Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedyś sądziłem, że przez całe życie publikować będę wyłącznie uczone prace o literaturze - jak na profesjonalistę w tej dziedzinie przystało. Rzeczy wszakże potoczyły się inaczej, niespodziewanie dla samego siebie zacząłem pisać teksty narracyjno-wspomnieniowe; myślałem wprawdzie o tym w jakże odległych (niestety !) latach młodości, ale traktowałem jak nieszkodliwy fantazmat, który nigdy nie będzie miał konsekwencji praktycznych. Magdalenka z razowego chleba, na dwie części podzielona (Odgłosy minionych lat i Mieszaniny podróżne), składa się z 29 krótkich opowieści o różnym charakterze. Nieliczne (Z getta do getta, Powrót) bezpośrednio się wiążą z moimi wspomnieniami z lat Zagłady Czarne sezony (Wyd. Open 1998), reszta dotyczy już czasów powojennych. Opowiadam o uczniowskim czynie z okazji urodzin wielkiego językoznawcy i ozdoby całej postępowej ludzkości (młodym osobom, które peryfraz tych nie znają, wyjaśniam, iż chodzi o Stalina) oraz o pochodzie żałobnym w Warszawie w dniu jego pogrzebu, w którym musieli wziąć udział także wszyscy studenci. Przedstawiam biografie kilku charakterystycznych dla tamtych PRL-owskich czasów postaci. I tu muszę dobitnie podkreślić, że nie chodziło mi o portretowanie konkretnych osób, wprost przeciwnie, zabiegałem o uchwycenie pewnych rysów ogólnych, nikt zatem nie ma prawa uznać, że stał się bohaterem tej lub innej mojej opowieści. To tutaj właśnie (i w zasadzie tylko tutaj) wprowadziłem pewne elementy fikcji, no bo fikcja służy najlepiej przedstawianiu sylwetek dla danego czasu reprezentatywnych.
Część drugą - zgodnie z tytułem - wypełniają właśnie mieszaniny, czyli opowieści o różnym charakterze, niektóre poważne (dwie czy trzy wręcz ponure), inne - i te stanowią chyba większość - dadzą się określić jako skromne powiastki czy wręcz anegdoty. A dlaczego całość nosi taki tytuł ? Jeden z kolegów mnie ostrzegał: nie nazywaj tak książki, bo jeszcze ktoś pomyśli, że chodzi o ową podwarszawską Magdalenkę, która weszła do najnowszej historii Polski (ale także do mitologii).
Czytelnicy Prousta nie będą mieli wątpliwości, że zdobyłem się na śmiałość i pozwoliłem sobie na aluzję do jednego z najbardziej znanych motywów jego wielkiego dzieła. A dlaczego owa magdalenka sporządzona została z tak niestosownego tworzywa, Czytelnik się dowie, jeśli zechce przeczytać ostatnią opowieść zamieszczoną w tej książce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Balbinka
Już na samym początku, kiedy ledwo się znaliśmy, Balbinka powiadomiła kolegów z dumą i pewnością siebie, że jest literatką. Nie taję, wiadomość ta zrobiła na mnie wrażenie, byłem onieśmielony i oszołomiony uniwersytetem, znalazłem się tu przed kilkoma dniami, nie znałem jeszcze zbyt dobrze studenckich obowiązków i obyczajów, wszystko więc mnie dziwiło i budziło swoisty lęk. Zdumiewało mnie także to, że mam znakomitych kolegów – i jeszcze bardziej utwierdzało w kompleksach. Tak młoda dziewczyna określa się jako pisarka, a więc zapewne coś już ogłosiła, być może jest znana, tylko że ja o niej nie słyszałem, choć uważnie czytam prasę literacką, jej sława do naszego miasteczka jeszcze nie dotarła. I nosiła się tak, jakby już była uznaną wielkością, powtarzała jakieś literackie plotki, o znakomitościach ówczesnego Parnasu wypowiadała się jak o dobrych znajomych, z poufałością, o niektórych – trzeba przyznać, że tylko młodszych – mówiła po imieniu. Nie, nie ulegało wątpliwości, Balbinka jest osobą z wielkiego świata.
I od razu zaczęła szukać bratnich dusz, a na pierwszym roku jest wielu kandydatów na pisarzy, roi się od młodych poetów, którzy jeszcze pod szkolną ławą ukradkiem pisali wiersze i marzyli o ich publikacji. Młodych poetów nie brakowało i u nas, jeden z nich właśnie ogłosił wiersz w głównym ówczesnym tygodniku literackim, czym zdobył sobie wśród kolegów sławę i prestiż. Był gwiazdą, nim zatem Balbinka zajęła się w pierwszej kolejności, jak mi się zdaje, bez sukcesu. A inni nie byli już tak interesujący jako towarzystwo dla osoby, która wprawdzie o swym dorobku mówi dość nieskładnie, ale pisze i ma przed sobą wspaniałą przyszłość. W jednym wszakże chciała iść ich śladem. Lepsi z nich należeli do tak zwanego koła młodych, funkcjonującego przy Związku Literatów Polskich. Był to początek lat pięćdziesiątych, czas bezwzględnego panowania socrealizmu, każdy ówczesny adept literatury musiał się zadeklarować jako jego zwolennik czy wręcz entuzjasta, a jeśli tego nie czynił, pozbawiał się wszelkich szans. Deklarowali się więc ci młodzi chłopcy, piszący wiersze ku chwale przodowników pracy i przyjaźni polsko-radzieckiej, deklarowała się także Balbinka. Mówiła z zapałem o chwalonych przez krytykę socrealistach, nie ukrywała, że w swoim pisaniu chce osiągnąć równie wysoki stopień ideologicznego rozwoju. Do Koła Młodych jednak jej nie przyjęto. Zapewniała, że tworzy szkice do nowel, ale nie mogła się prawdopodobnie wykazać choćby jednym napisanym zdaniem, mimo że – zwłaszcza wówczas, kiedy obowiązywały proste i nadzwyczaj skonwencjonalizowane schematy fabularne – pisanie „szkiców do nowel” musiało być łatwe i nie wymagało specjalnego kunsztu. Może zresztą uznano, że nie napisane szkice do nowel to za mało, bo czy przyjęto by do cechu piekarzy kogoś, kto by oświadczył, że wyspecjalizował się w wypieku dziur do obwarzanków?
A więc Balbinka oficjalnego namaszczenia jako literatka nie zdobyła, ale ze swej roli zrezygnować nie chciała. Nie wiem, jak to zrobiła, bo ją znałem z uniwersytetu, nie z domu na Krakowskim Przedmieściu, weszła w środowisko literackie, osadziła się w nim, stała się osobą znaną. I była niebywale z faktu tego dumna, naprawdę poczuła się istotą z wielkiego świata. Zaspokoiła swoje snobizmy, ale chodziło jej przecież o coś więcej. Zapewne chciała być jedną z tych dziewczyn, które Adolf Rudnicki określił mianem mandolinistek. I to jej się udało, choć nie wyróżniała się wielką urodą. Gdybym miał ją pod tym kątem jakoś określić, powiedziałbym, że była ładniutka, nie – ładna, ale właśnie ładniutka. Deminutyw mówi tu wiele: drobna, wręcz filigranowa, jej rysy były regularne, ale pozbawione wyrazistości. Zalety swej urody umiała zresztą podkreślić strojem, ubierała się przyzwoicie i gustownie, choć skromnie, były to przecież nie tylko czasy biedy, także – ascezy. Miała w sobie coś z subretki i obawiam się, że nie była w stanie w nikim wywołać wielkich namiętności, ale jakoś się podobała, skoro w tym kręgu mogła przez kilka lat funkcjonować.
Chciała być muzą. Muzą pryszczatych. To prawda, autorów z pierwszego pokolenia socrealistycznego jeszcze tak chyba wówczas nie nazywano, a w każdym razie nie była to nazwa spopularyzowana, ale przecież jeśli rzeczywiście mieli pryszcze, to właśnie wtedy. Balbince – jak widać – one nie przeszkadzały, a może nawet w sposób szczególny ją pociągały. Nie ulegało wątpliwości, że raczej nie zależało jej na związaniu się z jednym z młodych mistrzów nowej i jedynie słusznej literatury, chciała ich sobie zaliczyć jak najwięcej. I to chyba stanowiło główną jej ambicję, nie – sporządzanie szkiców do nowel, one zresztą – być może – tworzyły tylko pretekst, bo tak naprawdę nie myślała o pisaniu, chciała wejść w wielki świat literatury – i żyć w nim. A było to zadanie kuszące, tym bardziej że w ówczesnej Warszawie, ponurej stalinowskiej Warszawie, innych wielkich światów nie było. Wielki świat ludzi bogatych przestał istnieć, a wielki świat polityki zamknięty był dla zwykłych śmiertelników na cztery spusty. Tak, ten literacki światek, nawet jeśli nie dorównywał tym wielkim światom, o jakich mogła była marzyć ambitna dziewczyna, stanowił szczyt, ku któremu warto było zmierzać. I Balbinka go zdobyła.
Nie tylko przesiadywała w literackiej kawiarni, nie tylko jadała obiady w literackiej stołówce, również – jak pisarka z krwi i kości – chodziła na zebrania, a było ich wówczas dużo, przysłuchiwała się debatom o tym, jakimi właściwościami powinna się odznaczać prawdziwie socjalistyczna literatura, chłonęła dyskusje o poszczególnych książkach, by wiedzieć, jakie ten czy ów popełnił ideologiczne błędy, a kto stawiany jest jako wzór. I w pewnym momencie zaangażowano ją do pracy w redakcji jednego z ważnych tygodników literackich. Formalnie jej obowiązkiem było sporządzanie notek o wydarzeniach kulturalnych, ale złośliwi twierdzili, że miała całkiem inną grać rolę. Niełatwe miała zadanie, bo w redakcji tej już pracowała jej główna rywalka, niejaka Bożenka, też barwna figura. Nie da się ukryć, górowała nad Balbinką inteligencją i urodą. I nie zniknęła ze sceny wraz z socrealizmem. Po latach bujnej młodości wyszła za mąż za aparatczyka z wysokiego szczebla władzy – i zabrała się do publicystyki. Pisywała rzeczy straszne, wychwalała nawet zbrodnie terrorystów, jeśli tylko byli po właściwej politycznie stronie, nawet sprawcy masakry w czasie olimpiady w Monachium jej się podobali. Poczciwa Balbinka nie robiła takich rzeczy nigdy, ale też w redakcji renomowanego tygodnika nie wywiązywała się z obowiązku sporządzania notek o wydarzeniach kulturalnych. Nie udawały się, nie potrafiła sklecić poprawnie zdania – nie tylko w szkicach do nowel, także w kawałku informującym o tym, że w teatrze amatorskim w Biłgoraju wystawiono najnowszą sztukę Konstantego Simonowa z życia przodujących uczonych radzieckich. Balbinka pracę utraciła.
A że pisać nie umiała, sam mogłem się przekonać, bo słyszałem jej referaty wygłaszane na ćwiczeniach. Powiedzieć, że były słabe, to zbyt mało, były beznadziejnie nieporadne – i świadczyły, że tej kandydatce na pisarkę po prostu pióro wypada z ręki. Raz tylko się zdarzyło, że referat zaczynał się świetnie, najwyraźniej ktoś życzliwy wyświadczył przysługę i napisał dwie pierwsze strony, ale już strona trzecia obsuwała się na normalny poziom, słowo nie przylegało do słowa, zdanie do zdania.
Mimo to Balbinka nadal grała rolę literatki. To prawda, coraz rzadziej wspominała o szkicach do nowel, coraz częściej natomiast opowiadała o tym, co się dzieje w kamienicy na Krakowskim Przedmieściu, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że tam jest jej właściwe miejsce, a nie tutaj, gdzie musi się męczyć, słuchając jakichś nudziarstw o liczbie podwójnej, aoryście czy pisarzach, którzy już dawno zmarli. Cóż ją to może obchodzić, skoro żyje literaturą dzisiejszą, aktualną, no i rzecz niebagatelna – reprezentującą realizm socjalistyczny, który ma przed sobą taką przyszłość, a poza tym jest po imieniu nawet z laureatami nagrody państwowej. I nadal grała panią z wielkiego świata, damę nowego typu, która, gdy chce sprawić kolegom przyjemność, recytuje w przerwie między zajęciami fragmenty Poematu o Stalinie Władysława Broniewskiego, twierdząc, że jest to najpiękniejszy poemat, jaki istnieje, nie wiadomo tylko, czy od czasów Mahabharaty i Iliady, czy też wśród poematów, jakie napisano o wodzu (a było ich niemało). I rola pani z socrealistycznego salonu przychodziła jej zresztą z trudem. Nie zawsze umiała mówić literacką polszczyzną, nawet tą stalinowską, którą szybko sobie przyswoiła. Zza maski znawczyni literatury i obywatelki wielkiego świata wychylała się twarz dziewczyny z Targówka (z tej dzielnicy pochodziła), nawet w mówieniu na obojętne tematy usłyszeć można było przedmiejskie intonacje.
Nie wiem, w jaki sposób Balbinka dostała dyplom, jak dała sobie radę z pracą magisterską. Zresztą wtedy tytuł magistra dostawali w zasadzie wszyscy, uczelnia musiała się wykazać wykonaniem planu. A kiedy studia nasze dobiegały finału, zamykała się pewna epoka, miało się ku końcowi socrealistycznego świata. Pryszczaci tracili pryszcze, przestawali być pryszczatymi, a ich muzy schodziły z literackiej sceny. Nieszczęsna Balbinka nie opublikowała choćby najmniejszego szkicu do noweli, musiała zrezygnować z literackich fantazmatów i gdzie indziej szukać swojego miejsca w świecie. Po latach doszło do mnie, że wyszła za mąż, wychowała trójkę dzieci, przez lata pracowała jako skromna urzędniczka w spółdzielni wyrabiającej trykoty.