Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Według legendy spotkali się na peronie kolejowym w Dartford. Obaj czekali na pociąg o 8.28 do Londynu. Jagger miał ze sobą płyty, a Richards – gitarę. Tak powstał jeden z najważniejszych zespołów w historii rock and rolla. Mit jest piękny, ale prawdziwa opowieść okazuje się jeszcze ciekawsza – Rich Cohen opowiada o kolejnych dekadach działalności grupy, skupia się jednak na pierwszych wspólnych koncertach i złotym okresie Jaggera i spółki, kiedy nagrali swoje najważniejsze płyty, począwszy od Beggar’s Banquet (1968) do Exile on Main Street (1972).
W latach 90. magazyn „Rolling Stone” wysłał Cohena w trasę razem z zespołem. To dało mu dostęp do muzyków, z którymi przez lata nawiązał bliskie relacje. Efektem ich rozmów jest panoramiczna biografia, napisana żywym stylem i z ogromną pasją. Cohen nie stroni też od ujawniania swoich opinii na temat opisywanych zdarzeń. Tak, to książka o seksie, dragach i rock and rollu, ale też o miłości, ambicji, przyjaźni i… satysfakcji. To świeże spojrzenie na wyjątkowy zespół, które odpowiada na pytanie: skąd bierze się długowieczność Stonesów?
Nikt nie umiałby opowiedzieć tej historii lepiej niż Cohen… Ta książka dotyka samej istoty rock and rolla.
„New York Observer”
Fantastyczna! Teksty Cohena rzucają na Stonesów nowe światło.
„The Wall Street Journal”
Cohen umie pisać o tym, jak muzyka może zmienić świat.
„Pitchfork”
Mistrzowska! O tym zespole napisano setki książek, ale ta zalicza się do najlepszych.
„Chicago Tribune”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 538
Rok wydania: 2022
Strona redakcyjna
Tytuł oryginału: The Sun & The Moon & The Rolling Stones
Copyright © 2016 Tough Jews, Inc. All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Copyright © for the Polish translation by Adrian Stachowski, 2022
Redaktorzy inicjujący: Adrian Stachowski, Paulina Surniak
Redaktor prowadzący: Andrzej Szewczyk
Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel-Barbarzak
Redakcja: Anna Strożek
Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Urszula Drabińska
Konwersja do ebooka: Mateusz Czekała
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Ilustracja na okładce: © SOPA Images Limited / Alamy Stock Photo
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Fotografie we wnętrzu książki:
s. 37, 70, 90, 194–195: © Trinity Mirror / Mirrorpix / Alamy Stock Photo
s. 43: © ARCHIVIO GBB / Alamy Stock Photo
s. 188: © David Cole / Alamy Stock Photo
s. 205, 237: © PA Images / Alamy Stock Photo
s. 215, 263: © Pictorial Press Ltd / Alamy Stock Photo
s. 218, 320: © Keystone Press / Alamy Stock Photo
s. 291, 297, 311: © AP/East News
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. informuje, że dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 355 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia dysponentów autorskich praw majątkowych do materiałów ilustracyjnych wykorzystanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku poszukiwania te nie przyniosły rezultatu, Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu ich wykorzystania aktualnemu dysponentowi autorskich praw majątkowych.
eISBN 978-83-67324-67-0
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel. 61 853-99-10
redakcja@wydawnictwopoznanskie.pl
www.wydawnictwopoznanskie.pl
Rozdział 1.
Rockmani opowiadają kawały
Jak już się zacznie dziać, to na całego.
Siedziałem na schodach mojej kamienicy w West Village i czekałem, chociaż jeszcze nie wiedziałem na co. Latem miasto pachnie śmieciami. Ulice są wysuszone, puste, jakby wszyscy pojechali w góry lub nad morze, a zostały tylko lumpy snujące się niczym duchy alejkami między budynkami z czerwonej cegły. I nagle, ot tak, porwali mnie Rolling Stonesi. To było jak marzenie z dzieciństwa, by uciec z cyrkiem — atrakcje, siłacz, diabelski młyn obracający się na tle nijakiego nieba gdzieś w Kansas. W 1994 roku miałem dwadzieścia sześć lat, a Stonesi byli w trasie po Ameryce. Dostałem zlecenie, by pisać o tym tournée dla magazynu „Rolling Stone”. Wcześniej się nudziłem, ale nuda właśnie się skończyła.
Przez następne dwa tygodnie przemierzyłem pół kontynentu. Podpierałem ściany w spelunach, w których Stonesi grali występy na rozgrzewkę, upijałem się na stadionach pod gołym niebem, kimałem w hotelowych lobby i w garderobach, stałem obok głośnika na skraju sceny, kiedy zespół grał bisy. Oglądałem mój kraj oczami gwiazd rocka, lotniska i miasta stawały się niewyraźną plamą — liczył się tylko następny koncert. Siedziałem obok Keitha Richardsa w prywatnym samolocie Stonesów, wygłupiałem się z Mickiem Jaggerem, który naśmiewał się z mojej fryzury, kiedy miałem długie włosy, i naśmiewał się z niej jeszcze bardziej, kiedy były krótkie. Rozmawiałem z Charliem Wattsem o Nowym Orleanie i wojnie secesyjnej, a potem siedziałem w jego pokoju i słuchaliśmy jazzu. Piłem whiskey z Ronem Woodem i Bobbym Keysem, kiedy dowiedzieli się, że pianista Nicky Hopkins, ich przyjaciel i współpracownik, właśnie zmarł w Nashville. Keys skrzywił się, wypił na raz szklankę jacka danielsa, a jego oczy zaszły łzami.
W Nowym Jorku nocowaliśmy pięćdziesiąt przecznic od mojego mieszkania, ale od poprzedniego życia dzieliły mnie już setki kilometrów. Minęło lato, nadeszła jesień. Manhattan lśnił, a aleje ciągnęły się w nieskończoność. Spędziłem długi dzień w Radio City, patrząc, jak Stonesi robią próbę przed galą MTV Video Music Awards. Ich występ miał podbić sprzedaż Voodoo Lounge, ale dla muzyków to był szybki numerek między gdzieś tam a gdzie indziej, zupełnie taki sam jak wszystkie poprzednie. Nawet nie wróciłem do mieszkania, nie widziałem się ze znajomymi. Cyrk zatrzymał się w moim mieście, ale ja już byłem odmieniony, zrodziłem się na nowo dzięki bliskości najlepszych połykaczy mieczy, akrobatów i największych dziwolągów na świecie.
Zamiast wrócić na chwilę do starego życia, przesiadywałem z zespołem, kręciłem się za kulisami i słuchałem, jak Keith Richards i Ron Wood przygrywają sobie na gitarach kawałki Hanka Williamsa. Siedziałem na pustej widowni, kiedy Mick Jagger wił się jak wąż między fotelami, grając na harmonijce mięsiste intro do Love Is Strong.Po drodze do garderób odbyłem rozmowę jeszcze ważniejszą niż spotkanie z dzieciństwa z Joem DiMaggio tuż przed meczem oldbojów („Czy wy, skurwysyny, nie widzicie, że jestem goły?” — krzyknął Yankee Clipper do dziennikarzy). Za kulisami ja i Jagger wpadliśmy na Bruce’a Springsteena, który spojrzał na nas podejrzliwie. To samo widziałem w oczach obrońców z przeciwnych drużyn w liceum. Pomruczeli do siebie, wymienili się uwagami. Mick przedstawił mnie jako „dobrego znajomego”. Kiedy odchodziliśmy, wzruszył niewinnie ramionami i wyszeptał coś w stylu:
— Wiesz, Bruce daje bardzo długie koncerty.
Po tym występie Virgin Records zorganizowało dla Stonesów imprezę w hotelu Four Seasons na 57. ulicy. Jeszcze o północy miejsce świeciło pustkami, ale o drugiej było już pełno ludzi. Pojawiły się gwiazdy rocka, które kiedyś patrzyły na mnie z plakatów rozwieszonych w moim pokoju. Muzyka, skóry, podmalowane oczy, wysokie obcasy — i gin.
Rzecznik prasowy Micka powiedział mu, że Steven Tyler chciał sobie zrobić z nim zdjęcie — „tylko ich dwóch”.
— I co myślisz? — zapytał Jagger.
— Możesz to przegapić — odparł rzecznik. — Tyler chce, żeby ludzie myśleli, że Aerosmith są na tym samym poziomie co Stonesi, no ale Mick, daj spokój.
Później przeszedł do artykułu z „New York Post” o tym, że członkowie zespołu zaczęli się depilować woskiem. Autorką była dziennikarka, która pisała o Stonesach od wielu lat.
— Cieszyła się dostępem — powiedział rzecznik. — Zobaczymy, jak jej się będzie podobało bez niego.
Jeden z ludzi Stonesów popchnął mnie na ścianę i zapytał, czy chcę „iść na górę i spalić jointa”.
Kiedy się wymykaliśmy, spostrzegłem, że otacza mnie rockandrollowa arystokracja: Steve Winwood z Traffic i Jim Capaldi, ich perkusista, a do tego Ron Wood i Keith Richards. I chociaż każdy miał własną tożsamość, wydawało się, że twarz jest wspólna — zmarszczona i pobita, styrana jak skórzana kurtka, tak skatowana, że w pewien sposób piękna. Kiedyś jeden starzec przypatrzył się Jaggerowi i powiedział: „Masz więcej zmarszczek niż ja”. „To od śmiechu” — odparł Mick. Facet się zaśmiał: „Nic nie jest aż tak śmieszne”.
Ale nie miał racji — coś było, a konkretniej kawał, jaki to pokolenie rockmanów wywinęło losowi, który szykował im życie w cichej rozpaczy, pracę w fabryce lub firmach ubezpieczeniowych, ale w końcu uczynił ich średniowiecznymi książętami w surdutach ze sprzączkami — i dał im żywot od wieków dostępny tylko rozpustnej elicie.
Każdy z mężczyzn z tego kręgu emanował energią i zmęczoną chwałą — pili za dużo, za mało spali, mózgi mieli popalone, sękate palce, ale mój Boże, jak oni grali. Byli ostatnimi z wielkich gwiazd rocka, przedstawicielami gatunku, który szedł śladem śnieżnej pantery — ku wyginięciu. Ci, którzy jeszcze żyli, byli bezcenni i unikalni, niczym relikwie dawnej religii. Byli wspomnieniem czasów, kiedy muzyka była najważniejsza — kiedy wierzyło się, że nowy album nada wszystkiemu sens. Mężczyźni z tego kręgu byli uosobieniem tej wiary, bohaterami, którzy zaczęli rewolucję i pozostali jej wierni do końca. Stali tak, pili i się śmiali, opowiadali sprośne kawały.
— A znacie ten o pianiście, który grał kawałki swojemu producentowi? — zapytał Capaldi. — Gra dwa piękne numery i mówi: „Pierwszy ma tytuł Mam dużego fiuta, a drugi Mój penis jest ogromny”. Potem wychodzi do łazienki. Kiedy wraca, producent mówi: „Masz rozpięty rozporek, fiut ci wystaje”. A pianista na to: „A tak, dobre kawałki, oba moje”.
Richards odchylił się do tyłu i ryknął:
— Oba moje!
Kiedy się śmiali — wtedy do mnie dotarło. Zawsze czułem, że gdzieś są ludzie, którzy bawią się lepiej ode mnie. Wierzyłem, że gdzieś trwa lepsza impreza. I tak było! Znalazłem ją! Nie musiałem już sprawdzać SMS-ów, patrzeć ludziom przez ramię i zastanawiać się, gdzie powinienem iść. Byłem na najlepszej imprezie na świecie. Pierwszy raz w życiu byłem dokładnie tam, gdzie chciałem być.
— A ty? Znasz jakiś kawał? — zapytał Capaldi.
Odpowiedziałem, że nie znam, bo pod wieloma względami jestem pozbawiony poczucia humoru.
Steve Winwood spojrzał na mnie, pierwszy raz naprawdę mi się przyglądając. Był legendą brytyjskiego rocka, twórcą Back in the High Life Again i Higher Love, a jeszcze przedtem liderem Spencer Davis Group, Blind Faith i Traffic. Miał czterdzieści sześć lat, potargane włosy i zmęczoną twarz. Kiedy powiedziałem mu, że pracuję dla „Rolling Stone”, jego przeszywające oczy nabrały oskarżycielskiego wyrazu.
— Wiesz co, gnój z ciebie — powiedział nagle. — Pieprzona gnida. Od wielu lat chciałem ci to powiedzieć, no i proszę! Ty wredny skurwysynie!
— Stevie, znasz tego dzieciaka? — zapytał zaskoczony Ron Wood.
— Żebyś wiedział, ten fiut zjechał każdy mój solowy album. Co, myślisz, że po Traffic nie ma życia? — ciągnął Winwood. — Co mam zrobić, położyć się do trumny i umrzeć, skoro zespół mi się rozpadł? Nie wykituję specjalnie dla ciebie. Nie, nie umrę, żebyś się cieszył.
Zapadła niezręczna cisza, a potem wszyscy wybuchli śmiechem, nawet bardziej niż po „oba moje!”. Keith złapał mnie za ramię i powiedział:
— Stevie, wariat jesteś. Kurwa, ty mówisz o siedemdziesiątym czwartym. Dzieciak miał sześć lat! Co on może wiedzieć o Traffic?
— Ty rozumiesz, że „Rolling Stone” to magazyn, a nie osoba? — zapytał Wood.
Wtedy przeżyłem drugie objawienie. Czas zawsze będzie nas dzielił, mnie i tych facetów, i całe ich pokolenie. Wszystko mnie ominęło. 1964, 1969, 1972 — to były lata, które coś znaczyły, a ja urodziłem się za późno. Cokolwiek się stało, już było po wszystkim. Całe życie będę próbował się dostać na tę imprezę, ale kiedy w końcu mi się uda, wszyscy będą już starzy. Spóźnialstwo — to właśnie przytrafia się młodszym braciom i siostrom, synom i córkom starych rodziców, trzecim dzieciom, które zjawiają się w samą porę, żeby zobaczyć pety pływające w ostatnim drinku. Właśnie to definiuje moje pokolenie. Oszukali nas. Przyszli przed nami, ci boomerzy, i zużyli wszystkie zasoby, wysuszyli do cna każde źródło zabawy. Po nas zjawili się milenialsi, dzieci boomerów, którzy uczynili świat wirtualnym i oziębłym. Konsumując swoją młodość, boomerzy w pewnym sensie skonsumowali też naszą. Przesadzili — żyli tak intensywnie, że dla nas nie zostało nic, poza opowiadaniem ich historii.
Czas odseparował mnie od Stonesów, ale też coś mi dał — dystans. Kto zjawi się na samym końcu, może opowiedzieć wszystko. Rock and roll to coś więcej niż milion garażowych kapel, więcej niż listy przebojów, przedstawiciele działu A&R i wytwórnie płytowe. To postawa i cała epoka. Stonesi byli najlepszym zespołem tej ery, w pewien sposób jedynym, który naprawdę się liczył. Byli czymś pierwotnym i ostatecznym, kapelą, która mogła reprezentować je wszystkie. Opowiadając o nich, opowiada się całą historię. Ale by to zrobić, trzeba mieć dystans. Trzeba znać koniec, by zrozumieć początek. Trzeba widzieć zmierzch, moment, kiedy planeta Wenus staje się widoczna na wschodzie. Oto opowieść o boomerach według pokolenia X. Stonesi są w niej jak pociąg sunący doliną. Widzę każdy wagon, pierwszy i ostatni, początek i koniec składu, który robi się coraz mniejszy, w miarę jak się oddala.
Byłem z zespołem w kilku trasach, najpierw jako dziennikarz „Rolling Stone”, później jako współpracownik Micka Jaggera przy pisaniu scenariusza. Pracowaliśmy wraz z Martinem Scorsese nad serialem o facecie z fikcyjnej wytwórni płytowej, którego wzlot i upadek miały oddawać ducha epoki. Znałem opowieści z pierwszej ręki i mogłem testować pomysły na najlepszym frontmanie na świecie, chociaż Jagger zwykle pomniejsza swoją rolę. Brzydzi się pokusą robienia z piosenkarzy bogów, jakby wciąż myślał o tym, co spotkało Johna Lennona. Jednak oczywistym faktem jest, że przez pewien czas Stonesi byli awangardą — i właśnie to jest jednym z powodów, dla których Jagger trzyma język za zębami. Gdy żyje się bezczelnie, lepiej się tym nie chwalić. Z czasem stało się dla mnie jasne, że to, co zaczęło się jako artykuł do magazynu, przerodziło się w coś więcej — panoramiczną opowieść i obsesję. Sagę, w której grupka muzyków reprezentuje tęsknoty całego społeczeństwa.
Zacząłem szukać świadków, którzy mogliby wypełnić luki, wyjaśnić zagadki, dodać kolorytu. Znalazłem kolegów i przyjaciół zespołu, ich konkurentów, idoli, prekursorów, producentów i dźwiękowców, kumpli od ćpania i pomagierów, gości od nagrań, dziewczyny na jedną noc i nieślubne żony. Czytałem wspomnienia i biografie. Było już kilkadziesiąt, może i setki książek. Dla każdego, kto spędził trochę czasu ze Stonesami — nawet jeśli trwało to chwilę — było to najbardziej intensywne doświadczenie w życiu. Obejrzałem filmy dokumentalne i w kółko słuchałem płyt. Oglądałem zdjęcia — Stonesi byli wśród najczęściej fotografowanych osób w XX wieku. Odwiedziłem miejsca, które wpłynęły na ich historię: domy, w których Mick i Keith dorastali w Dartford; pub, w którym dawali pierwsze występy; mieszkanie, w którym biedowali pewnej mroźnej zimy; klub w Richmond, w którym stali się sensacją; szpanerskie apartamenty i posiadłości, które kupili, kiedy odnieśli sukces; Olympic Studios w Barnes, wytwórnię Chess Records w Chicago; miejsce koncertu w Altamont; rezerwat Joshua Tree National Park; willę we Francji, w której nagrali swój najlepszy album; klinikę w Szwajcarii, w której Keith Richards uwolnił się od heroiny. Wszędzie miałem w głowie te same pytania: dlaczego ta muzyka jest ważna? Dlaczego przygody Stonesów, te historie niczym z telenoweli, wciąż fascynują? Czy rock and roll może zbawić duszę? Czy jest w swojej istocie religią? A jeśli tak, to dlaczego poszedł drogą zoroastryzmu? Powinniśmy czcić życie czy przesłanie? Czy można zestarzeć się z godnością?
Tego wieczoru na imprezie w 1994 roku Stonesi wydawali mi się dekadenccy. Byli zespołem złotych przebojów, a w tym przypadku chodzi nie tyle o biologiczny wiek, ile o ducha. A Stonesi stali się przewidywalni. Inwencja oddała pole powtarzalności. Robili to, co robili, bo tak było zawsze. Na początku kopiowali czarnych muzyków. Na końcu udawali samych siebie. Mimo to nawet na najbardziej wymęczonych koncertach, granych przed najbardziej zblazowaną publiką, wciąż można było od czasu do czasu, chociażby przez moment, dojrzeć przebłysk tego, czym kiedyś byli: pulsującą rytmem rewolucją na dziesięć rąk i cztery akordy.
Rozdział 2.
Dzwonek i plakat
Kiedy miałem dziesięć lat, mój brat poszedł do nieba. Dokonał tego, przenosząc się z drugiego piętra naszego domu na wyłożone włochatym dywanem poddasze z klepkami na ścianie. To poddasze było dla mnie niczym rubieże. Nie obowiązywała na nim cisza nocna ani inne reguły. Chociaż miałem zakaz tam wchodzić, czasami stałem u dołu schodów, słuchając muzyki wydobywającej się z głośników, wooferów, teeterów, wzmacniaczy i subów — i gramofonu. Raz, stojąc za plecami ojca, który poszedł na górę uświadomić bratu, że jednak nie jest ponad wszelką władzą, mogłem przyjrzeć się jego sprzętowi dłużej.
Kiedy ta łajza kupiła sobie magnetofon Nakamichi?
Wcześniej widziałem ten model w sklepie ze sprzętem stereo w centrum handlowym, co ledwo się liczy. Mieli tam pomieszczenie wypełnione rzeczami tańszych marek i sprzęcikiem dla dzieci, ale dalej, za szybą, mieściło się sanktuarium dla tych, którzy posiedli wiedzę i zrozumienie. W tamtej sali, w epicentrum środka, była jeszcze jedna salka, długi pokój zwany „jajem do odsłuchu”, gdzie wciśnięty między ściany głośników klient mógł w powadze ostatni raz posłuchać, zanim dokona zakupu. Pewnego popołudnia, na chwilę przed dobiciem transakcji, usiadłem w jaju, a głośniki, które wkrótce miały należeć do mojego brata, krzyczały piosenkę uznaną przez sprzedawcę za właściwą do „demonstracji możliwości sprzętu”: Life’s Been Good Joego Walsha, puszczone na full. Narkotyczna solówka na gitarze rozchodziła się po mnie niczym grypa.
Na ogół mogłem się cieszyć stereo mojego brata tylko na odległość, zwykle słysząc jedynie dudnienie basu lub krzyk rockowego boga, który właśnie wchodził z impetem w kulminacyjną część ballady. Jednak pewnego dnia dziwny rytm dotknął czegoś głęboko we mnie — czegoś, czego istnienia nie byłem świadomy. Leżałem na łóżku i usłyszałem dzwonek, a potem brzdękanie gitary. Wstałem i podszedłem pod schody. Zakradłem się, otworzyłem drzwi i zobaczyłem stolik zastawiony butelkami po piwie, nastawioną płytę i rozświetlony sprzęt stereo. Mój brat siedział w fotelu, głowę miał odrzuconą do tyłu, oczy zamknięte. Na ścianie za nim wisiał plakat. W jakiś sposób wiedziałem, że są na nim ludzie odpowiedzialni za tę piosenkę, Honky Tonk Women.Przez moment wydawało mi się, że to właśnie oni ją teraz grają, jakby muzyka dobywała się ze zdjęcia zespołu — na którym wyglądali dokładnie tak, jak powinna prezentować się kapela. Stonesi w Paryżu, okolice 1976 roku. Jagger z przodu, przewodzący swoim komandosom podczas nocnej eskapady. Na koncertach jest szybki jak koliber, nie da się mu przyjrzeć, ale na plakacie jest przyszpilony, niczym okaz do badań. Był wtedy jednocześnie groteskowy i przystojny, z przesadzonymi rysami nastolatka, który jeszcze nie dorósł do własnej twarzy. Za nim stał Richards w spodniach w paski i zwiewnej koszuli rozpiętej do czwartego guzika. Grał i patrzył w dół, widać było jego długie i czarne rzęsy. Bill Wyman, basista, stał obok perkusisty, Charliego Wattsa, który uśmiechał się zawadiacko. Wszyscy muzycy byli ściśnięci na niewielkiej przestrzeni, co przywodziło na myśl ułożenie pasów i wałów silnika. Prawdziwy zespół. To mnie trafiło. Nie wyprzedane stadiony ani przeboje, ale pięciu facetów, którzy razem grają i są jak rodzina lub jakaś banda. Nie umiałem wyobrazić sobie lepszego losu — odepchnąć na bezpieczną odległość szkołę, rodziców i dorosłość. Grupa kolegów, którzy zaczęli jako dzieci i byli razem już zawsze. Wtem stanął nade mną brat i kazał mi wyjść — ale było za późno. Strzała już mnie ubodła.
Przedtem muzyka była jedynie tłem mojego życia, jego tapetą. Gdyby byli na niej klauni, może bym spojrzał. W przeciwnym razie — nie zauważałem jej, chyba że ojciec głośno puszczał w swoim sedanie de ville Franka Sinatrę — Nice ‘n’ Easy, Come Fly with Me. Zanim skończyłem osiem lat, wierzyłem, że My Way jest naszym narodowym hymnem, bo tak właśnie mówi Sinatra na płycie The Main Event:„Panie i panowie, teraz zaśpiewam nasz hymn narodowy, ale nie musicie wstawać”. Pierwszą piosenką, którą pokochałem, był Rhinestone Cowboy. Najpierw usłyszałem, jak Glen Campbell śpiewa ją w radiu, a potem zacząłem odkładać, żeby kupić sobie singiel. Czupurne użalanie się nad sobą, tanie brzmienie i licha odświętność. Kiedy ktoś potraktował mnie źle, zamykałem się w pokoju i zaczynałem kolejną sesję terapii. I’ve been walkin’ these streets so long, singin’ the same old song, I know every crack in these dirty sidewalks of Broadway (Przemierzam te ulice od lat, nucąc wciąż tę samą melodię… Znam każdą wyrwę tych brudnych chodników Broadwayu).
Jak każdy, prędko odnalazłem drogę do Beatlesów. To był 1977 lub 1978 rok, już po tym, jak zespół się rozpadł. Można było ich słuchać z pełnym zaufaniem. Nie trzeba było się martwić, że nagrają słabą płytę. Już było po wszystkim — gotowe i skończone. Pamiętam, że mojemu tacie nie podobało się Here Comes the Sun. „Gdyby słońce naprawdę przybyło — powiedział — spaliłoby nas w sekundę”. W Beatlesach było jednak coś irytująco zachowawczego. Kojarzyli się z babcinymi okularami i znakiem pokoju. Miałem już za sobą pierwsze wycieczki do sklepu muzycznego, rodzinnego interesu prowadzonego przez Wally’ego Kinga, zrzędliwego dziadka, który otwierał ten przybytek jeszcze w czasach partytur. Od wielu lat Wally oferował tę samą promocję: przy zakupie powyżej siedmiu dolarów dorzucał drumlę, ten blaszany instrumencik, który trzyma się między zębami i trąca palcami. W latach siedemdziesiątych niektóre dzielnice mojego miasta w Illinois przypominały Appalachy — dzieciaki z pustym wzrokiem kucały gdzie popadnie i brzdąkały.
Moja pierwsza samodzielna wycieczka do sklepu była próbą ognia. Miesiącami błagałem brata, by obdarzył mnie muzycznym zaufaniem. Chciałem przesiadywać ze starszymi dzieciakami, słuchać, rozprawiać, teoretyzować. Pewnego dnia zrobił mi test. Wcisnął w moją rękę dziesięciodolarowy banknot i powiedział:
— Idź do Wally’ego Kinga i kup nowy album Kansasów, ten z Dust in the Wind. Posłuchamy razem na poddaszu.
Przerzucałem płyty dwadzieścia minut, aż wreszcie poszedłem do staruszka, by poprosić o pomoc. Wyjął spod lady tomiszcze, przerzucił kilka kartek, skupił wzrok. Znalazł na liście płytę Kansasów i zdjęcie okładki: spadający z wodospadu statek.
— Sprzedaliśmy — powiedział Wally. — Ale coś ci pokażę.
Wyciągnął ze sterty inną płytę i przyłożył ją do okładki Kansasów.
— Ten album też ma wodospad — rzekł. — Sam zobacz. Prawie identyczny. Twój brat się nie zorientuje.
— Czyja to płyta?
— Jegomość nazywa się Slim Whitman — odparł Wally. — Zjechał cały świat, śpiewając z gitarą i grając piękne kawałki country, co, jeśli się zastanowić, jest pięknym życiem dla pieśniarza. Jedynym słusznym. Prawdę mówiąc, podczas tych wszystkich podróży pewnie odwiedził też Kansas, i to nie raz, a kilkadziesiąt razy. Sam widzisz, historia tego drugiego zespołu, tych chłopców od Dust in the Wind, zawiera się w pewien sposób w historii o wielkim Slimie Whitmanie. Jak mówię, twój brat się nie zorientuje.
Kiedy dałem płytę bratu, obejrzał ją i westchnął. Gdyby był moim ojcem, pewnie nazwałby mnie przygłupem. Oddał mi album i powiedział:
— Wisisz mi piątaka.
To była moja pierwsza lekcja na temat różnicy między dobrą a złą muzyką, między idealną piosenką, która jest jak niebo na dziesięć minut przed zmierzchem, a piosenką, od której ciało przechodzi chłodny dreszcz, jak podczas burzy we wtorkowe popołudnie.
Później już się przygotowywałem, zapoznawałem z literaturą, wchodziłem w ten nowy świat zakupów z chłodnym namysłem. Pierwszym prawdziwym albumem, który kupiłem, była składanka Smash Hits Jimiego Hendrixa, którą położyłem na wierzchu mojej sterty dziecięcych płyt jak setkę na kupce jednodolarówek. Przez pewien czas byłem zawieszony między dwoma światami — dzieciństwem i dojrzewaniem. Wszystko się zmieniło, kiedy usłyszałem Honky Tonk Women. Dzwonek, który zaczyna tę piosenkę, był jak wołanie muezina wprowadzające mnie w nowe życie. Stałem się rockandrollowym monoteistą. Latami wierzyłem tylko w jeden zespół, Rolling Stonesów. Ich muzyka przywodziła na myśl niebezpieczny świat narkotyków, alkoholu i innych grzechów. Nie mogłem się doczekać, aż tego wszystkiego spróbuję.
Moja kolekcja zaczęła się od England’s Newest Hit Makers, pierwszej płyty Stonesów, którą wydali w USA. Okładka jest prosta, surowa. Pięć twarzy: Mick, Keith, Charlie, Bill i Brian Jones, ten piękny blondynek. Jeśli zobaczysz takiego między brunetami, módl się za niego, bo to on będzie ofiarą. To byli wcześni Stonesi; większość kawałków to covery: Not Fade Away, I Just Want to Make Love to You, I’m a King Bee. Wyróżniało je brzmienie, jego energia — gitarowe partie Briana Jonesa i przewodni rytm Keitha Richardsa. Najlepsze piosenki mruczą jak silnik, są niczym maszyna sunąca pośród ciemnej nocy. Honest I Do, Little by Little, Carol — te utwory sprawiały, że czułem się po dorosłemu zgorzkniały. Przez nie chciałem mieć więcej płyt. To stało się rutyną: odkładałem piątaka, szedłem do Wally’ego Kinga i kupowałem album Stonesów.
Kiedy wyczerpałem zasoby Wally’ego, rozszerzyłem zakres poszukiwań, typując sklepy w okolicy, aż w końcu zapuściłem się do centrum Chicago. Kiedy miałem dwanaście lat, moja wewnętrzna mapa poznaczona była sklepami muzycznymi: Record City w Skokie, Vintage Vinyl w Evanston. W wolne dni mówiłem rodzicom, że idę do mojego kolegi Marka, a potem jechałem do miasta. Przez okno z tyłu autobusu patrzyłem, jak podmiejskie trawniki zamieniają się w beton. W Evanston przesiadałem się do miejskiego pociągu linii L, który wił się między pokrytymi asfaltem dachami i apartamentowcami, sunąc pod niebem tak niebieskim, aż bolało. Wysiadałem niedaleko Uniwersytetu Loyoli, szedłem jeszcze kawałek, wchodziłem po schodach, przez drzwi — nieoznaczone, jak te, które prowadziły do ukrytych barów z czasów prohibicji — i trafiałem do sklepu Round Records. Kanoniczny katalog miałem już za sobą, więc doszedłem do etapu życia, w którym poluje się na bootlegi. Niektóre nieoficjalne nagrania koncertów Stonesów były wyrafinowanymi produkcjami, miały okładki i opisy, ale większość to była amatorka, taśmy nagrane przez jakiegoś typa w piętnastym rzędzie, słychać było gadanie między kawałkami. Te nagrania były na ogół bezwartościowe, ale od czasu do czasu natrafiało się na piosenkę, którą grali rzadko, jakiś rarytas. Uczucie tamtego triumfu porównywalne było do tego, które może odczuwać myśliwy po ustrzeleniu wielkiej zwierzyny. Im bardziej nieprawdopodobne było znalezisko, tym większa satysfakcja. To była przygoda, którą później unicestwiły Napster, YouTube, Google i Sonos, gdzie wszystko jest pod nosem, zawsze dostępne. Biedni milenialsi! Nigdy nie poznają emocji towarzyszących odkryciu nagrania koncertu Stonesów na Eel Pie Island z 1964 roku; nie zetkną się z zapomnianą sztuką komponowania składanek, nie zaznają tych błogich godzin spędzonych na wymyślaniu idealnej listy piosenek.
Kto naprawdę złapie bakcyla, ten szybko się przekona, że słuchanie Stonesów to za mało. Chce się wieść takie życie, stać się muzyką. W zależności od temperamentu jest się Mickiem, Charliem, Keithem lub Billem. Będzie się sunęło szkolnym korytarzem niczym Jagger lub zrzucało z siebie młodzieńcze smutki z nonszalancją Richardsa. Dla mnie rezultatem tego wszystkiego były występy na szkolnych przeglądach talentów. W 1981 i 1982 roku przebraliśmy się z kolegami za Stonesów i zagraliśmy w audytorium — mieliśmy na tyle umiejętności, by co roku uczyć się jednej piosenki. Wyszedłem w przebraniu Keitha, w koszuli z cekinami mojej siostry. Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się, a potem strzeliłem nim w tłum szóstoklasistów.
To w tamtym roku wreszcie zobaczyłem Stonesów na koncercie, na stadionie Rosemont Horizon, niedaleko lotniska O’Hare’a. To był mój pierwszy prawdziwy koncert — ależ piękny początek! Promowali album Tattoo You.Pamiętam wyczekiwanie, aż wyjdą, okrzyki, które rozległy się, kiedy techniczny przeszedł przez zaciemnioną scenę — i ten dym, który wisiał nad nami jak chmura. Dla mnie była to atmosfera jak przed bitwą pod Austerlitz. Nigdy tego nie zapomnę. Bill Wyman zagrał na basie riff otwierający Under My Thumb. Keith poszedł za nim, z czystym uderzeniem w struny. Mick zaczął tańczyć w spodniach futbolisty i koszulce z numerem. Let’s Spend the Night Together, Shattered, Start Me Up. Zagrali wszystko. W pewnym momencie ruchomy podnośnik przeniósł Jaggera nad tłumem, a ręce sięgały ku niemu niczym macki morskiego potwora. Nic nie może się równać z Jaggerem w ruchu, zaznaczającym swój teren, lawirującym w ryzykowanej przestrzeni między kobiecością a męskością. Gdy jest się wkraczającym w okres dorastania chłopcem, to potrafi dotknąć, podniecić, skołować — i nieco zawstydzić. Tańczyłem, radując się, że Mick, Keith, Charlie, Bill i Woody są tutaj, stoją przede mną, są trójwymiarowi, prawdziwi, dzielą ze mną tę przestrzeń, ruszają się. To przejście od nagrania i fantazji do stadionu i rzeczywistości — to był jeden z najlepszych momentów w moim życiu. W jednej chwili zamieniasz się z siedzącego w swoim pokoju dzieciaka, pojedynczego i samotnego, w część tłumu. Zatracasz się w energii wielkiego zespołu. Znane piosenki grane na żywo zyskiwały piękny brud, zespół chrzanił coś po drodze, ale uśmiechali się i grali dalej, opuszczali akordy, wyćwiczony materiał zyskiwał nieoczekiwane wymiary. To było jak wyciągnięcie opatrzonej zabawki z folii zabezpieczającej, jak objawienie — doskonałe wcale nie jest doskonałe; rock and roll to chaos. Najbardziej podobało mi się, kiedy Jagger stał przy mikrofonie, a Stonesi byli ustawieni jak na plakacie w pokoju mojego brata. Nie zespół, a zgraja, wataha psów ze śmietniska.
Jak większość wielkich zespołów, Rolling Stonesi zaczynają się i kończą na przyjaźni.
Rozdział 3.
8.28 do Londynu
To jedna z legend założycielskich rock and rolla.
17 października 1961 roku Mick Jagger stał na peronie dworca w Dartford, na przedmieściach Londynu, i czekał na pociąg z 8.28 do centrum. Miał osiemnaście lat, był studentem London School of Economics i właśnie spóźniał się na wykład z historii ekonomii. Keith Richards, wtedy uczeń Sidcup Art College, już nie pamięta, dokąd zmierzał. Znał Micka z dzieciństwa w Dartford — szarego miasta kojarzonego ze szpitalem dla obłąkanych i fabryką fajerwerków, która wyleciała w powietrze — ale stracili kontakt. To Keith pierwszy rozpoznał Micka. Miał spojrzenie biznesmena, ale trzymał płyty. Rzadko widziało się dzieciaka chociażby z jednym albumem, a on miał ich kilka. Keith podszedł do niego i zapytał: „Co tam masz?”.
Powiedział później, że to wtedy pierwszy raz na własne oczy widział płytę Muddy’ego Watersa. Przedtem bluesman był dla niego legendą, mówiło się o nim, jak dawni Indianie mówili o wielkiej rzece wijącej się gdzieś za horyzontem. Mick miał ze sobą też płyty Little Waltera i Chucka Berry’ego. Wszystkie wydała ta sama wytwórnia: Chess Records. Nazwa kojarzyła się z dalekim Chicago, tym dziwnym miastem, w którym prąd miejskiego życia porywał rolników z Missisipi. Kiedy przyjechał pociąg, Keith i Mick usiedli razem i rozmawiali przez całą drogę do miasta.
To legenda, więc jej wersje różnią się szczegółami. W jednej Keith ma wokół szyi zawiązaną apaszkę, a Mick jest ubrany w blezer. W innej Keith ma prochowiec, którego poły zamiatają peron. W kolejnej ma ze sobą gitarę. Ekwipunek Micka też się zmienia. Czasami ma ze sobą Rockin’ at the Hops Chucka Berry’ego i Muddy Waters at Newport. Czasami to The Best of Muddy Waters i One Dozen Berrys Chucka. Jednak zasadnicze szczegóły są niezmienne. To zawsze płyty Chess Records — bo to ta wytwórnia wydawała elektrycznego bluesa, który Mick i Keith uwielbiali (Mick zaczął zamawiać z niej płyty kilka miesięcy wcześniej). To zawsze peron z pociągami odjeżdżającymi w stronę miasta, co można odczytać literalnie — Mick spóźniał się na zajęcia — i symbolicznie, jak ksiądz czyta Biblię. Chociaż tego nie wiedzieli, Mick i Keith zmierzali do miasta też symbolicznie, czyli ku sławie. I jechali tam razem. Idealnie się złożyło, że spotkali się na peronie, bo pociągi w bluesie zawsze miały istotną symbolikę. Pociąg to ucieczka — dzięki niemu rolnik z delty Missisipi wydostaje się z krainy niewolników i trafia do metropolii. Pociąg to wolność, siła. To dlatego, kiedy słucha się ważnych piosenek starego bluesa, niemal zawsze w ich rytmie słychać stukot stalowych kół.
W każdej wersji to Mick ma płyty, a Keith tylko gitarę. To dlatego, że płyty oznaczają bogactwo — a to Mick, nie Keith. Keith grał rock and rolla z tego samego powodu co Chuck Berry: bo to kochał i nie umiał robić nic innego. Mick miał wybór. Kiedy wpadł na Keitha, miał przed sobą życie pełne wygód. To dlatego Keith zawsze kwestionował oddanie Micka. Mick kochał bluesa jak bogaty dzieciak — jak hobby. Keith kochał go jak chory kocha penicylinę. To była jego największa nadzieja.
To w historii rock and rolla złoty czas — niektórzy twierdzą, że już nigdy nie było lepiej. W 1956 roku Elvis zmienił świat, śpiewając Heartbreak Hotel. Prawie każdy istotny brytyjski muzyk rockowy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pamięta, jak leżał w łóżku i słuchał amerykańskiego radia, a Król rozświetlał nocne niebo. Przede wszystkim chodziło o styl: surowa aranżacja, drżenie w wokalu, brzękliwa gitara. Pusta przestrzeń między nutami ożywiła wiejskie drogi Ameryki, a brytyjscy impresariowie obłowili się dzięki podróbkom, takim jak Tommy Steele i Adam Faith. Ci angielscy Presleye przewodzili modzie na Amerykę, nie tylko na muzykę, ale też ciuchy i slang. To rodzi pytanie: dlaczego? Dlaczego ta amerykańska szmirowata muzyka dla ubogich, tak specyficznie unikalna dla amerykańskiego doświadczenia, ta muzyka, która zrodziła się z zabronionego połączenia czerni i bieli, ten mulat, mieszaniec; muzyka, która łączyła najstarsze tradycje country z najczarniejszym bluesem z delty Missisipi, by opowiedzieć historię całego narodu od statków z niewolnikami po wojnę secesyjną i wielką migrację do fabryk na przydymionym Środkowym Zachodzie — dlaczego właśnie ta muzyka znalazła tak żyzny grunt w Anglii?
Jeśli zapytać ludzi, którzy żyli w tamtych czasach, kiedy pojawiło się dziesięciu lub piętnastu Elvisów, odmalują ten sam obraz Anglii po drugiej wojnie światowej, podobno zwycięskiej, ale w stanie ruiny. Zbombardowane kamienice i gruz, a między nimi błoto. Kraj był zrujnowany, imperium się rozpadało. Żegnajcie, Indie. Żegnaj, Mandalaju. Została tylko ta ponura wyspa, na której wszystko się zaczęło i teraz wszystko się kończyło. Wojenne racjonowanie towarów trwało do połowy lat pięćdziesiątych. Podczas pierwszej amerykańskiej trasy Beatlesów pewien dziennikarz zapytał George’a Harrisona, czy miał gramofon, kiedy dorastał. „Gramofon? — powtórzył Harrison z niedowierzaniem. — My nie mieliśmy cukru!”. Keith opowiadał później, jak żachnął się na Niemców podczas jednego z pierwszych koncertów w Monachium: „To przez was mamy popsute zęby. Nie mieliśmy pomarańczy!”.
Brud, zgnilizna, rozpad, szare cienie na pokiereszowanych ścianach. Brytyjczycy, którzy weszli w dorosłość po wojnie, przyrównują swoją młodość do czarno-białego filmu. Nie było w nim energii, żadnego ciepła. Nadejście rock and rolla było jak technikolor. Intensywny róż! Niebiański błękit! Nikt tak nie żył muzyką jak to pierwsze pokolenie. Dla nich była blaskiem i życiem, szansą na zabawę, ucieczką od historii — Ameryką z wyobrażeń dzieciaka dorastającego w biedzie.
— Właśnie skończyła się wielka wojna — powiedział mi Ethan Russell, oficjalny fotograf Stonesów w latach sześćdziesiątych. — Zachodnia cywilizacja znalazła się w rozsypce, Anglię zniszczono, a Keith Richards był dzieciakiem dorastającym w gównianej norze na zbombardowanej ulicy Dartford. Ale słuchał Chucka Berry’ego. Na jednym z moich ulubionych zdjęć Keith idzie kaczym chodem Berry’ego po tej samej ulicy! Ma czternaście lat, ale już się stamtąd wydostał!
Kiedy Keith zagadał do Micka na peronie, pierwsza fala rock and rolla właśnie osłabła.
— To pięcioletni cykl — powiedział mi Neil Sedaka1. — Pięć lat trwał okres, kiedy Everly Brothers wypuszczali hit za hitem. Connie Francis — pięć lat. Fats Domino i Brenda Lee też pięć lat. Kiedy Beatlesi i Stonesi dorośli, ci wszyscy artyści, którzy pojawili się w latach pięćdziesiątych, byli już skończeni.
Przyczyniły się do tego następujące po sobie nieszczęścia i katastrofy. W 1958 roku Elvis poszedł do wojska. Wrócił do cywila dwa lata później, ale był już na zawsze odmieniony — wojsko go skrępowało, wyłączyło jego skrzącą się błękitem elektryczność. Jerry Lee Lewis odpadł z gry, bo poślubił swoją trzynastoletnią kuzynkę. Chuck Berry został aresztowany za pogwałcenie ustawy Manna2. Little Richard, najbardziej fircykowaty i ekstrawagancki z tych pierwszych gwiazdorów, miał wizję, która przekonała go, że grozi mu utrata życia wiecznego. „Jeśli chcesz żyć po bożemu, nie ma miejsca na rock and roll — tłumaczył. — Bóg tego nie lubi”. To się wydarzyło w samolocie nad Australią. Silnik się zapalił, a samolot wpadł w turbulencje. Little Richard padł na kolana — jego purpurowe spodnie pozostały gładkie, tak samo jak różowa poszetka — i zaczął błagać Boga, przyrzekając, że jeśli daruje mu życie, odda się ewangelii. Kilka dni później wyrzucił swoje pierścienie do zatoki Sydney, po czym wrócił do Alabamy i dołączył do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego.
Kiedy nadszedł 1963 rok, listy przebojów lepiły się od gumy balonowej. Hi Paula Paula i Pauli, I’m Leaving It Up to You Dale’a i Grace. To wtedy wielu Brytyjczyków odnalazło drogę do bluesa. Był dla nich ucieczką, schronieniem od zepsucia, które dominowało w radiostacjach. Blues był prawdziwy. Dzieciaki takie jak Jagger i Richards pokochały go z tych samych powodów, dla których moje pokolenie słuchało Public Enemy i NWA. Chodziło o autentyczność. Na początku słuchało się wszystkiego, co wpadało w ręce. Z czasem wyłoniły się gwiazdy — Muddy Waters, Chuck Berry, Jimmy Reed. Blues z delty Missisipi stał się obsesją nie do odróżnienia od religii. Dla Stonesów to była prawdziwa wiara. Mieli w tym szczęście. Artysta potrzebuje wiary, bez różnicy, czy to rastafarianizm, czy komunizm. Liczy się struktura tej wiary — to ona nadaje dziełu spójność, kształt. Działa, nawet jeśli jest nieuświadomiona. Stonesi nagrali kilka tragicznych płyt, to pewne, ale kiedy przyszło co do czego, zawsze ratował ich blues.
Rozdział 4.
Kolekcjonerzy
Jagger i Richards zaczynali jako pasjonaci.
— Byliśmy myśliwymi, kolekcjonerami płyt — tłumaczył Mick. — Łaziliśmy po sklepach, przesiadywaliśmy u siebie w domach i słuchaliśmy. Potem szliśmy do znajomych i słuchaliśmy ich płyt. To jak ten okres w życiu, kiedy zbiera się znaczki. Płyty były ciekawe same w sobie, ale w istocie chodziło o kolekcjonowanie. Poznawaliśmy muzykę, wytwórnie i cały biznes. Uczyliśmy się piosenek na pamięć.
— Pewnie z rok tak kolekcjonowaliśmy, zanim Stonesi się zebrali — dodał Richards.
Kiedy zapytałem o jego początki fascynacji muzyką Iana McLagana ze Small Faces oraz Faces — klawiszowca, który później jeździł ze Stonesami w trasy — powiedział mi:
— Zacząłem od kupowania płyt, a to było prawie niemożliwe. Bo pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych nie było w Anglii dobrych płyt do kupienia. Mieszkałem na przedmieściu, w Hounslow, niedaleko lotniska Heathrow. Pewnego dnia wszedłem do sklepu i powiedziałem, że chcę Muddy Waters at Newport. Facet za ladą odpowiedział: „Co to za nazwisko, Muddy Waters? Nikt się tak nie nazywa”. Ja na to, że chcę jeszcze Theloniousa Monka. Odparł: „Zmyślasz tych ludzi”. Ale spojrzał w spis — no i proszę! Musiałem czekać kilka tygodni, aż moje płyty dotarły. Boom polegał na dostępności — lub raczej jej braku. To moja hipoteza. Ta muzyka nie była dostępna w Anglii, a my od tego wariowaliśmy. Kiedy ją słyszałeś, myślałeś: Kurwa, co to jest? Muszę to mieć. Była mała grupka tych, którzy to robili. Wszyscy się znaliśmy. To było jak tajny klub.
Gdy Jagger i Richards nie mogli znaleźć jakiejś konkretnej piosenki, uczyli się, jak ją grać. Tak zaczęli się Stonesi. Już wtedy Mick kroczył na przodzie, ciągnąc za sobą nieśmiałego, mrukliwego Keitha. To była idealna rola dla Jaggera, który wychowywał się na dolnych szczeblach show-biznesu. Jego ojciec był nauczycielem wychowania fizycznego — takim w dresie, ze stoperem i gwizdkiem — który osiągnął status pomniejszego guru. W 1959 roku prowadził w BBC program Seeing Sport. Na jednym z klipów Mick kręci się w tle, a jego ojciec mówi: „A to Michael, ma na sobie parę zwykłych butów sportowych”.
Był dojrzały ponad wiek. Kilka osób powiedziało mi o tej samej zaskakującej rzeczy: Jagger był pierwszym dzieciakiem w Dartford, który odkrył rock and rolla. To było lato 1955 roku, jeszcze przed Elvisem. Już w liceum śpiewał na prywatkach — zawsze tę samą piosenkę, La Bambę Ritchiego Valensa. Nie dało się pomylić słów. Połączył siły z Dickiem Taylorem, kolegą z klasy, też dzieciakiem z Dartford, który był na tej samej ścieżce. Pewnego wieczora, kiedy Mick miał piętnaście lat, wzięli samochód, nakłamali rodzicom i pojechali do Manchesteru, bo grali tam Buddy Holly i The Crickets, którzy właśnie wydali drugi album z kilkoma klasycznymi numerami. To był pierwszy prawdziwy koncert Jaggera.
— Po tym dla Micka liczył się już tylko rock and roll — powiedział mi Taylor. — Nic innego się nie umywało. Gadał całą drogę do domu, nie mógł się zamknąć.
Kilka dni później Jagger założył pierwszy zespół — tak się kończy chodzenie na koncerty Buddy’ego Holly’ego. Robili próby u Taylorów. Dick grał na gitarze, Mick śpiewał — bo się nie wstydził, a do tego umiał bez zażenowania naśladować intonację, frazowanie i styl czarnych Amerykanów.
— Bóg wie, ile trwały te nasze próby, ale nigdy nie myśleliśmy, by występować na serio — opowiadał Taylor. — Po prostu graliśmy. Ja, Mick i mój kolega Rupert Beckwith. Raz na jakiś czas zaglądała do nas moja mama i się uśmiechała.
— Siedzieliśmy ze znajomymi w pokoju obok i mieliśmy ubaw — dodała mama Taylora. — Uroczy byli, ale strasznie głośni. Częściej Micka słyszałam, niż go widziałam. Nawet mi się nie śniło, że oni tak na poważnie.
Kiedy zapytałem Taylora o to, jaką muzykę grali, odparł:
— La Bambę.
A kiedy zapytałem Taylora o głos Micka, opowiedział mi anegdotę. Pewnego dnia Mick zderzył się z innym chłopakiem na boisku, kiedy grali w koszykówkę, i mocno ugryzł się w język. Lekarz powiedział mu, by przez tydzień nic nie mówił. „No i to by było na tyle, musimy znaleźć nowego wokalistę”, pomyślał Taylor. Mimo to Mick przyszedł na próbę i uparł się, że będzie śpiewał. Kiedy otworzył usta, brzmiał inaczej, gardłowo, nietypowo. To było jak wtedy, kiedy Marlon Brando rozwalił sobie nos, siłując się z obsługą sceny. Przed tym był zbył ładny, potem — stał się sensacją. Niedoskonałość sprawiała, że był intrygujący. Tak samo było z Jaggerem: jego głos został uformowany przez szczęśliwy wypadek. Nie wiem, jak brzmiał wcześniej, ale potem był śliski i brudny, momentalnie rozpoznawalny. Dobrych głosów jest na pęczki, ale frontman musi się wyróżniać.
— Po wypadku głos Micka brzmiał strasznie dziwnie — powiedział mi Taylor. — Tak naprawdę to jak teraz. Zderzenie zmieniło go całkowicie.
Głos Micka Jaggera jest idealny do bluesa. Nie tylko ton, ale też sposób, w jaki go wykorzystuje. Frazowanie to sztuka, która polega na intuicji. Nie da się jej nauczyć.
Phil May, który razem z Taylorem założył później zespół Pretty Things, też grywał z chłopakami z Dartford. „Na tym etapie to była amatorszczyzna — powiedział kiedyś May — ale Mick już wtedy był unikalny. Umiał oddać słowa bluesowej piosenki, nadać im wyraz. On odgrywał piosenki, a nie tylko je wykonywał”.
Talent Jaggera zaczął się od udawania. Umiał naśladować każde brzmienie, stać się kimkolwiek — co często oznaczało dziewiętnastolatka, który zawodził jak czarny bluesman. Czasami parodia posuwała się do rasistowskiego przerysowania, ale na ogół trafiał w punkt.
— Nawet kiedy wszyscy ledwo umieliśmy grać, Mick był bez pudła — powiedział Taylor.
Richards dołączył do zespołu okrężną drogą. Chociaż trzymał się z Jaggerem, to Taylor go zrekrutował. Chodzili razem do Sidcup Art College, przesiadywali w klubie dla chłopców, gdzie raczkująca bohema popalała papierosy, filozofowała i plumkała na instrumentach.
— Kiedy wszyscy grali folk lub jazz, Keith pragnął brzmieć jak Scotty Moore, gitarzysta Elvisa — powiedział mi Taylor. — Wiedział, że jestem w zespole, ale nigdy nie zapytał, czy może dołączyć. Potem było to sławne spotkanie z Mickiem na dworcu w Dartford. Tak dołączył. Okazało się, że mamy wspólnego znajomego. Więc Keith jednego dnia przyjechał ze mną autobusem i zaczęliśmy próby. Miał akustyczną gitarkę Höfner typu archtop, na którą założyliśmy przetwornik. Mieliśmy wtedy nadwyżkę gitarzystów, więc powiedziałem, że w takim razie będę grał na perkusji.
— Wydaje mi się, że jednego wieczora wszyscy poszliśmy do Dicka trochę pograć — wspominał Keith. — To był pierwszy raz, kiedy tak dobrze nam się grało. To było gówniarskie, tak tylko dla siebie… Graliśmy Eldorado Cadillac Billy’ego Boya Arnolda, Eddiego Taylora, Jimmy’ego Reeda. Jeszcze nie próbowaliśmy Muddy’ego Watersa ani Bo Diddleya.
— Keith miał ograniczony repertuar — tłumaczył Taylor. — Ale to, co grał, grał dobrze. Zaczął od dwóch kawałków Scotty’ego Moore’a, coś Billy’ego Boya Arnolda. Ale szybko się rozwinął. Niedługo później wychodziły mu już zagrywki Chucka Berry’ego. Nie trwało długo, aż Keith zaczął grać jak Keith.
Latem 1962 roku chłopcy zagrali w sali parafialnej w Dartford. To był ich pierwszy koncert. Kilka tygodni później wystąpili w kinie Odeon w Woolwich. Taylor podjął już decyzję, by nagrać demo — cztery piosenki, zagrane tak z grubsza: I Ain’t Got You, Shop Berries, Around and Around i La Bamba. Kiedy zapytałem Taylora, czy ten zespół z demo brzmiał jak Stonesi, odparł:
— Trochę. Tak jakby. Nie do końca. Troszeczkę. Coś tam słychać. Nie bardzo. Ale tak, czemu nie?
Taylor chciał wysłać taśmę do Alexisa Kornera, lidera najlepszego zespołu bluesowego w kraju, ale najpierw musieli mieć nazwę.
— Mam przerażające poczucie, że to Mick wymyślił nazwę Little Boy Blue and the Blue Boys — powiedział mi. — No bo co to za nazwa? Czasami fantazjuję, co by się stało, gdybyśmy już po poznaniu Briana Jonesa, zamiast przyjąć nazwę Rolling Stones, powiedzieli: „Nas jest więcej, zostajemy przy Little Boy Blue and the Blue Boys”.
— Nagraliśmy demo na moim sprzęcie — ciągnął Taylor. — Musieliśmy zrobić też kopię, więc pewnie były tam dwa magnetofony. Wysłałem jedną do Alexisa, a drugą sobie zostawiłem. W sześćdziesiątym piątym pojechałem do Nowej Zelandii, a kiedy wróciłem, zorientowałem się, że jakiś idiota nagrał coś na moim demo Little Boy Blue and the Blue Boys. Od razu wiedziałem, że ten ktoś zrobił głupotę. Stonesi byli już bardzo popularni. Jakieś piętnaście lat później zadzwonili do mnie z dużego domu aukcyjnego, chyba Sotheby’s. „Mamy taką taśmę — powiedzieli — i chcielibyśmy, by potwierdził pan jej autentyczność”. Aż podskoczyłem; może jednak to demo przetrwało! Okazało się, że znajomy nagrał jedną z naszych prób. Mick kupił tę taśmę za pięćdziesiąt tysięcy.
Podczas tych pierwszych występów Keith trzymał się w cieniu, grał ze wzrokiem wbitym w swoje palce. Był jako postać z Dickensa, jakiś łobuz, cwaniak wyłaniający się z ciemnej bramy, żylasty i szybki. Gitara była jego zemstą i jedyną szansą. Inaczej byłby taksiarzem odbierającym ludzi z Heathrow — takim, który gada przez całą drogę do Londynu. Jego osobowość z biegiem lat ulegała przerysowaniu, ale jej szkic był widoczny od samego początku. Wyjęty spod prawa pirat.
— Ubierał się w kowbojskie stroje, nosił kabury i kapelusze, spod których wystawały te jego odstające uszy — wspominał Jagger, który poznał Keitha, kiedy mieli sześć lat. — Zapytałem go, co chciałby robić, kiedy dorośnie. Powiedział, że chciałby być jak Roy Rogers i grać na gitarze.
Richards dorastał w mieszkaniu po gorszej stronie Dartford, pośród koksowników i mężczyzn wyglądających z okien na drugim piętrze. Jego ojciec miał na imię Bert, nosił bokobrody i palił zakrzywioną fajkę. Był w pierwszej fali desantu na Normandię podczas D-Day. Brytyjscy rockmani mieli za sobą coś dużego: wojnę i biedę, która przyszła po niej, a Bert Richards był drukarzem, później brygadzistą w General Electric. Przez pewien czas pracował w fabryce żarówek, w której poznał matkę Keitha, pracownicę biura imieniem Doris. Keith urodził się 18 grudnia 1943 roku. Był jedynakiem. Śmiesznie wyglądał, jak rynsztokowy szczur z ciemnymi obwódkami wokół oczu. Przezywali go Małpa — z powodu uszu. Był samotnikiem, gnębili go. Nauczył się szukać schronienia we własnych myślach — i uciekać. Idealne rockandrollowe dzieciństwo, wspólne dla tysięcy słabeuszy, którzy odnaleźli ukojenie w symfonii riffów.
Uczył się w szkole w Wentworth, razem z Jaggerem. Lubił chodzić tylko na chór, był jak aniołek o brudnej twarzy, pięknie trafiał w wysokie dźwięki. Został wybrany do składu, który śpiewał dla królowej podczas koronacji: opactwo westminsterskie, gwardia królewska, Mesjasz Händla. Odprawili go, kiedy zmienił mu się głos — pierwszy cios. Potem zawalił egzamin na koniec podstawówki, który determinuje przyszłość dziecka — to był drugi cios. Mick zdał, dostał się do Dartford Grammar, gdzie mieli przygotować go do życia klasy średniej. Keitha wysłali do Dartford Technical. Był jednym z tych dzieciaków, które nagle znikają i materializują się kilka lat później za młotem pneumatycznym. Kiedy częste nieobecności pokazały, że nie nadawał się nawet do zawodówki, dostał miejsce w Sidcup. To była ostatnia szansa. „W akademiach sztuk pięknych jest sporo muzyki — opowiadał później. — To tam zakochałem się w gitarze, bo wokół było wielu gitarzystów. Grali wszystko, od Big Billa Broonzy’ego po Woody’ego Guthriego”.
Keith spędził wiele godzin w nagraniowej sekcji Dartford Woolworth. Później wielokrotnie opowiadał o budkach do odsłuchu, gramofonach, szklanych ścianach i dzieciakach, które waliły w nie, by się dostać do środka. Mówił, że to była jego sala lekcyjna.
Muzyka była rodzinnym interesem. Jego dziadek ze strony matki, Gus Dupree, w latach trzydziestych był frontmanem zespołu grającego na tańcach. W latach pięćdziesiątych miał jeszcze jeden — Gus Dupree and His Boys. Grał na saksofonie, ale umiał wydobyć piosenkę z każdego instrumentu. Nawet kiedy był częściowo na emeryturze, nadal grywał weekendami. I chociaż Keith gra inny rodzaj muzyki, to dziadka nazywa swoją główną inspiracją. (Bez Gusa Dupree nie ma Satisfaction). Przez wiele lat Keith patrzył tęsknie na gitarę położoną na pianinie dziadka. Kiedy zapytał, czy może ją potrzymać, Gus odparł: „Jak będziesz gotów”. „Nie pamiętam dokładnie, kiedy wziął gitarę i powiedział: «Proszę» — napisał Keith w swoich wspomnieniach zatytułowanych Życie. — Może miałem dziewięć, a może dziesięć lat. Zaczynałem dość późno”. Gus nalegał, by nauczył się jednej piosenki, stylizowanej na tradycyjną kubańską balladę Malagueña. „Powiedział: «Zagraj Malagueñę, a będziesz mógł zagrać wszystko»”.
Pierwszą gitarę Keith dostał, kiedy miał piętnaście lat. To była rosetti, wersja „w stylu profesjonalnym”, akustyczna. Mama dała mu ją w prezencie. Być może to wtedy Keith zaczął odnosić się do swoich gitar jak do kobiet. „Piękna pani! Śliczne dziewczę!”. Z biegiem lat Keith sam zaczął wyglądać jak gitara, spał z gitarami, delikatnie je trzymał przez sen. Stalowe i semiakustyczne, rezofoniczne i dwunastostrunowe, fendery i gibsony, starlity i stratocasetry, całe połacie pedałów wah-wah i wachlarze przetworników, blask drewna wiśniowego. Gdy spojrzy się na dowolne zdjęcie Stonesów z lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, na każdym w tle widać Keitha i jego gitarę. Policja przeszukuje mieszkanie? Keith leży na łóżku, trąca palcem swoją piękność. Celnik rozcina bagaże? Keith siedzi na ławce i podszczypuje swoje śliczne dziewczę.
Rozdział 5.
Nie do złamania
Mick Jagger był już odmieniony. Można to sobie wyobrazić jako pokaz slajdów, na którym widać, jak dobre maniery i skrupulatne wytrenowanie, zahamowania i metody wychowania wypracowane przez tysiące lat rozwoju cywilizacji odchodzą w niebyt. Zapuścił włosy, rozpiął koszulę, przestał domykać usta, rozluźnił kończyny. Muzyka weszła mu pod skórę, ten funk, rytm i tętno, paskudny styl i wulgarne słowa. To wszystko wywróciło spód na wierzch, odkryło to, co było schowane — żądze i apetyt. Walter Stern, wykładowca z London School of Economics, który był świadkiem owej transformacji, z przerażeniem obserwował, jak ten „pedantycznie grzeczny chłopiec z prowincji zamienia się w teda3, który wciąż się leni i całe wykłady spędza na paleniu”.
Rodzice w latach sześćdziesiątych mieli rację, że bali się rock and rolla. Obrócił ich dzieci przeciwko nim. Z czasem zepsuł wszystko. Wyobraźcie sobie — wygrać drugą wojnę światową, a potem zrzec się tej władzy w londyńskich barach. Osiemnastolatek bawiący się w Marquee Club w 1962 roku miał dwanaście lat, kiedy pojawił się Elvis. Powalony na kolana przez Króla, był już zupełnie innym rodzajem stworzenia niż jego rodzice, kiedy byli w tym samym wieku. Już zamieszkał w rock and rollu — tak jak mówi się o dzieciach, które dorastały w czasach internetu, że mieszkają w cyberprzestrzeni. Był produktem niedostatku i głodu. Miał dwóch ojców: Churchilla i Presleya.
— W Anglii po drugiej wojnie światowej pojawił się specyficzny typ faceta — powiedział mi Sam Cutler, który później pracował dla Stonesów jako ktoś w rodzaju kierownika sceny. — W latach czterdziestych i pięćdziesiątych życie w tym kraju było ciężkie. Jeśli spojrzysz na brytyjskich rockandrollowców, którzy to przeszli, na Pete’a Townshenda i innych tego typu gości, zobaczysz twardych, żylastych facetów z zepsutymi zębami, bo nie jedli, jak trzeba; przeszli przez piekło, co uczyniło ich unikalną grupą.
Od niepamiętnych czasów osiemnastoletni chłopcy byli brani do wojska. Zaciąg wypełniał szeregi, ale co ważniejsze — poskramiał zadymiarzy, łamał ich ducha, urabiał na potrzeby systemu („Przez całe życie słyszało się: «Kiedy będziesz miał osiemnaście lat, pójdziesz do wojska i tam cię naprostują»” — powiedział mi McLagan). Ale po wojnie Anglii nie było stać na utrzymywanie dużej armii. Kraj był spłukany, a imperium, cały archipelag podległości, było skrupulatnie rozmontowywane. Zamiast być wysyłanym do doglądania dalekich krain, młodzieńcy z klasy robotniczej zerwali się ze smyczy, stali się wolni. Całe pokolenie tak uciekło, bez musztry i niezłamane. Ich energia stała się istotnym czynnikiem zapalnym. W przeszłości znalazłaby ujście w Birmie, Egipcie lub Indiach. Zamiast tego ci chłopcy poszli do klubów bluesowych. Anglia utraciła imperium, ale dostała w zamian rock and rolla — jeszcze jeden nieprzewidziany skutek wojny.
Mówi się, że cała rosyjska literatura wychodzi spod Płaszcza Gogola. Tak samo brytyjski blues wyszedł z puzonu Chrisa Barbera.
— Kiedy ludzie mówią o boomie na brytyjskiego bluesa, nie sięgają tak daleko w przeszłość, jak powinni — powiedział mi Paul Jones, legenda gatunku, frontman zespołu Manfred Mann. — Dochodzą tylko do Johna Mayalla, jakby wszystko zaczęło się od niego. Ale tak naprawdę zaczęło się w latach pięćdziesiątych, od Chrisa Barbera i jego bandu.
Chris Barber jest szary: szara twarz, szary kapelusz, szare oczy, dygoczące szare palce. To nie jest facet, którego widzi się w tłumie i krzyczy: „O, to on to wszystko zaczął!”. To ostatni pionier, którzy wciąż występuje4. Solo na puzonie w wykonaniu osiemdziesięciolatka to widok napawający podziwem. Spotkałem go pewnego razu w Londynie, spędziliśmy na rozmowie cały dzień. Opowiedział mi o swoim życiu. Dorastał na angielskiej wsi, gdzie jedyną ucieczką były albumy pojawiające się w spożywczaku jak ptaki, które za sprawą wiatru zboczyły z drogi. Najbardziej lubił klarnecistę Sidneya Becheta i jego melodyczne przebiegi. Utwory, które łamią serce, które sprawiają, że chce się zostać odludkiem — żeby bolało, jak trzeba.
Najpierw słuchał, potem sam nauczył się grać. Najpierw występował z małymi zespołami, potem z większymi. Na początku lat pięćdziesiątych był główną postacią w najpopularniejszym klubie jazzowym w Wielkiej Brytanii. Dzięki temu trafił do Ameryki, gdzie na koncercie w Chicago zobaczył na żywo Muddy’ego Watersa. Falowanie tłumu i bimber, mistrz bluesa grający na kolanach. Barber zebrał pieniądze, by zaprosić do Anglii Muddy’ego i innych amerykańskich muzyków — Big Billa Broonzy’ego, Rosettę Tharpe, Sonny’ego Terry’ego, Brownie’ego McGhee. To podczas tych koncertów wymyślił bluesowy przerywnik. Podczas przerw, kiedy jego zespół szedł na przykład zapalić, kilku członków zostawało — coś jakby zespół w zespole — by grać prostą wersję bluesa znaną jako skiffle. Brakowało jej wyrafinowania, instrumenty często były domowej konstrukcji, ale czuć było w tym emocje. I chociaż Barber myślał o tym jako dodatku, z czasem przerwy wzbudzały żywsze reakcje niż właściwy występ. Przełom nadszedł, kiedy nagrał kilka piosenek skifflowych: John Henry, Wabash Cannonball, Nobody’s Child. Cyril Davies grał na harmonijce, Alexis Korner na gitarze, Barber na basie, a Lonnie Donegan śpiewał. Hitem było Rock Island Line. Wydali ją w 1955 i zaczęło się szaleństwo.
— Wtedy każdy grał skiffle— powiedział mi Peter Asher, który zyskał sławę w zespole Peter and Gordon. — Łatwo się to grało i każdy miał w domu wszystko, co było potrzebne, żeby zrobić sobie instrumenty. Brało się drewniane pudełko na herbatę, doczepiało do tego kij od szczotki i zaciągało struny. Miało się kilka gitar, które grały po trzy akordy. Można było wziąć każdą amerykańską piosenkę folkową i przerobić ją na skiffle.
Ze swoim niskim progiem wejścia skiffle było idealną furtką do uzależnienia, niczym joint zapalony przed szkołą, który prowadzi do heroiny, czyli rock and rolla. Panteon pełen jest muzyków, którzy pojawili się na scenie za sprawą grania skiffle podczas bluesowych przerywników Chrisa Barbera: Van Morrison, Paul McCartney, Cliff Richard, Eric Clapton, Brian Jones, Chas Hodges, Bill Wyman.
Według Chasa McDevitta, gwiazdy skiffle i autora książki Skiffle: The Definitive Inside Story, w następstwie Rock Island Line w Wielkiej Brytanii powstało od trzydziestu tysięcy do pięćdziesięciu tysięcy grup skifflowych. Ich nazwy przywodzą na myśl uliczne gangi: Terry Kari and The Cruisers, Derry and The Seniors, Cass and The Casanovas, Rory Storm and The Hurricanes, Kingsize Taylor and The Dominoes, Gerry and The Pacemakers, The Silhouettes, The Four Jays, The Bluegenes. Beatlesi też zaczynali jako grupa skifflowa — najpierw nazywali się The Blackjacks, potem The Quarrymen. Na występach zazwyczaj grali skifflowe wersje Cumberland Gap, Wabash Cannonball, Midnight Special, Rock Island Line.
Kiedy poprosiłem Chasa Hodgesa — miał kilka przebojów jako Chas & Dave — by opisał, czym jest skiffle, zapytał, czy słyszałem kiedyś The Traveling Wilburys, supergrupę, w której byli George Harrison, Bob Dylan, Roy Orbison i Tom Petty.
— Bo to była w istocie grupa skifflowa — powiedział. — To, jak się zbierali, zespół z setką gitar, każdy wykrzykiwał swój wers, a reszta się śmiała. To wychodziło prosto od Chrisa Barbera. Sam powiedz, czy jeszcze ktoś został tak okradziony z uznania?
— Muzycy z mojej epoki, tacy jak Albert Lee, Eric Clapton, wszystkich nie wymienię, zaczynali od skiffle — ciągnął. — Ci, którzy się zorientowali, że umieją grać, wzięli się za rock and rolla. Ja byłem w grupie Horseshoe. Wygrzebałem na wyprzedaży bandżo, dałem za nie szylinga. Zawiązałem na nim żyłkę wędkarską. Miałem dwanaście lat i w oknie miejscowego sklepu malarskiego zobaczyłem ogłoszenie, że grupa skifflowa szuka kogoś, kto grałby na gitarze lub bandżo. „Idź na przesłuchanie” — powiedziała moja mama. „Ale mamo, nie jestem wystarczająco dobry”. „Jesteś, jesteś” — powiedziała. Poszedłem i byłem najlepszy w zespole. Aż fruwałem z dumy. „Chcą mnie” — powiedziałem mamie. „Pewnie, że chcą” — odparła.
Dla Barbera sukces Rock Island Line okazał się dezorientujący. Pojawiła się silna moda na takie brzmienie, ale puzonista został przy jazzie, co spowodowało tarcia z jego gitarzystą, Alexisem Kornerem, który już miał dosyć ciągłego wyczekiwania na bluesowy przerywnik. Wynikł spór: jazz z Dixieland albo skiffle. Dla jazzmanów blues był zagrożeniem. Cechy, które zawsze ceniono — biegłość w czytaniu nut i graniu — straciły wartość. W bluesie nie chodzi o umiejętności, a o styl. „Kiedy pojawił się rock and roll, młodzi jazzmani byli zaniepokojeni — napisał w swoich wspomnieniach Stoned menedżer Stonesów Andrew Loog Oldham. — Wielu chłopaków było zbitych z pantałyku, bo cały czas uczyli się swoich instrumentów, a tu nagle pojawiła się muzyka, w której żeby stać na scenie i zarabiać dużo kasy, wystarczyło nauczyć się dwóch lub trzech akordów na gitarze i pofarbować włosy na blond”.
Po odejściu z zespołu Chrisa Barbera Alexis Korner razem z Cyrilem Daviesem — grającym na gitarze — założył Blues Incorporated, luźny kolektyw, tworzony przez muzyków, którym akurat danej nocy chciało się wejść na scenę i grać.
— To zawsze było płynne — powiedział mi Paul Jones. — Przez pewien czas Alexis miał na basie Jacka Bruce’a [który później grał z Cream]. Miał Spike’a Heatleya. Kiedy indziej na perkusji grali Ginger Baker [później grał w Cream i Blind Faith] i Charlie Watts, który był bardzo młody, ale już o krok przed wszystkimi.
— To był pierwszy w Anglii zespół grający elektrycznego bluesa — tłumaczył Dick Taylor. — W istocie to była nasza wersja zespołu Muddy’ego Watersa. Tutaj nic takiego jeszcze nie było. Słyszałeś, jak grają, i myślałeś: Mój Boże…
— Po odejściu z zespołu Chrisa Barbera Alexis miał misję — powiedział mi Paul Jones. — Podobnie jak Eddie Condon i kilku innych liderów, zazwyczaj rekrutował ludzi lepszych od siebie. Jego największy talent nie polegał na grze na gitarze czy śpiewaniu, ale na byciu frontmanem i łowcą talentów. Miał niesamowity słuch. Nie musiał słuchać długo, żeby wiedzieć, że kogoś chce.
„Grałem z [Alexisem] w klubokawiarni Troubadour w Earls Court — powiedział później Charlie Watts. — Była tam nas zgraja, tworzyliśmy zespół, który był bezwstydną kopią grupy Theloniousa Monka, a Alexis czasami się dosiadał. Pół roku później byłem w Danii i pracowałem w reklamie, kiedy zadzwonił do mnie i powiedział, że chciał, bym wrócił, żebyśmy założyli zespół”.
Blues Incorporated zaczęło od grania kawałków jak z bluesowego przerywnika: amerykański folk w wersji skiffle. Rezydowali w klubie w Soho o nazwie Roundhouse. Na początku publika była niewielka, ale rozniosło się i wkrótce przychodziły tłumy. Było tak głośno, że niknęła w tym muzyka, więc w pewnym momencie Korner powziął tę samą decyzję, którą z tego samego powodu podjął Muddy Waters. Żeby było go słychać, podłączył się do prądu. Ale z elektryką nie da się na pół gwizdka. Kiedy się okablujesz, hałas staje się istotą rzeczy. Muzyka robiła się coraz głośniejsza, aż w końcu Blues Incorporated zostało wyrzucone z Roundhouse’u. Korner znalazł dla zespołu nowy dom w zachodnim Londynie, niedaleko stacji metra Ealing. Pomiędzy kawałkami można było usłyszeć kroki miliona wracających z pracy zwykłych zjadaczy chleba, nieświadomych, że pod ich stopami rodzi się rewolucja. Wejście łatwo można było przeoczyć. Dla wielu muzyków zejście po schodach było jak wkroczenie przez szafę do Narnii. To była prostokątna piwnica, ze sceną i barem na tyłach. Z odsłoniętych rur kapała woda i tworzyła kałuże. Betonowe ściany dawały takie echo, że wszystko brzmiało jak rockabilly. Jak jezioro Itasca stanowi źródło rzeki Missisipi, tak ta jaskinia w zachodnim Londynie była głównym źródłem brytyjskiego bluesa.
Kilka dni przed otwarciem klubu w „New Musical Express”, ukazującej się od 1952 roku biblii branży muzycznej, pojawiło się ogłoszenie:
ALEXIS KORNER PRZEDSTAWIA
BLUES INCORPORATED
NAJBARDZIEJEKSCYTUJĄCEWYDARZENIEROKU
G CLUB
Stacja Ealing Broadway
W lewo, przejście przy Zebra
Między ABC Teashop a Jewellers
Sobota od 19.30
Kiedy na początku XX wieku pionier bluesa Buddy Bolden chciał zebrać zespół w Nowym Orleanie, wystawiał kornet przez okno i grał kilka taktów. Mówił, że tak „woła dzieci do domu”. Reklama Kornera przyniosła podobny efekt. Zakreślano ją i wycinano w miasteczkach w całym kraju, w mieścinach, co do których Korner nawet nie śnił, że i tam dotarł blues. Jakby w każdej prowincji dzieciaki cierpiące na tę samą przypadłość odnalazły ten sam lek.
Jagger i Richards przyjechali na otwarcie z Dartford. Charlie Watts też tam był, tak samo Ginger Baker, Eric Clapton, Long John Baldry, Ray i Dave Davies. „W Londynie było tylko około stu osób zainteresowanych bluesem — opowiadał Korner. — I wszystkie tej pierwszej nocy zjawiły się w klubie”.
Alexis Korner nie tylko grał muzykę — on stworzył ruch. Przy barze robił przesłuchania, a najbardziej utalentowanych zapraszał na scenę. Jagger pierwszy raz wystąpił kilka tygodni po otwarciu. Dziewiętnastolatek z sarnimi oczami w swetrze z dzianiny zaśpiewał Around and Around Chucka Berry’ego i Got My Mojo Working Muddy’ego Watersa.
„Generalnie rzecz biorąc, Mick nie był wtedy dobrym wokalistą, tak samo jak nie jest nim teraz — opowiadał Korner. — Ale miał tę niesamowitą charyzmę, a w bluesie chodzi bardziej o nią niż o technikę”.
Jagger stał się stałym bywalcem klubu, co tydzień śpiewał te same dwie lub trzy piosenki. Wiosną 1962 roku pewna gazeta napisała o nim, że jest „drugim wokalistą Blues Incorporated”. Ta pierwsza wzmianka w prasie zmartwiła jego rodziców.
„Pamiętam, jak pewnego wieczora zadzwoniła do mnie jego matka i powiedziała: «Zawsze uważałam, że Mick jest najmniej utalentowany z naszej rodziny, naprawdę pan myśli, że czeka go kariera w muzyce?» — wspominał Korner. — Powiedziałem jej, że nie wyobrażam sobie, że mogłoby mu się nie udać”.
Mick Jagger, Keith Richards i Dick Taylor przyszli do Ealing też w kwietniu 1962 roku, kilka tygodni po otwarciu klubu. Stali w korytarzu blisko drzwi, garbili się i palili, ale to była tylko poza. Mick i Keith wciąż mieszkali u rodziców, dawali mamom buzi na dobranoc. Można zapuścić włosy, nie kąpać się i nie golić, zbierać brud, nawet tarzać się w błocie, by zyskać charakter, ale wystarczy zdrapać wierzchnią warstwę, a pod spodem będzie czysto. Wystali tak pierwszy set, ale nudziło im się, już się szykowali do wyjścia, kiedy do mikrofonu podszedł Korner i powiedział: „A teraz, moi drodzy, znakomity slajdowiec, który przyjechał dla was zagrać aż z Cheltenham…”.
Nie każdy zrozumie, co tu jest nie tak. Gitara ze slajdem przywodzi na myśl czarne Missisipi, pola bawełny, zmierzch nad rzeką — jego praktyczna nazwa to „bottleneck”, od wąskiej szyjki butelki, którą muzycy wsadzali sobie na palec, często serdeczny, i używali do „ślizgania”; gdy ruszało się nią po strunach, nuty zlewały się i rozciągały, przez co nawet prosty kawałek robił się niepokojący i surrealistyczny. Cheltenham z kolei to kurort, sklepy z antykami i ulice obsadzone drzewami. Bluesman z Cheltenham był jak raper z Amagansett. Nie przejdzie. Oczywiście takie intro było ustawką, małym fortelem, bo słysząc „slajdowiec… z Cheltenham”, należy się spodziewać leszcza. Wyglądał na pozera, ten mały blondasek, strasznie młodziutki, z gitarą trzymaną wysoko przy piersi. Miał szerokie ramiona, ale był wąski w pasie, nogi miał krótkie, ręce małe — jakby architekt przygotował ambitny projekt, tylko wykonawcy skończyły się materiały. Ale kiedy zaczął grać, o tym wszystkim można było zapomnieć.
— Był absolutnie niesamowity — powiedział mi Taylor. — Nikt w kraju nie miał ni chuja pojęcia o żadnym slajdzie. Podobało nam się brzmienie, ale nawet nie myśleliśmy, by je kopiować. Było jak z innego świata, tajemnicze. No i pojawił się ten cudaczny facecik z Cheltenham — z pierdolonego Cheltenham! — który był w tym mistrzem.
Briana Jonesa nie przedstawiono prawdziwym nazwiskiem. Wystąpił jako Elmo Lewis — pseudonim miał być odwołaniem do jego idola, Elmore’a Jamesa, wielkiego bluesmana z Chicago, który nagrał definitywną wersję Dust My Broom, pierwszego kawałka granego przez Briana tamtego wieczora. Jak geneza większości tradycyjnych piosenek, pochodzenie Dust My Broom nie jest w pełni znane. Im lepiej się przyjrzeć, tym starsza się robi. Robert Johnson nagrał ją w 1936 roku, ale wziął słowa i melodie z dawniejszych piosenek, niektórych wyjątkowo sprośnych. Ton wersji Elmore’a Jamesa, nagranej w 1951 roku — starego kawałka przepuszczonego przez elektryczność, naładowanego prądem — nadaje otwierająca fraza, rozpoznawalna jak odgłos nadjeżdżającego nocą pociągu towarowego, dwuakordowy krzyk, który niósł się później przez cały rock and roll. Słychać go w Revolution Beatlesów i Crash on the Levee Boba Dylana. Opętał Briana niczym demon. Jones nauczył się grać slajd, żeby go z siebie wypędzić.
Brian Jones był niziutki, miał może z metr siedemdziesiąt, w buciorach ważył pięćdziesiąt pięć kilogramów. Miał w sobie coś z porcelany. Był śliczny, ale oczami wyobraźni widziało się, jak się tłucze. W klubie był skąpany w świetle, przeciągał akordy, jakby jego gitara była pijana. Dla Micka i Keitha był niedościgniony, nierealny. „Brian podłapał z gitarą to, co robił Elmore James. Powaliło mnie, kiedy pierwszy raz go usłyszałem — powiedział kiedyś Jagger. — Nie słyszałem wcześniej, by ktoś grał tak na żywo, znałem to tylko z płyt. I to było naprawdę dobre. Miał to opanowane, to było bardzo ekscytujące. Brzmienie było jak trzeba, glissanda też porządne. To było dobre uczucie, kiedy grał w pubie. Wszystko zależy od wydobycia z gitary właściwego tonu… Był w tym dobry, z pewnością”.
Po występie Brian odłożył sprzęt niczym rewolwerowiec i podszedł do baru, gdzie obstąpił go tłum. Mick i Keith dopchali się do niego i zarzucili go pytaniami. Był niewiele starszy, ale już wyprzedzał ich o całe lata świetlne.
— On miał już za sobą szkołę — tłumaczył Keith. — Wywalili go ze studiów i pracował w kilku miejscach. Mieszkał sam i próbował zarobić na mieszkanie dla swojej panienki. Tymczasem Mick i ja pałętaliśmy się po zapleczach, cały czas mieszkaliśmy z rodzicami. Kiedy poznałem Briana, był jak walijski byczek. Był szeroki i wyglądał mi na twardego gościa.
Rozdział 6.
Wikary oburzony
Kilka miesięcy temu poszedłem na spacer po londyńskiej dzielnicy Soho. Chciałem przyjrzeć się miejscom, w których zaczynali Stonesi. Zatrzymałem się w miejscu, w którym kiedyś znajdowało się studio nagraniowe Regent Sound, gdzie zespół nagrał pierwsze single — sfatygowany budynek, niegdyś tętniący życiem. Stałem przed klubami Marquee i Roundhouse, potem kręciłem się po Tin Pan Alley, gdzie w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w kawiarniach przesiadywali tekściarze. W alejce odchodzącej od Denmark Street z uwagą przeczytałem tablicę ogłoszeń o przesłuchaniach i pracy dla muzyków.
Kilka z nich przykuło mój wzrok, a szczególnie to:
BASISTA I GITARZYSTA
Szukają
Wokalisty i Perkusisty
by Wspólnie Zacząć
Stonerrockową/Grunge’ową kapelę
Dwóch młodych chłopaków (20–22)
szuka brudnego, wpienionego
wokalisty/tekściarza
z negatywnym podejściem do życia
i perkusisty z mocarnym podejściem do garów,
który wali jak bestia,
mającego 19–23 lata,
żeby wspólnie zacząćzajebisty projekt.
Nasze inspiracje to zespoły takie jak Kyuss, Nirvana,
QOTSA, wczesny Incubus, Snakepit, Korn, Snot,
a także RATM i RHCP
Nie przyjmujemy palantów, przesadnie religijnych, moralizatorom DZIĘKUJEMY
Brudne włosy wymagane
Uderzyło mnie to ogłoszenie. „No proszę”, pomyślałem, i jeszcze: „O kurde”; ale poza tym wyrażało ono prawdę o einsteinowskiej naturze rock and rolla. Mówiąc prosto, czas nie istnieje, a rock and roll jest kwantowy. Początek zaplątany jest z końcem, wyjścia są wejściami, każda chwila jest obecna w każdej chwili i zawsze jest teraz. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że Rolling Stonesi zapełniają stadiony dziesięciolecia po czasie, kiedy wydarzyło się wszystko, co miało znaczenie? Albo weźmy albumy wypuszczane przez gwiazdy, które dawno nie żyją. Postęp nie istnieje — naprawdę nigdy nie było lepiej niż w 1956 roku, kiedy śpiewał Elvis. Każdy zespół musi odkryć na nowo to, co zostało już odnalezione i zapomniane. To zamknięty cykl: Elvis i Sedaka; Stonesi i Bee Gees, niewinność i zepsucie.
Z tego wynika podobieństwo między powyższym ogłoszeniem a tym, które Brian Jones zamieścił w „New Jazz” w 1962 roku. To było jego wezwanie do muzyków, z którymi chciał założyć rhythmandbluesowy zespół. Zrekrutował już gitarzystę Geoffa Bradforda i Briana Knighta, który grał na harmonijce. Paula Jonesa zapytał, czy chciałby śpiewać, ale ten odmówił, stając się człowiekiem, który mógł być Jaggerem.
— Miałem dwa powody, by odmówić — wyjawił mi. — Głównym było to, że założenie, że będziemy mogli się utrzymać z grania bluesa, uważałem za niedorzecznie optymistyczne. Poza tym miałem dobrą robotę w grupie tanecznej, w której śpiewałem przeboje będące wtedy na topie. To był błąd, ale życie to nic innego jak ciąg pomyłek. Moje przynajmniej było barwne.
Przesłuchania odbywały się w Bricklayers Arms, pubie niedaleko Wardour Street. Keith przyszedł za wcześnie i stał blisko drzwi, patrząc na młodego faceta grającego boogie-woogie na pianinie. To był Ian Stewart, Szkot, kierowca ciężarówki, który walił w klawisze niczym Professor Longhair5 nocną porą gdzieś na bagnach delty Missisipi. Był szeroki w klacie, miał wystającą szczękę, duże ramiona i wyłupiaste oczy. Jego usta były przekrzywione, a na twarz opadał mu lok. Wyglądał raczej na pracownika portowego niż bluesmana. Tymczasem od 1963 do śmierci w 1985 roku Ian Stewart — Stu! — był istotnym członkiem zespołu, szóstym Stonesem, choć z powodów, które niebawem staną się jasne, wciąż pozostaje w dużej mierze nieznany. Zapomniany człowiek cień.
Keith po cichu wszedł do pomieszczenia, założył gitarę przez ramię i zaczął grać. Stu podniósł wzrok i posłał mu uśmiech. Niedługo później przyszedł Jagger.
— Jones powiedział, że nie uważał Jaggera za szczególnie dobrego wokalistę, ale miał to coś — wyjawił mi Norman Jopling, dziennikarz piszący o ówczesnej scenie muzycznej dla „New Musical Express”. — I rzeczywiście miał. Jagger zawsze umiał być frontmanem.
Brian poprosił Micka, by dołączył do zespołu. Ten powiedział, że jest w pakiecie z Keithem, jednak pozostali członkowie zespołu go nie chcieli, bo był wyznawcą Chucka Berry’ego, którego koneserzy uznawali za twórcę popowego, grajka do kotleta. Wywiązał się spór. Geoff Bradford i Brian Knight trzasnęli drzwiami — i zniknęli z historii. A skoro zespół miał teraz deficyt członków, Mick zapytał, czy może przyprowadzić Dicka Taylora.
— Kiedy poznałem Briana, zapytał: „Umiesz grać na basie?” — opowiadał mi Taylor. — Powiedziałem, że może i umiem, ale nie mam basu. „Załatw sobie”, odparł. Więc kupiłem gitarę basową, a potem nauczyłem się, grając.
Ćwiczyli całe lato. Sesjami zawiadywał Brian, który ustalał terminarz, wybierał kawałki. To był jego projekt, druga rodzina, lekarstwo na samotność. Na początku siłą przewodnią Stonesów wcale nie była ambicja Micka czy pasja Keitha, a potrzeba Briana. Chorował na życie i myślał, że uleczy go blues.