teda z liceum to Jim Paulus, niski, kompaktowy młody człowiek o ciemnych włosach, w okularach w rogowych oprawkach na nosie, który aktywnie udzielał się w życiu szkolnym, i Kent Michaels, wiceprezes rady uczniowskiej oraz rezerwowy zawodnik drużyny futbolowej, dzisiaj prawnik w Tacomie. Ted często chodził z nimi na narty, ale mimo kiełkującego zainteresowania polityką nie angażował się w prace licealnego samorządu.
W roczniku z prawie 800 uczniami był średniej wielkości rybą pływającą w dużym stawie. Choć nie należał do najpopularniejszych w szkole, trzymał się blisko nich i był całkiem lubiany.
Z czasem zbierał coraz lepsze stopnie. Konsekwentnie dostawał czwórki z plusem. Podczas rozdania dyplomów otrzymał stypendium na Uniwersytecie Puget Sound w Tacomie.
Ted zamieścił dość nietypowy wpis w należącym do koleżanki egzemplarzu The Nova, czyli kroniki szkolnej liceum Wilsona:
Najdroższa V.,
Słodycz wiosennego deszczu spływa po okiennym skrybie [sic!] (Nie mogłem się powstrzymać, po prostu ze mnie wypłynęło)
Theodore Robert Bundy
Peota [sic!]
Jedynym, co wiosną 1965 roku mogłoby położyć się cieniem na pozbawionym skaz portrecie młodego absolwenta liceum, było przynajmniej dwukrotne zatrzymanie Teda przez Wydział ds. Nieletnich policji hrabstwa Pierce w związku z podejrzeniem o kradzież auta i włamanie. Nie ma żadnego śladu, że został aresztowany, ale jego imię było znane tamtejszym służbom i opiekunom społecznym. Dokumenty dotyczące szczegółów owych zdarzeń dawno już zostały zniszczone – tego wymagają procedury, gdy nieletni skończy 18 lat. Ostała się jedynie kartka z jego imieniem i wypisanymi wykroczeniami.
Ted lato 1965 roku spędził jako pracownik lokalnego przedsiębiorstwa energetycznego, żeby odłożyć pieniądze na college, i z nastaniem roku akademickiego rozpoczął studia na Uniwersytecie Puget Sound.
Kolejnego lata najął się do tartaku, a jesienią przeniósł na Uniwersytet Waszyngtoński, gdzie rozpoczął intensywną naukę chińskiego. Czuł, że jest to kraj, z którym kiedyś będzie się trzeba liczyć, a opanowanie języka stanie się swoistym imperatywem.
Ted zamieszkał w McMahon Hall, dormitorium na uniwersyteckim kampusie. Poważny związek z kobietą był dopiero przed nim, choć pragnął go od dawna. Powstrzymywała go nieśmiałość i poczucie, że nie jest społecznie przystosowany, a swoje pochodzenie miał za ogłupiająco plebejskie; uważał, że nie ma nic do zaoferowania takim kobietom, jakich pragnął.
Kiedy wiosną 1967 roku Ted poznał Stephanie Brooks w McMahon Hall, zobaczył w niej kobietę będącą urzeczywistnieniem jego snów. Nie przypominała żadnej innej dziewczyny, jaką kiedykolwiek spotkał, i uznał ją za najbardziej wyrafinowaną i najpiękniejszą istotę na świecie. Przyglądał jej się od dłuższego czasu, lecz jako że wydawała się preferować muskularnych futbolistów, zwlekał, żeby ją zagaić. Jak pisał kilkanaście lat później: „Mieliśmy ze sobą mniej więcej tyle wspólnego co Sears i Roebuck z Saksem. Nigdy nie myślałem o S. z bardziej romantycznym zainteresowaniem niż, dajmy na to, o jakiejś eleganckiej istocie ujrzanej na stronach magazynu mody”.
Jednak było coś, co ich łączyło. Narty. Stephanie miała swoje auto i Ted załapał się na podwózkę w góry na wschód od Seattle. Kiedy wracali z dnia spędzonego na stokach, podziwiał tę piękną ciemnowłosą dziewczynę siedzącą za kierownicą. Powtarzał w myślach, że Stephanie to nie jego liga, ale uświadomił też sobie swoje zadurzenie. Był jednocześnie zdezorientowany, jak i podekscytowany, kiedy zaczęli spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Język chiński został zepchnięty na dalszy plan.
„Było to coś jednocześnie subtelnego, jak i obezwładniającego – pisał. – Pierwszy dotyk dłoni, pierwszy pocałunek, pierwsza wspólna noc… Przez najbliższe sześć lat S. i ja spotykaliśmy się niezobowiązująco”.
Ted się zakochał. Stephanie, jakiś rok starsza, pochodziła z zamożnej kalifornijskiej rodziny i bardzo prawdopodobne, że była pierwszą kobietą, która pokazała mu fizyczną miłość. Miał 20 lat i mało do zaoferowania młodej kobiecie, która wychowywała się w otoczeniu traktującym pieniądze i wysoki status jako coś naturalnego. A jednak była z nim rok; rok, który mógł być najważniejszym w jego życiu.
Ted przez całe studia parał się podrzędnymi, niskopłatnymi pracami: był kelnerem snobistycznej klienteli jachtklubu w Seattle, podawał naczynia w tamtejszym wiekowym hotelu Olympic, wykładał towar na półkach supermarketu Safeway, był magazynierem w sklepie z artykułami chirurgicznymi, gońcem w kancelarii prawniczej i sprzedawcą obuwia. Przeważnie sam rezygnował z tych posad, zwykle ledwie po paru miesiącach. Personel sklepu Safeway ocenił go „dostatecznie” i odnotował, że któregoś dnia po prostu nie przyszedł do pracy. Sklep z zaopatrzeniem medycznym i firma kurierska zatrudniały go jednak dwukrotnie i określiły Teda jako przyjemnego, godnego zaufania pracownika.
W sierpniu 1967 roku Ted zaprzyjaźnił się z 60-letnią Beatrice Sloan, która pracowała w jachtklubie. Pani Sloan, wdowa, polubiła młodego studenta, uznając go za uroczego urwisa, i podczas tego półrocza Ted mógł ją namówić niemal na wszystko. Pozostali przyjaciółmi jeszcze długo potem. To ona załatwiła mu pracę w hotelu Olympic, którą utrzymał przez miesiąc. Inni pracownicy podejrzewali, że przetrząsa im szafki. Pani Sloan była cokolwiek zaskoczona, kiedy Ted pokazał jej ukradziony z hotelu uniform, ale uznała to za chłopięcy wybryk; w ten sposób będzie znajdować wytłumaczenie dla wielu jego przewinień.
Beatrice Sloan wiedziała o Stephanie i rozumiała, że Ted musi jakoś zaimponować tej cudownej dziewczynie. Dlatego często pożyczała mu samochód, który zwracał nad ranem. Raz Ted powiedział, że chce ugotować dla Stephanie wykwintny posiłek, i wdowa pożyczyła mu najlepsze kieliszki i sztućce, aby mógł stworzyć odpowiednią atmosferę. Śmiała się, kiedy naśladował perfekcyjny angielski akcent, którym zamierzał epatować, serwując przygotowaną przez siebie kolację.
Czuła, że jest Tedowi niezbędna. Wyjaśnił jej, że jego rodzina była dla niego bardzo surowa i dlatego został zupełnie sam. Pozwoliła mu podać swój adres potencjalnym pracodawcom, żeby dzwonili do niej po referencje. Czasem nie miał gdzie spać, nie licząc McMahon Hall, dormitorium, do którego nadal miał klucze. Wiedziała, że to „kombinator”, ale wydawało jej się, że zna tego powód: próbował jakoś przetrwać.
Ted ją zabawiał. Raz włożył czarną perukę i wydawał się jej zupełnie innym człowiekiem. Kiedy potem zobaczyła go w telewizji podczas kampanii gubernatora Roselliniego, miał na głowie ten sam tupecik.
Choć pani Sloan podejrzewała, że Ted sprowadza po kryjomu dziewczyny do „bocianiego gniazda” jachtklubu na, jak to mówiła, bara-bara, i choć była niemal pewna, że czasem podkradał pieniądze pijanym gościom, których trzeba było zawieźć do domu, nie mogła nic poradzić na to, że polubiła tego młodego człowieka. Nigdy jej nie spławiał, rozmawiał z nią i przechwalał się, że jego ojciec jest słynnym kucharzem i że planuje pojechać do Filadelfii do wuja, który jest wysoko w strukturach politycznych. Pożyczyła mu nawet pieniądze, choć potem tego żałowała. Gdy jej nie spłacił, zadzwoniła do Louise Bundy i poprosiła ją, aby mu o tym przypomniała. Według pani Sloan matka Teda powiedziała: „Jesteś głupia, że mu pożyczyłaś jakiekolwiek pieniądze, bo nigdy ich nie odzyskasz. Jest tutaj obcy”.
Stephanie Brooks była na trzecim roku college’u, kiedy wiosną 1967 roku poznała Teda. Kochała go przez całe lato, aż do roku 1968 – lecz nie tak bardzo jak on ją. Często się spotykali, a randki nie wymagały zbyt dużego nakładu finansowego: spacery, kino, kolacje przy hamburgerach, czasem narty. Kochał się z nią czule i delikatnie, czasem przychodziło jej do głowy, że może faktycznie im się uda.
Lecz Stephanie była pragmatyczna. Cudownie było kochać, miewać studenckie romanse i chadzać pod rękę zadrzewionymi ścieżkami przecinającymi kampus, kiedy japońskie drzewa wiśniowe ustępują powoli rododendronom, a dalej jasnemu pomarańczowi klonów okrągłolistnych. Wyprawy narciarskie w Góry Kaskadowe też dawały jej niemałą frajdę, ale podskórnie czuła, że Ted się miota, że nie ma żadnego konkretnego planu ani wykrystalizowanych perspektyw na przyszłość. Świadomie lub nie, Stephanie chciała, żeby jej życie toczyło się dalej tak jak do tej pory. Zawsze pragnęła męża, który dostosowałby się do jej kalifornijskiego świata. A nie wierzyła, że Ted Bundy będzie do tego obrazka pasował.
Ted wydał się Stephanie bardzo emocjonalny i niepewny siebie. Nie potrafił nawet wybrać sobie specjalizacji. Co więcej, męczyła ją myśl, że wykorzystuje innych, trzyma się blisko ludzi, od których może coś wyciągnąć, a potem się nimi wysługuje. Była pewna, że ją okłamuje, że wymyśla odpowiedzi, które wydają mu się właściwe. Dręczyło ją to bardziej niż jego niezdecydowanie i egoizm.
Stephanie skończyła Uniwersytet Waszyngtoński w czerwcu 1968 roku i wydawało się, że będzie to znakomity moment, żeby wykręcić się z tego związku. Ted miał przed sobą jeszcze lata nauki, a ona miała się przenieść do San Francisco, zacząć pracę i dołączyć do starych znajomych. Romans mógł po prostu wygasnąć z braku czegoś, co na powrót by go roznieciło, stłamszony przez czas i odległość.
Tyle że Ted zgarnął letnie stypendium na Uniwersytecie Stanforda na intensywną naukę chińskiego i zamieszkał tylko parę minut jazdy biegnącą wybrzeżem drogą szybkiego ruchu od domu rodzinnego Stephanie – spotykali się więc jeszcze przez ten czas. Kiedy nadeszła pora powrotu Teda na macierzystą uczelnię, dziewczyna była stanowcza. Oświadczyła, że to koniec ich romansu, a ich życia muszą od tej pory biec osobnymi ścieżkami.
Ted był zdruzgotany. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę go zostawiła. Stephanie była jego pierwszą miłością i uosabiała wszystko, czego pragnął. A teraz chciała od niego odejść. Od początku miał rację. Była zbyt piękna. Zbyt bogata. Nigdy nie powinien był się łudzić, że zdoła ją mieć.
Ted powrócił do Seattle. Nie zależało mu już na intensywnej nauce chińskiego. Po prawdzie nie zależało mu za bardzo na czymkolwiek. Choć nadal miał punkt zaczepienia na scenie politycznej. W kwietniu 1968 roku został mianowany przewodniczącym na Seattle oraz zastępcą szefa na cały stan przy kampanii Rockefellera i wyróżniono go wylotem na kongres do Miami. Nadal rozpamiętując rozstanie ze Stephanie Brooks, Ted wyruszył do Miami, gdzie był świadkiem zrównania jego kandydata z ziemią.
Na uniwersytecie zapisał się na różne fakultety. Odpuścił chiński i dla odmiany zajął się urbanistyką oraz socjologią. Nie zdołał jednak utrzymać dobrych ocen, przez co wyleciał z college’u. Jesienią 1968 roku pracował jako szofer Arta Fletchera, popularnego czarnoskórego kandydata na wicegubernatora. Jako że Fletcher otrzymywał groźby, zakwaterowano go w tajnym apartamencie. Ted był nie tylko kierowcą, ale i ochroniarzem – sypiał w pobliskim pokoju. Poprosił o możliwość noszenia broni, ale Fletcher się sprzeciwił.
Ostatecznie przegrał wybory.
Wydawało się, że wszystko, na co liczył Ted, legło w gruzach. Na początku 1969 roku ruszył ma wycieczkę po kraju, chcąc lepiej poznać swoje korzenie. Odwiedził krewnych w Arkansas i Filadelfii, gdzie zahaczył o zajęcia na Uniwersytecie Temple. Powoli krystalizował mu się jednak prawdziwy powód tej wyprawy.
Kuzyni Teda z Tacomy, Alan i Jane Scottowie, dawali mu czasem do zrozumienia pewne rzeczy, a i on sam zawsze był świadomy prawdy wyzierającej spomiędzy wspomnień. Musiał się dowiedzieć, kim jest.
Pojechał do Burlington w Vermoncie, ale uprzednio sprawdził papiery w Filadelfii. Znalazł tam swój akt urodzenia, na którym przybito okrutną, archaiczną już pieczątkę „nieślubne”. Na świat wydała go Eleanor Louise Cowell. Jako ojca podano Lloyda Marshalla, absolwenta Uniwersytetu Stanu Pensylwania, weterana sił lotniczych, sprzedawcę urodzonego w 1916 roku.
Czyli ojciec Teda był w dniu jego narodzin 30-latkiem, do tego wykształconym. Dlaczego zostawił ich samych? Czy był żonaty? Co się z nim stało? Nie ma informacji, czy Ted próbował odszukać mężczyznę, który zniknął z jego życia, jeszcze zanim się ono w ogóle rozpoczęło. Ale miał pewność. Miał pewność, że to, co zawsze przeczuwał, jest prawdą: Louise to oczywiście jego matka. Johnnie Bundy nie był jego ojcem, tak jak nie był nim ukochany dziadek. Nie miał ojca.
Ted nie przestał pisać do Stephanie, choć odpowiedzi otrzymywał sporadycznie. Wiedział, że dziewczyna pracuje dla firmy maklerskiej w San Francisco. Gdy ruszył z powrotem ku Zachodniemu Wybrzeżu, pożerała go obsesja na jej punkcie. To, że matka okłamywała go całe życie, nie było dla niego kompletną niespodzianką – a właściwie nie było żadną, lecz go to zabolało. Przez wszystkie te lata…
Pewnego słonecznego wiosennego dnia 1969 roku Stephanie wyszła ze swojego biurowca. Nie zauważyła go. Nagle ktoś wyrósł za jej plecami i położył jej ręce na ramionach. Obróciła się i zobaczyła Teda.
Jeśli się spodziewał, że będzie zachwycona tym spotkaniem i ich romans rozgorzeje na nowo, to musiał przeżyć srogi zawód. Była co prawda zadowolona, że go widzi, ale nic więcej. Ted nadal wydawał jej się tym samym tułającym się bez celu mężczyzną, jakiego znała. Nawet już nie studiował.
Gdyby przyjęła go wtedy z powrotem, być może oszczędziłaby mu chociaż części upokorzenia, jakie odczuwał, ale nie mogła tego zrobić. Zapytała, jak dostał się do San Francisco. Kluczył i mamrotał coś o autostopie. Pogadali chwilę i pożegnała się z nim po raz drugi.
Nie spodziewała się, że jeszcze kiedyś go zobaczy.
Odkrycie dotyczące swojego pochodzenia i ostatecznie odrzucenie przez Stephanie, co nastąpiło niemal po sobie, nie pogrzebały Teda Bundy’ego. Skłoniły go raczej do podjęcia lodowato stanowczego postanowienia. Na Boga, jeśli będzie musiał, to się zmieni. Dzięki czystej sile woli stanie się dla świata, a szczególnie dla Stephanie, mężczyzną kojarzonym z sukcesem. Kolejne lata przyniosły mu metamorfozę niemalże jak u Horatio Algera.
Ted nie chciał wracać do McMahon Hall. Wszystko tam było przesycone wspomnieniami o Stephanie. Chadzał ulicami dzielnicy uniwersyteckiej i pukał do drzwi starszych domów okalających ulice po zachodniej stronie kampusu. Uśmiechał się do gospodarzy i wyjaśniał, że studiuje psychologię na uniwersytecie i szuka pokoju.
Freda Rogers, starsza kobieta, która razem z mężem Ernstem miała ładny biały piętrowy dom o drewnianej konstrukcji, stojący przy Północno-Wschodniej Dwunastej Alei pod numerem 4143, była Tedem oczarowana i wynajęła mu duży pokój w południowo-zachodnim rogu domu. Mieszkał tam przez kolejne pięć lat i stał się dla małżeństwa bardziej synem niż lokatorem. Ernst Rogers słabował i Ted obiecał, że pomoże im z cięższymi obowiązkami domowymi oraz ogrodem – danego słowa dotrzymał.
Ted zadzwonił też do Beatrice Sloan, starej przyjaciółki z jachtklubu z Seattle. Wydał się jej taki sam jak zawsze, pełen werwy i snujący dalekosiężne plany. Powiedział, że był w Filadelfii, gdzie spotkał się z bogatym wujem, a teraz rusza do Aspen w Kolorado, bo zamierza tam zostać instruktorem narciarstwa.
– Może wydziergam ci kominiarkę? – zaoferowała się od razu Beatrice.
– Nie ma takiej potrzeby, już mam maskę. Ale możesz mnie podrzucić na lotnisko.
Tak też zrobiła, wyprawiając go tym samym do Kolorado. Zastanawiała się przez chwilę, skąd Ted ma taki drogi sprzęt narciarski, bo zwykle nie śmierdział groszem, a ewidentnie były to rzeczy z najwyższej półki.
Nadal pozostaje niejasne, dlaczego w ogóle wyjechał wtedy do Kolorado. Nie miał pracy ani nawet perspektywy pracy jako instruktor narciarstwa. Może chciał zobaczyć te wioseczki, nad którymi tak się rozpływała Stephanie? Stawił się na Uniwersytecie Waszyngtońskim akurat na rozpoczęcie trymestru jesiennego.
Zdaje się, że na psychologii Ted odnalazł swoją niszę. Wyciągał prawie same piątki, od czasu do czasu przetkane czwórką. Uczył się między innymi psychologii fizjologicznej i społecznej, metod statystycznych, psychologii zwierzęcej i rozwojowej, osobowości psychopatycznych oraz zaburzeń rozwoju. Tym sposobem chłopak, który wydawał się nie mieć ani planu, ani kursu, stał się modelowym studentem.
Wykładowcy go lubili, zwłaszcza Patricia Lunneborg, Scott Fraser i Ronald E. Smith. Ten ostatni trzy lata później wystawił Tedowi entuzjastyczną rekomendację do szkoły prawniczej Uniwersytetu Utah, gdzie pisał:
Pan Bundy jest niewątpliwie jednym z najlepszych studentów na naszym wydziale, a nawet umieściłbym go w jednym procencie najzdolniejszych, z jakimi miałem kiedykolwiek do czynienia na studiach licencjackich zarówno na Uniwersytecie Waszyngtońskim, jak i na Purdue. Jest niebywale bystry, sympatyczny, wysoce zmotywowany i sumienny. Prowadzi się raczej jak młody profesjonalista, a nie student. Nie boi się ciężkiej pracy i z racji jego intelektualnej ciekawości przyjemnością jest z nim obcować […].W wyniku obrania przezeń takiego, a nie innego fakultetu na psychologii pan Bundy zainteresował się szczególnie psychologicznymi zmiennymi mającymi wpływ na decyzje przysięgłych. Obecnie jesteśmy zaangażowani w projekt badawczy, którego celem jest eksperymentalne przetestowanie, jakie zmienne wpływają na decyzje podejmowane przez przysięgłych.
Muszę przyznać, że zasmuciła mnie decyzja pan Bundy’ego odnośnie do rozpoczęcia kariery prawniczej i porzucenia edukacji psychologicznej. Nasza strata to państwa zysk. Nie mam wątpliwości, że pan Bundy wyróżni się także jako student prawa i profesjonalista, i mogę go zarekomendować bez żadnych zastrzeżeń.
Ted nie potrzebował niczego więcej ponad celujące wyniki, aby być w komitywie ze swoimi wykładowcami. Było cokolwiek dziwne to, co powiedział profesorowi Scottowi Fraserowi: że przez całe dzieciństwo tułał się po rodzinach zastępczych. Fraser mu uwierzył i zdziwił się, gdy poznał prawdę.
Ted był częstym gościem w knajpach w dzielnicy uniwersyteckiej, gdzie popijał piwo, a od czasu do czasu szkocką. W pubie Sandpiper 26 września 1969 roku poznał kobietę, która przez kolejne siedem lat będzie rdzeniem jego życia.
Nazywała się Meg Anders**. Tak jak Stephanie Meg również była od Teda kilka lat starsza. Miała trzyletnią córkę Liane i była niedługo po rozwodzie. Meg, drobniutka kobieta o długich brązowych włosach, choć niezbyt ładna, roztaczała pewien czar, który odejmował jej parę lat. Była córką uznanego lekarza z Utah i szukała pocieszenia po katastrofalnym małżeństwie, które się rozpadło, gdy dowiedziała się o przeszłości swojego męża, byłego skazańca. Meg rozwiodła się z nim i wywiozła córkę do Seattle, gdzie miały rozpocząć zupełnie nowe życie. Zatrudniła się jako sekretarka na miejscowym uniwersytecie, nie znała w mieście nikogo poza Lynn Banks, przyjaciółką z dzieciństwa z Utah, i ludźmi, z którymi pracowała na uczelni.
Z początku lekko niechętna, w końcu pozwoliła, żeby Ted postawił jej piwo, i zafascynowała się przystojnym młodym mężczyzną, który opowiadał o psychologii i planach na przyszłość. Kiedy dała mu swój numer, nie spodziewała się, że do niej zadzwoni. A gdy odebrała telefon, była szczerze podekscytowana.
Połączyła ich przyjaźń, a potem romans. Choć Ted nadal mieszkał u Rogersów, a Meg wynajmowała mieszkanie, spędzali razem mnóstwo nocy. Zakochała się. Biorąc pod uwagę jej sytuację, prawie niemożliwym byłoby się nie zakochać. Uwierzyła mu, że odniesie sukces, a to coś, czemu Stephanie nigdy nie dawała wiary, i często pożyczała Tedowi pieniądze, aby mógł dalej studiować. Praktycznie od samego początku chciała za niego wyjść, ale zrozumiała, kiedy powiedział jej, że na to przyjdzie pora. Najpierw miał jeszcze sporo do odhaczenia.
Ted dalej imał się różnych prac, sprzedawał buty w domu towarowym i znowu zatrudnił się w sklepie z artykułami chirurgicznymi. A kiedy sobie nie radził, pomagała mu Meg.
Czasem się martwiła, że Teda przyciągnęły do niej pieniądze i pozycja jej rodziny. Dostrzegła jego łapczywe spojrzenie, gdy rozglądał się po ich domu w Utah, dokąd w 1969 roku zabrała go na święta. Ale przecież musiało chodzić o coś jeszcze. Był dla niej dobry, a dla Liane stał się oddanym ojcem. Dziewczynka na każde urodziny dostawała od niego kwiaty, a co roku 26 września Ted kupował Meg czerwoną różę na pamiątkę ich pierwszego spotkania.
Podskórnie czuła, że Ted widuje się z innymi kobietami i czasem zagląda z przyjacielem do baru Pipeline, do Dantego albo do O’Banniona, gdzie podrywali razem dziewczyny. Próbowała o tym nie myśleć. Czas sam się tym zajmie.
Nie miała jednak pojęcia o istnieniu Stephanie, o tym, że jest obecna w myślach Teda tak mocno jak zawsze. Choć sama Stephanie czuła ulgę, że wiosną 1969 roku się z nim pożegnała, nie zrezygnowała całkowicie z kontaktu. Kalifornijka, która była powodem iście katastrofalnych zmian w życiu Teda Bundy’ego, miała krewnych w Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej i przywykła do tego, że kiedy po drodze do Kanady przejeżdżała przez Seattle, spotykała się z Tedem, by chociaż się z nim przywitać.
Minęły lata 1969 i 1970, a Ted ciągle piął się w górę, robiąc perfekcyjnie wszystko, czego się dotknął. Stawał się wytworniejszy, świetnie wykształcony, biegły społecznie. Był idealnym obywatelem. Otrzymał nawet pochwałę od policji w Seattle, kiedy rzucił się biegiem za kieszonkowcem i zwrócił skradzioną torebkę jej prawowitej właścicielce. Latem 1970 roku Ted Bundy uratował trzyipółletnie dziecko przez utonięciem w jeziorze Green na północy Seattle. Nikt nie zauważył, że oddaliło się od rodziców – nikt poza nim – i Ted rzucił się do wody, aby je wyciągnąć.
Nadal utrzymywał kontakty z ludźmi z Partii Republikańskiej. Należał do komitetu dzielnicowego i z biegiem lat coraz bardziej angażował się w działalność polityczną.
Bliscy mu ludzie postrzegali Meg jako jego dziewczynę. Zabrał ją nawet do rozpadającego się biało-niebieskiego domu w Tacomie, aby poznała Louise i Johnniego Bundych. Polubili ją. Louise bardzo się ucieszyła, że jej syn najwyraźniej wydobrzał po rozczarowaniu zakończeniem romansu ze Stephanie.
Od 1969 roku Meg była mile widzianym gościem w domu Bundych w Tacomie i na ich daczy, którą postawili nad jeziorem Crescent przy Gig Harbor w stanie Waszyngton. Meg, Ted i Liane często jeździli na biwaki i kajaki, żeglowali i wybierali się na wycieczki do Utah i Ellensburga – do Jima Paulusa, kolegi Teda ze szkoły.
Wszyscy, których odwiedzali, mieli Meg za osobę cichą i całkowicie oddaną Tedowi. Uważali, że to jedynie kwestia czasu, aż para się pobierze.
Biura Kliniki Kryzysowej Seattle w 1971 roku mieściły się w dużej wiktoriańskiej rezydencji na Capitol Hill. Niegdyś tereny te zamieszkiwali najbogatsi pionierscy osadnicy z Seattle, dzisiaj jednak to drugi najniebezpieczniejszy obszar miasta. Sporo zbudowanych wtedy starych domów jeszcze tam stoi, porozrzucanych na chybił trafił między apartamentowcami i na terenie szpitala okręgowego. Gdy zgłosiłam się jako wolontariuszka do Kliniki Kryzysowej, czułam niepokój na myśl o pracy na nocną zmianę, ale mając czwórkę dzieci, tylko wtedy byłam dostępna.
Ted Bundy rozpoczął płatną pracę jako student mniej więcej wtedy, kiedy dołączyłam do zespołu. Miałam czterogodzinną zmianę raz w tygodniu, od 22.00 do 2.00. Ted pracował parę nocek w tygodniu, od 21.00 do 9.00. Łącznie na wszystkich zmianach przy telefonach alarmowych siedziało 51 wolontariuszy i tuzin pracujących studentów. Zwykle tylko mijaliśmy się ze sobą z uwagi na ułożone naprzemiennie grafiki, a okoliczności, które uczyniły ze mnie i z Teda duet, były całkowicie przypadkowe. Zastanawiałam się nad nimi przez całe lata, dumając, dlaczego to mnie z całej naszej pięćdziesiątki przyszło spędzić tak dużo czasu z Tedem Bundym.
Żadna z osób odbierających telefony nie była profesjonalnym pracownikiem socjalnym z przygotowaniem psychologicznym – byliśmy jednak zespołem empatycznych ludzi, którzy szczerze starali się pomóc potrzebującym. Wszyscy wolontariusze i studenci musieli przejść swoisty egzamin, czyli rozmowy z Bobem Vaughnem, protestanckim duchownym, który kierował Kliniką Kryzysową, i Bruce’em Cumminsem, posiadaczem dyplomu magistra z psychiatrii. Podczas trzygodzinnych rozmów wstępnych mieliśmy „udowodnić”, że jesteśmy najzupełniej normalni, zaangażowani i kompetentni, że nie spanikujemy w sytuacji awaryjnej. Często powtarzanym przez nas żartem było, że musimy mieć wszystkie klepki na swoim miejscu, bo inaczej nie dalibyśmy rady zajmować się problemami innych ludzi.
Po przejściu 40-godzinnego kursu obejmującego psychodramy, podczas których przyszli wolontariusze odbierali ustawione telefony, rozwiązując najpopularniejsze problemy, z jakimi mogli się zetknąć, mieliśmy szkolenia prowadzone przez najbardziej doświadczonych wolontariuszy – już w samej dyżurce, gdzie przysłuchiwaliśmy się połączeniom z drugiego telefonu. Mnie i Teda szkolił doktor John Eshelman, błyskotliwy i życzliwy człowiek, który obecnie jest dziekanem na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Seattle.
Pamiętam tę noc, kiedy poznałam Teda. John wskazał mi siedzącego za biurkiem w sąsiedniej dyżurce młodego mężczyznę; oddzielało nas od siebie jedynie sklepienie łukowe. Powiedział: „To Ted Bundy. Będziecie razem pracować”. Chłopak uniósł głowę i uśmiechnął się.
Miał wtedy 24 lata, ale wydawał się młodszy. Ówcześni studenci nosili zwykle długie włosy i brody, ale nie on. Ted był gładko ogolony, a faliste brązowe włosy miał przycięte tuż nad uszami, dokładnie tak jak przed 15 laty nosili je moi koledzy, z którymi dopiero zaczynałam pierwszy rok na uczelni. Miał na sobie podkoszulek, jeansy i sportowe buty, a na jego biurku piętrzyły się podręczniki.
Od razu go polubiłam. Trudno było Teda nie polubić. Przyniósł mi kubek kawy i wskazał imponujące rzędy telefonów.
– Myślisz, że damy sobie radę? Jutro John zostawi nas tu samopas.
– Mam nadzieję – odparłam.
I faktycznie tak było. Podobno tylko 10% połączeń wykonują samobójcy, ale zakres możliwych sytuacji kryzysowych napawał lękiem. Czy powiem, co trzeba? Zrobię, co powinnam?
Jak się okazało, tworzyliśmy dobry duet. Siedzieliśmy obok siebie na najwyższym piętrze budynku, gdzie zajęliśmy dwa zagracone pokoiki. Gdy było trzeba, komunikowaliśmy się ze sobą bez choćby jednego słowa, a jak któreś z nas miało na linii kogoś, kto groził odebraniem sobie życia, dawaliśmy sobie znaki, żeby zadzwonić do operatora i poprosić o namierzenie dzwoniącego.
Wydawało się, że przytrzymywanie takiej osoby przy telefonie trwa nieskończenie długo. W 1971 roku namierzenie sygnału zajmowało prawie godzinę, zwłaszcza jeśli nie mieliśmy pojęcia, z jakiej części miasta ten ktoś dzwonił. To z nas, które akurat prowadziło rozmowę, musiało mówić spokojnym i troskliwym tonem, a drugie biegało w tym czasie po biurze i wydzwaniało tu i tam, żeby sprowadzić pomoc do dzwoniącego.
Często mieliśmy takich, którzy potrafili stracić przytomność po przedawkowaniu, ale zawsze udawało nam się utrzymać połączenie. Czekaliśmy na upragniony dźwięk wyważania drzwi przez zespół ratowniczy i wypełniające pomieszczenie obce głosy, aż nareszcie ktoś podnosił słuchawkę telefonu i mówił do nas: „Już jest okej, mamy go. Jedziemy do Harborview”.
Nie jest tajemnicą, że Ted Bundy odbierał życie. Ale również je ratował. Byłam przy tym.
Potrafię go sobie wyobrazić, jakby to było zaledwie wczoraj. Siedzi zgarbiony nad telefonem i mówi do słuchawki pewnym, uspokajającym głosem, unosi głowę, spogląda na mnie, wzrusza ramionami i uśmiecha się szeroko. Słyszę, jak przytakuje starszej kobiecie, że istotnie Seattle musiało być piękne, gdy miasto oświetlały jedynie lampy gazowe. Słyszę, jak w jego głosie przebija bezkresna cierpliwość i troska. Patrzę, jak wzdycha i przewraca oczami, słuchając skruszonego alkoholika. Nigdy nie był opryskliwy, nigdy nikogo nie popędzał.
Głos Teda był dziwacznym połączeniem delikatnego zachodniego zaciągania i precyzyjnie poprzycinanych głosek, co jest charakterystyczne dla angielskiego akcentu. Mogłabym go określić mianem dworskiego.
Byliśmy odcięci od panującej na zewnątrz nocy, a zamknięte drzwi chroniły nas przed okazjonalnymi wizytami poirytowanych dzwoniących. Czuliśmy się całkowicie bezpieczni w tych dwóch dyżurkach, które zajmowaliśmy. Byliśmy tam zupełnie sami, połączeni ze światem zewnętrznym wyłącznie kablami telefonu.
Za ścianami budynku słyszeliśmy wyjące syreny policyjne oraz karetki pędzące po sąsiedniej Pine Street do szpitala hrabstwa. Mieliśmy za oknami jedynie czerń przełamaną światłami rozciągającej się u naszych stóp zatoki i dźwięki obijającego się o szyby deszczu ze śniegiem, więc owe syreny były jedynym, co przypominało nam o tym, że gdzieś tam istnieje świat zamieszkany przez ludzi. Byliśmy w kotłowni cudzych problemów.
Nie mam pojęcia, dlaczego tak błyskawicznie zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Może dlatego, że podczas tych intensywnych wtorkowych dyżurów mieliśmy do czynienia z wieloma różnymi sytuacjami z pogranicza życia i śmierci; dzięki nim zbliżyliśmy się do siebie niczym żołnierze na froncie. Być może zadziałała tu izolacja i to, że nieustannie rozmawialiśmy z innymi ludźmi o ich najbardziej intymnych kryzysach.
A kiedy nadchodziły ciche noce, noce, gdy księżyc nie był już pełny, gdy kończyły się zasiłki i nie miano za co kupić alkoholu, a bezdomni oraz dzwoniący wydawali się cieszyć odrobiną spokoju, potrafiliśmy spędzić z Tedem całe godziny na rozmowie.
Wydawało się, że mam poważniejsze problemy niż on. Był jednym z tych ludzi, którzy słuchają uważnie, samą swoją postawą wyrażają szczere zatroskanie. Można mu było powiedzieć to, czego zapewne nie powiedziałoby się nikomu innemu. Zwykle wolontariusze z Kliniki Kryzysowej poświęcali swój czas, bo sami przeszli kiedyś coś nieprzyjemnego, dzięki czemu lepiej rozumieli dzwoniących. A ja nie byłam wyjątkiem. Kiedy miałam 21 lat, straciłam brata, który popełnił samobójstwo. Był na ostatnim roku na Uniwersytecie Stanforda i miał iść do szkoły medycznej Uniwersytetu Harvarda. Bezskutecznie próbowałam go przekonać, że życie jest warte zachodu i bezcenne, lecz zawiodłam, bo był mi bardzo bliski i zbyt dotkliwie odczuwałam jego ból. Gdybym zdołała ocalić kogoś innego, być może pomogłoby mi to odpokutować i pozbyć się choćby części nadal ciążącego mi poczucia winy.
Ted słuchał mnie milcząco, gdy opowiadałam mu o bracie, o długim, całonocnym oczekiwaniu, kiedy zastępcy szeryfa szukali Dona, aż nareszcie go znaleźli, tyle że zbyt późno. Siedział, martwy od zatrucia dwutlenkiem węgla, w aucie zaparkowanym w opuszczonym parku na północ od Palo Alto.
W 1971 roku miałam życie najeżone problemami. Moje małżeństwo przeżywało głęboki kryzys i znowu zmagałam się z poczuciem winy. Postanowiliśmy z Billem o rozwodzie zaledwie kilka tygodni przed tym, jak wykryto u niego złośliwego tętniaka, najbardziej zabójczego raka skóry.
– Co mam zrobić? – zapytałam Teda. – Jak mogę zostawić umierającego mężczyznę?
– Jesteś pewna, że umiera? – odparł Ted.
– Nie. Podczas pierwszej operacji wycięto złośliwego guza i przeszczepy skóry nareszcie się przyjęły. Lecz chce się rozstać mimo wszystko. A przynajmniej mówi, że chce. Czuję się, jakbym uciekała od chorego człowieka, który mnie potrzebuje.
– Ale to jego wybór, prawda? Jeśli czuje się dobrze, a ta sytuacja jest niekomfortowa dla obojga, nie musisz się zamartwiać poczuciem winy. To on podjął decyzję. To jego życie i szczególnie jeśli nie ma przed sobą długich lat, powinien móc zadecydować, jak zechce je spędzić.
– Rozmawiasz ze mną jak z jednym z naszych dzwoniących? – spytałam z uśmiechem.
– Może. Zapewne. Ale to nic nie zmienia. Oboje zasługujecie na to, aby mieć swoje życie.
Rada Teda okazała się słuszna. Rok później byłam już po rozwodzie, a Bill ponownie się ożenił i spędził jeszcze cztery lata, robiąc to, co chciał.
Lecz to, co działo się w moim życiu w 1971 roku, jest nieistotne dla opowieści o Tedzie Bundym, nie licząc faktu, że trafna perspektywa, z jakiej spoglądał na moje problemy, jego nieustające wsparcie i wiara, że zdołam przekuć swoje umiejętności pisarskie w pracę zawodową, utrwaliły mi obraz człowieka, którego wtedy znałam. Człowieka, w którego będę wierzyć jeszcze przez wiele lat.
Jako że otworzyłam się przed nim, wydawało się, że Ted również może swobodnie rozmawiać o delikatniejszych sferach swojego życia, choć zanim to zrobił, musiało minąć wiele tygodni.
Jednej nocy przestawił krzesło do wnęki oddzielającej nasze biurka i usiadł naprzeciwko mnie. Za jego plecami, na wysokości mojego wzroku, znalazł się pewien plakat, zresztą zalepione były nimi praktycznie wszystkie ściany naszego biura. Przedstawiał wyjącego kotka uczepionego grubego sznura, a obrazek opatrzony był hasłem: „Gdy jesteś u kresu sił… nie musisz chwytać się brzytwy”.
Ted milczał przez chwilę, sącząc dla towarzystwa kawę. Potem spojrzał na swoje dłonie i powiedział:
– Słuchaj, dopiero przed mniej więcej rokiem się dowiedziałem, kim naprawdę jestem. Zawsze zdawałem sobie z tego sprawę, ale musiałem to udowodnić samemu sobie.
Spojrzałam na niego, lekko zaskoczona, i czekałam na dalszy ciąg tej historii.
– Jestem nieślubnym dzieckiem. Po moich narodzinach matka nie mogła się do mnie przyznać. Przyszedłem na świat w domu samotnej matki i kiedy zabrała mnie do siebie, moi dziadkowie postanowili powiedzieć i mnie, i wszystkim innym, że jestem jej braciszkiem, a moimi rodzicami są oni. Dorastałem, myśląc, że to moja siostra, a ja jestem późnym dzieckiem moich dziadków.
Zamilkł, spoglądając na zasłonę deszczu obmywającą okna przed nami. Nie odpowiadałam, bo czułam, że ma mi jeszcze sporo do powiedzenia
– Domyśliłem się. Nie pytaj jak, ale się domyśliłem. Może zasłyszałem jakąś rozmowę. Może nie grało mi dwadzieścia lat różnicy między bratem a siostrą. No i to Louise zawsze się mną opiekowała. Dorastałem przekonany, że to tak naprawdę moja matka.
– Czy kiedykolwiek poruszyłeś ten temat?
Zaprzeczył.
– Nie. Zraniłbym ich. Nie wypadało poruszać tego tematu. Kiedy bylem mały, przenieśliśmy się z Louise do innego miasta i zostawiliśmy moich dziadków. Gdyby byli moimi rodzicami, tobyśmy tego nie zrobili. W 1969 roku wróciłem na wschód. Chyba musiałem nabrać pewności, udowodnić to przed sobą samym. Prześledziłem trop moich narodzin do Vermontu. Odwiedziłem ratusz i przejrzałem dokumenty. Nie było to zbyt trudne. Poprosiłem o akt urodzenia na nazwisko mojej matki. I znalazłem.
– I co wtedy czułeś? Zaskoczenie, złość?
– Nie, chyba zrobiło mi się nieco lepiej. Nie byłem ani trochę zaskoczony. Zupełnie jakbym musiał poznać prawdę przed ruszeniem dalej z życiem. I kiedy tylko zobaczyłem swój dowód na akcie urodzenia, tak też się stało. Nie byłem już dzieckiem. Miałem dwadzieścia dwa lata i poznałem prawdę.
– Okłamali cię. Nie czułeś się oszukamy?
– Nie. Trudno powiedzieć.
– Ludzie kłamią także z miłości – powiedziałam. – Matka mogła cię porzucić, ale tego nie zrobiła. Starała się, jak mogła. Pewnie tylko tak była w stanie cię zatrzymać. Musiała cię bardzo kochać.
Ted przytaknął i powiedział cicho:
– Wiem… wiem.
– No i popatrz na siebie. Poradziłeś sobie. I to bardzo dobrze.
Uniósł głowę i uśmiechnął się.
– Mam taką nadzieję.
– Ja jestem tego pewna.
Nigdy więcej nie rozmawialiśmy już na ten temat. Zabawne. W 1946 roku, kiedy matka Teda dowiedziała się o swojej ciąży, była w Filadelfii, a ja chodziłam do oddalonego o 50 kilometrów liceum w Coatesville. Pamiętam, jak dziewczyna, która siedziała obok mnie na fizyce, zaszła w ciążę, mówiła wtedy o tym cała szkoła. Tak to już wyglądało w 1946 roku. Czy Ted mógł to zrozumieć w 1971? Czy mógł chociaż sobie wyobrazić, co jego matka musiała przejść, żeby go zatrzymać?
Wydawało się, że wykorzystał rozdane mu karty najlepiej, jak potrafił. Był bystry i na ostatnim roku psychologii zbierał same piątki, choć uczył się przeważnie pomiędzy kolejnymi rozmowami podczas swoich nocnych zmian na linii Kliniki Kryzysowej. Nigdy nie udało mi się poruszyć żadnej kwestii, która miałaby związek ze studiowanym przez niego kierunkiem, a z którą Ted nie byłby dobrze obeznany. Podczas trymestru jesiennego 1971 roku chodził na zajęcia z psychologii ekologicznej i adaptacji, na warsztaty i grupy dyskusyjne.
Był przystojny, choć późniejsze lata niedoli jakimś sposobem uczynią Teda Bundy’ego jeszcze przystojniejszym, jakby jego rysy zostały starannie oszlifowane.
Okazał się silnym mężczyzną. Znacznie silniejszym, niż myślałam, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Wydawał się szczupły, niemal delikatny, dlatego co wtorek przynosiłam mu ciasteczka i kanapki, bo sądziłam, że nie dojada. Byłam zaskoczona, kiedy którejś nocy przyjechał do kliniki na rowerze. Miał na sobie obcięte niebieskie jeansy i zobaczyłam wtedy mocne, atletycznie umięśnione nogi. Bo może i był szczupły, ale za to twardy jak napięty rzemień.
Jeśli chodzi o jego wpływ na kobiety, pamiętam, jak myślałam, że gdybym była młodsza, samotna, a moje córki starsze, byłby to niemalże mężczyzna idealny.
Ted mówił dość często o Meg i Liane. Założyłam, że mieszka z tą pierwszą, choć nigdy tego nie powiedział.
– Zainteresowała się twoją pracą – powiedział któregoś razu. – Mogłabyś przynieść kilka tych czasopism detektywistycznych? Wziąłbym je dla niej do domu.
Przyniosłam i dałam mu. Nie odezwał się słowem na ich temat. Założyłam, że żadnego nie przeczytał.
Pewnej nocy rozmawialiśmy o jego planach pójścia do szkoły prawniczej. Zbliżała się wiosna i wtedy po raz pierwszy powiedział mi o Stephanie.
– Kocham Meg, a ona naprawdę kocha mnie – zaczął. – Pomogła mi z opłatami za szkołę. Sporo jej zawdzięczam i nie chcę jej zranić, ale jest ktoś, o kim nie mogę przestać myśleć.
Ponownie mnie zaskoczył. Nigdy nie mówił o nikim poza Meg.
– Nazywa się Stephanie. Od dawna jej nie widziałem. Mieszka pod San Francisco i jest nieskończenie piękna. Wysoka, prawie dorównuje mi wzrostem, a jej rodzice są zamożni. Nie ma pojęcia, jak to jest nie być bogatą. Dlatego nie pasuję do jej świata.
– Masz z nią w ogóle jakiś kontakt? – zapytałam.
– Sporadyczny. Rozmawiamy przez telefon. Za każdym razem, kiedy słyszę jej głos, wszystko do mnie powraca. Nie da mi to spokoju, jeśli nie spróbuję raz jeszcze. Chcę aplikować do szkoły prawniczej, jakiejkolwiek, oby było do niej blisko. Problem chyba polega na tym, że jesteśmy zbyt daleko od siebie. Jakbyśmy oboje mieszkali w Kalifornii, to chybabyśmy się zeszli.
Zapytałam, kiedy się rozstali. Odparł, że w 1968 roku, ale Stephanie nadal jest sama.
– Myślisz, że mnie znowu pokocha, jeśli prześlę jej tuzin czerwonych róż?
Pytanie było tak naiwne, że uniosłam głowę, chcąc sprawdzić, czy mówi poważnie.
Mówił.
Kiedy wiosną 1972 roku wspominał o Stephanie, zachowywał się, jakby tych parę lat się nie wydarzyło.
– Trudno powiedzieć, Ted – odpowiedziałam. – Jeśli czuje to, co ty, róże mogą pomóc, ale jeśli jej się odmieniło, to nie sprawią, że cię pokocha.
– To ta jedyna, nigdy prawdziwie nie kochałem żadnej innej. To nie to samo, co czuję do Meg, i trudno to wytłumaczyć. Nie mam pojęcia, co robić.
Widząc blask, jaki bił z jego oczu, kiedy mówił o Stephanie, potrafiłam wyobrazić sobie, że niebawem Meg czeka miłosne rozczarowanie. Namawiałam go, aby nie składał jej żadnych obietnic, których nie da rady dotrzymać.
– Wreszcie będziesz musiał wybrać. Meg cię kocha. Była przy tobie, kiedy było ci ciężko, gdy nie miałeś pieniędzy. Mówisz, że przez rodzinę Stephanie czujesz się biedny, jakbyś tam nie pasował. Może się okazać, że Meg jest prawdziwa, a Stephanie to mrzonka. Chyba prawdziwy sprawdzian to odpowiedź na pytanie, jak byś się czuł, nie mając Meg. Co byś zrobił, gdyby znalazła sobie kogoś, jakbyś ją zastał z innym mężczyzną?
– I zastałem. Zabawne, że o tym mówisz, bo mnie to wtedy rozwścieczyło. Pokłóciliśmy się i zobaczyłem pod jej mieszkaniem zaparkowane auto jakiegoś faceta. Pobiegłem do alejki i stanąłem na koszu na śmieci, żeby zajrzeć do środka przez okno. Pot się ze mnie lał, byłem jak szaleniec. Nie mogłem sobie wyobrazić, że Meg może być z innym. Dziwię się, że tak to na mnie podziałało…
Pokręcił głową, zakłopotany gwałtownością swojej zazdrości.
– Czyli może zależy ci na niej bardziej, niż zdajesz sobie z tego sprawę.
– I na tym polega problem. Jednego dnia chcę tu zostać, ożenić się z Meg i pomóc jej wychować Liane, mieć z nią więcej dzieci. Meg też tego chce. Ale nie mam pieniędzy. I jeszcze długo nie będę ich miał. A nie potrafię sobie wyobrazić siebie przywiązanego do takiego życia, skoro dopiero je tak naprawdę zaczynam. Wtedy myślę o Stephanie, o życiu, które mógłbym sobie z nią ułożyć. Tego też chcę. Nigdy nie byłem bogaty, choć chciałbym. Tylko jak mam powiedzieć Meg „dzięki, na razie”?
Zadzwonił wtedy telefon i pytanie pozostało bez odpowiedzi. Mętlik Teda nie wydawał się ani dziwny, ani naznaczony desperacją – chłopak miał przecież dopiero 24 lata. Było to jak najbardziej normalne. Musiał trochę dojrzeć. A kiedy dorośnie, jak sądziłam, zapewne podejmie dobrą decyzję.
Kiedy kilka tygodni później przyszłam do pracy, Ted powiedział mi, że złożył podanie na prawo na Uniwersytet Stanforda oraz Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley.
Wydawał się idealnym kandydatem do szkoły prawniczej. Miał nadający się do tego przenikliwy umysł oraz upór i wierzył święcie, że zmiany legislacyjne zdolne są zaprowadzić nowe porządki na szczeblu rządowym. Taka postawa czyniła z niego samotnika wśród studentów pracujących w Klinice Kryzysowej. Byli to przeważnie sympatycy ruchu hipisowskiego, zarówno jeśli chodzi o ciuchy, jak i poglądy polityczne, on sam zaś był konserwatywnym republikaninem. Postrzegali go jako cudaka, gdy wykłócali się o demonstracje, które co i rusz wybuchały na uczelnianych kampusach.
– Mylisz się, facet – powiedział brodaty student. – Nie zmienisz sytuacji w Wietnamie, podlizując się tym dziadom z Kongresu. Im chodzi jedynie o kolejny duży kontrakt dla Boeinga. Myślisz, że w ogóle ich obchodzi, ilu z nas zostanie zabitych?
– Anarchia niczego nie rozwiąże. Tylko rozproszycie swoje siły i dacie sobie rozbić łby.
Odpowiedziało mu drwiące prychnięcie, które nakładało na niego swoistą anatemę.
Studenckie demonstracje i marsze, które zablokowały autostradę międzystanową numer 5, rozwścieczyły Teda. Nieraz próbował przerwać podobne pochody, grożąc uczestnikom kijem i każąc im iść do domu. Wierzył, że istnieje lepszy sposób załatwienia tych spraw, ale jego gniew był o dziwo tak samo głęboki jak tych, których chciał zrugać.
Sama nigdy nie byłam świadkiem jego złości. Najmniejszej. Nie przypomnę sobie każdego słowa, jakie zamieniliśmy z Tedem, choćbym się starała, ale jestem pewna, że nigdy się nie kłóciliśmy. Traktował mnie ze staroświecką galanterią, którą okazywał każdej kobiecie, co uważałam za pociągające.
Zawsze się upierał, żeby odprowadzić mnie do samochodu, kiedy nad ranem kończyłam zmianę przy telefonie zaufania. Czekał obok, aż usiądę za kierownicą, pozamykam drzwi i uruchomię silnik, i machał do mnie na pożegnanie, gdy odjeżdżałam ku oddalonemu o 30 kilometrów domowi.
„Bądź ostrożna. Nie chciałbym, żeby cokolwiek ci się przytrafiło”, mówił.
Ted jawił mi się niemal jako rycerz w lśniącej zbroi, jeśli porównać go do moich kolegów z Wydziału Zabójstw policji w Seattle, którzy odprowadzali mnie spojrzeniem, gdy wychodziłam sama z ich biur w centrum miasta po wieczornych rozmowach, często o północy, i mówili ze śmiechem: „Będziemy cię pilnować przez okno, a jeśli zobaczymy, że ktoś chce cię napaść, szybko zadzwonimy pod 911!”.
* Pierwsze wydanie książki ukazało się w Stanach Zjednoczonych w 1980 roku, a jej wznowienia – aktualizowane o kolejne rozdziały w miarę ujawniania kolejnych wątków – kolejno w 1986, 1989, 2000 i 2008 roku, kilka lat przed śmiercią autorki. Niniejsze wydanie jest oparte na najaktualniejszej wersji książki.
** Autorka korzysta z fikcyjnych nazwisk Meg i Liane Anders (przyp. red.).
The Stranger Beside Me. The True Crime Story of Ted Bundy
Copyright © 1980, 1989 by Ann Rule
Afterword copyright © 1986 by Ann Rule
20th Anniversary afterword copyright © 2000 by Ann Rule
The Final Chapter? copyright © 2009 by Ann Rule
ANN RULE® is a registered trademark of the Estate of Ann Rule.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021
Copyright © for the translation by Bartosz Czartoryski 2021
Redakcja – Adrian Kyć
Korekta – Aneta Wieczorek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc m
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl