Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ojciec folkowych pieśniarzy, kronikarz klasy pracującej, naczelny hobo Ameryki. Woody Guthrie to jedna z najciekawszych postaci w historii muzyki, a jego piosenki uczyniły z niego rzecznika ubogich pracowników i bezrobotnych biedaków. Guthrie wędrował przez Stany i rozmawiał z mieszkańcami tego kraju jak równy z równym, a zasłyszane historie przekuwał w protest songi, które ukształtowały kolejne pokolenia zaangażowanych twórców.
To jest wasz kraj, to jest mój kraj ukazał się po raz pierwszy w 1943 roku. Guthrie opisuje w tej książce swoje losy, zaczynając od dzieciństwa na równinach Oklahomy, przez lata spędzone w drodze, w pociągach towarowych i na tylnych siedzeniach autostopu, aż po Nowy Jork i próby dotarcia do większej publiczności. Śpiewał o trudzie, zwykłym życiu i ciężkiej pracy, a także o pięknie Stanów Zjednoczonych, które obserwował z otwartych drzwi wagonów, pędząc przez kraj od oceanu do oceanu. A wszystko to na tle najważniejszych wydarzeń amerykańskiej historii – czasów prohibicji, wielkich burz pyłowych, odkrywania złóż ropy i ataku na Pearl Harbor.
To jest wasz kraj, to jest mój kraj to porywająca autobiograficzna podróż przez życie największego barda Ameryki i poruszająca wyprawa do korzeni współczesnych Stanów Zjednoczonych. Do kraju, który był jego krajem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 541
SERIA AMERYKAŃSKA
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę
Patti Smith Rok Małpy
Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności
David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie
amerykańskich plemion
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 2)
Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka
Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą
Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej
Jon Krakauer Wszystko za życie
Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)
Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)
Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)
Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)
Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków
Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Bound for Glory
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Donaldson Collection / Getty Images
Copyright © 1943 by E. P. Dutton
Renewed copyright @ 1971 by Marjorie M. Guthri
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with Dutton, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2022
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Małgorzata Tarnowska
Korekta Anna Dajek, Karolina Górniak-Prasnal
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-400-0
Był jego krajem… i nikt dotąd nie uchwycił jego ducha lepiej niż Woody Guthrie. Woody mówił, jak jest, na długo przed tym, nim zaczęto używać tej frazy – nie tak, jak widzieli sprawy politycy, profesorowie, dziennikarze czy inni samozwańczy eksperci, lecz tak, jak sam tego doświadczył, od równin Oklahomy przez góry Kalifornii do zimnych kanionów Manhattanu.
To jest wasz kraj, to jest mój kraj to relacja z tych obserwacji i z tego życia.
„Zasługuje na uwagę naszego pokolenia […]. To nie tylko fascynująca autobiografia, ale głos od samych korzeni Ameryki […]. Woody uosabia niepokonanego ducha człowieka niezależnego, który postanowił robić swoje”.
„Library Journal”
Jedna z ostatnich piosenek Woody’ego Guthriego, napisana rok po tym, jak trafił do szpitala, nosi tytuł I Ain’t Dead Yet [Jeszcze nie kojfnąłem]. Lekarze poinformowali go, że cierpi na pląsawicę Huntingtona – zespół postępującej degeneracji układu nerwowego, prawdopodobnie wrodzony, wobec którego medycyna była bezsilna. Guthrie trzymał się przy życiu jeszcze przez trzynaście lat, nie kapitulował. W końcu jednak, kiedy nie mógł już chodzić, mówić, zogniskować wzroku ani jeść, ta wielka wola przeżycia nie wystarczyła i jego serce przestało bić.
Wiadomość o tym otrzymałem podczas tournée w Japonii. Z początku do głowy przyszło mi tylko jedno: „Woody będzie wiecznie żywy, jak długo znajdą się chętni do śpiewania jego piosenek”. Szarpidruty w całych Stanach znają dziesiątki jego utworów, w tym ten ukochany przez dziesiątki milionów Amerykanów:
To jest wasz kraj, to jest mój kraj,
Od Nowego Jorku po kalifornijski gaj,
Od sekwoi Waszyngtonu aż po Golfsztromu nurt,
Oto kraj stworzony dla was i dla mnie.
Woody, którego poznałem, był niskim żylastym facetem kryjącym kędzierzawą czuprynę pod kowbojskim kapeluszem. Stał z gitarą zarzuconą na plecy i z krzywym uśmieszkiem snuł gawędy niczym nowy Will Rogers[1]. Potem przerzucał gitarę do przodu i śpiewał najdłuższą balladę bandycką, jaką kiedykolwiek słyszeliście, czy może jakąś rabelaisowską fantazję, którą wykoncypował ledwie dzień wcześniej i kto wie, czy wykonał ją jeszcze kiedykolwiek później.
Jego piosenki są podchwytliwie proste. Dopiero gdy człowiek się z nimi zżyje, uświadamia sobie ich wspaniałość. Każdy bałwan umie komplikować. Żeby osiągnąć prostotę, trzeba geniuszu. Piosenki Woody’ego dla dzieci są dziś śpiewane w wielu językach:
Czemu jajko młotka nie zbije?
Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Bo młotek ma twardy łeb i sztywną szyję.
I do widzenia, kolego.
Jego muzyka zawsze wyrastała z bluesów, ballad i bluegrassowych breakdownów, na których się wychował w porażonej burzami pyłowymi Oklahomie. Woody, niczym Robert Burns w Szkocji czy Taras Szewczenko w Ukrainie, był poetą ludowym swojego narodu. Podobnie jak oni pochodził z małej miejscowości, zaznał biedy, miał palący głód wiedzy. Podobnie jak oni talentem utorował sobie drogę do wielkiego miasta, gdzie wielbiły go elity intelektualne, wobec których zachował jednak niezależność, pozostał sobą – radykalnym, wyszczekanym weredykiem.
Ta szczerość oderwała go z czasem od ziomków z Oklahomy. Jak wielu tamtejszych farmerów, Guthrie przez lata koso patrzył na banki. W rozpaczliwie trudnych początkach Wielkiego Kryzysu przyjął wiarę w Chrystusa Wodza Rewolucji. W wielkich miastach sprzymierzył się z ruchem związkowym:
Była raz w Związkach dziewucha
Co nigdy nie traciła ducha –
Mimo łamistrajków, bandytów,
Koncernowych łachmytów,
Policjantom śmiała się w twarz, od ucha do ucha.
Uczuciem tym obdarzał później wszystkich robotników świata – być może niektórych czytelników zaskoczy fakt, że twórca This Land Is Your Land [To jest wasz kraj] w roku 1940 pisał felietony do niedużego czasopisma, które eufemistycznie przechrzcił na „Pracownika Szabasowego” – w rzeczywistości nazywało się „The Sunday Worker” [Robotnik Niedzielny] i było weekendowym wydaniem „The Daily Worker” [Robotnika Codziennego], organu Partii Komunistycznej USA. Woody raczej nie wdawał się w debaty teoretyczne, ale można mieć pewność, że dziś z największą wzgardą odnosiłby się do zbrodniczych durniów, którzy wciągnęli Stany Zjednoczone w ten syf w Wietnamie:
Czemu wasze okręty pływają po naszych wodach?
Czemu wasze bomby sypią się z naszego nieba?
Czemu palicie nasze wsie i miasta?
Odpowiedzi na to mi potrzeba, o tak, odpowiedzi mi potrzeba.
Woody jednak nie tylko potępiał. Jego piosenka Pastures of Plenty [Zielone pastwiska] opisywała życie wędrownych zbieraczy owoców, kończyła się jednak dumnie afirmacyjną zwrotką:
Wiecznieśmy wędrowali, ta rzeka i ja,
Będę nad nią pracował, aż przyjdzie kostucha.
Jeśli trzeba, oddam życie w kraju obronie,
Bo zielone pastwiska nie mogą zostać zniewolone.
Uczyło się od niego całe pokolenie pieśniarzy – Bob Dylan, Tom Paxton, Phil Ochs. Podejrzewam, że po nich przyjdzie jeszcze wielu.
Gdy rozsypujemy jego prochy nad oceanem, słyszę, jak Woody jeszcze woła do nas: „Się nie przejmujcie, tylko przyjmujcie!”
Pete Seeger
Sz. P. Woodrow W. Guthrie
Szpital Stanowy w Brooklynie
681 Clarkson Avenue
Brooklyn, Nowy Jork
Sekretarz Departamentu Zasobów Wewnętrznych
Waszyngton, 6 kwietnia 1966 roku
Drogi Panie Guthrie,
z wielką przyjemnością wręczam Panu Nagrodę Służby Konserwacji Departamentu Zasobów Wewnętrznych. W związku z tą nagrodą na Pańską cześć nadane zostanie również imię podstacji energetycznej w Bonneville. Od tej pory będzie ona zwana Podstacją imienia Woody’ego Guthriego, w uznaniu Pańskich wspaniałych dokonań w uświadamianiu naszym rodakom walorów ich spuścizny i rodzinnego kraju.
Śpiewał Pan: „Ten kraj należy do was i do mnie”, śpiewał Pan z samego serca Ameryki, która tak właśnie czuje, myśląc o ojczyźnie. W swoich piosenkach wyraził Pan to poczucie tożsamości, które każdy obywatel naszego kraju żywi wobec tej ziemi i jej cudów. Swoim piosenkom dał Pan serce, wielkie jak nasz kraj, i mamy szczęście, że dał nam Pan muzykę wyrażającą tę miłość i przywiązanie, które wszyscy czujemy wobec tych ziem „od Nowego Jorku po kalifornijski gaj / Od sekwoi Waszyngtonu aż po Golfsztromu nurt”, choć nie potrafilibyśmy go tak pięknie wysłowić.
Słów o urodzie przyrody nie rzucał Pan mimochodem – dał Pan żywą, tętniącą, rozśpiewaną siłę naszej walce o korzystanie z tej ziemi i zarazem jej zachowanie. Wielkość tego kraju bierze się stąd, że ludzie tacy jak Pan, obdarzeni talentem twórczym, pracowali w nim, a Pan o tej ich pracy opowiedział – opowiedział Pan o potężnej zaporze w Bonneville i o ludziach, którzy ujarzmili tam rzekę, o długości szosy imienia Lincolna i o tych, którzy ją budowali. Podsumował Pan wysiłki i głębokie przekonania wszystkich tych, którzy nasz kraj kochają i walczą, by go chronić.
Szczerze oddany,
Stewart L. Udall
Sekretarz stanu Departamentu Zasobów Wewnętrznych
Wewnątrz wagonu widziałem kolebiących się mężczyzn o każdym możliwym kolorze skóry. Wstawaliśmy. Kładliśmy się. Waliliśmy się jeden na drugiego. Jeden drugiemu służył za poduszkę. Czułem skwaśniały, gorzki pot, którym przesiąkły moje koszula khaki i portki, i robocze ciuchy, ogrodniczki, znoszone, ubabrane garnitury innych. W ustach miałem pełno jakiegoś szarego mineralnego pyłu, zalegało go tu na podłodze grubo na dwa palce. Wyglądaliśmy jak banda zbłąkanych trupów, odwożona z powrotem na cmentarz. Zgrzani od wrześniowego upału, zmęczeni, wredni, wściekli, przeklinający i spoceni, jedni bełkoczący, inni recytujący psalmy. Jedni machający dłońmi w tumanach pyłu i przekrzykujący całą tę zbieraninę. Inni zbyt słabi, zbyt schorowani, zbyt głodni czy zbyt pijani, żeby w ogóle stanąć na nogach. Pociąg mieliśmy ekspresowy, z pierwszeństwem. Trafił się nam kiepski wagon, kolejowe lumpy mówią o takich, że mają „kwadratowe koła”. Ja siedziałem na końcu, gdzie pyliło bardziej, ale grzało mniej. Koła tłukły o szyny, ciągnęliśmy sto na godzinę. Przez te wszystkie wrzaski i bluzgi, i łomot wagonu dochodziło do mnie już tylko brzękanie i dzwonienie spod podłogi, kiedy koła przetaczały się po spojeniach szyn.
Chyba z dziesięciu czy piętnastu z nas śpiewało:
Tu z nami nie jadą żadni szulerzy,
Złodzieje, kanciarze, wielcy macherzy;
Dla nas końcowa stacja to Chwała – tak jest!
– Się nam musiał trafić jedyny taki z kwadratowymi kołami w całym składzie, cholera! – Krzepki chłopak z wielkomiejskim akcentem kolebał się zaraz obok mnie, szperał po ogrodniczkach w poszukiwaniu kapciucha z tytoniem.
– Lepiej tak niż na piechtę! – Siadłem sobie przy nim. – Nie będzie przeszkadzało, że chwyt tej mojej gitary będziesz miał przed nosem?
– E, nie. Grunt, żebyś grał, chłopie. Jakie kawałki śpiewasz? To, co mają w grajszafach?
– Wielkie dzięki, ale przed chwilą paliłem. – Pokręciłem głową. – Nie, na moje, to z taką popelinową muzyką wojny się nie wygra!
– Że taka dla dziewuch, jakby? – Pociągnął językiem wzdłuż skręta. – Że dla śmiechu?
– No właśnie, cholera. – Ułożyłem sobie gitarę przy brzuchu i mówię mu dalej: – Jak chcemy wygrać wojnę, to nie wystarczy się śmiać! Tu trzeba popracować!
– Koleś, na moje oko to ty chyba nigdy porządnie nie harowałeś! – Prychnął dymem z nosa, stopą wdusił zapałkę w pył. – Co ty wiesz o robocie, psiakrew!
– O, panie szanowny, jak Boga kocham, pracuję tak ciężko jak ty czy ktokolwiek inny! – Palce podetknąłem mu pod same oczy. – Widać po odciskach!
– Jakim cudem do wojska cię nie wzięli?
– Jakoś mnie medycy nie chcieli puścić. Doktory swoje, ja swoje.
Blondwłosy facet, koło czterdziestki, szturchnął mnie od lewej łokciem w żebra.
– Tak tu chłopaki gadacie o wojnie – mówi. – Mnie się widzi, że zaraz tu zobaczycie wojenkę, już za parę minut.
– Tak myślisz? – Rozejrzałem się po wagonie.
– Chłopie! – Zaparł się stopami, żeby docisnąć grzbiet do ściany. – Zauważyłem, że na jednej nodze miał żelazne szyny. – Mówią na mnie Kulas Whitey, Wykrywacz Walk!
– Wykrywacz walk?
– A jak. Burdę na ulicy zwęszę na trzy przecznice, zanim tam dojdę. Bitwę gangów wypatrzę na godzinę przed zaczęciem. Daję znać chłopakom. Wtedy wiedzą, jak obstawiać.
– I teraz też czujesz, że będzie walka?
– Czuję, i to ostrą bitkę. Ostrą jak cholera. Oj, poleje się krew. Tak jeszcze z dziesięć minut.
– Ej! Silny! – Szturchnąłem tego dużego po mojej prawej. – Ten tu Whitey czuje, że kroi się duża bitka!
– E tam. Się nie przejmuj tym capem kulawym. Się nachlał opium w whisky. W Chicago mówimy na niego O. W. Whitey, nie wiem, jak gadają na niego tu, w Minnesocie!
– No cholera, ty wszarzu załgany! – Kulas poderwał się, zakołysał przed nami na deskach. – Wstawaj! Wstawaj, to ci ten brudny ryj rozkwaszę! Cię zaraz wrzucę w któreś jezioro!
– Spokojnie, brachu, spokojnie. – Silny zaparł się butem o brzuch Whiteya, utrzymując go z dala od siebie. – Się nie będę lał z kulasem!
– Ej, chłopaki, uważajcie! Żeby się któryś nie potknął, bo mi upadnie na gitarę! – Odsunąłem się nieco. – Ha! Taki to z ciebie wykrywacz! Niby wykrywasz burdę, ale jak się nie zdarzy, kiedy mówiłeś, to sam zaczynasz!
– Ci zaraz to pudło rozwalę na tych loczkach! – Kulas zrobił krok w moją stronę, śmiejąc się i rozmazując na twarzy cementowy pył. Prychnął i powiedział mi: – A co, cholera! Tak właśnie jest! Jestem lump i mam prawo! Patrz, co mam z nogą. Wzięła i uschła! Bo ty to jesteś taki robaczek cwaniaczek, na porządne życie ciężką pracą nie zarabiasz. Sukinsynu. Idziesz sobie do knajpy, gdzie piją robociarze, wykładasz futerał i brzdąkasz na napiwki, psiakrew!
– Sam zaraz wskoczysz do jeziora! – powiedziałem mu.
– Tu se skoczę! – Wskazał gitarę, którą trzymałem na kolanach. – Jak Boga kocham, prosto na twoje nogi!
Złapałem gitarę, przetoczyłem się po nogach trzech czy czterech chłopaków i tak usunąłem się z drogi Whiteya, który faktycznie obrócił się tyłem i klapnął na moje miejsce, drąc się, ile pary w płucach. Potykając się, przeszedłem na drugą stronę wagonu, choć utrzymanie i równowagi, i gitary było niełatwe. Wpadłem na starszego pana, opartego plecami o ścianę. Usłyszałem, jak jęknął i mruknął:
– Jeszcze nie jechałem, psiakrew, w takim trzęsącym wagonie.
– Połóż się pan może, co? – Sam musiałem oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść. – Po co tak tu stać?
– Przepuklina. Jak stoję, trochę mniej piłuje.
Przecisnęło się koło nas pięciu czy sześciu chłopa, ubrani jak drwale, klęli i wrzeszczeli: – No nie wytrzymam już tego pyłu! – Z drogi, ludzie! – Przepuśćcie nas! Idziemy na drugi koniec wagonu!
– Wcale nie będzie wam tam lżej, koledzy! – wydarłem się za nimi. Pył gryzł mnie w podniebienie. – Sam próbowałem!
Duży i krzepki obywatel w butach nad kostkę, z których na drwalskie sztruksy wypuszczone miał czerwone wełniane skarpety, zatrzymał się, zmierzył mnie wzrokiem.
– A kto ty jesteś, do diabła? – zapytał: – Co ty, synek, myślisz, że nie umiem się bujać towarowym? Idę, zanim mi wiatr łeb urwie!
– Śmiało, szefie, ale mówię, tam na końcu to się podusicie od upału! – Obróciłem się znów do pana starszego i zapytałem:
– Mogę jakoś pomóc?
– Raczej nie, młody. – Minę miał taką, że od razu było widać, od tej przepukliny aż go skręcało. – Miałem nadzieję, że się tym towarowym przejadę dziś aż do domu. Do Chicago. Robię tam za hydraulika. No ale coś mi się widzi, że będę musiał wysiąść na następnym przystanku i dalej drogą.
– Oj, niedobrze. Ale przynajmniej na brak towarzystwa, cholera, nie da się tu narzekać.
– Naliczyłem w tym wagonie sześćdziesięciu dziewięciu chłopa. – Zmrużył oczy, zgrzytnął zębami, jeszcze trochę się przygiął. – Mogłem się machnąć, pominąć jakiegoś leżącego czy paru policzyć dwa razy. Ale gdzieś koło sześćdziesięciu dziewięciu by było.
– Normalnie jak wagon owiec w transporcie do uboju. – Rozluźniłem nieco kolana, żeby mnie ten wagon nie zatelepał na śmierć.
Podszedł do nas wysoki młody Murzyn i zapytał:
– A wiecie, panowie, od czego nas tu tak pali w nosie? – Miał na sobie robociarskie buty, wyglądały tak, jakby komuś służyły już od wojny secesyjnej. – I w oczach?
– No? – spytałem.
– To cement pyli. Wieźli tu przedtem worki z cementem!
– Nie gadaj!
– No chyba sam się tego nałykałem ze trzy wory, psiakość! – Skrzywił się, przetarł wargi dłońmi.
– E, to ja więcej! Szlag, kolego! Normalnie rozmawiasz z żywym kawałem betonowej autostrady!
– Tak żeśmy się tu poupychali, pościskali, że jak wyleziemy z tego piekarnika, to będzie z nas jeden cementowy klocek.
– Chłopaki – powiedział nam ten stary – mam nadzieję, że jak tu jestem, nie będzie żadnej rozróby. Bo jakby kto na mnie upadł czy mnie pchnął, to mnie ta przepuklina wykończy.
– To ja pomogę dopilnować, szefie, żeby nikt tu nikogo na pana nie przewrócił.
– A ja ich oduczę takich zagrywek – zapowiedziałem im obu. – Która to godzina? Czas na lanie po mordach? – Spojrzałem na starego i Murzyna.
– Słońce tak pada przez drzwi, że pewnie już druga, może trzecia – odparł ten młody. – E, zobacz pan! Co ci dwaj chłopacy tam robią? – Zapuścił żurawia nad nami.
– Leją coś z butelki przy nogach tego starego czarnego – stwierdziłem. – Co to może być?
– Chcą zmoczyć ten cementowy pył. Ale teraz wyciągnęli zapałki!
– To benzyna!
– Stary śpi. Robią jemu rowerek!
Płomień strzelił w górę i nie rozpełzał się poza kółeczko o średnicy może kielonka. Po paru chwilach staruszek już szarpał za sznurki tobołka, na którym złożył był głowę. Wierzgał nogami, wraz z pyłem miotał kuleczki płomieni na dwóch czy trzech innych mężczyzn, którzy pod tylną ścianą cięli w pokera. Ci strzepywali płomyczki z ubrań i ze śmiechem pokrzykiwali i na szczeniaków, i na starego:
– Ej! Ty, dziadek, psiakrew! Przestań nam w grze przeszkadzać!
Zauważyłem, że jeden z nich już się odwinął, żeby przyłożyć staremu. Inny szczerzył się i opowiadał wszystkim ze śmiechem:
– No w życiu się tak nie uśmiałem!
Ci dwaj chłopacy, jeden i drugi w drelichach, przeciskali się z powrotem przez tłum, jeden trzymał tę butelczynę.
– Łyczek na rozgrzewkę, panowie? Komu, komu? Kto chce łyka dobrej gorzały?
Ten z butelką podetknął mi ją pod nos:
– Ej, panie muzyk! – zagaił. – Walnij pan łyka! A potem zagraj nam pan coś fajnego, na gorąco!
– A przydałoby się coś golnąć, łatwiej zleci do Chicago. – Otarłem dłonią twarz i uśmiechnąłem się do wszystkich wokół. – Serdeczne dzięki, żeście o mnie pomyśleli. – Wziąłem butelkę, poczułem smród benzyny… i cisnąłem flaszką nad głowami parunastu chłopa za otwarte drzwi wagonu.
– Hola, mistrzu! Chyba żeś się trochę za bardzo rozbujał! To była moja flaszka, nie? – Chłopak miał może dwadzieścia pięć lat, miękka czapka przemokła mu całkiem od taniej sklepowej pomady. Rozstawił szeroko nogi przede mną i powtórzył: – To była moja flaszka!
– No to leć tam za nią – odparłem, patrząc mu prosto w oczy.
– Coś ty tu wykombinował?
– Jak jesteś taki ciekawy, to ci powiem. Uważasz, może za jakiś czas chciałbym się położyć, chwilkę zdrzemnąć, a nie chciałbym się zbudzić z poparzonymi girami. Bo wtedy, cholera, to już ciebie musiałbym wyrzucić z tego wagonu!
– Nam ta benzyna była potrzebna do rozpalania ogniska, żeby gotować.
– Aha, żebyśmy wszyscy razem wylądowali w ciupie.
– Do gotowania, mówię, do gotowania!
Wtedy mój ciemnoskóry kolega zmierzył wzrokiem tych dwóch i powiedział:
– E, chłopaki, długo już tak jeździcie i przysmażacie ludziom stopy?
– Ty się w to nie mieszaj, czekoladowy!
– Za takie to bankowo w ryj zarobisz, białasie!
Barkiem przytrzymałem Murzyna, dłonią zablokowałem rękę białego chłopaka, i mówię im:
– Ludzie, słuchajcie! No do diabła ciężkiego! Nieważne, kto się na kogo zeźlił, ale nie możemy tu w wagonie zaczynać burdy! Bo te byki wynajęte w Burlington wszystkich nas wsadzą do pudła!
– Eee, peniasz!
– Jeszcze łgarz z ciebie, psiakrew! Się ciebie nie boję, nawet jakbyś miał dwudziestu kolegów! Ale wiesz, co by się stało, jakby te basiory, co robią dla kolei, sprawdziły nam kieszenie, żeby zobaczyć książeczkę wojskową, i znalazły przy tobie tę flaszkę benzyny? Wylądowalibyśmy w pace, ty, ja i cała reszta towarzystwa!
Starszy z przepukliną przygryzł wargi.
– Synek, może dałbyś radę namówić kogoś tam w drzwiach, żeby się usunął, może odetchnąłbym trochę świeżym powietrzem? – zapytał mnie. – Tak się czuję, że trochę powietrza nie zaszkodzi.
Murzyn podtrzymywał starego, a ja podszedłem tam do drzwi, poklepałem po plecach zdrowo wyglądającego chłopaka, na oko miłego.
– Dałbyś może temu starszemu zająć twoje miejsce w drzwiach, choć na jakiś czas? Chory jest. Przepuklina go męczy.
– Nie ma problemu. – Chłopak podniósł się, przesiadł na miejsce zwolnione przez starszego. Zachowywał się przyjaźnie, zawołał do nas: – W sumie pora by była, żebyśmy zaczęli się zmieniać tam przy drzwiach. Żeby każdy se odetchnął świeżym powietrzem!
Prawie każdy w wagonie obrócił się na drugi bok albo wstał i w krzyk:
– Tak jest, do diabła!
– Zmiana!
– Czas na mnie!
– Za późno, chłopaki, od dwóch godzin gniję już pod cementem!
– Dajcie powietrza!
– Dafać mnie tu wasz powieczsze!
Wszyscy gadali, mamrotali, piętnastu albo i dwudziestu przepchnęło się do drzwi z nadzieją, że załapią się w pierwszej kolejności.
Silny przecisnął się między nimi, mówiąc:
– Ostrożnie. Ej, ludzie, przepuśćcie no tego czarnego chłopaka ze starym. Chory jest. Potrzeba mu powietrza. Cofnijcie się trochę. Zróbcie miejsce.
– A kto ty niby jesteś, do diabła? Spaślak jeden! Dektator się znalazł! – wypalił któryś swojak.
Silny ruszył w jego stronę, ale ten zmył się w ciżbę.
– Dobra, wszyscy wstawać! Niech się nowa grupa ochłodzi! Gdzie jest ten stary, co mu parę minut temu chłopaki zrobili rowerek? A, tutaj! Ej! Chodź pan tu! Złap pan sobie do syta tego świeżutkiego, chłodnego klimatu! Siadaj pan tutaj, o tak! Kto następny?
Pijaczyna o przekrwionych oczach złapał kolegę za stopy i przywlókł go pod drzwi.
Mój kumpel. Zeszłej nocy żem go załadował w Duluth, od tamtej pory ani pisnął. Na głównej ulicy użebrał ćwierć dolara, potem zalał pałę.
Chłopak z Meksyku potarł sobie głowę, podniósł się spod ściany w głębi. Wydudlił połowę wody z półtoralitrowego słoja po occie, ciepnął nim za drzwi, po czym usiadł, wywiesił nogi za wagon i jechał dalej, podtrzymując głowę dłońmi i rzygając na wiatr. W każdych drzwiach, po obu stronach wagonu, było miejsce dla pięciu chłopa. Pierwszych dziesięciu było słabych i chorych, daliśmy im więc tak z pół godziny. Potem wstali i zastąpiła ich kolejna dziesiątka, już tylko na kwadrans.
Zauważyłem gromadkę mężczyzn uciszających się nawzajem, przytykających palce do ust. Każdy chichrał się pod nosem, parskał, wytykał śpiącego na podłodze chłopaka. Młody miał ze dwadzieścia lat. Biała czapeczka ze sklepu z tandetą, stare niebieskie portki, mocno sprane, koszula do pary, brudne pięty oblepione kurzem wielu kolejowych szlaków, zadeptana para pantofli. Chłopak tulił się do swojego zrolowanego koca, wodził po nim wargami. Zobaczyłem, że zaparł się palcami w cementowy pył i cmoknął ten wełniany koc.
Podszedłem do niego, szturchnąłem stopą w środek pleców.
– Pobudka, nietutejszy – powiedziałem. – Chodź do drzwi, odetchniesz świeżym powietrzem!
Tamci rechotali w głos, turlali się po podłodze. Kolebali się w przód i w tył, klepiąc się po udach. – Oj, dzieeewczyyyynaaa miii sieee śniii, co maaa błęęękiiitneee oczyyy! – szczerzył się jeden jak małpa, a śpiewał jeszcze gorzej.
– Ej, panie muzyk, co to takie śliczne się śniło temu dzieciakowi? – zagadnął mnie zaczepnie inny duży gość, przewracając oczami.
– Zostaw młodego w spokoju – uciąłem. – A ty, cholera, o czym śnisz, o pociągach?
Siadłem, oparty o ścianę wagonu, i patrzyłem na tych wszystkich umęczonych, zamotanych, sponiewieranych ludzi. W podróży bez żadnych luksusów. Ubranych bez żadnych luksusów. Próbujących dokądś dojść na własną rękę, po staremu. Bardziej szorstkich niż nieoheblowana deska. Dzikszych niż dzik. Bardziej zgrzanych niż koń po wyścigu. Bardziej zwariowanych niż worek forsy. Rozwrzeszczanych gorzej niż stado kawek na drzewie. Pomylonych. Poplątanych, zamotanych ludzi. Szalony wagon na koślawych szynach. W kłębach trującego pyłu pędzący setką prosto donikąd.
Zobaczyłem, że tamta dziesiątka wychodzi z drzwi, podszedłem tam z gitarą, siadłem i wystawiłem nogi na zewnątrz. Fajne uczucie, kiedy zimne powietrze śmiga do wnętrza nogawki. Rozpiąłem koszulę, żeby ochłodzić się wokół pasa i torsu. Mój czarny kolega usiadł obok, mówiąc:
– Coś mi się widzi, że chyba załapiemy się na trochę świeżego powietrza.
– Tylko uważaj, żebyś całego nie zużył – odparłem żartem.
Wystawiłem głowę na wiatr i patrzyłem na brzeg jeziora, jednym uchem nasłuchiwałem jednak tych w wagonie.
– Ty załgany skunksie! – mówił jeden. – Dzień w dzień mogę harować równie ciężko jak ty!
– Ta, wielki, zapluty leń i łajdak!
– Jestem najlepszy kowal w całym hrabstwie Logan, do diaska!
– Chyba byłeś! Mnie tam wyglądasz jak zawszony lump!
– Więcej porządnej roboty wyrobię w minutę niż ty w cały miesiąc!
– Ej, ty tam, żulu, przestań mnie pluć na koc!
– No! No! Ja wiem! Też jestem robol, co nie? Ale tutaj to się nie nadaję! No! Czynaście lat robiłem w jednej tkalni! Mechanik od naprawy krosnów! I nagle Pearl Harbor! Duża firma zgarnia wszystkie zamówienia dla wojska. To co, może taka mała, jak moja? Rach-ciach! I ją zamkli. A ja jeżdżę towarowym. Ale jak tak jeżdżę, to jestem do niczego. Cała siła ze mnie wychodzi. Nic, tylko parszywy, brudny lump!
– Jak jesteś taki supertkacz, mistrzu, cho no tu i gacie mnie zaceruj! He, he, he!
– Patrz pan eleganta! O, ho, hooo!
– Czy lata temu żem wyorał najprościejszą bruzdę pod kukurydzę w Missouri!
– O ja! I co, panie mądry, tu w wagonach kukurydza nie rośnie, no! Ja cie! I tyle było tej twojej roboty od tamtego czasu!
– Żaden Szwed tylu drzewów nie wycioł co ja, Wielki Szwed! Naciąłem tych daglezjów tyle, że miasto by się dało zbudować!
– Cicho być! Jasna cholera, co za banda łgarzy! Pyszczy tylko jeden z drugim, co by umiał zrobić! Słucham tego gadania, gdzie bym nie jechał! Mieliście gdzieś, kiedyś dobrą robotę, może raz czy dwa w życiu, a potem jeździcie przez piętnaście lat i chromolicie głupoty! Gadacie ludziom, co żeście za cuda wyczyniali! Spójrzcie na siebie! Na swoje ciuchy! Wszystkie ciuchy w tym wagonie do kupy nie są warte nawet trzech dolarów! Popatrzcie na swoje ręce! Na twarze! Pijani! Chorzy! Głodni! Brudni! Wredni! Pyskaci! Nie będę kłamał jak wy, szczury! A ciuchy mam tu najlepsze z was wszystkich! Praca? Ja mam pracować? A w życiu! Jak mnie się coś podoba, to sobie biorę!
Spojrzałem przez ramię, a tam taki mały gość, skóra i kości, knypel, telepało nim, jakby walił z cekaemu, podniósł się na drugim końcu wagonu na kolana i cisnął flachą z brązowego szkła. Butelka wina rozbiła się o potylicę tego w garniturze. Czerwony portwajn chlapnął na mnie i moją gitarę, i na dwudziestkę innych, co próbowali robić uniki. Facet w gajerze fiknął i padł na deski jak ubity wół.
– Mam papiery! Mam już umowę na robotę! – Ten, co rzucił flaszką, szedł teraz przez wagon, tłukąc się w pierś i perorując. – Brata miałem w Pearl Harbor! Jadę właśnie do Chicago, do walcowni stali, żebyśmy dali bobu temu tam Hitlerowi! Mam nadzieję, że ten pan w pięknym garniaku leży sobie wygodnie! Ale nikogo nie będę przepraszał! Tak, to ja rzuciłem tą flachą! Któren ma coś naprzeciw? – Stanął, patrząc na nas wszystkich i wygrażając obiema pięściami.
Dłońmi otarłem te miejsca, gdzie ochlapało mnie wino. Widziałem, że inni też wybierają z ciuchów odłamki szkła, pomrukując: „Wariat szurnięty”, „Tak to się nie robi”, „Przecież mógł spudłować, ktoś z nas by oberwał”.
Pomruki nabierały mocy i nagle gruchnęły, jakby piorun strzelił. Ludzie zbijali się w gromadki i kłócili się między sobą. Paru kursowało przez wagon, robiło przystanki przy tych grupkach i wygłaszało istne kazania. Niedaleko mnie jeden krzepki typ podniósł się, mówiąc:
– No, gadał o tym Pearl Harbor i w ogóle, ludzie, i pięknie, ale tym winem to nie trzeba było rzucać. Zaraz tam podejdę i nakopię mu porządnie do tyłka, będzie miał nauczkę!
I nagle gdzieś zza moich pleców wyskoczył półkrwi Indianin, młody, podciął tego krzepkiego po futbolowemu i zaraz się poturlali jak jeden kłębek kończyn, bijąc się, drapiąc, szarpiąc. Kopniakami trafiali innych w twarze, a tamci odpowiadali im kopnięciami i sami rzucali się do bitki.
– Nie dam ci bić tego małego!
– Zatłukę cię, Indiańcu!
– Ej! Ale patrz, kogo kopiesz, do diabła!
Silny przedarł się przez wagon, roztrącając ludzi po drodze i wrzeszcząc: „Ej! Koniec! Koniec z tym!”.
– Ty się do tego nie mieszaj, gruby alfonsie! – W stronę Silnego ruszył typ o ciemnawej i jakby przybrudzonej jeszcze karnacji, naciągając na oczy wyszmelcowaną czapeczkę.
Silny złapał go za szyję i co najmniej z dziesięć razy trzepnął tyłem głowy tamtego o ścianę:
– Cię zaraz oduczę wyzywania porządnych ludzi od alfonsów! Znalazł się, kanciarz szemrany!
I poszło już po całym wagonie:
– Mówiłeś, że nie chcę zarabiać na życie, co? Gały ci wydrapię!
– Komu żeś, kurde, gadał, że leń?
Trzaskały szwy w koszulach i spodniach, jakby ze wszystkich tu zdzierano łachy.
– Ot samego poczontku żesz mie się nie podobał, pszakrew!
Dziesięciu, potem dwudziestu chłopa dołączyło do burdy.
– Gdzie jest ten parszywy sukinsyn, co mnie od lumpów wyzywał?
Chodzili tacy po wagonie, przewracali innych, roztrącali, szukali tych nielicznych, co jeszcze się nie podnieśli z podłogi.
– Idą jak burza!
– Tu jesteś, ty kundlu parszywy, ty!
Widziałem sześciu czy ośmiu, którzy sięgali, łapali innych za kołnierze koszul i wyrzucali na środek wagonu, a tam pięści latały już tak gęsto, że nie szło dojrzeć, która czyja.
– Jak tylko zobaczyłem, że się ładujesz na ten pociąg, wiedziałem, że jesteś zwykły skąpy gnój i kanciarz! No, bij się, niech cię diabli! Bij się!
Po całym wagonie strzelały obcasy, głowy łomotały o ściany. Kurzu było w powietrzu tyle, jakby jeszcze dowozili go ciężarówkami.
– Że niby ja jestem lump?
Głowy ludzi bujały się wśród pyłu niczym balony pływające na oceanie. Prawie wszyscy zamykali oczy, zaciskali zęby i walili jak cepami, od ziemi, rozkładając przeciwników na deskach. Śmigały butelki z wodą, zauważyłem też błyski – ostrza kozików. Wielu zadzierało innym kurtki nad głowy tak, że ci nic nie widzieli ani nie mogli użyć rąk i walczyli już tylko z powietrzem jak wiatraki, zupełnie ślepi. Solidna fanga posłała gościa zataczającego się tyłem przez kurz. Machał rękami, usiłując ratować równowagę, po czym padł, a z kieszeni sypnęły mu się rozmaite śmieci i duperele na pięciu czy sześciu innych, którzy próbowali uniknąć walki. Na każdego znokautowanego przypadało trzech takich, co się na nowo podrywali i z rykiem pędzili w tłum, waląc na odlew każdego, kto się nawinął.
– Cie! – Mój ciemnoskóry przyjaciel kręcił głową z zaniepokojeniem malującym się na twarzy. – Lepiej, żeby cię w to nie wkręcili z tą twoją grajmaszyną!
– Zebrałem już prawie dziesięć kopów w plecy. Jeszcze raz ktoś mi dobrze przyłoży i wylecę z tych drzwi w któreś jezioro! – Szamotałem się, żeby znaleźć porządny uchwyt. – Hej, zaczepmy się ramionami, inaczej nie da się utrzymać w tym sakramenckim wagonie! – Obie dłonie splotłem przed sobą, przytrzymując na podołku gitarę. – Dopiero by było, jakby kto wyleciał z tego wagonu, tak szybko jadziem! Turlałby się z tydzień! Ej! Zobacz! Pociąg zwalnia!
– Ano, chyba faktycznie. – Chłopak zmrużył oczy i spojrzał w dal torów. – Zwalnia, mamy rozjazd.
– Ej, panie grajek, właśnie pana szukałem! – usłyszałem za sobą czyjś głos. Poczułem, jak w plecy uderza mnie kolano, za każdym razem z taką siłą, że coraz bardziej wysuwałem się za drzwi. – Co, myślałeś, że zapomnę o tej flaszce benzyny? Zara tak ci przykopię, że wylecisz z tego pociągu!
Próbowałem przytrzymywać się ramienia tego młodego Murzyna.
– Ej, uważaj, durniu jeden! Co ty chcesz zrobić? Wykopać mnie stąd? Jak zaraz wstanę to ci oklepię ten durny łeb! Przestań mnie kopać!
Zaparł się stopą o moją łopatkę i wypchnął mnie z wagonu. Oburącz uwiesiłem się na ramieniu Murzyna, a wtedy z dłoni wymknął mi się skórzany pasek od gitary. Podciągałem obie nogi, żeby nie zawadzić o żużel nasypu. Gdy gitara zaczęła spadać, musiałem puścić się jedną dłonią i capnąć za jej uchwyt. Murzyn uczepił się skraju przesuwanych drzwi, żeby samemu nie wylecieć z wagonu. Zobaczyłem, że wychylił się w tył tak daleko, jak tylko mógł, omalże kładąc się na podłodze. Dzięki temu podciągnął mnie prawie do samej krawędzi otworu drzwiowego – już niemal mogłem sięgnąć ręką w głąb wagonu. Wiedziałem, że gdyby mi się to udało, Murzyn wciągnąłby mnie do środka. Zerknąłem na przemykający niżej nasyp. Pociąg zwalniał. Murzyn i ja szarpnęliśmy razem, żebym znów znalazł się w wagonie.
– Czym się! No, chłopie! – stękał mój przyjaciel.
– Nic z tego! – Młody kucnął, oburącz zaczął podważać ramiona Murzyna. – Po prostu obu was stąd wywalę!
Mój ciemnoskóry przyjaciel wrzasnął: – Eeej! Pomooocyyy!
– No do diabła ciężkiego, co ty robisz! – W lewej ręce, którą trzymałem się Murzyna, prawie nie miałem już siły, a tylko tyle dzieliło mnie od przydziału na metr kwadratowy i krzyżyk brzozowy.
– Zaraz wylądujecie w żużlu! Pa, pa! Do diabła z wami! – Młody wystawił język i z całej siły naparł na ramiona ciemnoskórego.
Żeby wyhamować, maszynista dał po pneumatycznych hamulcach i każdy w wagonie stracił grunt pod nogami. Ludzie padali na siebie, piąchy mijały celu, paznokcie i łokcie cięły powietrze. Ćwierć setki luda runęło na podłogę, obijając sobie łby, tyłki i co tam jeszcze. Drzazgi wbijały się w dłonie i twarze tych tratowanych na deskach. Inni rzucali się na główkę na nieznajomych i darli paznokciami luźną skórę, aż cementowy kurz był cały pozlepiany krwią. Tarzali się po podłodze, tłukli łbami o ściany, po tym szarpnięciu oślepieni, z płucami, oczyma, uszami i zębami oblepionymi cementem. Deptali po tych chorych, tłukli tych dzielnych, tratowali drwalskimi czy kolejarskimi buciorami o kolczastych podeszwach. Poczułem, że wyślizguję się z rąk Murzyna.
Kolejne syknięcie pneumatyków naprostowało skład, a młodemu ręce ześlizgnęły się z ramion Murzyna. Przez to drugie szarpnięcie przeleciał nad nami jak żaba, spadł ze stromego nasypu, poturlał się, roztrącając żużel na sześć metrów od siebie, ryjąc koleinę jak urwane koło od ciężarówki, aż w końcu plusnął w jezioro.
Pociągnąłem za sobą mojego czarnoskórego kolegę i obaj wylądowaliśmy na żużlu, już biegnąc. Ja potknąłem się i na chwilę upadłem, ale on zdołał utrzymać się na nogach i pędził przed siebie.
Rzuciłem się do drzwi naszego wagonu, uczepiłem się żelaznej śruby i próbowałem nadążyć za pociągiem i wskoczyć z powrotem do środka. Z drzwi wysunęły się ręce ludzi gotowych mnie złapać, pomóc, ale gitara majtała się jak głupia i musiałem puścić śrubę, żeby odbić na skraj nasypu. Już traciłem wszelką nadzieję, że uda mi się wrócić do pociągu, gdy zerknąłem za siebie i zobaczyłem, że mój czarnoskóry druh wisi na żelaznej drabince na końcu wagonu. Trzymając się jej jedną ręką, machał w powietrzu drugą i krzyczał: – Dej no tu te gitare!
Gdy mnie mijał, przyspieszyłem kroku na żużlu i wyciągnąłem do niego instrument. Złapał go za gryf i wspiął się na dach wagonu. Wskoczyłem na drabinkę i stanąłem na górze zaraz za nim.
– Chono tu szybciej! Chcesz, popa na tego typa w jeziorze!
Pokazał palcem ku tyłowi składu, który znów nabierał prędkości.
– O tam, koło tamtej kępy drzew tamój, tam, o! Brodzi se! Widzisz jego? No! Kurdebele, się założę, że po tej kąpieli ostudziło mu łeb!
Staliśmy ramię w ramię, podpierając się nawzajem. Na dachu wagonu telepało nawet gorzej niż w środku.
Mój czarnoskóry przyjaciel wyszczerzył się do mnie, w jego oczach lśniło słońce. Udało mu się zachować tę wyszmelcowaną brązową czapeczkę – przytrzymywał ją na głowie, mówiąc mi: – Kurdebele! No, mało brakowało! To jak, chłopie, gotów na szybki kurs na dachu? Bo jak się toto rozpędzi, to nijak nie damy rady wrócić na dół!
Siadłem sobie po turecku, przytrzymując się desek kładki biegnącej nad dachem wagonu. Murzyn położył się, podkładając pod głowę założone ręce. Śmialiśmy się z naszych twarzy, całych oblepionych cementem, i załzawionych oczu. Przez czarną sadzę z lokomotywy przypominaliśmy białe widma o czarnych ślepiach. Wargi spierzchły i popękały od długiej jazdy na słońcu i ostrym wietrze.
– Czujesz, jakie fajne powietrze?
– Pachnie czysto, co nie? Zdrowo!
– Kurdebele, my tu akurat bankowo zmokniemy!
– Tak myślisz?
– Chłopie, ja to wiem. Tu, na jeziorach, kurdebele, wystarczą dwie sekundy, masz chmury i deszcz!
– Nie widzę żadnych deszczowych chmur!
– Taka to uroda tu w Minnesocie, każda chmura jest deszczowa!
– To niedobrze dla gitary. – Brzdąknąłem parę szybkich akordów, nie myśląc nawet specjalnie o tym, co robię. Im dalej jechaliśmy, tym chłodniejsze robiło się powietrze. Po chwili uniosłem wzrok i zauważyłem, że z odkrytego wagonu za nami gramoli się dwóch chłopców: wysoki i chudy, może piętnastolatek, i mały knypel, który nie mógł mieć więcej niż dziesięć, jedenaście lat. Mieli na sobie stroje w typie skautowskich. Ten starszy miał założony plecak, a ten drugi zawiązał sobie wokół szyi rękawy swetra.
– Siemanko, panowie! – zasalutował nam starszy, zrzucając plecak o parę kroków od nas. Mniejszy przycupnął sobie i zaczął dłubać w zębach zardzewiałym kozikiem, mówiąc: – Długo już w tej trasie?
Takich dzieciaków to widziałem już z tysiąc. Zdaje się, że przybywają z domów, z których uciekły. Zdają się zastępować tych starych, co to schodzą, bo się poślizgnęli na mokrej desce, omsknęli z drabinki, wypadli z drzwi czy po prostu zeschli się i zmarnieli, wożąc tymi towarowymi te zmurszałe dusze, co pojękują gdzieś w najciemniejszym zakamarku wagonu, jojczą o koślawym życiu, przeżytym tylko w połowie, a przeputanym w dziewięciu dziesiątych, płaczą, kiedy zabiera ich ekspres do nieba, kiedy umierają, odchodzą z tego świata jak echo gwizdka we mgle.
– Dobry wieczór panom, dobry wieczór. – Murzyn podniósł się do siadu. – Deczko młode z was chłopaki, żeby tak łykać dym, co nie?
– A co my poradzimy, ile mamy lat? – Starszy strzyknął śliną w wiatr, nie patrząc, gdzie ją poniosło.
– Wina mojego starego. Za późno mnie spłodził – pisnął knypel.
Ten duży nie zrobił groźniejszej miny, bo chyba coś by mu musiało w twarzy pęknąć.
– Cicho być, krasnal! – mruknął, po czym zwrócił się do nas. – Kierunek rzeźnia czy Wall Street?
– Nie łapię? – Spojrzałem na niego.
– Chicago? Czy Niujork?
Mało brakowało, a ryknąłbym mu śmiechem prosto w twarz. Widziałem zresztą, że Murzyn odwrócił głowę, żeby ukryć śmieszek.
– Ja, cóż, ja to jadę na Wall Street, taki jest plan. – Namyśliłem się minutkę, po czym zapytałem: – A wy, chłopaki, dokąd?
– Do Chi.
– Jak muchi.
– Szefie, a pan serio umie dawać na tej grajtarze?
– Nawet mi brzęczy.
– I na niej się gra i śpiewa?
– Na niej nie śpiewam. Stoję z nią przewieszoną przez ramię na tym tu pasku albo siadam i trzymam ją wtedy na udach, co nie?
– A dało się coś z tego zarobić?
– No, chłopaki, parę razy omal z głodu nie zdechłem, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby zupełnie przyszła na mnie kryska.
– Serio?
– To słabo.
Skleiłem melodię z kilku akordów, dołożyłem parę bluesowych slide’ów i chłopcy tak się zasłuchali, że prawie przykleili uszy przy otworze rezonansowym.
– A takiego jitterbuga byś pan zapodał?
– Lepiej się sprężać z tym jigiem, mistrzu – stwierdził ten starszy. – Nie wiem, jak będzie grała ta gitarka pełna wody, ale gdzieś za minutę będziemy na tym dachu pływali.
Młody Murzyn obrócił głowę w stronę lokomotywy, węsząc w wilgotnym powietrzu.
– By się zgadzało, minutka i cześć!
– Zniszczy grajmaszynę, nie? – Starszy dzieciak wstał i zarzucił plecak na grzbiet. Twarz miał oblepioną miałem węglowym jeszcze od czasów, kiedy położono tu linię kolejową, a wokół ust, nosa i oczu rozmazało się we wszystkie strony parę kropel śliny i wilgoci z nędznych ulic rozmaitych miast. Woda i pot ściekające mu po karku zaschły tam w długich smugach. Powtórzył pytanie: – Zniszczy panu grajmaszynę?
Wstałem, spojrzałem na walący z komina lokomotywy czarny dym. Powietrze było chłodne, ciężkie, dociskało warkocz dymu wzdłuż pociągu prawie do ziemi. Kotłował się tam, wił, mieszał z kłębami gęstej mgły, układał w przeróżne kształty. Wyglądało to tak, jakby wśród badyli i chaszczy przy torach przewalało się z dziesięć tysięcy pijaków z obolałymi brzuchami. Kiedy palnęły mnie w twarz pierwsze trzy czy cztery krople, powiedziałem dzieciakom:
– No, ta woda to się gitarze raczej nie przysłuży!
– Weź pan ten tu sweter! – krzyknął do mnie mały. – Tylko tyle mam! Zawiń pan muzykie! Trochę pomoże! – Mrugnąłem, żeby pozbyć się wody z oczu, poczekałem chwilę, a on ściągnął sweter, który miał uwiązany wokół szyi. Jego twarz wyglądała jak szybko machnięty obrazek, w czarniawych, tytoniowych brązach, który ktoś brudną szmatą ścierał właśnie z szyby.
– Aha – powiedziałem mu. – Serdeczne dzięki! Parę kropel zawsze zatrzyma, nie? – Naciągnąłem sweter na gitarę, jakby się stroiło manekina na sklepowej wystawie. Potem wyskoczyłem z mojej nowej koszuli khaki i ją też założyłem na gitarę. Pozapinałem wszystkie guziki, rękawy obwiązałem wokół gryfu. Wszyscy w śmiech. Potem kucnęliśmy w ciasnym półkolu, plecami do deszczu i wiatru.
– Pies z tym, jak bardzo ja sam przemoknę, chłopaki, ale karmicielkę muszę mieć suchą!
Wiatr bił w nasz wagon, krople deszczu roztrzaskiwały się i siekły nam nad głowami jak strumień z sikawki mknący setką. Każda kropla trafiająca na moją skórę cięła i piekła.
– Ludzie! Ludzie! – Nasz czarny towarzysz śmiał się, krzyczał: – Jak dobry Bóg robił Minnesotę, to się nie mógł w rozumie zdecydować, czy tu zrobić kolejny ocean, czy więcej lądu, no i tak w połowie roboty rzucił to i poszedł do domu! Kurdebele! – Skulił głowę, potrząsnął nią, wciąż roześmiany, i jednocześnie, tak szybko, że prawie nie zauważyłem, co robi, ściągnął z grzbietu niebieską roboczą koszulę i wcisnął mi ją w dłonie. – Może jak dołożysz jeszcze jedną, to ci się karmicielka całkiem nie zmarnuje!
– Nie przyda ci się koszula, żebyś nie zmókł?
Sam nie wiem, po co go pytałem. Już naciągałem jego koszulę na gitarę. A on nadstawił grzbiet prosto pod wiatr, dłońmi rozcierał pierś i ramiona, wciąż się śmiejąc, i odparł:
– Że taka koszulina by mi pomogła, jak tu się chmura oberwała?
Gdy wróciłem spojrzeniem do gitary na moich kolanach, zobaczyłem, że leży na niej jeszcze jedna, brudna koszula z dzieciaka. Nawet nie wiem, co właściwie czułem, kiedy dotknąłem tego ciucha. Zerknąłem na tych małych twardzieli – siedzieli skuleni plecami do wiatru, gdy chłostał ich deszcz, krople odbijały się tak wysoko, że nie musiałbym się pod nimi schylać. Nie odezwałem się ani słowem. Mały wysunął wargę tak, że woda ściekała mu do ust jak w korytko, i raz za razem, jak już miał pełno, odpluwał między zębami długim, wąskim strumieniem. Gdy zobaczył, że się w niego wpatruję, splunął raz jeszcze i mruknął:
– Jakoś mie nie suszy.
– Okręcę ją wokół gryfu, to mi struny nie zamokną. Bo jak będą mokre, co nie, to zardzewieją. – Zabandażowałem gryf koszulą. Potem podciągnąłem gitarę tam, gdzie leżałem, uwiązałem jej skórzany pas do deski kładki nad dachem i klepnąłem knypla w ramię.
– Ej, grzdylu!
– Czego?
– Słaby ten wiatrochron, ale przynajmniej deszcz nie będzie tak łomotał! Dawaj tu z głową, schowaj się za grajmaszyną!
– Jojojo. – Kicnął jak żabka, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Przynajmniej jakiś pożytek z muzyki, co nie?
Obaj wyciągnęliśmy się na całą długość. Ja leżałem na wznak, patrzyłem prosto w niebo, całe szare, umęczone, miotające niskimi chmurami, które skrzeczały, wciągane pod koła. Wiatr świszczał pieśni pogrzebowe dla jeżdżących towarowymi. Błyskawice biły, trzeszczały w powietrzu, iskierki tańczyły dla nas na żelaznych kątownikach i mocowaniach. Jeden rozbłysk wybił w chmurach mnóstwo dziur i deszcz chlusnął nawet mocniej niż dotąd.
– Na pustyni mam z tej gitary osłonę przed słońcem. A teraz, cholera, robi mi za parasol!
– Myślisz, że kiedyś bym się naumiał na takiej grać? – Maluch cały drżał, trząsł się, słyszałem, jak ustami i nosem wydmuchuje deszcz, a zębami klekotał jak młockarnia. Przysunął się bliżej do mnie, ułożyłem rękę tak, żeby mógł oprzeć głowę.
– Co ty na taką poduszkę? – zapytałem.
– Tak lepiej. – Wciąż cały dygotał, przesunął się raz czy dwa. Potem znieruchomiał, nie słyszałem już, żeby się odzywał. Obaj byliśmy po stokroć przemoczeni. Wiatr i deszcz ścigały się, kto nam mocniej dołoży. Czułem, jak dach wagonu tłucze mnie w potylicę. Przez chwilę dawało się to znieść, ale niezbyt długo. Gitara walczyła z kroplami, łomotała jak gniazdo cekaemów plujących ołowiem.
Napór wiatru docisnął pudło gitary do naszych głów, a wagon telepał się i szarpał wśród chmur jak trumna zjeżdżająca z urwiska.
Spojrzałem na łepetynę malca spoczywającą na moim ramieniu i pomyślałem sobie: „No, tak jest troszkę lepiej”.
Moja głowa bolała od zewnątrz i w środku. Zamiast mózgu miałem chyba chmarę oszalałych pasikoników skaczących po polu jeden przez drugiego. Przygiąłem szyję, utrzymując głowę sztywno na pięć centymetrów nad dachem, ale to był kiepski patent. Marzłem, drętwiałem, paręnaście kurczy zrobiło z mojego ciała supeł. Żeby odpocząć, musiałem rozluźnić kark, opuścić głowę, ale wtedy znów obijał mi ją podskakujący dach. Z chmur chlustało jak głupie, bryzgając we wszystkie jeziora z rechotem i śpiewem, a potem niegłośno zaczynał skowytać wiatr i zaraz w lasach podnosiło się echo, jakby pokonany lud domagał się wolności.
Przez dach, z wnętrza wagonu, słyszałem głosy sześćdziesięciu sześciu włóczykijów. Było nas tam sześćdziesięciu dziewięciu, mówił stary, jeśli nie machnął się w obliczeniach. Jeden sam siebie wyrzucił do jeziora. Kolejnych dwóch przy okazji wypchnął za drzwi, ale ci wylądowali bezpiecznie i dali radę złapać się drabinki. Potem jeszcze dwaj ogorzali, spaleni słońcem malcy wleźli na dach naszego wagonu, gdzie przy oberwaniu chmury wyglądali teraz jak podtopione szczury. A tam ludzie walczyli z ludźmi. Walczyły kolory skóry. Walczyli krewniacy z krewniakami. Rasa przeciwko rasie. A wszyscy my walczyliśmy z wiatrem, deszczem, tymi olśniewającymi, trzeszczącymi błyskawicami, które grzmiały i huczały, które zalewały oczy bielą nieba, które potrafiły jednym ciosem zatrzymać rzekę, a potem nachlane szły na noc do burdelu.
Co tu znowu tłucze mnie w tył głowy? No wzięło i tłucze moim łbem o dach wagonu. Ej! Ty, cholera! Co ty se myślisz, koleś, że komu chcesz przyłożyć? Co, psiakrew, znalazł się kozak! Odważny, będzie sobie kobietę szturchał! A za co ci wszyscy tutaj trafili do paki? Za wiarę w ludzi? Skąd żeśmy się wszyscy wzięli? Co złego zrobiliśmy? O, ty kundlu zapchlony, jeszcze raz mnie walniesz, to ci łeb urwę!
Oczy miałem mocno zamknięte, aż drżały, gdy nagle wybuchły niczym deszcz, gdy błyskawice sypnęły na pociąg całym ładunkiem gromów. Wirowałem, szybowałem, przytrzymywałem szkraba ręką wokół brzucha, a mój mózg był niczym postawiony na ogniu tygiel z ołowiem. „Kim są ci wszyscy wariaci pode mną wyjący na siebie jak hieny? Czy to w ogóle ludzie? Kim ja jestem? Jak to jest, że oni są tam? Jak to się, do cholery, stało, że ja jestem tu? Co mam tu robić?”
Uchem przyklejonym do blaszanego dachu wyłapywałem urywki melodii, śpiewu dochodzącego z wnętrza wagonu:
My nie wieziemy żadnych alfonsów,
Kurew, koniokradów ani innych dzwońców;
Dla nas końcowa stacja to Chwała – tak jest!
„Czy jeszcze pamiętam? Czy pamiętam, gdzie byłem dziś rano? W St. Paul. Tak. A poprzedniego ranka? Bismarck w Dakocie Północnej. A dzień wcześniej? Miles City w Montanie. Tydzień temu grałem na pianinie w Seattle.
Co to za dzieciak? Skąd jest, dokąd jedzie? Czy będzie mną, kiedy dorośnie? Czy ja byłem taki jak on, kiedy byłem w jego rozmiarze? Niech no sobie przypomnę. Niech no się cofnę. Wstanę sobie i ruszę z powrotem drogą, którą tu przybyłem. Tam, gdzie i wędrowcy byli twardzi, i żwir. Gdzie tak się jechało, jak fart pozwalał. Moja głowa szwankuje.
Gdzie to ja byłem?
Gdzie to ja byłem, do cholery?
Gdzie byłem, kiedy byłem dzieciakiem? Tak daleko, dalej, najdalej jak tylko sięgam pamięcią?
Bij, błyskawico, bij!
Wal, niech cię diabli, wal!
Jest mnóstwo ludzi, którym nie zrobisz krzywdy!
Bij, błyskawico!
Przekonasz się, czy się boję!
Rycz i hucz, zygzakuj i kołuj, niebo i tak będzie mniej zwariowane niż ten świat.
Stacja końcowa: Chwała? Że niby ten pociąg? Ha!
Ciekawe, psiakrew, dokąd to właściwie nas niesie.
Padaj sobie, deszczyku, padaj!
Dmuchaj sobie, wietrzyku, dmuchaj!
Bo chłopaki tam na dole śpiewają, że dla tego pociągu stacja końcowa to Chwała, zamierzam się więc do niego tulić, aż się przekonam, dokąd trafimy”.
Okemah w języku Krików znaczy „Osada na wzgórzu”, ale u nas najbardziej ruchliwym wzgórzem było to zajęte pod cmentarz, choć z drugiej strony tylko tam w całym hrabstwie można było faktycznie spocząć. Na zachód od miasta wozackie gościńce rozmywały się wśród porośniętych krzakami piaszczystych wzgórków. Na południu w ogóle ginęła cywilizacja – zostały po niej tylko biedujące farmy, gdzie ludzie próbowali uczciwie zarabiać na życie wśród zagajników dębów karłowatych i czarnych, sumaków, sykomor i topól, między którymi mieściły się łąki porośnięte twardymi bylinami i pastwiska pełne ostów.
Okemah wcześnie zaczęło służyć jako miasteczko targowe dla rolników Oklahomy. Handlem zajmowali się tu w mniej więcej równych proporcjach Indianie, Murzyni i biali. Tutejszą linię kolejową obsługiwała firma Fort Smith and Western – nie było żadnej gwarancji, że korzystając z ich usług, dotrze się dokądkolwiek o jakiejś określonej porze. Naszym najsłynniejszym maszynistą był niejaki „Taran” Swenson – za każdym razem, kiedy przejeżdżał przez miejsce, gdzie rozjechał kogoś na torach, Taran ciągnął za linkę gwizdka i puszczał najdłuższy, najjękliwszy, najsmętniejszy świst, jaki kiedykolwiek niósł się od szyn.
Ot, jedno z wielu miasteczek, coś koło tysiąca mieszkańców, gdzie wszyscy wszystkich znają, więc w drodze na pocztę tyle się człowiek nakłania i nagada, że kiedy już podejdzie do okienka odebrać korespondencję (jeśli jakaś przyszła), to kark ma otarty do żywego. Żeby przejść przez miasto, trzeba było poświęcić godzinę na powitania, rozmowy o najświeższych nowinach, ploteczki o krewnych, chorobach, pogodę, zbiory, wyrzekania na politykę. Każdy miał coś do powiedzenia o czymś czy o kimś, i przeważnie można było co do słowa przewidzieć, co to takiego będzie, zanim jeszcze to powiedzieli, bo mieliśmy znanych i wybitnie wykwalifikowanych ekspertów na każdy temat pod słońcem i nie tylko.
Stary Tom Wiaterek z reguły nawijał o pogodzie. Umiał określić nie tylko, czy i kiedy z danej chmury spadnie deszcz, ale też kiedy i gdzie będzie padało, duło, śnieżyło czy przyjdzie odwilż, za dzień poprzedni, bieżący i następny, poprzez przypominanie rozmówcom z detalami o pogodzie danego dnia przed rokiem, dwoma czy czterdziestoma laty. Kiedy Tom Wiaterek się rozkręcał, to żaden cyklon mu nie dorównał, zagadałby kilka przecznic na śmierć. Jednak jako nasz najbardziej niestrudzony specjalista od pogody – istny prorok z Okemah – znalazłby obrońców, jakby przyszło co do czego.
Ja byłem po prostu, by tak rzec, swojski chłopak, wyrzynałem swoje inicjały na wszystkim, co nie uciekało i nie tłukło po łapach. W. G. Chłopak z Okemah. Rocznik 1912. Zdaje się, że to wtedy Woodrow Wilson dostał nominację prezydencką, a że moja mama i tata przejmowali się polityką, dyskutowali o tym, co jest dobre, a co złe, to ja też dostałem na imiona Woodrow Wilson. Dokładnie to nie pamiętam.
Miałem dwa latka z haczykiem, kiedy postawiliśmy sobie siedmioizbowy dom w dobrej dzielnicy Okemah. To był nasz nowiutki dom i mamę rozpierała radość i duma. Pamiętam jasną żółć na zewnątrz, mgliście jakieś ciemne wnętrza, coś pnącego zaglądającego do okien. Wydaje mi się też, że pamiętam, jak czasem próbowałem iść za siostrą do szkoły. Zbierałem wszystkie książki leżące luzem po domu i wio, za furtkę i dalej chodnikiem, żeby się porządnie wyedukować, ale mama wybiegała i zaciągała mnie z powrotem do domu, choćbym wierzgał i ryczał. Kiedy już miała książki odłożone na miejsce, wychodziłem na frontową werandę – bałem się znów uciec, ale robiłem tam sobie scenę, a trawa, kwiaty i sztachety naszego płotu były moją publicznością. Tam też ułożyłem moją pierwszą piosenkę:
Słuchajcie muzyki,
Muzyki, muzyki,
Słuchajcie muzyki,
Orkiestra gra.
W tamtym czasie naszej rodzinie chyba nieźle się powodziło. Wyelegantowani ludzie jeździli naszą ulicą w bryczkach i wagonetkach, patrzyli na nasz dom i mawiali: „O, tu mieszkają Charlie i Nora Guthrie”. „Nowy dom.”
Clara miała wtedy dziewięć czy dziesięć lat, ale jak dla mnie była dużo starszą siostrą. Zawsze się do czegoś schylała czy robiła piruety, z tańcem szła do szkoły, wracała ze śpiewem. Miała długie kręcone włosy, które kołysały się na wietrze i omiatały moją twarz, kiedy tarzaliśmy się na podłodze.
Roy był średni, miał siedem–osiem lat. Taki raczej milkliwy. Chodził tak wolno, a myślał tak głęboko, że zawsze mnie ciekawiło, co mu tam chodzi po głowie. Patrzyłem przez płot, jak walił twardym chłopakom fangi w nos, a potem po prostu wracał do domu i myślał, i myślał. Zastanawiało mnie, że ktoś taki dobry w biciu tak cicho siedzi.
Ja pewnie miałem wtedy ze trzy lata.
Spokój, ładna pogoda. Na wiosnę wszystko robiło się zielone. Latem wszędzie wyłaziły brązy. Jesienią wszystko robiło się czerwieńsze, brązowsze, kruchsze. A zima była biała, szara, w kolorze bezlistnych drzew. Tata chodził do miasta, handlował z ludźmi nieruchomościami, przynosił ich pieniądze do domu. Mama mogła wypisywać czeki na dowolne kwoty, kupować wszyściutko, co tylko wpadło jej w oko. Roy i Clara mogli zajść do każdego sklepu w Okemah i obkupić się w ubrania dobrane do pogody, świeże jedzenie, żeby nie chorować, a tata był dumny, że stać nas było na wszystko, co widzieliśmy. Dom mieliśmy pełny rzeczy, które podobały się mamie czy Royowi, czy Clarze, a to podobało się tacie. Pamiętam jego książki prawnicze w skórzanych oprawach, Blackstone’a i inne. Palił w fajce dobry tytoń – pamiętam, jak zastanawiałem się, czy gdy tak siedzi w wielkim, wygodnym fotelu, łatwiej mu idzie wymyślanie tych różnych umów i wymian, żeby jeszcze więcej zarobić.
To jednak były czasy, kiedy w Oklahomie trzeba było się bić. Skoro nawet mali gazeciarze prali się na ulicach o zaśniedziałe centy, łatwo można się domyślić, że i tata musiał chytrością, sprytem i szybkością pokonać mnóstwo konkurentów, żeby mieć w życiu tak dobrze. Mama miała z tego mnóstwo strachu i nerwów. Zawsze była poważna, po głowie chodziły jej głębokie myśli, ale te stare piosenki i ballady, które śpiewała w kółko całymi dniami, mówiły mi właściwie wszystko o tym, co ją dręczy. Tacie zresztą też, ale on nie słuchał. Mawiała do nas, maluchów: „Kochamy tatusia i jeśli coś będzie chciało zrobić mu krzywdę, żeby stał się zły i niedobry, będziemy walczyć, prawda?”. A Roy podrywał się, bił pięścią w pierś i krzyczał: „Ja będę się bił!”. Mama wiedziała, że handel gruntami to niebezpieczny interes, chciała, żeby tata wycofał się z tych bojów i przepychanek, osiadł i zajął się czymś lepszym, rozwojowym, pomagał też rozwijać się innym ludziom. Tata był jednak typem siarczystym, ognistym, myślą i uczynkiem, w całej naszej części stanu słynął jako najlepszy w walkach na pięści. Lał kułakami grandziarzy i kanciarzy, a wszystko po to, żeby rodzinie dać to, co najlepsze. A mama była z tych, którzy patrząc na coś ładnego, myślą: „Kto musiał pracować, żeby to powstało? Do kogo to wcześniej należało, kto to kochał?”.
Mieliśmy więc jakby dwa obozy w rodzinie: mama uczyła nas, dzieci, śpiewać stare piosenki, o każdej balladzie opowiadała nam długie historie, na swój sposób wciąż mówiła nam, żeby próbować patrzeć na świat także cudzymi oczami. Tymczasem tata wciąż kupował nam różne palcaty i sprężyny do rozciągania, ściągał dzieciaki, żeby na podwórzu ćwiczyły boks i zapasy, i uczył nas, żeby nigdy, przenigdy nie dać się nikomu na tej ziemi zastraszyć, sponiewierać, zmusić do czegokolwiek.
Potem na zachód spłynęło więcej osadników – mówili, że szukają miejsca na ziemi, przestrzeni, żeby uprawiać tutejszą żyzną glebę, ale po cichutku, skrycie, drążyli głęboko w sercu ziemi, szukając ołowiu, kruchego węgla, pożytecznego cynku. Jednak kiedy w mieście o niespełna trzydzieści kilometrów na wschód od nas ludzie tańczyli na przegrodzonych linami ulicach, przez bite tygodnie hucznie celebrowali, jak to nazwali, Karnawał Króla Karbona, byli już pierwsi pionierzy, sprytni nafciarze, którzy wiedzieli, że za rok czy dwa Król Karbon umrze, jego węglowe ciało obróci się w popiół, długie, kręte sztolnie pod ziemią będą ciemne, zatęchłe, puste jak grób – a w niebo wystrzeli nowy Król, bryzgając, spryskując każde miejsce dokoła śliską czarną krwią z żył przemysłu: ropa, Król Petrol, stokroć potężniejszy, dzikszy, bogatszy, zajadlejszy niż Król Drewno, Król Żelazo, Królowa Bawełna czy nawet Król Karbon.
Pierwsi do naszego miasteczka przybyli najcwańsi handlarze, ci, którzy zdobyli swoje, bo byli w handlu lepsi od tysięcy innych tam, skąd przybyli: śliscy jak ropa, bystrzy jak ropa, mocni jak ropa, bo żądni ropy. A tata mierzył się z nimi wszystkimi. Stanął twardo, zamieniał się, handlował, kupował i sprzedawał i rósł, sięgał dalej, robił większe pieniądze.
A wszystko po to, żebyśmy mieli fajne rzeczy. A nam wszystkim podobały się najładniejsze i najlepsze towary ze sklepowych wystaw. Clara mogła kupić w składzie, co tylko chciała, na sam podpis, Roy też, na sam podpis, i mama, na sam podpis – pamiętam, jaką dumę czułem z naszego nazwiska, że wystarczy je napisać na kawałku papieru i już w domu znajdą się nowe fajne rzeczy. Nie dlatego, że w powietrzu czuć było ropą, że strumienie z odwiertów biły w niebo, nie – dlatego, że tata był właścicielem ziemi, a to, co pod ziemią, należało do nas. O ropie szeptało się po nocach, to była plotka, loteria. Nigdzie jeszcze nie zobaczyłoby się wieży wiertniczej. Ot, zjawili się ludzie chcący wyprzedzić szalone marzenia o rok czy dwa. To ropa sprawiała, że inni ludzie traktowali cię jak człowieka, osła roboczego czy psa.
Mama uważała, że mamy już dość, by kupić farmę, na której sami byśmy pracowali, czy w każdym razie przejść do jakichś spokojniejszych interesów. Niemal każdego dnia tata wracał do domu ze śladami, sińcami po kolejnej walce, a mama robiła się taka cicha, że chyba nigdy dotąd nie widzieliśmy jej takiej. Kładła się w sypialni. Widziałem, jak płakała w poduszkę.
I wszystko to dało nam ten piękny, siedmioizbowy dom.
Pewnego dnia, nikt nie wie jak i dlaczego, wybuchł gdzieś w nim pożar. Sąsiedzi biegali z wodą. Każdy pospieszył z pomocą. Ogień przechytrzył jednak ludzi i po godzinie czy dwóch zostały nam tylko betonowe fundamenty, zawalone rozżarzonymi węglami i popiołem.
Skąd się wziął ogień? Gdzie się rozpalił? Wie ktoś? Ej, słyszałeś coś może? Że ja? Nie. Nie wiem. Ej, John, może ty widziałeś, jak to się zapaliło? Nie, ja nie. Chyba nikt nie wie. A gdzie był Charlie Guthrie? Handlował? A dzieciaki, w szkole? A pani Guthrie i mały? Nikt nic nie wie. Po prostu buchnęło, poszło przez wszystkie sypialnie, salon, pokój dzienny – i nikt nic nie wie.
To gdzie się teraz przenieśli? Do sąsiadów? Nikomu nic się nie stało? Nikt nie ucierpiał. Ciekawe, co z nimi teraz będzie. E, Charlie Guthrie pójdzie w miasto, jeszcze przed śniadaniem zrobi dwie wymiany i zarobi tyle, że postawi jeszcze lepszy dom… Nie miał ubezpieczenia… Mówią, że wszystko tu stracił… No, zobaczymy, dokąd to się teraz przeprowadzą.
Nasz następny dom pamiętam całkiem nieźle. Nazywaliśmy go starą chatą Londonów, bo przedtem mieszkała tam rodzina o tym nazwisku. Ściany zbudowane były z kanciastych bloków piaskowca. Dwa duże pokoje na parterze były wcięte w zbocze skalistego wzgórza. Wewnątrz od ścian ciągnęło chłodem, jak w piwnicy, a między kamieniami wydłubane były dziury, tak wielkie, że dawało się w nie włożyć dwie dłonie. A na belkach pod sufitem stały w rzędach stare puszki Londonów po tabace.
Podobała mi się galeryjka na piętrze, bo w całym mieście nikt nie miał takiego widoku. Znałem dzieciaki, które mieszkały w domach wzdłuż szczytu wzgórza, ale tam od tyłu gęsto rosły drzewa, nie dało się więc stamtąd spojrzeć za pierwszą ulicę, u stóp wzniesienia, i drugą, może o pół kilometra dalej na wschód, nad wierzbami wzdłuż smródki, i patrzeć na białe łańcuchy świeżych bel bawełny, na zastępy mężczyzn, kobiet i dzieci zjeżdżających do miasteczka na wozach wyładowanych bawełną dwa razy nad wysokość burt, ciągnących pod śmieszną wiatę odziarnialni i odjeżdżających do siebie z pełnym ładunkiem nasion bawełny.
Stałem więc sobie i patrzyłem na to wszystko, a to było tylko zatorze Okemah. Pamiętam, że wtedy długi pociąg dał dziki sygnał gwizdkiem, puścił kłęby pary wzdłuż kół lokomotywy po obu stronach, z komina bluznął obficie czarny dym. Lokomotywa ciągnęła za sobą długi sznur wagonów, a przy dworcu towarowym wypięła się ze składu i wędrowała po bocznicach, tu zebrała trochę wagonów, tam odstawiła, ciągała to tu, to tam. Najbardziej mi się jednak podobało, kiedy zobaczyłem, jak złapała jeden wagon i rozpędziła się, aż nabrała odpowiedniej prędkości, a potem zatrzymała się, a wagon toczył się dalej własnym impetem, aż zajechał tam, gdzie sobie życzył maszynista. Wiedziałem, że mogę się zakumplować z każdym dzieciakiem w okolicy tylko na słowo o widoku z naszej wysokiej galeryjki, o koniach, wozach bawełny, pociągach.
Tata wynajął człowieka z ciężarówką, żeby zwieźć jeszcze trochę mebli do chaty Londonów, więc Roy i Clara nosili rozmaite ciężary: wezgłowia łóżek, sprężyny, metalowe ramy, części pieców, trochę krzeseł, kołdry, które mi dziwnie pachniały, stoły i wkładki do blatów, pudło sztućców – miło było zobaczyć, że to te, których zawsze dotąd używaliśmy. Nieco rzeczy udało się wynieść z tamtego domu, zanim ogień stał się nie do opanowania. Inne wyglądały mi obco. Ktoś miał je u siebie w domu, a tata kupił takie używane.
– Będzie miło, kiedy wprowadzimy się do innego, własnego domu – mówiła Clara. – Wtedy mama będzie mogła kupić dużo nowych rzeczy.
– Właśnie, to wszystko jest takie stare i brzydkie – potakiwał jej Roy. – Aż strach będzie z tego jeść, spać, w ogóle być w jednym domu z tymi rzeczami.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.