Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„To jest taki Russian Style! 12 000 kilometrów na kraniec Rosji... i z powrotem" nie jest klasyczną książką podróżniczą. Nie jest relacją z podróży, choć o podróży opowiada. Podróży pełnej nieplanowanych zwrotów i przypadków. Maciej Stroiński, pojechał na koniec kontynentu, aż do Magadanu nad Morzem Ochockim.
Koleją Transsyberyjską i autobusem. Choć nie jest podróżnikiem, to świadomie zrezygnował z wygód, które gwarantuje samolot, choć w jego książce samolot też musiał się pojawić. Stroiński, jako rasowy reporter, uważnie obserwuje świat, który znika na naszych oczach i barwnie go opisuje. Te obrazy mają różne odcienie. Jest feria barw syberyjskiej przyrody, ale zaraz obok zdarta niebieska farba ze ścian porzuconych budynków, w których kiedyś toczyło się życie. Prawdziwy koloryt tej książki jednak tworzą ludzie. Opowiadają swoje historie i pokazują swój świat. Zapraszają do niego Stroińskiego, który koduje każdy szczegół, czytelnikom podpowiadając hasła potrzebne do zrozumienia tytułowego „russian style”.
Maciej Stroiński nie jest zakochany w Rosji. Nie jest także jej antagonistą. Jest obserwatorem, który próbuje zrozumieć zjawiska. Brutalnie nazywa absurdy, którymi ten potężny kraj otacza mieszkańców, ale gdy jest ku temu okazja, pisze o kraju Puszkina, Lenina i Putina z prawdziwą sympatią. Choć można chwilami odnieść wrażenie, że najczęściej występującym odczuciem autora jest… niedowierzanie.
Dlaczego warto sięgnąć po książkę Macieja Stroińskiego – „To jest taki Russian Style!”? Bo czyta się ją jak książkę przygodową, a chwilami nawet awanturniczą. Autor, który wyjeżdżając kompletnie nie pamiętał języka rosyjskiego, po kilkunastu dniach w królestwie Miszki, postanowił rzucać się chwilami w najgłębszą rosyjską wodę. I nie chodzi tu tylko o Bajkał, w którym Stroiński postanowił popływać pomimo ostrzeżeń miejscowych…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 158
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MACIEJ STROIŃSKI
TO JEST TAKI
RUSSIAN STYLE!
12 000 kilometrów na kraniec Rosji i z powrotem
Projekt graficzny:
Monika Wojnarowska
Wykonanie graficzne:
Robert Trojanowski [editor.design]
Korekta:
Anna Zalewska
Opracowanie e-wydania:
ISBN EPUB 978-83-66242-13-5
ISBN MOBI 978-83-66242-14-2
Copyright ©Oficyna 4eM
Warszawa 2018
Wydawca:
Oficyna 4eM Chlabicz SP.J.
03-307 Warszawa, ul. Gersona 39
www.4em.pl
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Wstęp
. Rosja to kraj, który trzeba postrzegać w wielu płaszczyznach. Równocześnie potrafi fascynować i szokować. Każdy, kto zdecydował się na podróż w jej głąb, zbiera indywidualne doświadczenia, które układają się w obraz mniej lub bardziej prawdziwy.
Rozdział 1
. Transsyberyjska gubi pasażerów, czyli o tym, że ogromny skład kolejowy pędzi do przodu nawet wtedy, gdy powinien chwilę poczekać. Poza tym obyczaje w pociągu, który jest w trasie tydzień, a jakoś żyć trzeba.
Rozdział 2
. Irkuck nas nie rozpieszcza, ale fascynuje. Temperatura nawet w nocy nie spada poniżej trzydziestu stopni Celsjusza.
Rozdział 3
. Ksenia Makarowa, czyli ruda milicjantka, która strzela w Irkucku.
Rozdział 4
. Bajkał latem jest zimny, a zimą jeździ się po nim jak po autostradzie, czyli jezioro, które kryje podobno wiele tajemnic.
Rozdział 5
. Disneyland w Magadanie, czyli o tym, że miasto, które dla tysięcy było przystankiem w drodze na Sybir… wciąż jest bramą na Sybir.
Rozdział 7
. Witajcie na Kołymie – w złotym sercu Rosji, czyli o tym, że wszyscy kopią złoto i nie ma to nic wspólnego z romantyczną przygodą.
Rozdział 8
. Powroty bywają strasznie trudne, czyli o tym, że jak masz w plecaku nóż, to jesteś przestępcą. Chyba że masz zezwolenie… A w samolocie i tak na twoim miejscu siedzi kura…
Epilog
. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, czyli o tym, że Rosja to stan umysłu, a powrót tam wcale nie będzie łatwy.
Ikona Moskwy – prawosławny sobór Wasyla Błogosławionego przy placu Czerwonym
Ta książka ma być takim właśnie obrazem, moim obrazem, zapisem podróży, której plany zmieniały się co chwilę i która lawirowała między przygodami, historiami zwykłych i niezwykłych ludzi. Chcę opowiedzieć o miejscach, do których zwykły turysta nigdy nie trafia, albo o takich, które niedługo znikną, bo dziś utrzymuje je tylko pamięć staruszków. Takim miejscem jest np. Serpantinka. Urokliwa dolinka, która nazwę wzięła od prowadzących do niej drogowych serpentyn, a w której życie straciły dziesiątki tysięcy Sybiraków, Polaków, Rosjan. Dzisiaj nie ma śladu po tym koszmarze. Została tylko zarośnięta tablica, która przypomina te wydarzenia. I naprawdę coraz więcej takich historii pozostaje tylko w ludzkiej pamięci, a ludzi, którzy pamiętają te straszne czasy, jest już coraz mniej.
Kolej Transsyberyjska, która jest najtańszym sposobem podróżowania po Rosji, to niemal zawsze gwarant wielu przygód. Już sama podróż osławionym pociągiem jest atrakcją i trwa na tyle długo, że nie brakuje podczas niej różnych przygód. Nam nagle zniknęli w połowie drogi towarzysze podróży i sytuacja zaczęła nabierać elementów grozy.
Odwiedziliśmy miejsca niedostępne dla zwykłych turystów. Kto był w odkrywkowej kopalni złota na Syberii i razem z innymi pracował przy wydobyciu tego cennego kruszcu? Ja byłem i opisuję ten ciekawy proces. Nawet to, gdy bezmyślnie złoty pył wcierałem sobie w spodnie… A obok stał ochroniarz z odbezpieczonym karabinem maszynowym gotowym do strzału do każdego, kto chce coś wynieść z kopalni.
A kim są ludzie, których spotkaliśmy na swojej drodze i którzy mieszkają na końcu świata? I co ruda piękność robi w milicji? No i dlaczego nie chce założyć sobie e-maila bez zgody administracji swojej uczelni? Strzela najlepiej w irkuckiej komendzie i na dodatek chodzi bez stanika. Rosja jest dużo ciekawsza, niż nam się wydaje. Tylko jeden warunek trzeba tam spełnić – zero rozmów o polityce. Tego nie wolno.
Gdy ruszaliśmy, nasza podróż miała trwać trzy tygodnie. Taki był plan. Jednak przedłużyła się do pięciu. Arek Kotliński, który był jej spiritus movens, dwoił się i troił, by to nie był pusty przebieg, choć były takie chwile, kiedy dopadały nas totalne zwątpienie i rezygnacja. Jednak to były tylko chwilowe dołki. Życie i sytuacje, w których się znajdowaliśmy, szybko przynosiły nowe rozwiązania. Czasami zwykli ludzie, których spotykaliśmy na naszej drodze, podawali pomocne dłonie, dzięki którym każdy dzień był przygodą. Nawet wtedy, gdy nie mieliśmy już zupełnie pieniędzy i groziło nam koczowanie pod mostem, gdzieś na krańcach rosyjskiego świata.
Podczas naszej wyprawy przejechaliśmy całą Rosję – jej europejską i azjatycką część. To nie była wyprawa ekstremalna w sensie sposobów podróżowania. Są tacy, którzy jadą tam autostopem, na motorze, ciężarówką albo terenówką. My jechaliśmy, korzystając ze środków transportu dostępnych każdemu Rosjaninowi. I właśnie o to nam chodziło. Mieliśmy być z nimi, ze zwykłymi Rosjanami, i starać się żyć tak jak oni. Dzięki temu udało się nam poznać wielu fantastycznych ludzi, ich sposób myślenia i działania. To bezcenne doznania.
Kolej Transsyberyjska – główny szlak wiedzie z Moskwy do Władywostoku, pociąg przejeżdża przez osiem stref czasowych, a tory mają długość 9288,8 km
Zaczęło się źle. Na granicy polsko-białoruskiej, w pociągu wyglądającym jak stary tramwaj, relacji Terespol – Brześć, słynnej kolei przemytników, podczas kontroli prowadzonej przez białoruskich pograniczników poważyliśmy się podnieść rękę na sołdata Łukaszenki. W zasadzie nawet nie rękę, a butelkę. Podczas tej kontroli ludzie przestają oddychać, a umundurowani kretyńsko panowie życia i śmierci przeszywają wzrokiem każdego. Taktyka wlepiania oczu w podłogę jest najskuteczniejsza. Wtedy, być może, unikniesz trzepania bagaży. A trzepać to oni potrafią jak nikt. Krążą legendy, że ludzie potrafili rozkręcić pół pociągu, by ukryć przemycane papierosy i złoto. Pogranicznicy za to potrafili rozkręcić cały pociąg, by znaleźć poukrywaną kontrabandę. Inne legendy mówią nawet o kobietach chowających złotą biżuterię w odbycie. Też potrafili to znaleźć…
A myśmy nie mieli nic. Nic, co chcielibyśmy przemycić. Mieliśmy za to dwa gigantyczne plecaki, wypchane do granic możliwości wszystkim, co się może przydać podczas takiej wyprawy.
Patrzyliśmy więc hardo w tępe twarze białoruskich poganiaczy przemytników. Byliśmy tak pewni siebie, że to musiało zwrócić ich uwagę. I zwróciło. Jednak wcale nie wyzywające spojrzenia, ale przypadek. Arek po polskiej stronie kupił dobrze schłodzoną gazowaną wodę. W pociągu na butelce pojawił się szron. Kiedy pogranicznik sprawdził nasze paszporty, Arek rzucił do mnie butelkę. Wyśliznęła mi się z dłoni i z hukiem upadła na podłogę. Na domiar złego nie była dobrze zakręcona. Gaz zrobił swoje. Korek wyskoczył, a gazowana woda rozbryznęła się na pół wagonu, obficie oblewając nogawki żołnierza. Wyglądał, jakby się posikał. Zaczęliśmy się dławić ze śmiechu. I to był błąd… Wojskowy rzucili się do nas, krzycząc, że to obraza munduru i za to odpowiemy. – No zajebisty początek wyprawy – powiedziałem do Arka. Ten był przerażony. Był już za naszą wschodnią granicą parę razy. Wiedział, co to może dla nas oznaczać. Ja jechałem tam pierwszy raz.
Wyprowadzili nas na tory. To wyglądało tak, jakby mieli nas tam zastrzelić. Od razu. Kulka w łeb i koniec trasy. Jednak oni nie chcieli świadków. Nie chcieli, by ich rodacy widzieli, jak im dajemy do łapy dolary, by nas puścili. Dostali po dziesięć dolców każdy i… z równie groźnymi minami wsadzili nas z powrotem do wagonu, który po kilku minutach zatrzymał się na dworcu w Brześciu.
Pociąg do Moskwy przyjechał po czterech godzinach. Wsiedliśmy do przedziału sypialnego i zadowoleni z siebie już mieliśmy kłaść się spać, gdy ktoś energicznym szarpnięciem odsunął drzwi. Zobaczyliśmy faceta około trzydziestki w spodniach garniturowych i podkoszulce na ramiączkach. Wtedy pomyślałem po raz pierwszy: – Ale to jest Russian Style. Mężczyzna wszedł do przedziału i włączył światło. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś mechanik samochodowy, który po robocie zapomniał umyć twarz. Zafascynowany przyglądałem się malowniczemu siniakowi rozlewającemu się na niemal pół jego twarzy. I wtedy stało się TO. Człowiek się uśmiechnął… Brakowało mu połowy zębów. Jednak to nie był efekt złej opieki dentystycznej. To była wina czyjejś dynamicznej akcji w kierunku szczęki naszego towarzysza. Miał po prostu wyrwę w uzębieniu po lewej stronie twarzy. Na dole i na górze brakowało po sześć zębów. W sumie ubytek jakichś dwunastu sztuk. Wyglądał jak Terminator pod koniec pierwszej części. Zaświszczał do nas coś w stylu „priwiet”. Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Zafascynowany przyglądałem się jego twarzy. A on, rosyjskim zwyczajem, zzuł buty i wskoczył na górne łóżko. Otworzył piwo, jestem pewien, że zrobił to przy pomocy pozostałych zębów, a potem zaczął coś mówić. To fakt, że mój rosyjski daleki był od ideału, ale w tym przypadku, nawet gdybym był Puszkinem, nic bym nie zrozumiał. Arek jednak zrozumiał. Zaczął nawet z ogromnym zaangażowaniem dyskutować z tym człowiekiem.
Po kwadransie słuchania dziwnych świstów w narzeczu niepodobnym do niczego postanowiłem iść spać. Wyciągnąłem się na łóżku, które wygodą ustępowało nawet materacowi bez powietrza, i wtedy mój przyjaciel zaczął szturchać mnie w ramię. Pomyślałem, że urządzę go jak ktoś tego z górnego łóżka, ale Arek z oczami okrągłymi jak spodki od filiżanek powiedział:
– Musimy ustalić dyżury, kto, kiedy śpi, a kto czuwa…
– Stary, Bóg Cię opuścił? – odrzekłem rezolutnie. Jednak Arek nie żartował.
– O co chodzi, człowieku? – spytałem trochę jednak zaniepokojony.
– Słuchaj, on mówi, że jest żołnierzem specnazu, który uciekł z frontu, z Afganistanu. I że musi teraz się przespać, ale jeśli wydamy go mundurowym, to zdąży nam podciąć gardła.
Arek był serio przerażony. Od tego momentu ja też. Koleś z wybitymi zębami wyglądał jak ostatni zakapior, a Arek upierał się, że widział, jak gość wkłada pod poduszkę nóż, wielki jak chiński miecz.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Gdy nad ranem dojeżdżaliśmy do Moskwy, staliśmy w wyjściu z wagonu gotowi do desantu, jeszcze na przedmieściach rosyjskiej stolicy. Gdy tylko pociąg stanął, już nas w nim nie było. Spieprzaliśmy biegiem, z plecakami ważącymi po czterdzieści pięć kilogramów. Jak się potem miało okazać, to nie był nasz ostatni sprint z tym balastem.
Moskiewski poranek był piękny. Do odjazdu naszej Kolei Transsyberyjskiej mieliśmy około dwunastu godzin. Postanowiliśmy iść w miasto. Jakby mało było nam kłopotów…
Marszruta zakładała standardowe atrakcje turystyczne, z McDonaldem przy Twerskiej na czele. Do tego jeszcze wrócę. Jednak najpierw plac Czerwony. Objuczeni jak odkrywcy Amazonii poszliśmy z dworca kolejowego na najbliższą stację metra. Moskiewska podziemna kolejka to relikt. Stacje utrzymane w konwencji socrealizmu straszą ze ścian chłoporobotnikami. Z drugiej strony aż „kapią” minionym przepychem. Wciąż wzbudzają podziw rozmachem, ale jednak zmuszają do refleksji nad światem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, za którym tak wielu Rosjan tęskni. Pamięć ludzka jest piekielnie krótka i jeszcze bardziej wybiórcza. Ludzie zostawiają sobie w głowach tylko te obrazy, które dają poczucie nasycenia, spokoju, błogości. Dla człowieka postradzieckiego to obraz potęgi ZSRR. A tak naprawdę to obraz iluzji potęgi, bo Związek Radziecki zawsze był kolosem na glinianych nogach. Wydmuszką, która na użytek wewnętrzny i zewnętrzny prężyła sflaczałe muskuły. Dzisiaj rosyjska siła to bogactwa naturalne. I legendarny wywiad ze szpiegami na całym świecie. No i armia. Reszta to tylko puszenie się jak paw.
Metro jest dokładnie takie samo, napuszone do granic możliwości. I do granic możliwości zatłoczone. No, ale nie o godzinie 6.12 rano.
Dotarliśmy na plac Czerwony, od strony placu Maneżowy, jeszcze przed siódmą. Był pusty. Skąpany w sierpniowym, porannym słońcu wyglądał po prostu bajecznie. Jeśli ktoś szuka rosyjskich snów o potędze, to znajdzie je właśnie w tym miejscu. Ponad dwadzieścia trzy tysiące metrów kwadratowych historii otoczonych najważniejszymi budynkami Rosji. Z jednej strony sobór Wasyla Błogosławionego. Podobno Iwan Groźny kazał wydłubać oczy twórcy tego architektonicznego cudu, tak żeby nigdzie indziej już nie powstała równie piękna budowla. To taki klasyczny Russian Style…
Z drugiej strony placu są sobór Kazańskiej Ikony Matki Bożej i potężny czerwony budynek Państwowego Muzeum Historycznego. Disney by się nie powstydził… A w środku wszystko, co dla mateczki Rosji najważniejsze – dwa i pół miliona eksponatów. Coś jak muzea watykańskie. Dwie pozostałe ściany tego placu to Kreml i jedno z najdroższych miejsc świata – GUM, czyli Gławnyj Uniwiersalnyj Magazin. Udekorowany lampkami jak na święta, trójkondygnacyjny dom towarowy. Sklep jak muzeum. Drogo, że oczy bolą.
A zaczęło się tu tak niewinnie. Kiedyś to było targowisko otoczone drewnianymi budynkami. Jeszcze pod koniec XV w. architekturę drewnianą zastąpiła murowana, a plac zaczął zyskiwać na znaczeniu. Stał się na tyle ważny, by to właśnie na nim koronować carskie głowy albo urządzać defilady zwycięstwa. Dlaczego Czerwony? Przez nieporozumienie. Tak naprawdę nazywał się Krasnyj, co w rdzeniu języków słowiańskich oznaczało Piękny. No ale Rosja zawsze musi inaczej, więc u nich „krasnyj” zmienił znaczenie na „czerwony” i tak najsłynniejszy plac Rosji z „pięknego” stał się „czerwony”. Bez konotacji politycznych.
Tyle że później polityka i historia zawładnęły tym miejscem na wieki. Zaczęli carowie, a po nich pałeczkę przejęli komuniści. Przecież do dzisiaj najdłuższe kolejki ustawiają się do Mauzoleum Lenina. Ohydna kostka, niemal przyklejona do kremlowskiego muru, ma tylko jedną atrakcję – mumię wodza Wielkiej Rewolucji Październikowej. Niby ta nowoczesna Rosja tak bardzo stara się udowodnić światu, że sowiecka słabość do czterdziestu ośmiu tomów „Dzieł” Lenina to przeszłość, a zarazem wciąż nie ma w sobie odwagi, by zamknąć ten niesmaczny cyrk.
O godz. 7 rano, gdy postawiliśmy swoje stopy w tym miejscu, kolejki do Mauzoleum jeszcze nie było. GUM też był zamknięty. W sumie nikogo tam nie było. A w każdym razie tak nam się zdawało. Zrzuciliśmy nasze wielkie plecaki z ramion, na samym środku placu. Serio, były wielkie. Do tego oba miały przytroczone śpiwory i karimaty oraz ciężkie buty do wędrówki po górach. Z boków wystawały kije do flag naszych sponsorów. Mieliśmy z nimi umowę, że w ważnych miejscach flagi wyjmujemy, machamy nimi i strzelamy foty. Plac Czerwony? Dobra miejscówka na sesję. Wzięliśmy nasze proporce i szykujemy plan zdjęciowy. Arek, głęboko wierzący, że jest polskim George’em Michaelem, nigdy nie stawał do zdjęć bez poprawienia urody. Czekałem więc na efekt tych starań. Właśnie wtedy zobaczyłem młodą parę pozującą na tle czerwonej cegły muru kremlowskiego. Pognałem więc do nich. Chciałem mieć to na zdjęciu. Panna młoda wystrojona w długą białą suknię typu beza i pan młody w nienagannym garniturze pozują na tle Kremla. Lepszego tła w całej Moskwie nie było. Gdy zziajany dobiegłem do nich, dostrzegłem, że mają azjatyckie rysy twarzy. Zgłupiałem. Chińczycy sobie tu sesję zrobili? Uznałem, że muszę wznieść się na moje lingwistyczne wyżyny i dowiedzieć się, o co chodzi. Na Arka liczyć nie mogłem, bo warował przy plecakach, z flagą sponsora w ręku, na drugim końcu placu. Wydukałem więc coś po rosyjsku, co miało znaczyć:
– A wy skąd tu przyjechaliście?
Handel na stacjach, na których zatrzymuje się Kolej Transsyberyjska, to dla wielu jedyny zarobek. Można tu kupić wszystko – od piwa do haftów i rękodzieła.
Nie przewidziałem, że moi rozmówcy będą mówić po rosyjsku lepiej niż ja… Coś odpowiedzieli, ale nie zrozumiałem ani słowa. W podstawówce miałem z rosyjskiego zaledwie trzy z dwoma minusami. Cudem dostawałem oceny, które pozwalały mi na promocję do kolejnych klas. Pewnie nikt nie chciał mnie uwalić z rosyjskiego, ale pani Antonowicz śniła mi się po nocach… W szkole średniej „ruska” nie było. A teraz „ruski” był. I to w praktyce. A ja nic. Kompletna dupa. Sytuacja robiła się trochę głupia, więc postanowiłem udawać, że w sumie to mi na tej wiedzy nie zależy. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę George’a vel Arka. I nagle usłyszałem za plecami:
– Ej ty, Amerikan. Szto ty chatieł? Dawaj pagawarim pa angilskiemu – mówił do mnie z zaczepnym wyrazem twarzy fotograf młodej pary. Uff! Czyli jednak czegoś się dowiem – pomyślałem. Jednak dlaczego „Amerikan”? Spojrzałem na siebie. Zarośnięta twarz i ciemne okulary przeciwsłoneczne w ulubionej wersji amerykańskich specjalsów. Czarny T-shirt z napisami po angielsku. Zielone bojówki do kolan, kraciasta koszula przewiązana w pasie i na nogach rude trekkingowe najki za kostkę. Tak. Wyglądałem jak koleś z USA. Odwróciłem się i spojrzałem na uradowaną twarz fotografa. Czekał na pytania. Usłyszał całą serię. Okazało się, że para nie jest z Chin, tylko z Ułan Ude – dużego miasta, stolicy Buriacji, leżącego nad Bajkałem. Stąd ich azjatyckie rysy. Buriaci mają skośne oczy i okrągłe twarze. Przyjechali do Moskwy specjalnie po to, by porobić zdjęcia ślubne z Kremlem w tle. 5641 km. Pięć stref czasowych. Pięć dni podróży. Można? Można.
Licząc kilometry, które pokonali żonkosie, by strzelić sobie kilka fotek, wracałem do Arkadiusza. Plac zaczynał się powoli zapełniać turystami i mieszkańcami rosyjskiej metropolii spieszącymi się do swoich codziennych obowiązków. Jednak wciąż nie było tu tłoku. Ostatni moment na zrobienie dobrych zdjęć z flagami. Ustawiłem Arka z flagą jednej z poznańskich spółek na tle Kremla. Poprawiałem jeszcze kadr, w którym miałem się zmieścić z drugą flagą, i szykowałem się do włączenia samowyzwalacza, gdy zobaczyłem biegnących w naszą stronę milicjantów. Oho, pierwszy kontakt z władzą – pomyślałem, I spokojnie czekałem na rozwój wypadków. Dwaj młodzi chłopcy w mundurach dobiegli zdyszani. Krople potu pojawiły się pod wielkimi czapkami i zaczynały swoje wędrówki po twarzy, by i tak spotkać się w okolicy brody. Zaczynało się robić ciepło. W sensie dosłownym i przenośnym. Milicjanci nie mogli być długo w służbie, maksimum dwa lata po szkole. Pewnie dlatego byli tacy przejęci. Krzyczeli strasznie. Zrozumiałem tylko tyle, że „nie nada”, wyrywali nam z rąk flagi. I to nie było najgorsze. Najgorsze było to, że próbowali wyrywać mi z rąk mój aparat. Lustrzanka Minolty z nowym obiektywem kosztowała mnie majątek. Dbałem o nią jak Hobbit o swój pierścień. Nie mogłem oddać jej w ręce gówniarza w mundurze. Tymczasem nadciągały posiłki. Po chwili obok nas było już sześciu milicjantów, w tym dwóch wyższych stopniem. Arek gęsto gestykulując, tłumaczył, kim jesteśmy i co robimy. Z marnym skutkiem. Milicjanci w kółko powtarzali słowa „szpion” i „prowokacija”. A młody cały czas chciał wziąć mój aparat. Podjechał samochód, z którego wysiadł mężczyzna po pięćdziesiątce. Nie miał munduru, tylko źle dopasowany garnitur. Spytał mnie o coś, ale nie zrozumiałem. Arek zaczął tłumaczyć. Oficer stwierdził, że byliśmy obserwowani od dawna, a ja robię zdjęcia najważniejszych budynków przy placu. I jeśli nie mamy nic na sumieniu, to on teraz weźmie moją minoltę i prześwietli film, który jest w środku.
Co?! To pierwsza rolka naszej wyprawy. Ze wszystkim od początku. Żeby zrozumieć grozę sytuacji, trzeba sobie uświadomić, że w tamtych czasach nie było jeszcze w powszechnym użyciu aparatów cyfrowych. Lustrzanki pracowały na klasycznych taśmach do naświetlania. Migawka w aparacie powodowała, że na 1/250, 1/125, 1/60 albo 1/30 sekundy przez obiektyw wpadało światło odbite od przedmiotów, które zostawiało na światłoczułej taśmie ślad historii zamkniętej w kadrze. Wyjęcie filmu z kasetki przed wywołaniem go w laboratorium oznaczało bezpowrotną stratę zdjęć. Dlatego tak bardzo protestowałem. A oficer stał z niewzruszoną miną. Sytuacja była patowa. Albo wizyta na komisariacie i kolejne kłopoty, albo jedna rolka filmu do kosza, a razem z nią dwa pierwsze dni naszej wyprawy. Stałem tak na środku placu Czerwonego i myślałem, co dalej. W końcu włączyłem automatyczne zwijanie filmu. Gdy silniczek stanął, wyjąłem rolkę. Podałem oficerowi. Otwarcie jej zajęło mu ułamek sekundy. Musiał mieć imadło w palcach. Filmowym gestem wyjął kliszę. A potem odwrócił się na pięcie, wsiadł do auta i odjechał. Pozostali milicjanci rozpełzli się po placu jak robaki. A ja miałem łzy w oczach. Szlag! Straciliśmy tyle zdjęć… Zostało tylko to, co Arek zrobił swoim automatem. Same turystyczne sweet focie.
Przynajmniej byliśmy wolni. I flagi ocalały. Opuszczając plac Czerwony, mijamy amerykańską wycieczkę – kilku około 20-latków. Idą z transparentem, na którym widnieje napis: „Dzięki, mamo, za tę wycieczkę”. Milicjanci natychmiast pobiegli w ich stronę…
Młoda para, która leciała tysiące kilometrów tylko po to, by zrobić sobie zdjęcia ślubne na placu Czerwonym