Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybitny humanista we własnej osobie, profesor Michał Głowiński, portretuje wielkie postaci - myślicieli, naukowców, literaturoznawców, pisarzy, ale też działaczy społecznych i osoby, które ze względu na niepoślednie talenty chce ocalić od zapomnienia. Andrzej Kijowski, Miron Białoszewski, Irena Sendlerowa, Stanisław Barańczak, Maria Janion czy Teresa Torańska to zaledwie kilkoro z nich.
Biografie tych niezwykłych osób obfitują w ważne i doniosłe wydarzenia, które Autor pokazuje od kulis, nierzadko ujawniając nieznane szczegóły. Ogromna rola przypadku, łutu szczęścia lub gigantycznego pecha jest w stanie zaważyć na życiorysie, bezpowrotnie zmieniając jego tory i czasem prowadząc do nieuchronnej katastrofy. Opowieści o dramatach związanych z pochodzeniem, ukrywaniem się, utratą bliskich i własnego zdrowia czy złamaniem kariery zawodowej sąsiadują tu z niespodziankami od losu: zdobyciem paszportu, zagranicznego stypendium, awansem społecznym, zasłużoną karierą i sławą.
Ten znakomity zbiór pokazuje, że losy większości wybitnych jednostek były głęboko naznaczone przez moment dziejowy - historia i polityka wielokrotnie łamała ludzkie życiorysy i charaktery. Dotyczyło to także, a może zwłaszcza, osób niepospolitych, które warto utrwalić na kartach historii polskiej myśli intelektualnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 731
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę poświęcam pamięci Pawła Szweda
Źródła zdjęć
s. 9 – fot. A.T. Kijowski, Wikipedia, CC BY 3.0; s. 15 – Wikipedia, DP; s. 514 – fot. archiwum prywatne Pawła Szweda
Od Autora
Kiedy w grudniu 1985 roku przystępowałem do pisania o zmarłym nagle przed kilku laty młodszym koledze, nie przypuszczałem, że rozpoczynam cykl, którym będę się zajmował przez następnych kilkadziesiąt lat. Nie robiłem tego, by opublikować go za życia. Od początku przeznaczeniem tych tekstów było spoczywanie w szufladzie mojego biurka. Podjąłem taką decyzję z różnych względów. Przede wszystkim – i to właśnie był powód najważniejszy – nie chciałem, by po moich tekstach buszował cenzorski ołówek. Gdybym się na to godził, musiałbym uruchomić cenzora wewnętrznego i pisząc, zastanawiać się, co z nimi zrobią na ulicy Mysiej (to tam mieścił się cenzorski urząd): puszczą – nie puszczą, tego zaś chciałem uniknąć; był to dla mnie bezwzględny warunek kontynuowania tego cyklu. Po zmianie ustrojowej – jak wiadomo – urząd cenzorski został zlikwidowany, ja jednak decyzji nie zmieniłem, postanowiłem, że cyklem nadal będę się zajmować i że za mojego życia nie opuści on szuflady (gdy piszę te słowa, liczy on ponad dwieście dwadzieścia sylwetek). Decyzja ta miała dla mnie wielką wagę, w ten sposób uniknąłem skrępowań i ograniczeń, a one powstają nie tylko za sprawą cenzury instytucjonalnej. W pewnym momencie jednak zmieniłem zdanie.
Nie znaczy to, że przypisuję sobie pozycję zapewniającą mi samowolę i usprawiedliwiającą różnego rodzaju dowolności. Staram się być narratorem wiarygodnym i odpowiedzialnym. Szkice składające się na ten tom w większości dalekie są zarówno od bezkrytycznych apologii, jak i surowych potępień. Jednak w tego typu gatunku literackim pojawianie się wątków i narracji oceniających jest nieuniknione. Staram się uwzględniać fakty, nie mogę jednak i nie chcę ukrywać, jak je postrzegam i wartościuję. Cykl ten ma charakter subiektywny, a subiektywność wyraża się już w wyborze osób, o których opowiadam. Wyraźnie zarysowują się dwa krańce: o jednych piszę dlatego, że ich podziwiam, o innych dlatego, że myślę o nich jak najgorzej (tych jest na szczęście znacznie mniej, a w tym wyborze niemal ich nie ma), o jeszcze innych z tej racji, że ich biografie z takich czy innych względów wydały mi się interesujące. Nie chciałem nieustannie przemieszczać się między dwoma krańcami: apologią i pamfletem.
Skoro mowa o subiektywności, to traktuję ten cykl również jako opowieść o sobie, o tym ludzkim świecie, w którym przyszło mi żyć, działać, pracować. Między innymi z tego względu porządkuję te opowieści nie według alfabetu czy dat życia bohaterów, ale według dat powstania poświęconych im tekstów.
Gdy przed kilkudziesięciu laty rozpoczynałem pisanie i zdałem sobie sprawę, że nie są to luźne i przygodne kawałki, pomyślałem, że warto byłoby ustalić zasady, jakimi będę się kierował. Oto najważniejsze z nich:
1. Przedstawiam wyłącznie sylwetki osób nieżyjących.
2. Opowiadam jedynie o tych, których znałem osobiście.
3. Postacie, którym poświęcam osobne opowieści, nie musiały być osobami publicznymi.
4. Do cyklu nie włączam opowieści o nikim z mojej rodziny, podobnie czynię w przypadku tych, z którymi wiązały mnie relacje o charakterze ściśle osobistym.
5. Tworzę portrety, nie piszę życiorysów. Nie zbieram materiałów, korzystam z tego, co wiem. W wielu przypadkach nie są to sprawy dla danego człowieka najważniejsze.
Jest niemal nieuniknione, że w tak obszernym cyklu przytrafią się błędy i niedokładności. Także ten wybór zapewne nie jest od nich wolny, proszę więc Czytelników o wyrozumiałość.
Warszawa, 30 lipca 2021
ANDRZEJ KIJOWSKI
1928–1985
Spóźniona wiadomość o jego śmierci dotarła do mnie w połowie lipca 1985 roku, kiedy wróciem z krótkiej podróży do Szwecji. Przeglądałem zaległe numery „Tygodnika Powszechnego” i z nich dowiedziałem się, co się stało. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, o groźnej chorobie pana Andrzeja mówiło się już od dawna, a pod koniec czerwca rozeszły się po Warszawie wieści o jego ciężkim stanie. I jak zwykle, gdy dowiaduję się o śmierci znajomego, usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie i kiedy go spotykałem, w jakich okolicznościach z nim się stykałem, jakimi oczyma na niego patrzyłem.
Poznałem Kijowskiego niemal przed trzydziestu laty – albo w roku 1955, albo w 1956. On wtedy świeżo przeniósł się do Warszawy, pracował w redakcji „Nowej Kultury”, ja zaś byłem początkującym recenzentem, który ogłosił kilka kawałków w prasie literackiej i bardzo był tym przejęty. Coś u mnie zamówił, bodaj recenzję książki Mieczysława Jastruna Dzienniki i wspomnienia, która w tym czasie wyszła. Stykałem się z panem Andrzejem przede wszystkim jako redaktorem, potem – przez wiele lat – w „Twórczości”, gdzie kierował działem eseju (później zastąpił go Zdzisław Najder). Były to więc stosunki oficjalne i takie pozostały. Dzieliła nas relatywnie niewielka różnica wieku, sześć lat tylko, ale zachowywaliśmy się wobec siebie tak, jakbyśmy należeli do innych pokoleń. Robił na mnie wrażenie człowieka sztywnego, niedostępnego, świadomie zachowującego dystans, choć ci, co znali go bliżej, mówią o nim inaczej, podkreślają, że był miły i bezpośredni. Takie ułożenie się naszych relacji wynikało z pewnością także z mojego sposobu bycia. Kiedy przychodziłem do redakcji z jakimś tekstem, byłem speszony i spięty, czułem się tak, jakbym był na cenzurowanym; postawa taka bardziej bezpośrednim i naturalnym kontaktom nie sprzyja. W trakcie tej współpracy żadnych zadrażnień z nim nie miałem. Przeciwnie, Kijowski zapraszał mnie do częstszego publikowania w „Twórczości”, a szczególnie komplementował za przesłany z Amsterdamu szkic Portret Marchołta. Mimo wszystko jednak, może ze względu na podział ról, mnie peszył. Peszył, choć z kilkoma jego kolegami z tak zwanej krakowskiej szkoły krytyków, z Błońskim, Kwiatkowskim, nawiązałem szybko stosunki przyjacielskie.
Zawsze z uwagą i z zaciekawieniem śledziłem to, co pisał. Debiutował bardzo młodo, w sytuacji wyjątkowo niefortunnej – na początku lat pięćdziesiątych. Jego recenzje (działał wówczas jako krytyk) wyróżniały się korzystnie – tak jak artykuły pisane przez jego krakowskich kolegów – na tle ówczesnych produkcji krytycznych. Od połowy lat pięćdziesiątych stał się Kijowski pisarzem i krytykiem wolnym, umiejącym wykorzystać istniejące w Polsce Ludowej marginesy swobód, by uprawiać poważną twórczość. Od połowy lat siedemdziesiątych, od tak zwanych protestów konstytucyjnych, przeszedł do opozycji. Był jednym z pierwszych pisarzy publikujących poza cenzurą i to pod własnym nazwiskiem.
A więc czytałem jego artykuły, eseje i książki z zaciekawieniem i przyjemnością, choć czasem jako krytyk mnie drażnił. Wydawało mi się, że brak mu konsekwencji, bo w tym samym artykule, lub w artykułach następujących po sobie w krótkim czasie, głosił niekiedy idee sprzeczne, wręcz kłócące się ze sobą. I w takich przypadkach podziwiać można było znakomitą inteligencję i świetne pióro, ale też rodziło się podejrzenie, że poczynaniami krytyka kieruje kaprys lub nastrój chwili. Nie wiem, czy także dzisiaj, gdybym uważnie przejrzał publikacje Kijowskiego z drugiej połowy lat pięćdziesiątych i z lat sześćdziesiątych (spora ich część nie została przedrukowana w książkach), ta niekonsekwencja tak by mi się rzucała w oczy. Niewykluczone, że to, co wówczas wydawało się przejawem kapryśności, dzisiaj ułożyłoby się w spójną całość.
Po jakimś czasie zorientowałem się, i nie byłem w tym chyba odosobniony, że najciekawsze w tym, co Kijowski pisze, nie są ani krytyka, ani beletrystyka, na ogół zresztą mistrzowsko stylizowana, ale drobne teksty, publikowane głównie w „Twórczości” i przez czas jakiś w „Tygodniku Powszechnym”, które trudno określić gatunkowo. Mówiło się o nich „felietony”, ale brakowało im właśnie felietonowości, nie były to także eseje w klasycznym rozumieniu. I te teksty były wspaniałe. Wspaniałe w swej różnorodności (od przypowieści do doraźnej interwencji publicystycznej), wspaniałe dzięki oryginalnemu i lapidarnemu stylowi, dzięki mądrości, jaką zawierały. Kijowski okazał się – przywołam formułę zbanalizowaną, ale w tym miejscu stosowną – mistrzem małych form. I w tej dziedzinie pozostał niezrównany. Niezależnie od tego, czy pisał o psie, który na Krakowskim Przedmieściu wstrzymał ruch samochodowy, czy o imaginacyjnej wizycie zbrodniarza z Ugandy, Amina, u Pawła VI, czy wreszcie odwoływał się do wydarzeń rodzimej historii.
Szczególną satysfakcję sprawiało obserwowanie go jako osoby publicznej, słuchanie przemówień na zebraniach – przede wszystkim warszawskiego oddziału związku literatów, bo w ich trakcie miał najwięcej po temu okazji. W mojej pamięci szczególnie zapisało się nadzwyczajne zebranie z 29 lutego 1968 roku, zwołane po to, by zaprotestować przeciw zdjęciu z afisza Dziadów w reżyserii Dejmka. Kijowski odegrał bardzo ważną rolę, bo to on właśnie przedstawił jeden z projektów rezolucji, reprezentujący niezależną i jakże wtedy oburzoną opinię, ten właśnie, który został przyjęty znaczną większością głosów. Inną rezolucję zaproponował Jerzy Zagórski, również słuszną i szlachetną, ale przegadaną i mało precyzyjną, nieumywającą się do świetnego tekstu, jaki przeczytał Kijowski. W przerwie poproszono Zagórskiego, by swój projekt wycofał (obawiano się rozbicia głosów), on się zgodził, tak więc konkurencją dla rezolucji Kijowskiego był już tylko tekst reprezentujący pisarzy partyjnych, przedstawiony sali przez gorliwego Dobrowolskiego. Pamiętam, że dobitny i zwięzły tekst Kijowskiego wywarł na mnie duże wrażenie; powiedziano w nim wszystko to, co powiedzieć o tej haniebnej sprawie należało, a jednocześnie nie zawierał ani jednego zbędnego słowa. Był to tekst stylowy, taki, który można by umieścić na marmurowej tablicy, choć nie było w nim patosu (a w każdym razie patosu nadmiernego w stosunku do sytuacji). Wiem, że ta rezolucja zrobiła duże wrażenie nie tylko na mnie, ale też na sporej części sali. Zapijaczony towarzysz Dobrowolski i jego protektorzy nie mieli łatwego przeciwnika. Jacek Bocheński w ogłoszonym w „Kulturze Niezależnej” nekrologu (1985 nr 11–12) stwierdza, że rezolucja ta jest dziełem kilku osób, które przygotowały ją przed zebraniem. Skoro pan Jacek tak napisał, to tak było, wydaje mi się jednak, że wkład Kijowskiego w opracowanie tego tekstu był duży, że to on był autorem ostatniej ręki. Nie darmo jemu właśnie powierzono odczytanie. Rezolucja utrwaliła się w pamięci czy – by powiedzieć bardziej patetycznie – przeszła do historii, jako rezolucja Kijowskiego.
Po założeniu Towarzystwa Kursów Naukowych widziałem pana Andrzeja kilkakrotnie na zebraniach. W pamięci pozostało mi przede wszystkim spotkanie, które odbyło się w jego mieszkaniu na Jaworzyńskiej w czerwcu 1978 roku. Pamiętam, że w czerwcu, bo pani Kazia podała wyjątkowo dorodne truskawki ze śmietaną. Piszę „pani Kazia” nie dlatego, bym z panią Kijowską był spoufalony, jest ona jednak osobą znaną i popularną w środowisku i tak się o niej mówiło. Pani Kazia zwykle we wszystkim mężowi towarzyszyła, dając się poznać jako osoba energiczna, dzielna i opiekuńcza; czasem stawała się przedmiotem ironicznych uwag, z pewnością nieuzasadnionych. Zebranie, w czasie którego gościła nas truskawkami, miało charakter kameralny. Uczestniczyli w nim: Jacek Woźniakowski, Stefan Amsterdamski, Alina Brodzka, Maria Janion, Tomasz Burek, może ktoś jeszcze. Zastanawialiśmy się nad zorganizowaniem cyklu zebrań naukowych, przeznaczonych nie dla studentów czy ogólnie – szerszej publiczności, ale takich, w których uczestniczyliby członkowie Towarzystwa, a spoza niego specjaliści w zakresie dyskutowanego przedmiotu (jeśliby zdecydowali się wziąć udział w tym, co w PRL-owskim języku nazywa się nielegalnym zgromadzeniem). I wtedy właśnie ułożyliśmy program TKN-owskich kolokwiów; zebranie to miało dla mnie duże znaczenie, zgłosiłem bowiem propozycję referatu o nowomowie, a więc pierwszy raz ujawniłem publicznie tę sferę moich zainteresowań. Trudno powiedzieć, że Kijowski temu zebraniu przewodniczył, było ono swobodną, nieformalną rozmową, ale aktywnie w nim uczestniczył, a także – zdaje się – protokółował. I przedstawił się jako człowiek sympatyczny i bezpośredni, z naturalnością występujący w roli gościnnego pana domu.
Następne spotkanie miało miejsce w październiku 1978 roku, w mieszkaniu Amsterdamskich. Dyskutowaliśmy nad moim referatem o nowomowie. Kijowskiemu ta problematyka nie była obca, poświęcił jej znakomity artykuł „Jaką polszczyzną mówimy, piszemy, myślimy”, ogłoszony pod koniec lat pięćdziesiątych w „Przeglądzie Kulturalnym”, a następnie przedrukowany w tomie Arcydzieło nieznane. Był jednym z pierwszych, którzy zabrali głos w dyskusji. Jego wypowiedź, jak wszystkie pozostałe, opublikowana została w tomie Język propagandy, ale ukryta pod literkami. Należała do najciekawszych; to on właśnie mówił, że nowomowę należy badać historycznie, bo istotne są także zmiany, jakim podlega. Zaproponował kategorię ogólniejszą: „języki represyjne”, obejmującą również mowę faszyzmu, dawnych monarchii, a także w jakiejś mierze Kościoła. Wypowiedź Kijowskiego była bodaj najbardziej wobec mojego referatu krytyczna, ale też dała mi najwięcej satysfakcji, bo dotyczyła bezpośrednio problemu, który mnie zajmował, była czymś więcej niż polityczną aktualizacją. Do dzisiaj mam przed oczyma pana Andrzeja, gdy mówił; siedział przy oknie, obok Kazimierza Brandysa.
Kilka miesięcy później uczestniczyłem w podobnym zebraniu u państwa Kerstenów; pan Andrzej Kijowski był referentem. Odczytał esej Krypta świętego Leonarda – znany, opublikowany w „Twórczości”. Pamiętam niebywały ścisk, w niewielkim pokoju było kilkadziesiąt osób. Utrwaliła mi się w pamięci szczególnie nerwowa atmosfera, obawiano się najścia ubecji; kiedy dzwoniły do drzwi osoby spóźnione, sądzono, że to przychodzą ci, którzy przeszkodzą w doprowadzeniu zebrania do końca.
Po raz ostatni widziałem Andrzeja Kijowskiego w czasie Kongresu Kultury Polskiej. Wygłosił znakomite przemówienie, jedno z najbardziej doniosłych, a może w ogóle najważniejsze. Zrobiło na zebranych wielkie wrażenie spotęgowane tym jeszcze, że było – jak zwykle – świetne z retorycznego punktu widzenia, choć wyzbyte retorycznych gierek. Był to zapewne ostatni występ Kijowskiego przed tak dużym audytorium, choć niewykluczone, że przemawiał w latach następnych w tym lub innym kościele. Niebawem miałem się dowiedzieć, że został internowany.
Trzynastego grudnia rano pojechałem na obrady Kongresu, mimo że wiedziałem, co się stało. Domyślałem się, że nie będą kontynuowane, ale uważałem, że trzeba się na nie stawić. W przejściu podziemnym podszedł jakiś nieznany mi młody człowiek i powiedział coś w tym rodzaju: Czy słyszał pan, że aresztowano Kijowskiego? Jego żona nawet nie wie, gdzie go wzięto. Kiedy dotarłem przed Teatr Dramatyczny i wmieszałem się w tłum uczestników Kongresu, szybko się dowiedziałem, że nie jest to jedyny przypadek, lista zatrzymanych rosła z minuty na minutę. Wraz z grupą osób poszedłem na Krakowskie Przedmieście; Związek już był zawieszony, ale Dom Literatury – otwarty, zebraliśmy się więc w sali konferencyjnej. Toczyło się swego rodzaju improwizowane zebranie, już nielegalne, bo „prawo” stanu wojennego nie pozwalało na tego rodzaju zgromadzenia. Różne osoby mówiły, co wiedziały i widziały. W pewnym momencie zjawiła się pani Kijowska bardzo zdenerwowana i zmęczona, bo mimo że było jeszcze wcześnie, miała już za sobą wielogodzinne szukanie męża po różnych komendach milicji. Poproszona przez kogoś opowiedziała, jak po północy ubecy przyszli do ich domu i zabrali pana Andrzeja. W najbliższych dniach podobnych opowieści miało się usłyszeć wiele, ale relacja o tym, jak mundurowi i tajniacy przyszli, by aresztować Andrzeja Kijowskiego, była pierwszą, jaką usłyszałem – i choćby z tej racji zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie.
7–9 stycznia 1986
PAWEŁ SZWED
(1967–2021)
Sądziłem, że książkę, którą pozwalam sobie przedstawić Czytelnikom, zamykać będzie sylwetka zmarłego w sędziwym wieku za oceanem historyka literatury. Za sprawą panoszącej się pandemii, którą niekiedy porównuje się do tak zwanej rosyjskiej ruletki, bo nie wiadomo, w kogo uderzy, jak owo uderzenie przebiegać będzie i jaki przyniesie finał, musiałem zmienić decyzję. W mediach podano wiadomość niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju: na COVID-19 zapadła kobieta licząca sobie sto dwa lata – i wyzdrowiała, wbrew wszelkim spodziewaniom wróciła do relatywnie niezłej formy. Pojawiają się jednak niezliczone informacje o tym, że choroba ta dosięgła ludzi bardzo młodych, młodych i w średnim wieku. Działa tu zasada „nie znasz dnia ani godziny” w postaci spotęgowanej, niepoddającej się racjonalizacjom, zaskakującej, trudnej czy wręcz niemożliwej do przewidzenia. Taki jest właśnie przypadek Pawła Szweda, który odszedł w pełni wieku męskiego.
2
Wyznam, że jest mi szczególnie trudno pisać o śmierci osoby kilkadziesiąt lat młodszej ode mnie. Wydaje mi się, że zakłócony został ten porządek świata, który może się nie podobać, trudno wszakże przeciw niemu się buntować, skoro od wczesnych lat życia każdy wie, że jest nieunikniony.
Pawła poznałem przed kilku laty dzięki Łukaszowi Gałeckiemu. Opowiedziałem mu o mojej wpadce: nieopatrznie zaproponowałem nowy zbiór opowiadań pewnemu wydawnictwu. Nie zgłaszam pretensji o to, że oficyna wydawnicza propozycję odrzuciła – jest to jej dobre prawo, powinna to wszakże uczynić z klasą. Spotkałem się zaś z takim zachowaniem, jakby jego celem było upokorzenie autora.
Po kilku dniach, jakie upłynęły od mojej rozmowy z Łukaszem, zadzwonił Paweł. Umówiliśmy się na spotkanie w siedzibie Wielkiej Litery. Od pierwszego bezpośredniego kontaktu zrozumiałem i odczułem, że znalazłem się w innym świecie niż ten, z jakim się zetknąłem w poprzednim wydawnictwie. Wkrótce po przekazaniu przeze mnie tekstu Paweł, jeszcze wówczas dla mnie Pan Dyrektor Szwed, powiadomił mnie, że jego oficyna książkę opublikuje. Jest to zbiór opowiadań Carska filiżanka, świetnie wydany przez Wielką Literę w roku 2016.
3
Od tego czasu ogłosiłem w wydawnictwie kierowanym przez Pawła Szweda kilka książek, w tym jedną przygotowaną wspólnie z Grzegorzem Wołowcem. Ta, którą przedstawiam obecnie, wyciągnięta z czeluści moich szuflad, jest piątą z kolei. Czuję wielką wdzięczność wobec Pawła nie tylko za to, że przyjmował pisane przeze mnie książki, lecz także dlatego, że zachęcał mnie do ich publikowania. Miało to dla mnie (i ma) ogromne znaczenie. Poczułem się aprobowany i w jakimś sensie upoważniony do kontynuowania tego, czym zajmowałem się od wczesnej młodości. I mam dla niego wiele podziwu. To on stworzył Wielką Literę, to on – jako redaktor naczelny – decydował, jakie pozycje ukażą się nakładem wydawnictwa, aczkolwiek nie można traktować obszernego katalogu publikacji jako bezpośredniego wyrazu jego gustów, preferencji i upodobań. Wyrazista osobowość, świetny smak literacki, kierunki zainteresowań Pawła (między innymi historia XX wieku, w tym Zagłada) określały zakres i charakter planu wydawniczego. Na listę autorów publikujących w Wielkiej Literze udało mu się wprowadzić wybitnych prozaików, by wymienić tylko: Eustachego Rylskiego, Jerzego Pilcha, Ingę Iwasiów, Marka Bieńczyka, Krzysztofa Vargę czy Magdalenę Grochowską, a także ogłosić znaczące książki reprezentujące współczesną polską biografistykę i współczesny rodzimy reportaż (w tym Smoleńsk Teresy Torańskiej wydany jako dzieło pośmiertne). Innym sukcesem Pawła stało się uformowanie znakomitego zespołu redakcyjnego, złożonego z osób kompetentnych, a przy tym sympatycznych i życzliwych. Wielka Litera stanowiła dzieło jego życia.
4
Kiedy już w czasie jednej z kulminacji pandemii do niego zadzwoniłem, by poinformować, że prace nad książką ukończyłem i mogę tekst przesłać redakcji, początkowo odzewu nie miałem. Zaniepokoiłem się, zacząłem się domyślać, że Paweł jest chory, nie dopuszczałem jednak myśli, że choroba jest tak poważna i że tragicznie się skończy. Po jakimś czasie Paweł do mnie zadzwonił, zaproponował drobne skróty, szybko je uzgodniliśmy. Przypuszczam, że książka ta była jedną z ostatnich jego lektur, a może w ogólności ostatnią. Na moje pytanie, jak się czuje, usłyszałem zdanie wewnętrznie sprzeczne: Świetnie, ale jestem słaby i mam kłopoty z oddychaniem. Powiedziałbym, że była to odpowiedź oksymoroniczna, skoro jej część pierwsza przeczyła temu, o czym informowała część druga. Nie zrozumiałem jej, nie wiedziałem, jak należy ją interpretować. Kiedy piszę te słowa, przypuszczam, że w ten sposób Paweł pragnął uniknąć zarówno mówienia o swym rzeczywistym stanie, jak i kłamliwego optymizmu. Wiadomość o jego odejściu dotarła wkrótce po tej rozmowie.
5
Wspominałem już o zainteresowaniach Pawła historią XX wieku, w tym zwłaszcza Powstaniem Warszawskim (o czym świadczy publikacja księgi Marcina Dziedzica i Michała Wójcika Teraz’44. Historie) i Holokaustem, by wymienić tylko takie pozycje wydane przez Wielką Literę, jak monografia brytyjskiego historyka Marka Rosemana Wannsee: willa, jezioro, spotkanie czy książki Tomasza Żukowskiego, a także dzieło Marcina Dziedzica i Magdaleny Kicińskiej o losach Żydów (głównie warszawskich) w roku 1943. Przejawem tych zainteresowań był także pomysł Pawła, by pojechać wspólnie do Treblinki. Utrwalił się dzień ten głęboko w mojej pamięci z różnych względów. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kontrast między wiedzą o tym, co tam się działo, o jednej z największych zbrodni niemieckich, a łagodnym krajobrazem mazowieckim, na którego tle jej dokonano. W Treblince niemal nie rozmawialiśmy. Zapamiętałem ogromne skupienie Pawła od momentu, kiedy znaleźliśmy się w tej przestrzeni, naznaczonej śmiercią setek tysięcy ludzi zamordowanych w komorach gazowych. Jeśli się nie mylę, był drugi raz w tym miejscu, które stało się symbolem ludobójstwa.
Kiedy czytam książki wydane w oficynie Pawła Szweda, przedstawiające te straszne wydarzenia, nasuwa mi się wspomnienie tej ciszy i tego skupienia.
30 czerwca–1 lipca 2021