Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To nie jest książka o miłości.
Jeśli liczyliście na to, że w tej książce dwie osoby poznają się i nieprzytomnie w sobie zakochają, a potem będą żyć razem długo i szczęśliwie, przykro mi bardzo, ale nic takiego się nie zdarzy. Oczywiście, możecie się czegoś podobnego doszukiwać, ale ta historia jednak nie jest o tym. To opowieść o pewnym domu i jego mieszkańcach. A także o odkryciach, spotkaniach, rozczarowaniach i pożegnaniach oraz o kundlu z trzema łapami, który wabi się Keanu Reeves.
Jest pierwszy stycznia 2000 roku. Siedemnastoletnia Ana właśnie dowiaduje się od ojca, że - z powodu jego pracy - już wkrótce przeprowadzą się do innego miasta. I choć pluskwy milenijnej nie było, świat Any rozpada się na kawałki. Musi opuścić rodzinny dom, miasto i swoją ukrywaną do tej pory dziewczynę.
Jest styczeń 2010 roku. Rozwodzący się rodzice szesnastoletniego Grega wysyłają go na pewien czas do ciotki. Ma pomóc krewnej prowadzić wypożyczalnię filmów video. W tym zapomnianym przez klientów miejscu Greg poznaje dzielnego psa i chłopaka z sąsiedztwa, który wydaje się, no cóż, całkiem interesujący.
Jest kwiecień 2021 roku. Beto skończył liceum trzy lata temu i nadal nie opuścił rodzinnego miasta. Ani nawet rodzinnego domu. Teraz, kiedy trwa pandemia, wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej. Czy przeprowadzka do Sao Paulo, kariera fotografa i spotkanie w realu chłopaka, który jest jego bratnią duszą, pozostaną jedynie w sferze marzeń?
No dobrze, znajdziecie tam też sporo o miłości.
Brazylijskie miasteczko, niezwykły dom, rodzinne konflikty i trójka gueerowych nastolatków, które muszą stawić czoła nieoczekiwanym sytuacjom. Pełna humoru i ciepła powieść autora „15 dni jest na zawsze”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 311
Tytuł oryginału: This is Our Place
Projekt okładki: © Stephanie Yang
Ilustracja na okładce: © Douglas Lopes
Redakcja: Beata Kostrzewska
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Maria Śleszyńska, Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)
© 2021 by Vitor Martins
THIS IS OUR PLACE Originally published in Brazilian Portuguese in 2021 as Se A Casa 8 Falasse by Globo Alt.
All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY 10012, USA.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Joanna Kuhn
ISBN 978-83-287-3075-5
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Rafaelowi.
Kiedy jestem z tobą, jestem w domu.
Jestem domem.
Nie w jakimś przenośnym znaczeniu, że moje oczy to okna na świat, a dusza zachowuje pamięć o wszystkich, którzy kiedyś tu bywali. Ja dosłownie jestem domem. Cegły, beton, dwie sypialnie, duży pokój, kuchnia, łazienka i garaż. Drewniane drzwi, wbudowane szafy, rdzewiejące rury, sprawiające, że woda z prysznica ma dziwny zapach, instalacja elektryczna niewymieniana od lat osiemdziesiątych, przez co od czasu do czasu roztapia się wtyczka lodówki, a włącznik światła w małym pokoju kopie.
To jest zabawne. To kopanie.
Mógłbym zachować te rewelacje na koniec. Sprawić, że szczęka ci opadnie, kiedy zdasz sobie sprawę, że przez cały czas tym, kto opowiada te historie, byłem ja. Dom numer osiem. Ale nie jestem dobry w dochowywaniu sekretów i lubię myśleć o tym, jak sobie teraz mnie wyobrażasz. Jak w tych testach psychotechnicznych, kiedy cię proszą o narysowanie domu i określają twoje cechy psychiczne na podstawie tego rysunku. (Jeśli rysujesz dom bez solidnej podstawy, unoszący się na białej kartce, to dlatego, że czujesz, że ojciec cię nie kocha. Jeśli dom jest żółty i ma czerwony dach, to dlatego, że żywisz irracjonalny lęk przed klaunami albo pająkami. Coś w tym stylu, warto później sprawdzić. Nie wiem, jak działają te wyniki, bo nie jestem psychiatrą. Jak już powiedziałem, jestem domem).
Moja historia nie jest specjalnie ciekawa. Zostałem zbudowany w 1963 roku na pustej działce przy ulicy Słonecznikowej, w centrum Lagoa Pequena, miasteczka w głębi lądu w stanie São Paulo, które zyskało sławę w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy kręcono tu telenowelę wyświetlaną o osiemnastej, ale od tamtej pory nikt już nigdy nie zwracał większej uwagi na to miejsce ani na jego dwadzieścia osiem tysięcy mieszkańców. Ale tak bardzo lubię tu być, że nigdy nie myślałem o zmianie.
To był żart.
Przecież nie mam jak zmienić miejsca.
Wolałem to wyjaśnić, bo nie wiem, czy wszyscy właściwie odbierają poczucie humoru domu.
Ale to, że lubię tutaj być, to prawda. Tak daleko, jak potrafię dojrzeć, ulica Słonecznikowa to dobre miejsce. Dużo drzew, psy wyprowadzające swoich państwa na spacery po chodnikach i sympatyczna kwiatowa nazwa, bez porównania lepsza niż innych ulic, noszących nazwiska rasistowskich mieszkańców królestwa, które nawet już nie istnieje, albo skorumpowanych polityków, którzy zyskali ulice nazwane na ich cześć, bo zbudowali szkołę albo dwie przychodnie zdrowia. Ulica Słonecznikowa to raj pośrodku chaosu. Do tego miejsca, które jeszcze znam. Prawie nie mam czasu na poznawanie innych.
(To też był domowy żart).
Historie, które zdarzają się wewnątrz, są o wiele ciekawsze od mojej. I do tego jest ich wiele. Moje wejście na rynek nieruchomości spowodowało, że gościłem wielu różnych ludzi. Jestem pewien, że domy, w których mieszkają ich właściciele, umierają z zazdrości wobec tych wynajmowanych, bo wyobraź sobie, jak to jest żyć wiecznie z tą samą rodziną i słuchać tych samych opowieści, tych samych plotek o ciotce Silmarze, która nagle oszalała i znalazła sobie o piętnaście lat młodszego faceta, albo o kuzynie Tadeu, który albo jest gejem, albo co pół roku zmienia najlepszego przyjaciela. Moje historie są o wiele lepsze od tych o Silmarze i Tadeu (których wybory życiowe są absolutnie w porządku, a oni nie zasługują na taką okrutną i rozplotkowaną rodzinę, jaką mają).
Mówię „moje historie”, bo jestem zaborczy. A poza tym coś za coś. Mieszkańcy mówią o mnie „mój dom”, więc nie widzę żadnego problemu w nazywaniu ich opowieści swoimi. Nigdy się o tym nie dowiedzą, w żaden sposób, bo jestem milczący. A przynajmniej zawsze byłem. Ale teraz postanowiłem opowiedzieć kilka historii, które się tutaj rozegrały.
Wiesz, ludzie powtarzają czasem: „Ach, gdyby ta łazienka mogła mówić…”. Ona mówi. Albo jeszcze: „Uważaj, ściany mają uszy!”. Mają. Albo nawet: „Kurczę, ten dom chyba czyta mi w myślach!”. Dobrze, nikt tak nigdy nie powiedział. Ale ja czytam myśli. Oczywiście nie wszystkie. Tylko te najgłośniejsze. Te, które krzyczą w ludzkich głowach, jakby desperacko chciały się z nich wydostać. Nie można ich nie słyszeć. Trudno nie dostrzegać różnych rzeczy, które dzieją się wewnątrz mnie.
Pamiętaj, następnym razem, kiedy ktoś przyjdzie cię odwiedzić, a ty powiesz: „Wejdź, nie zwracaj uwagi na bałagan”, ja zwrócę uwagę.
Zauważam naczynia niezmyte od tygodnia, bo atmosfera się nagle ochłodziła, kubek po kawie na stercie brudnych talerzy, zaczynający już porastać kuleczkami pleśni. Zauważam stertę brudnych ubrań za drzwiami, kurz nagromadzony na regale, bo nikt tam nie zajrzy. Plamę po winie na kanapie, którą próbujesz zasłonić kocem, dziury po gwoździach zasmarowane pastą do zębów, bo widziałeś w internecie, że to dużo tańsze od szpachlowania.
Ale bałagan we mnie nie fascynuje mnie tak jak bałagan w nich. I to ten bałagan lubię porządkować. Splątane myśli przed zaśnięciem, łzy płynące bez uprzedzenia, kiedy niespodziewanie zabrzmi jakaś piosenka, podśpiewywanie w kąpieli mające zagłuszyć problemy, godziny spędzane przed lustrem na robieniu min i zadawaniu sobie pytania: „A gdyby to była moja prawdziwa twarz?”, koszmarne kłótnie, po których następują pocałunki na przeprosiny, jeszcze w głębi smakujące złością.
Czuję wszystko. Dostrzegam wszystko.
A teraz nadeszła pora, bym przemówił. W przenośni, oczywiście. Ja nie mówię. Jestem domem.
31 GRUDNIA 1999
Ana wiedziała, że pluskwy milenijnej nie będzie. Po części dlatego, że jej ojciec, Celso Carvalho, guru komputerów w Lagoa Pequena i okolicy, przez ostatnie sześć miesięcy oglądał w telewizji idących na łatwiznę dziennikarzy, pokrzykując: „ŻADNEJ PLUSKWY MILENIJNEJ NIE BĘDZIE!”. Wędrował przy tym z kąta w kąt z kubkiem kawy i w starej koszulce z napisem SUPERTATA.
Celso zarabia na życie, rozbierając i naprawiając komputery, wgrywając programy zapisane na płytach CD spiętrzonych w wielką stertę i mówiąc o tym tak specjalistycznym językiem, że prawie nikt go nie rozumie. Jeżeli twój komputer ma jakiś problem, Celso go rozwiąże. Jeżeli ludzkości zagraża straszliwa utrata danych, energii, pieniędzy i zdrowego rozsądku, Celso cię uspokoi. Bo on zna się na wszystkim, a Ana mu wierzy.
Oboje zdecydowali się spędzić sylwestra w domu chyba jednak z powodu wątpliwości. W ostatnich minutach 1999 roku Celso nie wydaje się już taki pewny, że świat rzeczywiście zaraz się nie skończy.
Pięć, cztery, trzy dwa, jeden.
Telewizor nadal działa, gdzieś obok strzelają fajerwerki, prąd wciąż płynie. Komputer pracuje normalnie. Żadnej inwazji z kosmosu ani oznak końca świata na przełomie tysiącleci.
Ana i Celso wzdychają z ulgą. Mężczyzna otwiera butelkę cydru.
1 STYCZNIA 2000
– Dziś możesz wypić łyczka, córuś. Masz już siedemnaście lat – mówi Celso, podając napój w dwóch różnych kieliszkach, bo rodzinna zastawa stołowa składa się z kubków i talerzy, które potraciły swoje pary w ciągu tych wszystkich lat, kiedy sprzątał kuchnię i przypadkiem coś tłukł.
– Chyba sobie odpuszczę, tato. Nie przepadam za cydrem – odpowiada Ana, przyznając się tym samym, że cydru już próbowała, o czym jej prostoduszny Supertata nawet nie pomyślał. – Jabłeczny! Nie ma opcji. Cydr z jabłek. Za jabłkami nie przepadam, chociaż owoce lubię.
– Wszystkie oprócz jabłek. Których, jak wszystko na to wskazuje, ostatnio nie znosisz – podkreśla Celso, który nie uwierzył w ani jedno słowo z paplaniny córki.
– No właśnie – odpowiada Ana z niewyraźnym uśmieszkiem przeznaczonym wyłącznie dla ojca.
– Przestań się wygłupiać – mówi Celso, wręczając córce ładniejszy kieliszek. – To początek nowego tysiąclecia! Trzeba to uczcić. Co następne tysiąc lat przyniesie ludzkości? Gdzie będziemy, kiedy nadejdzie rok trzytysięczny?
– W grobie, spodziewam się – odpowiada Ana. Przyjmuje zaproszenie ojca i bierze łyk kwaśnego płynu tylko po to, żeby udowodnić, że naprawdę nie znosi cydru.
– Nigdy nie wiadomo – mówi Celso. – Technologia może pójść w nieoczekiwanym kierunku. Moja świadomość może zostać umieszczona w maszynie. Moje dziedzictwo będzie mogło trwać wiecznie.
Ana śmieje się, wyobraziwszy sobie robota z twarzą taty, we flanelowych spodniach, podrabianych ray-banach z poluzowanymi zausznikami i z gęstymi, siwiejącymi włosami schowanymi pod czapką z mundialu 98. Jeżeli, oczywiście, roboty przyszłości będą miały włosy. I ubrania.
– Tato, wyobraź sobie, jaki to koszmar żyć ponad tysiąc lat! Pomyśl tylko, ile stresów musiałbyś znieść. Na pewno będą wymyślać nową pluskwę milenijną co dziesięć lat.
– To byłaby wtedy pluskwa dekadowa.
– No, to już rozumiesz. Żyć ponad tysiąc lat to najgorszy scenariusz z możliwych.
– Fajnie jest tylko wtedy, kiedy to są wampiry z tych książek, które tak ci się podobają, co? A twój tata właśnie dobija do swoich czterdziestu pięciu i już dał ci wszystko, co miał dać – mówi Celso, opuszczając daszek czapki, żeby ukryć błazeńską minę.
– Lestat ma tylko dwieście pięćdziesiąt dziewięć lat – odpowiada Ana, trochę zawstydzona, że miała tę informację na końcu języka w efekcie niedawnej kolejnej lektury Wywiadu z wampirem. Czytanego po raz czwarty. – No, to pozwalam ci żyć trochę dłużej od niego. Trzysta lat może być?
– Myślę, że tak – odpowiada Celso po kilku sekundach zastanowienia. – Będę mógł nieźle ci nazawracać głowę przez trzysta lat. Czepiać się każdego chłopaka, którego przyprowadzisz do domu.
– Nie licz, że tych chłopaków będzie wielu – mówi Ana z kwaśnym uśmiechem, krzyczącym między wierszami: „BO PODOBAJĄ MI SIĘ DZIEWCZYNY!!!”.
Ale Celsowi, choć świetnie rozumie linijki kodu, dziwne dźwięki wydobywające się z urządzeń i mrugające diody u podstawy monitorów, fatalnie idzie czytanie między wierszami. A to sprawia, że Ana czuje ciężar w sercu, kiedy zapada się głębiej w kanapie z kieliszkiem cydru nagrzewającym się w dłoni.
Kiedy rozmowa schodzi na chłopaków, Ana nigdy nie wie, co robić. Pociąga za troczki swojej starej fioletowej bluzy i zadaje sobie pytanie, co wróży fioletowy strój w sylwestra.
W telewizji nadal pokazują fajerwerki w całej Brazylii. Przygląda się tym obrazkom w milczeniu. Ludzie świętują na plażach, noszą kolorowe okulary w kształcie liczby 2000, dwa środkowe zera otaczają oczy. Wiele osób przyniosło ofiary dla morza w nadziei, że nowe tysiąclecie da im lepsze dni. Przebitki z giełdy papierów wartościowych pokazują starszych panów pod krawatem świętujących fakt, że przełom roku nie spowodował żadnych szkód i nie sprawił, że są mniej bogaci.
Ojciec i córka oglądają razem telewizję, aż przedłużające się milczenie staje się już zanadto krępujące.
– Chyba pójdę spać – kłamie Ana. Nie będzie w stanie zasnąć.
– Ja jeszcze tu trochę posiedzę – odpowiada Celso, wskazując komputer w rogu pokoju, który wszedł w tryb uśpienia i wyświetla wygaszacz ekranu prowadzący kamerę przez niekończący się labirynt.
Celso to nocny marek. Woli pracować, kiedy w domu jest cisza. Wtedy do rana porządkuje na stole jadalnym kości pamięci, twarde dyski i części zapasowe do komputerów składanych dla swoich klientów. W dzień śpi jak sowa. Albo wampir.
Ana jest podobna do ojca, pomijając spanie w dzień. Ona nigdy nie śpi. Niedosłownie, rzecz jasna. Ana jest istotą ludzką, potrzebuje snu. Ale sen to nigdy nie jest jej wybór, to on w końcu pokonuje dziewczynę za sprawą zmęczenia. A dziś będzie to jedna z tych nocy, kiedy myśli Any są tak głośne, że nawet wszystkie fajerwerki świata nie potrafiłyby ich zagłuszyć.
– Nie siedź do późna, co? – mówi Ana, wstając i wstawiając na wpół opróżniony kieliszek ohydnego cydru do kuchennego zlewu.
– Córcia – zwraca się do niej Celso, zanim zdąży zaszyć się w swoim pokoju. – To będzie piękne tysiąclecie.
– To chyba trochę ryzykowne tak zakładać na temat kolejnego tysiąca lat, tato? – prowokuje ojca.
– Będzie dobrze. Różne rzeczy się zmienią. Na razie nie potrafię tego wyjaśnić, ale wiem to. Ja zawsze wiem takie rzeczy.
Oboje żegnają się uśmiechem i Ana zamyka drzwi pokoju, by rozpocząć swój rytuał myślenia za dużo i spania za mało.
Mam dwie sypialnie: dużą i małą. Anie przypadła ta duża, bo Celso zawsze stara się to, co lepsze, oddawać córce. Sam śpi w małej, w której stoi pojedyncze łóżko i szafa z drugiej ręki, z całą masą naklejek po wewnętrznej stronie drzwi. Nie żeby nie zajmował połowy dużego pokoju różnymi klamotami, których wymaga jego praca…
W większej sypialni Ana stworzyła swój własny wszechświat. Łóżko w rogu, przy oknie, otaczają plakaty z Buffy, postrachem wampirów, ubrania rozrzucone są na podłodze. Do tego stosy książek, które zamierza kiedyś przeczytać, i mały regalik na kolekcję płyt CD, które dopiero zaczęła zbierać.
To kolejny plus bycia córką Celsa: zawsze dostaje technologiczne gadżety wcześniej niż ktokolwiek w szkole. Pierwsza w klasie miała discmana, więc pomimo wkurzającego tempa, w jakim to urządzenie zużywa baterie, nie potrafi już żyć bez swojego przenośnego odtwarzacza płyt. Gdy może położyć się do łóżka, otulić kołdrą, podkręcić głośność w słuchawkach do maksimum z nadzieją, że dźwięk muzyki będzie głośniejszy niż głosy w jej głowie – to jeden z najulubieńszych momentów zwykłego dnia Any.
A oto lista najczęstszych myśli zamieszkujących jej głowę nocami:
„Czy w głębi serca tata wciąż mnie obwinia o śmierć mamy?”
„Czy dyrektor szkoły, tej, w której chodziłam do piątej klasy, naprawdę uważał, że jestem taka przez brak obecności matki w moim życiu?”
„Czy obudzę się któregoś dnia i będę wiedziała, co chcę robić, kiedy będę dorosła?”
„Czy to, że obsesyjnie myślę o Leonardzie DiCaprio w Romeo i Julii, oznacza, że podobają mi się nie tylko dziewczyny, czy tylko że on w tym filmie bardzo przypomina zdeklarowaną i pewną siebie lesbijkę?”
„Czy kiedyś stanę się zdeklarowaną i pewną siebie lesbijką?”
„Czy Letícia myśli o mnie teraz?”
„Czy byłoby mi ładnie, gdybym ufarbowała i obcięła włosy na krótko jak Leonardo DiCaprio w Romeo i Julii, czy raczej ryzykowałabym, że będę wtedy podobna do Macaulaya Culkina w Kevin sam w domu?”
„Letícia, Letícia, Letícia”.
Myśli mogą się pojawiać w innej kolejności. Nie wszystkie też zjawiają się każdego dnia. Ta o obcinaniu włosów, na przykład, zdarza się mniej więcej raz na dwa tygodnie. Sprawy z matką to cykl tygodniowy. Ale przez ostatnie sześć miesięcy „Letícia, Letícia, Letícia” to powracający temat.
To o Letícii myśli Ana, kiedy przesuwa powoli palce po półce z płytami, zastanawiając się nad tym, co będzie ścieżką dźwiękową tej nocy. Pierwsza noc 2000 roku musi być szczególna. Ana przecenia pierwsze razy nowych cykli. Pierwsza melodia zagrana w danym roku, pierwsza skarpetka założona na rozpoczęcie roku szkolnego, pierwszy film obejrzany w kinie za rogiem zaraz po remoncie. Głupoty, o których nie będzie pamiętać za parę miesięcy, w danym momencie są ważne.
Inaczej niż w innych częściach pokoju – na półce z płytami panuje porządek. Każda płyta ustawiona jest w kolejności alfabetycznej, według nazwiska wykonawcy, a dodatkowo – dla tych, którzy pojawiają się więcej niż raz – według roku premiery. Ale dziś, na górze regału i niezgodnie z porządkiem, są trzy dodane do kolekcji jako ostatnie.
Ray of Light Madonny, którą Ana nabyła całkiem bez namysłu podczas jednej z wizyt w okolicznym sklepie muzycznym. Nie miała odwagi kupić płyty Cássii Eller z obawy przed tym, co sobie o niej pomyśli facet w średnim wieku za ladą (że też jest lesbijką jak Cássia?), ale nie chciała wyjść stamtąd bez nowego krążka z ładną kobietą na okładce.
Obok Madonny Ana dostrzega pięciu mężczyzn, całych na biało, rzucających w jej stronę tajemnicze spojrzenia z okładki Millennium. Płyta Backstreet Boys to prezent gwiazdkowy od taty, który prawdopodobnie wszedł do tego samego sklepu, w którym wcześniej ona przez dwadzieścia siedem minut przyglądała się zdjęciu Cássii Eller w luźnej koszulce i w szortach, zanim zrezygnowała z zakupu, i zapytał tego gościa w średnim wieku, jaka płyta byłaby najlepszym prezentem dla siedemnastolatki. Ana przesłuchała album zaledwie dwa razy, bo uważa się za zbyt dorosłą, by słuchać Backstreet Boys, ale nuci I Want It That Way w łazience, kiedy jest sama, i dodała Nicka Cartera do listy blondynów z przedziałkiem przez środek, co do których jeszcze nie jest pewna, czy uważa ich za atrakcyjnych, czy chciałaby tylko skopiować ich fryzurę.
W końcu Ana wyciąga i mocno trzyma najważniejsze CD ze wszystkich. Po części ze względu na wartość uczuciową, jaką ze sobą niesie, a po części dlatego, że plastikowe pudełko jest pęknięte i ryzykuje rozpadnięciem się w każdej chwili. Enema of the State to najbardziej zniszczona płyta z nienagannej kolekcji Any. Teoretycznie nie należy do niej. Ale nie ma w planach zwrócenia jej Letícii, bo Letícia nie przywiązuje wagi do przedmiotów niosących znaczenie, a dla Any ta płyta Blink-182 była początkiem wszystkiego. Początkiem ich dwóch.
Ana wierzy, że to może być dobrym rozpoczęciem roku, więc bardzo ostrożnie wyciąga krążek z potrzaskanego pudełka i wkłada do discmana. Pomija pierwszy utwór, bo płyta jest zarysowana, więc ten kawałek zatrzymuje się po minucie i trzydziestu ośmiu sekundach. Ana po raz kolejny zadaje sobie pytanie, czy kiedyś się dowie, jak Dumpweed się kończy.
Poprawia słuchawki na głowie i kładzie się wygodnie, by głośne dźwięki perkusji i gitary mogły zawładnąć jej ciałem, kiedy będzie próbowała zasnąć.
Jak udaje się jej zapaść w sen przy tak głośnej muzyce, pozostaje tajemnicą, ale tak właśnie Ana funkcjonuje. Nie rozumie wszystkich angielskich tekstów, więc dla tych fragmentów, których jej mózg nie jest w stanie przetłumaczyć, wymyśla coś, co miałoby sens po portugalsku i się rymowało. Może to ćwiczenie będzie dostatecznie męczące, by wymusić na niej odpoczynek choćby przez marne dwie godziny.
Dziś nic o obcinaniu włosów, planach na przyszłość, matce, której nie poznała, ani żadnych prób rozszyfrowania własnego ojca. Dziś w myślach Any jest tylko Letícia. Ana tak bardzo chciałaby być miliarderką, mieć telefon komórkowy i do niej dzwonić. Stworzyć miejsce, w którym istniałyby tylko one dwie i nikt nie mógłby im przeszkodzić. Żadnego „Dzień dobry, pani Celeste, Ana z tej strony, czy zastałam Letícię?”. Ale gdyby Ana rzeczywiście była miliarderką, najmniej przejmowałaby się posiadaniem telefonu do rozmów z Letícią. Po prostu kupiłaby samochód i uciekła z nią w świat, nie zostawiając za sobą śladów. Pod warunkiem, że Letícia umiałaby prowadzić, oczywiście. Bo Ana nie umie i ogólnie boi się pojazdów z silnikiem. Podróż samolotem wydaje się dobrym planem B. Wyjazd do innego kraju. Gdzieś, gdzie ona i Letícia mogłyby spacerować za rękę na ulicy bez obaw.
Ana myśli o rękach Letícii. Ma duże dłonie i długie palce, a to bardzo ważne, kiedy się trenuje siatkówkę. Letícia to taki typ dziewczyny, dla której gra w siatkówkę jest rozrywką. To dlatego Ana uważa, że Letícia umie prowadzić auto. Sport i samochody to zainteresowania, które idą w parze.
Idą w parze.
Za rękę…
Poznały się niespodziewanie. Uczą się w tej samej szkole, chodzą do tej samej klasy, ale zawsze wydawały się należeć do różnych światów. To dziwne, kiedy się pomyśli, że klasa szkolna jest o wiele mniejsza niż dom, a jednak można codziennie dzielić z kimś tę przestrzeń i przez cały rok nie mieć pojęcia o istnieniu drugiej osoby. Ana zawsze była z tych, co siadają z przodu, słuchają uważnie i patrzą na nauczyciela, nawet jeśli nie są zainteresowani, żeby ten nie miał wrażenia, że mówi do ściany. Przynajmniej tak się postrzega. Zawsze, kiedy myśli o Letícii, wyobraża sobie dziewczynę siedzącą gdzieś z tyłu, ale nie w ostatniej ławce, ciągle gadającą ze wszystkimi.
Wszystko zdarzyło się w dniu zajęć pozaszkolnych, kiedy uczniowie drugiej klasy zostali zapakowani do busa i zawiezieni na Uniwersytet Federalny Lagoa Pequena, aby studenci psychologii mogli im zrobić testy predyspozycji zawodowych.
Pierwszym etapem okazało się wypełnienie dziesięciostronicowej broszury z testem wielokrotnego wyboru, w którym „nie było właściwych ani błędnych odpowiedzi”. Ana do dziś trzyma tę broszurę w trzeciej szufladzie komody i w te noce, kiedy niepewna przyszłość stanowi główny temat jej hałaśliwych myśli, czyta pytania na nowo, starając się dojść do tego, gdzie popełniła błąd. Bo to przecież niemożliwe, żeby nie popełniła jakiegoś błędu. Nawet jeśli wie, że w tym teście nie istnieją błędne odpowiedzi.
W drugim etapie podzielono uczniów na grupy i być może tutaj właśnie wkradł się błąd. Ana trafiła do grupki z Letícią i dwoma chłopakami z klasy o ksywkach Maicon i Ściana. Nigdy nie zainteresowała się tym, jak Ściana ma naprawdę na imię. Wszyscy go tak nazywają, bo jest wysoki, szeroki i bardzo blady. Jak ściana. Najbardziej pasujące do ich grupy okazało się „wychowanie fizyczne” i Ana spędziła kolejne czterdzieści minut, słuchając, jak studentka przeprowadzająca testy z niezdrowym ożywieniem opowiada o tym, co najbardziej lubiła w szkole i jak bardzo się cieszy, że dziś rano poznała przyszłych nauczycieli wychowania fizycznego.
Przyszłych nauczycieli wychowania fizycznego. To jakiś żart.
Ana śmieje się z tego do teraz, bo najwyraźniej na wszystko odpowiedziała źle.
Sala gimnastyczna ma sens, gdy chodzi o Maicona, Ścianę i Letícię (czyli Letícia przyłożyła się do testu). Ale dla Any? Totalnie uzależnionej od wylegiwania się i kompletnie niezdolnej do uczenia kogokolwiek czegokolwiek, bo zawsze, kiedy musi jeszcze raz wyjaśniać to samo, przestaje wierzyć, że taki osobnik jest w ogóle w stanie czegokolwiek się nauczyć. Więc absolutnie nie.
Gdyby Ana wierzyła w Boga, powiedziałaby, że On pisze prosto nawet po krzywych liniach, bo bezsensowny wynik testu predyspozycji zawodowych postawił ją obok Letícii. Potrzeba było tego pierwszego „cześć”, żeby następne dni wypełniły kolejne „cześć”.
Nie żeby Ana nie miała znajomych. Jasne, że ma. Ale w następnych dniach po teście, kiedy słyszała, jak Letícia mówi jej „cześć”, czuła się dostrzeżona. Jakby do tej pory istniała tylko we własnej głowie i nagle zaczęła istnieć w prawdziwym życiu.
Sześć miesięcy temu Ana po lekcjach stała na przystanku autobusowym, próbując jeszcze przyzwyczaić się do istnienia w prawdziwym świecie, kiedy obok niej pojawiła się Letícia.
– Siedemdziesiąt cztery C dziesięć już jechał? – spytała, prawdopodobnie chcąc tylko zacząć rozmowę, bo każdy człowiek w mieście wiedziałby, że do przyjazdu siedemdziesiąt cztery C dziesięć zostało jeszcze prawie dziesięć minut.
– Co? – Ana nie słyszała pytania, bo muzykę w słuchawkach miała podgłośnioną na maksa.
– Czego słuchasz? – spytała Letícia, całkiem zmieniając temat, skoro już udało jej się zwrócić uwagę Any.
– Rocka – odpowiedziała, bo to była nowa płyta i nie potrafiła sobie przypomnieć, czy zespół nazywa się Red Hot Chili Peppers czy Hot Chili Red Peppers.
– Lubisz rocka? To powinno ci się spodobać – powiedziała Letícia, wyciągając z głębi plecaka potrzaskane pudełko z płytą. – Mam odtwarzacz na spółkę z bratem, w tym tygodniu on go wziął, więc możesz posłuchać i oddać mi po niedzieli. – To był album Blink-182. Ana nigdy go nie oddała. Letícia nigdy się nie upomniała.
– Jesteś podobna do tej pielęgniarki z okładki – ciągnęła Letícia, starając się nawiązać rozmowę z Aną, zaskoczoną i zmieszaną tą nagłą interakcją.
Roześmiała się, to jasne. Bo była kompletnie niepodobna do pielęgniarki z okładki. Miała ciemniejsze włosy i dużo mniejsze piersi. Ale nie zaprzeczyła, uznając, że byłoby to niegrzeczne.
Tego właśnie dnia zaczęło się „Letícia, Letícia, Letícia” przed zaśnięciem. Znam na pamięć najdrobniejsze szczegóły, bo Ana przed spaniem wspomina po wielekroć pierwsze kontakty z Letícią.
Dziś jest nie inaczej.
Rozmyśla o wszystkim, co nowe tysiąclecie przyniesie dla nich obu. A jeśli tata ma rację i będzie mogła żyć trzysta lat, przenosząc świadomość w ciało robota, czy Letícia zechce być drugim szczęśliwym robotem u jej boku?
Robotką?
Ana zastanawia się, czy istnieje żeński odpowiednik słowa „robot”. Prawdopodobnie nie. Albo istnieje, ale jest czymś w rodzaju „dyrygentki” – rzeczywistym słowem, wyglądającym, jakby je właśnie wymyślono. Jak związek Any i Letícii, który choć rzeczywisty, nawet po tych wszystkich miesiącach wciąż wydaje się snem.
W tej opowieści zrobiłem przeskok w przód, ale to dlatego, że bardzo mnie ekscytuje, kiedy jest choć trochę o miłości, muszę to przyznać. A zdarzyły się rzeczy następujące: po pożyczeniu płyty na przystanku Ana i Letícia rozmawiały codziennie. Wymieniały się innymi płytami, odrabiały razem zadania. I pierwszy raz pocałowały się w bibliotece miejskiej w Lagoa Pequena pomiędzy literami M i O w alejce poradników psychologicznych. To było ryzykowne, obie się bały. Nigdy więcej nie popełniły takiego szaleństwa w miejscu publicznym. Ale wciąż się widywały, całowały i oprócz płyt wymieniały obietnice. Obietnice, że zrobią wszystko, co tylko możliwe, żeby ich miłość nigdy nie zgasła. Pierwsze „kocham cię” wymieniły w tym pokoju, po obejrzeniu kasety ze Słodkimi zmartwieniami, którą Celso przyniósł z pobliskiej wypożyczalni, zaklinając się, że to taki film, którym Ana będzie zachwycona. Była zniesmaczona, to Letícia się zachwyciła.
Szkoda, że to nie film o miłości.
Tej pierwszej nocy dwutysięcznego roku Ana wyobraża sobie każdy ważny moment z Letícią, jakby to był czarno-biały film, a kiedy album w jej discmanie dobiega końca, już śpi. W końcu odpoczywa – tak jak płyta CD, znużona obracaniem się.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz