Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór wysmakowanej, erudycyjnej i poruszającej prozy Michała Głowińskiego, jednego z najwybitniejszych polskich humanistów.
Opowiadania Głowińskiego pokazują, że tak głębokie zaangażowanie w rejestrowaniu świata dziś już się nie zdarza w literaturze. W jego tekstach ożywają dawni nauczyciele akademiccy, koledzy z roku, profesorowie czy przypadkowo spotkani przechodnie. Twórczym impulsem do snucia historii może stać się wycinek prasowy, spotkanie starej znajomej na poczcie czy nowe, zaskakujące użycie słowa w tekście. Żywy, aktywny i wciąż poszukujący intelekt Michała Głowińskiego najdrobniejsze zdarzenie codzienności potrafi umieścić w szerokim kontekście społecznym, historycznym i ludzkim.
Opowieść o wycieczce z koleżanką na daleką Pragę "w czynie społecznym" staje się pretekstem do aktualnej jak nigdy refleksji o przyzwoitości i wstydzie. Wizyta u fryzjera okazuje się być doskonałą okazją do przyglądania się niezmiennej szkodliwości stereotypów. Kiczowaty obraz okładki magazynu wydanego w czasach głębokiego stalinizmu zachęca do odbycia podróży do dawno nieodwiedzanych miejsc. Ale niezmiennie w centrum zainteresowania Głowińskiego pozostaje człowiek – z jego ułomnościami, słabościami i nieoczywistym pięknem. W kinie, w sklepie, przed półką z gazetami – nie przestaje przyglądać się sobie i ludziom z dystansem i życzliwą refleksją.
Zbiór został wzbogacony tekstami o charakterze felietonów i małych esejów, w których znajdziemy rozważania o języku, poezji, jakości współczesnej prozy, a nawet architekturze. Poznajemy w nich Głowińskiego jako pełnego dystansu do siebie akademika, a przy tym czujnego humanistę, sprawnego obserwatora i niezastąpionego komentatora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od Autora
Książka, którą pozwalam sobie przedłożyć Czytelnikom, różni się od moich poprzednich tomów zawierających teksty narracyjne – opowiadania, wspomnienia, charaktery (rozmaicie można określać ich status gatunkowy). Na część pierwszą składa się wybór z dwóch opublikowanych przed laty przez Wydawnictwo Literackie zbiorów, a mianowicie z Magdalenki z razowego chleba (2001) oraz z Historii jednej topoli i innych opowieści (2003). Część druga stanowi kontynuację dwóch zbiorów, zawierających różnego rodzaju miniatury, które określam jako małe szkice, a mianowicie: Przywidzeń i figur (1998) oraz Fabuł przerwanych (2008). Te, które zamieszczam w tym tomie, tworzą serię trzecią. Nie zostały one dotychczas objęte edycją książkową. Ukazywały się w ogromnej większości w wydawanym w Bydgoszczy „Kwartalniku Artystycznym”, redagowanym z maestrią przez Krzysztofa Myszkowskiego. Gdyby nie jego zaproszenia i zachęty, ten cykl trzeci niewątpliwie by nie powstał. Dziękuję Ci, Krzysztofie!
M.G.
Warszawa, lipiec 2019
CZĘŚĆ I
Opowiadania wybrane
Pani od matematyki
To był pierwszy normalny dzień lekcyjny w nowej szkole, w świeżo założonym drugim liceum ogólnokształcącym w naszym niewielkim mieście. Poszedłem na drugie piętro, gdzie mieścić się miała nasza klasa, i nowemu otoczeniu przyglądałem się z zaciekawieniem. Budynek był jeszcze przedwojenny (do niedawna zajmowały go klasy podstawowe), dopiero co wyremontowany i niewątpliwie gotowy na przyjęcie większej liczby uczniów. Rzucały się w oczy ślady pośpiesznych porządków, z podłóg, ani na korytarzach, ani w klasach, nie usunięto jeszcze gazet, które miały je chronić po niedawnym myciu, rozpościerały się więc pod nogami pokaźne płachty „Głosu Ludu” i „Życia Warszawy”. Zapewne bym na to nie zwrócił uwagi, nie było w tym przecież nic nadzwyczajnego, gdybym nie ujrzał z daleka niewielkiej i bardzo tęgiej kobiety, osobliwie pochylonej, chyba klęczącej. Najpierw myślałem, że szuka jakiejś starej gazety, potem zobaczyłem, że niektóre obraca na drugą stronę, a inne odkłada na bok. Robiła to w ten sposób, iż nie ulegało wątpliwości, że nie zamierza ich czytać. Zajęcie starszej i korpulentnej pani wydało mi się dziwne, tym bardziej że wiedziałem, iż nie jest woźną. Woźnego zresztą poznałem wcześniej. Tym dziwniejsze, że swoją robotę pani ta wykonywała z wielką dokładnością, tak jakby ułożenie gazet było sprawą szczególnie doniosłą.
Kim jest owa starsza kobieta, miałem się dowiedzieć niebawem – pani Helena Orłowska, matematyczka. Przyszła na lekcję normalnie, jak przychodzą nauczyciele, z dziennikiem w ręku, zaczęła ją jednak w sposób zaiste daleko odbiegający od przyjętych zwyczajów. Nie sprawdziła listy, nie powiedziała, czym będziemy się zajmować – i od razu zainteresowała się gazetami rozłożonymi na podłodze. Nie taiła zdenerwowania, mówiła coś pod nosem, ale ani ja, ani moi koledzy nie wiedzieliśmy z początku, o co chodzi.
– Tak być nie może; jak się o tym dowiedzą, spadną na nas kary, będą się dziać rzeczy straszne...
W klasie zabrała się do tej samej co na korytarzu, niezrozumiałej dla nas, roboty. Przyglądała się gazetom z podłogi, niektóre zostawiała w spokoju, inne – odkładała bądź odwracała na drugą stronę. Trwało to dobrych kilka minut, dopiero po zakończeniu tego niespodziewanego przeglądu ujawniła, jaki jest cel działań, które wprawiły nas w zdumienie. Powiedziała, że tam, gdzie była, to za takie rzeczy karali, surowo karali, szło się do więzienia, a potem wywozili daleko, w okolice, w których jest okropnie zimno. Najwyraźniej chodziło o coś więcej niż o rozłożenie gazet na podłodze po umyciu i wypastowaniu, pani Orłowska miała na myśli poważniejsze sprawy. Po chwili uchwyciłem, jakie. Ówczesne dzienniki i tygodniki zamieszczały obficie na swych pierwszych stronach zdjęcia przywódców, przede wszystkim Stalina, ale także polskich władców – Bieruta i innych. Nasza nauczycielka bała się, że chodzenie po gazetach z konterfektami tak ważnych osób uznane zostanie za profanację, potraktowane jako polityczna prowokacja, zorganizowana czy przynajmniej podpowiedziana przez wroga, który ucieka się do najróżniejszych środków, by zaszkodzić socjalizmowi i poniżać tych, którzy przewodzą w jego budowaniu. Już od samego początku nie było wątpliwości, że osobliwe działania pani Orłowskiej napędzane były przez wielki, niedający się opanować strach. Bo tam, gdzie przebywała z tymi, którzy tak bezceremonialnie obchodzili się z gazetami, reprodukującymi wiadome zdjęcia, naprawdę się nie patyczkowano. Pani Orłowska bała się, nauczona doświadczeniem, o siebie, ale też nie chciała, by nam, dzieciom jeszcze, przytrafiło się coś złego. I dlatego te płachty papieru, na których były zdjęcia Stalina, odkładała na bok, te zaś z fotografiami osobistości nie aż tak ważnych przewracała na drugą stronę. W okresie „kultu jednostki” zdezaktualizowana gazeta z wizerunkiem owej „jednostki” nie mogła być zwykłą makulaturą. Święte obrazki nigdy nie tracą swoich praw, nie można ich zdesakralizować.
Pierwsza lekcja pani Orłowskiej w naszej klasie rozpoczęła się niekonwencjonalnie, następne nie zawsze aż tak odbiegały od normy, ale też były dziwaczne, raz smutne, raz całkiem wesołe, w każdym razie matematyka bywała tylko pretekstem i niewiele się o niej mówiło. Miałem czasem wrażenie, iż pani Orłowska zapominała, że przyszła do klasy po to jednak, by czegoś nas nauczyć. Jej myśl w czasie lekcji szybowała nie wiadomo gdzie, nie była w stanie wziąć w okrągły czy kwadratowy nawias tego, czym żyła, co stanowiło treść jej istnienia. Nie składały się na nią sprawy teraźniejsze, nie mogła oderwać się od przeszłości, przywoływała ją nieustannie, tę dobrą i tę złą, wesołą i smutną. Wspominała lata młodości, ale przede wszystkim czas spędzony tam, daleko, w krainie niewyobrażalnego zimna. Z tego, co opowiadała, można było w najgrubszych zarysach zrekonstruować jej biografię.
Urodziła się w ostatnich latach XIX wieku i aż do wybuchu drugiej wojny całe jej życie związane było ze Lwowem, tam się wychowała, wykształciła, wyszła za mąż. Lubiła opowiadać o swej lwowskiej młodości – i to była pogodna część lekcji. Ale największym doświadczeniem jej życia była wywózka na Syberię, Sowieci aresztowali ją we Lwowie wraz z córką (co się stało z mężem, nie wiem, nie wspominała o nim). I kiedy o tym opowiadała, a czuła niedającą się opanować potrzebę powracania do tych swoich strasznych przeżyć także w czasie lekcji matematyki, unikała wszelkich realiów, nawet nazwę „Syberia” wymawiała rzadko, nieśmiało, ściszonym głosem. Przeżywała niewątpliwy konflikt wewnętrzny, bo jednocześnie obok tej potrzeby odzywał się w niej strach, wiedziała przecież, że opowiadanie o wywózce nie będzie w Polsce Ludowej dobrze widziane i ściągnąć może na nią nowe nieszczęścia. Mówiła tak, jakby chciała opowiedzieć jak najwięcej, ale zarazem opowiadać się bała. Konieczność ekspresji nakładała się na ograniczenia, których przezwyciężyć nie było można, a właściwie z nimi się zderzała. Toteż najwięcej miejsca poświęcała pani Orłowska zjawiskom klimatycznym, mówiła o nich tak, jakby były symbolem czy reprezentacją tego koszmarnego świata, w który rzuciła ją obca przemoc. Jeden wątek powtarzał się stale: jeśli ktoś splunął, ślina spadała na ziemię w postaci kawałka lodu. Opisy zimna, jakie trudno sobie przedstawić, jeśli nie opuszczało się Polski, były nadzwyczaj konkretne i sugestywne, miały w sobie dawkę sensualności, jakże niezbędnej, gdy relacjonuje się tego rodzaju doznania. Pani Orłowska umiała opowiadać, w każdym razie umiała opowiadać o tym głównym doświadczeniu swojego życia.
Ale czy my potrafiliśmy słuchać? Wydaje mi się, że tak, należeliśmy przecież do pokolenia wojennego i choć mieliśmy zaledwie po kilkanaście lat, wiedzieliśmy, co to cierpienie – jeśli nie z własnego doświadczenia (pod tym względem ja niewątpliwie górowałem nad wszystkimi kolegami i koleżankami), to przynajmniej ze słyszenia i z widzenia. W czasie tych opowieści klasa zachowywała się przyzwoicie, spokojnie, cicho. Niska i tęga pani Orłowska, nosząca zawsze ten sam ciemnobeżowy, mocno już podniszczony kostium, z lekko opadającymi na nos drucianymi okularami, nie budziła szczególnego respektu, była jednak na swój sposób przez uczniów tolerowana. Może zresztą bardziej niż szacunek budziła współczucie, jeśli w ogóle dzieci, nawet podrośnięte, są do niego zdolne.
A działo się tak również dlatego, że sprawa wywózek tam, gdzie tak zimno, nie była w Miasteczku bynajmniej sprawą odległą czy abstrakcyjną. Nie wiedziałem wówczas, i z pewnością nie wiedzieli też o tym moi koledzy, że to właśnie w willowej dzielnicy naszego Miasteczka podstępem skupiono szesnastu przywódców polskiego podziemia i że to stąd porwano ich do Moskwy, by im wytoczyć pokazowy proces. Ale wiedziałem o tym, że po wejściu Rosjan w styczniu 1945 roku zatrzymano i wywieziono kilka osób, w tym jedną znajomą mojej rodziny, panią Janinę M. Pani M. była starszą siostrą jednej z gimnazjalnych koleżanek mojej Matki, o tej wywózce mówiło się w moim domu dużo, często, z nieukrywanym przerażeniem. Z zawodu nauczycielka, pani M. uczyła głównie matematyki, tylko że w szkole podstawowej (czy jak się mówiło jeszcze wówczas przedwojennym zwyczajem – powszechnej), i kiedy po roku wróciła z Uralu, zetknąłem się z nią właśnie jako panią od matematyki, pracowała bowiem „u Piłsudskiego” (szkoła oczywiście tak już się nie nazywała, ale tradycyjnie w potocznych rozmowach pozostawiono ją Marszałkowi). Była surowa i zdecydowanie powściągliwa w sposobie bycia, nigdy nie zrobiła choćby najmniejszej aluzji do tego, co stało się jej udziałem na Wschodzie.
Wysoka, szczupła, o podłużnej twarzy i wyrazistych, wręcz ostrych rysach, także zewnętrznie stanowiła kontrast wobec niskiej i okrąglutkiej pani Orłowskiej. Od nas wywożono tylko poszczególne osoby, znajomi zastanawiali się więc, dlaczego padło akurat na panią M. Należała do AK, ale do AK należało wiele osób; nie było mnie w czasie okupacji w naszym Miasteczku, wiem jednak i z pewnością wiedziałem już wówczas, że życie konspiracyjne było w nim rozbudowane. Dopiero po dziesięcioleciach dowiedziałem się ze wspomnieniowego artykułu jednego z moich kolegów, ogłoszonego w „Życiu Warszawy”, że pani Janina M. działała w głęboko zakonspirowanej siatce AK-owskiej i pełniła w niej wysoką i ważną funkcję, podlegało jej sporo osób; terenem jej konspiracyjnej pracy była Warszawa, choć i wtedy w stolicy nie mieszkała. Sowieci niewątpliwie zdekonspirowali tę głęboko utajnioną strukturę, choć nie przeciw nim, lecz przeciw Niemcom walczyła – i pani M. znalazła się na Uralu. Z jakich powodów wywieziono panią Orłowską, nie wiem. Prawdopodobnie zresztą żadnego konkretnego powodu nie było, bo kiedy akcje represyjne czy nawet zbrodnie mają wymiar masowy, indywidualny przypadek przestaje być indywidualnym przypadkiem, wchodzi w sferę anonimowości i przekształca się w nic nieznaczący sam w sobie przyczynek do ogólnej statystyki. Nigdy o przyczynach nie wspominała, zapewne nie były jej znane.
Ale pani Orłowska, uciekając od matematyki, której w miarę jak rok szkolny zbliżał się do końca, coraz mniej poświęcała uwagi, bo najwyraźniej coraz bardziej ją nudziła, opowiadała nie tylko o ponurych wydarzeniach niedawnych lat, lubiła wspominać swą lwowską młodość sprzed pierwszej wojny światowej. Szybko miało się okazać, że jest wielbicielką teatru. Przywoływała przedstawienia, jakie oglądała w swoim mieście za dawnych dobrych czasów; nie potrafię wymienić ich tytułów – poza dwoma, które pozostały w pamięci. A stało się to z tej racji, że pani Orłowska nie tylko relacjonowała te spektakle, ale odtwarzała przed nami ich fragmenty. Kilkakrotnie recytowała monolog Psyche z popularnego w czasach jej młodości dramatu Jerzego Żuławskiego, podkreślając zwłaszcza powracający jak refren dwuwiersz: „ja, wygnanka bosa, szukam Erosa”. I mnie, i moim kolegom, wydawało się śmieszne, a może nawet żenujące, że starsza pani patetycznie mówi o poszukiwaniu Erosa. Ówczesna szkoła była nader purytańska i zakłamana, o żadnych sprawach związanych z erotyką oficjalnie się nie mówiło, a więc nawet tak niewinne słowa dochodzące z katedry robiły na uczniach wrażenie. Przyjmowaliśmy te deklamacje ciepło, z ukontentowaniem (było to w sumie całkiem przyjemne spędzanie lekcyjnego czasu), ale nie bez pewnej dozy okrucieństwa. Napuszczaliśmy panią Orłowską na dalsze występy, a ona – niczym prawdziwa artystka – radowała się z sukcesu. I wówczas delikatnie, jakby zażenowana sytuacją, uśmiechała się, a na jej twarzy, zniszczonej i poszarzałej, zaczęły się pojawiać, jak ukryty tekst w palimpseście, ślady niegdysiejszej urody, dawno już zatraconej.
Jednakże to nie monolog Psyche był popisowym numerem pani Orłowskiej, najbardziej lubiła nas zabawiać arią z operetki Krysia Leśniczanka, dzisiaj już kompletnie zapomnianej, tak zresztą jak cała twórczość Georga Jarno, który w ostatnich latach panowania Franciszka Józefa stawiany był na równi z Kalmanem i Leharem. W dożywającej swych lat pięknej epoce Krysia Leśniczanka była popularna w Europie centralnej, trafiła więc także na lwowską scenę. Pani Orłowska śpiewała arię głównej bohaterki, subtelnie podkreślając rytm walca. Do dzisiaj mam w uszach jej wysoki sopran, nieprawdopodobnie rozwibrowany, wręcz trzęsący się. Śpiew ten nie był dla klasy wydarzeniem estetycznym, stał się czymś niewymownie śmiesznym, a przede wszystkim okazją pozwalającą uniknąć odpytywania czy w ogóle wysiłku umysłowego, jakiego jednak od nas wymagały lekcje matematyki. Jedynie dwie czy trzy wzorowe uczennice, klasowe prymuski, ubolewały, że niczego się nie nauczymy. Miały za złe kolegom, że w ten czy inny sposób, często żartem bądź podstępem, odciągają uwagę pani Orłowskiej od matematyki i kierują ją ku operetkom.
W pewne dni nie ulegała ona naszym szatańskim podszeptom, była poważną panią profesor, taką jak wszystkie inne panie zajmujące się wykładaniem w liceum – i wówczas rzeczywiście umiała jasno i precyzyjnie wytłumaczyć nawet skomplikowane sprawy. Kiedy indziej w wykładzie wszystko jej się plątało i jeśli nawet nie robiła elementarnych błędów, wynikających z roztargnienia choćby, to nie była w stanie wyjaśnić niczego, jej myśl krążyła po kole i nie zmierzała do konkluzji. A w inny czas znowu ulatywała bądź ku strasznościom Syberii, bądź ku urokom dawnego Lwowa. Prowadzone przez panią Orłowską lekcje naprawdę nie były konwencjonalne.
I nie był też konwencjonalny jej stosunek do uczniów. Nie rozpoznawała nas i nie identyfikowała, mylili jej się wszyscy, nie była w stanie konsekwentnie oceniać i stawiać stopni. Kiedyś usłyszałem od niej komplement, że jestem „matematyczna głowa”, a ja doskonale zdawałem sobie sprawę, że nic nie wiem i niczego nie rozumiem, więcej, że nic mnie to wszystko nie obchodzi, bo naprawdę interesuje mnie zupełnie co innego. Najprawdopodobniej wzięła mnie za któregoś z bardziej pojętnych kolegów. Z dwu klasówek w pierwszym półroczu dostałem dwójki. Oceny te były zapewne słuszne i sprawiedliwe, choć nie mogę wykluczyć, że i tym razem zaszła pomyłka, bo należała mi się choćby trójka z minusem. O tych fatalnych dwójkach w domu nie powiedziałem – i okazało się, że dobrze zrobiłem, bo na pierwszy okres pani Orłowska wystawiła mi czwórkę; w ten sposób uniknąłem rodzicielskich wymówek, że do nauki się nie przykładam, robię nie to, co należy, i w ogóle leń ze mnie i nicpoń. Choć marny matematyk, od razu pojąłem, co zaszło. Z dwu stopni z klasówek pani Orłowska nie wyciągnęła średniej, tylko po prostu je dodała. I w ten sposób raz jeszcze potwierdziła niezbitą prawdę, że dwa plus dwa równa się cztery, choć to właśnie wtedy na prawach rewolucyjnej retoryki głoszono, że kiedy buduje się socjalizm, to dwa plus dwa równać się może pięć, a nawet – osiem. Zadowolony byłem z takiego toku rzeczy, choć świtała w mojej głowie myśl, że ta zabawa źle się skończy. Może nie dla mnie, skoro już wtedy byłem pewien, że zajmę się na studiach i w dorosłym życiu tym, co z matematyką nie będzie miało nic wspólnego, ale dla moich kolegów, w większości wybierali się przecież na politechnikę, a jeśli nie na politechnikę, to na takie wydziały, które też wymagały solidnych podstaw z dziedziny nazywanej niekiedy królową nauk.
Dobrnęliśmy jakoś do końca roku szkolnego, minęły wakacje, zaczął się rok nowy. Nie pamiętam, czy pierwszego dnia nauki pięknie umyte i wypastowane podłogi wyłożone były gazetami; jeśli tak, to nikt nimi się nie interesował, mimo że zdjęć dostojników w nich nie brakowało, a ogólna sytuacja w kraju nie tylko że się nie polepszyła, ale jeszcze zaostrzyła. Pani Helena Orłowska już do szkoły nie przyszła. Jej miejsce zajęła inna pani od matematyki, sporo od niej starsza, zapewne przywołana z emerytury do ponownej nauczycielskiej służby. Od razu zdobyła sobie autorytet, a nawet sympatię uczniów, choć była wymagająca i nam nie pobłażała.
A jak potoczyły się dalsze losy pani Orłowskiej, nie wiem. Nie widywało się jej na ulicach, dojeżdżała do pracy w naszej szkole z jednego z sąsiednich miasteczek. Zapewne została rencistką i – mam nadzieję – do końca zmysłów nie postradała. Przestano o niej mówić, tak jakby nigdy w szkole jej nie było. Nauczyciele jej nie wspominali – w każdym razie w kontaktach z uczniami, bo nie mogę wiedzieć, co mówili między sobą. Była dla nich wspomnieniem przykrym, być może sądzili, że obniżała swoim postępowaniem powagę zawodu. Ale – co ciekawe – także uczniowie do niej nie powracali, nie wspominali jej lekcji jako wydarzeń ciekawych czy zabawnych. Być może pragnęliśmy, by jednak nauczyciel był osobą serio i z autorytetem, a pani Orłowska, choć czasem opowiadała o strasznych doświadczeniach, oczekiwań tych nie spełniała. I znikła nie tylko ze szkolnych klas i korytarzy, znikła z naszej sfery postrzegania, z naszego horyzontu, została zapomniana. Dopiero ja – po kilku dziesięcioleciach – wyciągam ją z królestwa niepamięci.
CZĘŚĆ II
Małe szkice(2008–2017)
Rudy
Pamiętam tę scenę doskonale, choć trwała chwilę, była drobną migawką w porządku świata – i w sumie nie miała żadnego znaczenia. Mam ją wciąż przed oczami w postaci wyrazistej i zdumiewająco konkretnej. Jestem w stanie z dużą precyzją uplasować ją w czasie, stało się to wkrótce po powrocie z Turkowic do Miasteczka, w sierpniu roku 1945, kiedy trwały jeszcze wakacje, a Dziadek nie odzyskał swego drewniaka przy ulicy Trzeciego Maja. Stałem przed domem na Szkolnej, w którym wówczas mieszkaliśmy. Przechodziła radziecka żołnierka, wyposażona w karabin, objuczona plecakiem. Spojrzała na mnie i powiedziała: „wot riżij”. Słowa te zabrzmiały sympatycznie, tak jakby zdziwienie łączyło się z rozbawieniem, ale też pewnego rodzaju współczuciem. Rudy jest w jakiś sposób naznaczony, wyróżnia się, a więc jest – czy mu się to podoba, czy nie podoba – inny. W dzieciństwie byłem rudy, choć nie była to rudzizna jaskrawa, nie musiała rzucać się w oczy, moje włosy dość szybko zresztą ściemniały. Żołnierka okazała niewątpliwy zmysł obserwacyjny, może stosunkowo rzadki kolor włosów z czymś się jej skojarzył, z jakąś osobą znaną z czasów, w jakich nie musiała trudnić się wojennym rzemiosłem, przypomniał jakieś wydarzenie. Zareagowałem na to „wot riżij” niechętnie. Ona poszła dalej i niewątpliwie po chwili zapomniała o słowach wypowiedzianych, kiedy zobaczyła rudego dziesięciolatka. Wielokrotnie pisałem o tym, że nie chciałem się czymkolwiek wyróżniać nie tylko wtedy, gdy musiałem ukrywać się po aryjskiej stronie, także później, bo ten odruch pozostał we mnie na długie lata, lęk nawet przed spojrzeniem osób nieznajomych, w tym przypadkowych przechodniów, odzywał się we mnie także wtedy, gdy nie miał już realnego uzasadnienia.
Chodzić do kina
Z najwcześniejszego dzieciństwa zapamiętałem przerwaną wyprawę do kina. To, że nie dotarliśmy do celu, z pewnością mocno mnie rozczarowało, skoro to wydarzenie mam w pamięci do dzisiaj. Była pełnia lata, wczesne popołudnie, chyba rok 1938, a może 1939. Wybieraliśmy się z Matką i z Babką do pruszkowskiego kina, które przed wojną mieściło się w pałacyku Sokoła, mieliśmy obejrzeć Królewnę Śnieżkę. Ale gdy idąc sobie w ten piękny dzień spacerem, przechodziliśmy nieopodal stacji kolejowej, wyszedł z niej ktoś z bliskiej rodziny, który niespodziewanie, bez zapowiedzi, przyjechał z Warszawy w odwiedziny. Trzeba było zawracać. Z powodu takiego, jakże dla mnie niekorzystnego, biegu wydarzeń w kinie przed wojną nie byłem.
Oczywiście, lata okupacji stanowiły dla mnie czas bez kina. Nie tylko dlatego, że obowiązywał bojkot, lapidarnie zalecany w znanym sloganie „tylko świnie siedzą w kinie”. Brakowało po temu okazji, nawet gdyby chciano mnie na jakiś seans poprowadzić. W warszawskim getcie kina nie było, po stronie aryjskiej zaś miałem status zaszczutego żydowskiego dziecka, nie myślało się o rozrywkach, chodziło o życie. Na ogół zresztą przebywałem w miejscach, w których kina nie było – i nie ma go także dzisiaj.
Po raz pierwszy w roli widza wystąpiłem jesienią roku 1945, gdy dobiegałem jedenastego roku życia. Wówczas kino pruszkowskie wyniosło się z pałacyku Sokoła, wykorzystywanego do jakichś innych celów, mieściło się na ulicy Kraszewskiego i nie wiedzieć czemu nazywało się Metro. To w nim właśnie zobaczyłem rosyjski film pod tytułem Szyrmet-chan. Byłem zachwycony. Nie potrafię opowiedzieć jego fabuły, w każdym razie – nie mam w tej kwestii wątpliwości, gdy patrzę z odległej perspektywy – była to historia w stylu amerykańskich filmów z Dzikiego Zachodu, z tą różnicą, że sławiła dzielnych carskich bojowników, walczących z barbarzyńskimi Azjatami i zdobywających nowe tereny dla rosyjskiego imperium. Dzisiaj pewnie bym powiedział, że to wytwór ideologii kolonialnej. Nie wiem, kiedy dzieło to wyprodukowano, nie jestem świadom, jak brzmi nazwisko reżysera. W wielotomowej historii filmu Jerzego Toeplitza, w której padają setki tytułów, o Szyrmet-chanie wzmianki nie ma, czemu trudno się dziwić.
W następnych latach byłem dość częstym gościem kina Metro, choć repertuar w pierwszej powojennej dekadzie był nader marny. Fascynacja sztuką filmową pozostała mi do dzisiaj. Nie przepadam za oglądaniem filmów w domu, lubię chodzić do kina – z różnych powodów, także dlatego, że to czas wydzielony z codzienności, na swój sposób odświętny. Kiedy przyglądam się publiczności, stwierdzam od wielu lat, że jestem na sali widzem najbardziej wiekowym. Starsi państwo wolą oglądać filmy, siedząc w fotelu przed telewizyjnym ekranem.