0,70 zł
Telefon - opowiadanie, które pochodzi z antologii Głos Lema, wydanej w 2011 roku w 90. rocznicę urodzin Stanisława Lema. Ten zbiór powstał po to, żeby go uhonorować. Dla pokoleń czytelników był Mistrzem, dla pokoleń autorów wzorem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 71
Rafał Kosik
Telefon
Opowiadanie z antologii „Głos Lema”
Przerwali program i powtarzali w kółko nagranie zrobione chyba komórką: samolot zniża się nad lasem, chwilę sunie skrzydłami po wierzchołkach drzew i wygląda to, jakby tak miało być, jakby miał miękko osiąść na tych drzewach. Przypomina papierowy samolocik zrobiony przez całkiem zdolnego dzieciaka, taki dobrze wyważony, który wolno szybuje nad kanapą, stołem i miękko ląduje na puszystym dywanie przed telewizorem. Jednak samolot pasażerski waży ponad trzydzieści ton. Po kilku sekundach zieleń pochłania kadłub, ale wydaje się, że mimo wszystko udało się, że zapadł w wielki dywan, a pasażerowie odepną pasy i zjadą po nadmuchiwanych zjeżdżalniach jak na niedzielnym festynie przed centrum handlowym. Wtedy sto, może dwieście metrów dalej pojawia się kula ognia i dymu.
Kinga zerkała na ekran małego telewizorka w kuchni, przygotowując mięso na pieczeń dla Romka. Jednoczesne oglądanie telewizji i krojenie to zły nawyk, łatwo o wypadek. Wiedziała o tym doskonale, ale przyzwyczajenie było silniejsze. Romek miał wrócić za parę godzin, a zawsze po kilkudniowej konferencji był głodny. Twierdził, że nie smakuje mu hotelowe jedzenie.
Marysi, która kilka minut temu wróciła z kina, katastrofa nie obeszła zanadto. Zerknęła na kilkusekundowe nagranie i zapytała, ile osób zginęło. Tego nikt jeszcze nie wiedział, bo i skąd. Nastolatka wychowana na You Tubie i filmach, gdzie efekty i tempo zajęły miejsce logiki i psychologii, potrzebowała więcej bodźców. Zainteresuje się znów na kilka sekund, gdy pokażą wybuch z innego ujęcia, a najlepiej miejsce katastrofy z bliska. Na razie nie mieli innego nagrania. Wypadek zdarzył się niecałą godzinę temu. W przekazie na żywo widać było tylko dym nad lasem. W studiu pojawiło się dwóch ekspertów, którzy też nic nie wiedzieli. Omawiali historię katastrof lotniczych, co również nie było specjalnie zajmujące.
Marysia grzebała w lodówce wypełnionej dzisiejszymi zakupami. Zdecydowała się na colę. Kinga już otwierała usta, aby powiedzieć, że zabroniła jej pić tyle tego świństwa, ale uświadomiła sobie, że to głupie, przecież sama tę colę kupuje. Spojrzała na córkę i zauważyła coś dziwnego.
— Popatrz na mnie — poprosiła, odkładając nóż.
Marysia niechętnie odwróciła się i zrobiła minę w stylu „skończ, zanim zaczniesz”. Miała dziś na sobie przesadnie obcisłe czarne jeansy i trampki, a włosy jakby lekko uniesione i usztywnione żelem. Kinga przyglądała się jej chwilę i odkryła, co jej nie pasuje.
— Umalowałaś się.
— I co? Ty też się malujesz.
— Ja mam trzydzieści sześć lat. I mimo to nie maluję się tak mocno.
Marysia posłała matce spojrzenie, po którym ta poczuła się, jakby miała tych lat sześćdziesiąt, i wyszła z kuchni. Zaszyła się w swoim pokoju, by czatować, malować paznokcie lub robić jedną z wielu ważnych dla niej rzeczy, które Kinga uznawała za marnowanie czasu. Dryfowała, zdaje się, w stronę stylu Emo, co matce wcale się nie podobało. Nie podobało się jej też wiele innych spraw, na przykład to, że Marysia odrabiała lekcje przed telewizorem, choć właściwie powinna się cieszyć, iż córka w ogóle robi pracę domową. Sama irytowała się, kiedy musiała wykonywać monotonną czynność bez uprzyjemniaczy. Stąd telewizor w kuchni.
No właśnie, ogląda bezmyślnie i nie łączy faktów. To łechtanie mózgu bodźcami, których nie chce mu się analizować. Romek miał wracać samolotem, który o tej porze, o wpół do piątej, pewnie już wystartował z Heathrow, ale przecież nie wyląduje na Okęciu. Okęcie będzie zamknięte przez co najmniej kilka godzin. Pasek z tą informacją przesuwał się poniżej gadających głów od dobrych paru minut. Skierują samoloty na inne duże lotniska. Czyli nici ze wspólnego obiadu. Pociąg z Gdańska jedzie kilka godzin, jakby ten Gdańsk leżał gdzieś za kołem polarnym. Z Krakowa szybciej, ale też przed północą nie dotrze. Pod wpływem nagłego rozczarowania miała ochotę cisnąć nóż na blat.
Ostatnio nie mieli dla siebie za dużo czasu. Romek był zapracowany, do późna siedział w instytucie i często wyjeżdżał w delegacje. Ale kiedy wracał, resztę dnia zawsze poświęcał Kindze i Marysi. Jedyna pociecha w tym, że dziś sobota. Chyba nie będzie pracował w niedzielę? Nie, na pewno nie. Po tej konferencji powinni dać mu spokój na weekend. W sumie co za różnica, czy mięso będzie się marynować trzy godziny, czy dobę i trzy godziny? Nawet lepiej, jeśli dłużej. Pieczeń zjedzą więc jutro. Spędzą ze sobą całą niedzielę.
Z pokoju Marysi dobiegły dźwięki piosenki, której Kinga nie potrafiła rozpoznać. Może to i dobrze, że następne pokolenie się buntuje. Gdyby ona słuchała swojej nieżyjącej już matki i polegała na jej gustach, to nosiłaby spódnice do pół łydki i szare swetry zapinane na wielkie guziki z plastiku przypominającego masę perłową.
Wrzuciła ostatni kawałek mięsa do pachnącej winem i tymiankiem marynaty i wstawiła miskę do lodówki. Wyjęła telefon i spojrzała na wyświetlacz, na którym kilkanaście ikonek kpiło z jej antytalentu do nowoczesnych technologii. Ta niebieska pulsująca z kopertą pewnie otwierała wiadomości. Nacisnęła.
„Próbowałem dzwonić, ale nie odebrałaś. Zaraz wsiadam do samolotu. Przygotujesz coś pysznego na obiad?”.
Czyli już jest w samolocie. Miała ten telefon od kilku dni i jeszcze go nie opanowała. Było w nim wszystkiego więcej niż w poprzednim. Można dostać oczopląsu od kolorowych ikonek, z których każda informowała o czymś ważnym. Jak tu się sprawdza nieodebrane połączenia…? Wyciszyła telefon, kiedy fryzjerka robiła ją na bóstwo, ale to było prawie trzy godziny temu. Potem go pogłośniła. Chyba.
Gapiła się na wyświetlacz, próbując rozgryźć zagadkę regulacji głośności dzwonka. Zrezygnowała z proszenia córki o pomoc. Wykręciła swój numer ze stacjonarnego. Zadzwonił, czyli OK. Po prostu nie usłyszała dzwonka w samochodzie albo jak puszczała pranie.
W telewizji przedstawiciel jakichś linii lotniczych mówił, że na razie samoloty będą kierowane do innych miast.
— Ale do których? — zapytała na głos. — Przecież wiem, że ich nie wysadzicie ze spadochronami.
Może podstawią autokar i przywiozą ich prosto z lotniska. Może samolot wyląduje gdzieś blisko, na przykład w Łodzi, skąd wieczorem jedzie się do Warszawy dwie godziny. Czy w Łodzi jest lotnisko? Musi być, to duże miasto. Wyjęła z torby laptop i uruchomiła przeglądarkę. Strona ładowała się w ślimaczym tempie. Westchnęła i podeszła do zamkniętych drzwi pokoju Marysi. Zapukała, a gdy to nie przyniosło efektu, nacisnęła klamkę.
— Coś robisz z internetem?
— Ciągnę. — Córka spojrzała nieprzyjaźnie znad klawiatury.
— Co ciągniesz? Filmy? Gry? Muzykę? Policję nam tu ściągniesz.
— A kupisz mi płytę za osiem dych?
— Za osiem dych…? Nieważne. — Zamachała rękoma. — Wyłącz to teraz, muszę coś sprawdzić.
Marysia zrobiła minę obrażonej arystokratki i kliknęła parę razy myszką.
Kinga zamknęła drzwi i wróciła do kuchni. Wiedziała, że za kilka miesięcy będzie jeszcze gorzej.
Wpisała w wyszukiwarkę „katastrofa Okęcie inne lotniska” i w zamian otrzymała śmietnik informacyjny, bo każdy chciał zaistnieć, pisząc coś, cokolwiek, o katastrofie; nawet portal ogrodniczy. Zaraz, jakimi liniami on miał lecieć…? Wspomniał o tym na pewno, pamiętała też, że bilety były w granatowym etui. Nie, tam było logo biura podróży.
Wywołała stronę portu lotniczego, gdzie wisiała tylko informacja o nieznanym losie samolotu. Nieznanym… dobre sobie! Klikała jeszcze kilka minut po stronach największych linii, ale nie znalazła niczego konkretnego poza tym, że w Łodzi nie ma lotniska, a najbliższe jest w Bydgoszczy. Jednak mało prawdopodobne, by mogło przyjąć wszystkie samoloty, które miały lądować w Warszawie. Trudno, Romek odezwie się, jak wyląduje. Oby nie w Szczecinie, bo będzie jechał do Warszawy osiem godzin.
Miała pięć nieprzeczytanych e-maili. Dużo jak na sobotę. Zrobiła błąd, podając szefowej prywatny adres. Ta baba chyba nie wie, co to znaczy czas wolny. Odpisała jednak uprzejmie, choć tym samym straciła do siebie trochę szacunku. Był też mail od Romka:
„Przypomnij, żebym nauczył Cię obsługi nowego telefonu, bo nie odbierasz, nie oddzwaniasz, a na SMS-a też mi nie odpisałaś. Wracam wcześniej. Jak dobrze pójdzie, to dotrę do domu przed szóstą. Kończę, bo już otwierają gate. Buzi”.
Uśmiechnęła się. Może Romek dotrze na tyle wcześnie, że obiadu nie trzeba będzie odkładać na jutro. Kolacja przy świecach była nawet milszą perspektywą. Zerknęła na godzinę wysłania e-maila – pierwsza z minutami. Więc może już gdzieś ląduje, bo w Warszawie według planu powinien być prawie godzinę temu.
Wtedy nagle przestała się uśmiechać.
Miał nadzieję, że co miało wybuchnąć, już wybuchło. Las płonął chaotycznymi ogniskami wszędzie, gdzie spojrzał. Brnąc przez krzaki, powtarzał sobie, że mokra ściółka nie zajmie się tak łatwo – wczoraj padał deszcz. Szedł więc dalej. Zapłacą mu za to ryzyko, i to zapłacą bardzo dobrze.
Gdy tylko odebrał SMS-a, wstał i wyszedł z urodzin własnej matki, zanim ta zdmuchnęła świeczki na torcie z napisem „60”. Pocałował ją w czoło i powiedział, że to ważne. Dotarcie z Powiśla na Kabaty, mimo korków, zajęło mu mniej niż kwadrans. Motor enduro był szybszy od ociężałych wozów strażackich i ambulansów. Jedynym ograniczeniem prędkości były prawa fizyki i instynkt samozachowawczy. Klapka małego schowka z umieszczonym na niej numerem rejestracyjnym czasem otwierała się przypadkiem i potrafiła przez całą trasę się bujać, zasłaniając przy tym numer. Przypadek zdarzał się, gdy naciskało się niewielkie cięgło przy kierownicy.
Swąd gumy, benzyny lotniczej i paru innych substancji kręcił w nosie, mimo że trzysta metrów dalej dym bił czarnym słupem prosto w niebo. Marek dojechał tak blisko, jak się dało bez narażania motoru, wcisnął maszynę między dwa grube pnie ścięte na wysokości kilkunastu metrów i oznaczył na GPS-ie jego pozycję. To ważne, sekunda teraz pozwala oszczędzić godzinę później. Dalszą drogę przebył biegiem, ściskając w dłoni ciężkiego Nikona. Do plecaka zapakował jeszcze osiem kilo sprzętu, ale dzięki ściągniętym pasom: biodrowemu i piersiowemu prawie go nie czuł. Plecak miał lepszy niż komandosi w Afganistanie.