To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones) - Cohen Rich - ebook

To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones) ebook

Cohen Rich

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Według legendy spotkali się na peronie kolejowym w Dartford. Obaj czekali na pociąg o 8.28 do Londynu. Jagger miał ze sobą płyty, a Richards – gitarę. Tak powstał jeden z najważniejszych zespołów w historii rock and rolla. Mit jest piękny, ale prawdziwa opowieść okazuje się jeszcze ciekawsza – Rich Cohen opowiada o kolejnych dekadach działalności grupy, skupia się jednak na pierwszych wspólnych koncertach i złotym okresie Jaggera i spółki, kiedy nagrali swoje najważniejsze płyty, począwszy od Beggar’s Banquet (1968) do Exile on Main Street (1972).

W latach 90. magazyn „Rolling Stone” wysłał Cohena w trasę razem z zespołem. To dało mu dostęp do muzyków, z którymi przez lata nawiązał bliskie relacje. Efektem ich rozmów jest panoramiczna biografia, napisana żywym stylem i z ogromną pasją. Cohen nie stroni też od ujawniania swoich opinii na temat opisywanych zdarzeń. Tak, to książka o seksie, dragach i rock and rollu, ale też o miłości, ambicji, przyjaźni i… satysfakcji. To świeże spojrzenie na wyjątkowy zespół, które odpowiada na pytanie: skąd bierze się długowieczność Stonesów?

Nikt nie umiałby opowiedzieć tej historii lepiej niż Cohen… Ta książka dotyka samej istoty rock and rolla.

„New York Observer”

Fantastyczna! Teksty Cohena rzucają na Stonesów nowe światło.

„The Wall Street Journal”

Cohen umie pisać o tym, jak muzyka może zmienić świat.

„Pitchfork”

Mistrzowska! O tym zespole napisano setki książek, ale ta zalicza się do najlepszych.

„Chicago Tribune”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 538

Rok wydania: 2022

Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona re­dak­cyjna

Ty­tuł ory­gi­nału: The Sun & The Moon & The Rol­ling Sto­nes

Co­py­ri­ght © 2016 To­ugh Jews, Inc. All ri­ghts re­se­rved.

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2022

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ad­rian Sta­chow­ski, 2022

Redaktorzy inicjujący: Adrian Stachowski, Paulina Surniak

Redaktor prowadzący: Andrzej Szewczyk

Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel-Barbarzak

Redakcja: Anna Strożek

Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Urszula Drabińska

Konwersja do ebooka: Mateusz Czekała

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Ilustracja na okładce: © SOPA Images Limited / Alamy Stock Photo

Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.

Fo­to­gra­fie we wnę­trzu książki:

s. 37, 70, 90, 194–195: © Tri­nity Mir­ror / Mir­ror­pix / Alamy Stock Photo

s. 43: © AR­CHI­VIO GBB / Alamy Stock Photo

s. 188: © Da­vid Cole / Alamy Stock Photo

s. 205, 237: © PA Ima­ges / Alamy Stock Photo

s. 215, 263: © Pic­to­rial Press Ltd / Alamy Stock Photo

s. 218, 320: © Key­stone Press / Alamy Stock Photo

s. 291, 297, 311: © AP/East News

Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o. in­for­muje, że do­ło­żyło na­le­ży­tej sta­ran­no­ści w ro­zu­mie­niu art. 355 par. 2 ko­deksu cy­wil­nego w celu od­na­le­zie­nia dys­po­nen­tów au­tor­skich praw ma­jąt­ko­wych do ma­te­ria­łów ilu­stra­cyj­nych wy­ko­rzy­sta­nych w książce. Z uwagi na to, że przed od­da­niem ni­niej­szej książki do druku po­szu­ki­wa­nia te nie przy­nio­sły re­zul­tatu, Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o. zo­bo­wią­zuje się do wy­pła­ce­nia sto­sow­nego wy­na­gro­dze­nia z ty­tułu ich wy­ko­rzy­sta­nia ak­tu­al­nemu dys­po­nen­towi au­tor­skich praw ma­jąt­ko­wych.

eISBN 978-83-67324-67-0

Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel. 61 853-99-10

re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl

www.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl

Roz­dział 1.

Rock­mani opo­wia­dają ka­wały

Jak już się za­cznie dziać, to na ca­łego.

Sie­dzia­łem na scho­dach mo­jej ka­mie­nicy w West Vil­lage i cze­ka­łem, cho­ciaż jesz­cze nie wie­dzia­łem na co. La­tem mia­sto pach­nie śmie­ciami. Ulice są wy­su­szone, pu­ste, jakby wszy­scy po­je­chali w góry lub nad mo­rze, a zo­stały tylko lumpy snu­jące się ni­czym du­chy alej­kami mię­dzy bu­dyn­kami z czer­wo­nej ce­gły. I na­gle, ot tak, po­rwali mnie Rol­ling Sto­nesi. To było jak ma­rze­nie z dzie­ciń­stwa, by uciec z cyr­kiem — atrak­cje, si­łacz, dia­bel­ski młyn ob­ra­ca­jący się na tle ni­ja­kiego nieba gdzieś w Kan­sas. W 1994 roku mia­łem dwa­dzie­ścia sześć lat, a Sto­nesi byli w tra­sie po Ame­ryce. Do­sta­łem zle­ce­nie, by pi­sać o tym to­ur­née dla ma­ga­zynu „Rol­ling Stone”. Wcze­śniej się nu­dzi­łem, ale nuda wła­śnie się skoń­czyła.

Przez na­stępne dwa ty­go­dnie prze­mie­rzy­łem pół kon­ty­nentu. Pod­pie­ra­łem ściany w spe­lu­nach, w któ­rych Sto­nesi grali wy­stępy na roz­grzewkę, upi­ja­łem się na sta­dio­nach pod go­łym nie­bem, ki­ma­łem w ho­te­lo­wych lobby i w gar­de­ro­bach, sta­łem obok gło­śnika na skraju sceny, kiedy ze­spół grał bisy. Oglą­da­łem mój kraj oczami gwiazd rocka, lot­ni­ska i mia­sta sta­wały się nie­wy­raźną plamą — li­czył się tylko na­stępny kon­cert. Sie­dzia­łem obok Ke­itha Ri­chardsa w pry­wat­nym sa­mo­lo­cie Sto­ne­sów, wy­głu­pia­łem się z Mic­kiem Jag­ge­rem, który na­śmie­wał się z mo­jej fry­zury, kiedy mia­łem dłu­gie włosy, i na­śmie­wał się z niej jesz­cze bar­dziej, kiedy były krót­kie. Roz­ma­wia­łem z Char­liem Wat­t­sem o No­wym Or­le­anie i woj­nie se­ce­syj­nej, a po­tem sie­dzia­łem w jego po­koju i słu­cha­li­śmy jazzu. Pi­łem whi­skey z Ro­nem Wo­odem i Bob­bym Key­sem, kiedy do­wie­dzieli się, że pia­ni­sta Nicky Hop­kins, ich przy­ja­ciel i współ­pra­cow­nik, wła­śnie zmarł w Na­shville. Keys skrzy­wił się, wy­pił na raz szklankę jacka da­nielsa, a jego oczy za­szły łzami.

W No­wym Jorku no­co­wa­li­śmy pięć­dzie­siąt prze­cznic od mo­jego miesz­ka­nia, ale od po­przed­niego ży­cia dzie­liły mnie już setki ki­lo­me­trów. Mi­nęło lato, na­de­szła je­sień. Man­hat­tan lśnił, a aleje cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. Spę­dzi­łem długi dzień w Ra­dio City, pa­trząc, jak Sto­nesi ro­bią próbę przed galą MTV Vi­deo Mu­sic Awards. Ich wy­stęp miał pod­bić sprze­daż Vo­odoo Lo­unge, ale dla mu­zy­ków to był szybki nu­me­rek mię­dzy gdzieś tam a gdzie in­dziej, zu­peł­nie taki sam jak wszyst­kie po­przed­nie. Na­wet nie wró­ci­łem do miesz­ka­nia, nie wi­dzia­łem się ze zna­jo­mymi. Cyrk za­trzy­mał się w moim mie­ście, ale ja już by­łem od­mie­niony, zro­dzi­łem się na nowo dzięki bli­sko­ści naj­lep­szych po­ły­ka­czy mie­czy, akro­ba­tów i naj­więk­szych dzi­wo­lą­gów na świe­cie.

Za­miast wró­cić na chwilę do sta­rego ży­cia, prze­sia­dy­wa­łem z ze­spo­łem, krę­ci­łem się za ku­li­sami i słu­cha­łem, jak Ke­ith Ri­chards i Ron Wood przy­gry­wają so­bie na gi­ta­rach ka­wałki Hanka Wil­liamsa. Sie­dzia­łem na pu­stej wi­downi, kiedy Mick Jag­ger wił się jak wąż mię­dzy fo­te­lami, gra­jąc na har­mo­nijce mię­si­ste in­tro do Love Is Strong.Po dro­dze do gar­de­rób od­by­łem roz­mowę jesz­cze waż­niej­szą niż spo­tka­nie z dzie­ciń­stwa z Joem Di­Mag­gio tuż przed me­czem old­bo­jów („Czy wy, skur­wy­syny, nie wi­dzi­cie, że je­stem goły?” — krzyk­nął Yan­kee Clip­per do dzien­ni­ka­rzy). Za ku­li­sami ja i Jag­ger wpa­dli­śmy na Bruce’a Spring­ste­ena, który spoj­rzał na nas po­dejrz­li­wie. To samo wi­dzia­łem w oczach obroń­ców z prze­ciw­nych dru­żyn w li­ceum. Po­mru­czeli do sie­bie, wy­mie­nili się uwa­gami. Mick przed­sta­wił mnie jako „do­brego zna­jo­mego”. Kiedy od­cho­dzi­li­śmy, wzru­szył nie­win­nie ra­mio­nami i wy­szep­tał coś w stylu:

— Wiesz, Bruce daje bar­dzo dłu­gie kon­certy.

Po tym wy­stę­pie Vir­gin Re­cords zor­ga­ni­zo­wało dla Sto­ne­sów im­prezę w ho­telu Four Se­asons na 57. ulicy. Jesz­cze o pół­nocy miej­sce świe­ciło pust­kami, ale o dru­giej było już pełno lu­dzi. Po­ja­wiły się gwiazdy rocka, które kie­dyś pa­trzyły na mnie z pla­ka­tów roz­wie­szo­nych w moim po­koju. Mu­zyka, skóry, pod­ma­lo­wane oczy, wy­so­kie ob­casy — i gin.

Rzecz­nik pra­sowy Micka po­wie­dział mu, że Ste­ven Ty­ler chciał so­bie zro­bić z nim zdję­cie — „tylko ich dwóch”.

— I co my­ślisz? — za­py­tał Jag­ger.

— Mo­żesz to prze­ga­pić — od­parł rzecz­nik. — Ty­ler chce, żeby lu­dzie my­śleli, że Ae­ro­smith są na tym sa­mym po­zio­mie co Sto­nesi, no ale Mick, daj spo­kój.

Póź­niej prze­szedł do ar­ty­kułu z „New York Post” o tym, że człon­ko­wie ze­społu za­częli się de­pi­lo­wać wo­skiem. Au­torką była dzien­ni­karka, która pi­sała o Sto­ne­sach od wielu lat.

— Cie­szyła się do­stę­pem — po­wie­dział rzecz­nik. — Zo­ba­czymy, jak jej się bę­dzie po­do­bało bez niego.

Je­den z lu­dzi Sto­ne­sów po­pchnął mnie na ścianę i za­py­tał, czy chcę „iść na górę i spa­lić jo­inta”.

Kiedy się wy­my­ka­li­śmy, spo­strze­głem, że ota­cza mnie roc­kan­drol­lowa ary­sto­kra­cja: Steve Win­wood z Traf­fic i Jim Ca­paldi, ich per­ku­si­sta, a do tego Ron Wood i Ke­ith Ri­chards. I cho­ciaż każdy miał wła­sną toż­sa­mość, wy­da­wało się, że twarz jest wspólna — zmarsz­czona i po­bita, sty­rana jak skó­rzana kurtka, tak ska­to­wana, że w pe­wien spo­sób piękna. Kie­dyś je­den sta­rzec przy­pa­trzył się Jag­ge­rowi i po­wie­dział: „Masz wię­cej zmarsz­czek niż ja”. „To od śmie­chu” — od­parł Mick. Fa­cet się za­śmiał: „Nic nie jest aż tak śmieszne”.

Ale nie miał ra­cji — coś było, a kon­kret­niej ka­wał, jaki to po­ko­le­nie rock­ma­nów wy­wi­nęło lo­sowi, który szy­ko­wał im ży­cie w ci­chej roz­pa­czy, pracę w fa­bryce lub fir­mach ubez­pie­cze­nio­wych, ale w końcu uczy­nił ich śre­dnio­wiecz­nymi ksią­żę­tami w sur­du­tach ze sprzącz­kami — i dał im ży­wot od wie­ków do­stępny tylko roz­pust­nej eli­cie.

Każdy z męż­czyzn z tego kręgu ema­no­wał ener­gią i zmę­czoną chwałą — pili za dużo, za mało spali, mó­zgi mieli po­pa­lone, sę­kate palce, ale mój Boże, jak oni grali. Byli ostat­nimi z wiel­kich gwiazd rocka, przed­sta­wi­cie­lami ga­tunku, który szedł śla­dem śnież­nej pan­tery — ku wy­gi­nię­ciu. Ci, któ­rzy jesz­cze żyli, byli bez­cenni i uni­kalni, ni­czym re­li­kwie daw­nej re­li­gii. Byli wspo­mnie­niem cza­sów, kiedy mu­zyka była naj­waż­niej­sza — kiedy wie­rzyło się, że nowy al­bum nada wszyst­kiemu sens. Męż­czyźni z tego kręgu byli uoso­bie­niem tej wiary, bo­ha­te­rami, któ­rzy za­częli re­wo­lu­cję i po­zo­stali jej wierni do końca. Stali tak, pili i się śmiali, opo­wia­dali spro­śne ka­wały.

— A zna­cie ten o pia­ni­ście, który grał ka­wałki swo­jemu pro­du­cen­towi? — za­py­tał Ca­paldi. — Gra dwa piękne nu­mery i mówi: „Pierw­szy ma ty­tuł Mam du­żego fiuta, a drugi Mój pe­nis jest ogromny”. Po­tem wy­cho­dzi do ła­zienki. Kiedy wraca, pro­du­cent mówi: „Masz roz­pięty roz­po­rek, fiut ci wy­staje”. A pia­ni­sta na to: „A tak, do­bre ka­wałki, oba moje”.

Ri­chards od­chy­lił się do tyłu i ryk­nął:

— Oba moje!

Kiedy się śmiali — wtedy do mnie do­tarło. Za­wsze czu­łem, że gdzieś są lu­dzie, któ­rzy ba­wią się le­piej ode mnie. Wie­rzy­łem, że gdzieś trwa lep­sza im­preza. I tak było! Zna­la­złem ją! Nie mu­sia­łem już spraw­dzać SMS-ów, pa­trzeć lu­dziom przez ra­mię i za­sta­na­wiać się, gdzie po­wi­nie­nem iść. By­łem na naj­lep­szej im­pre­zie na świe­cie. Pierw­szy raz w ży­ciu by­łem do­kład­nie tam, gdzie chcia­łem być.

— A ty? Znasz ja­kiś ka­wał? — za­py­tał Ca­paldi.

Od­po­wie­dzia­łem, że nie znam, bo pod wie­loma wzglę­dami je­stem po­zba­wiony po­czu­cia hu­moru.

Steve Win­wood spoj­rzał na mnie, pierw­szy raz na­prawdę mi się przy­glą­da­jąc. Był le­gendą bry­tyj­skiego rocka, twórcą Back in the High Life Again i Hi­gher Love, a jesz­cze przed­tem li­de­rem Spen­cer Da­vis Group, Blind Fa­ith i Traf­fic. Miał czter­dzie­ści sześć lat, po­tar­gane włosy i zmę­czoną twarz. Kiedy po­wie­dzia­łem mu, że pra­cuję dla „Rol­ling Stone”, jego prze­szy­wa­jące oczy na­brały oskar­ży­ciel­skiego wy­razu.

— Wiesz co, gnój z cie­bie — po­wie­dział na­gle. — Pie­przona gnida. Od wielu lat chcia­łem ci to po­wie­dzieć, no i pro­szę! Ty wredny skur­wy­sy­nie!

— Ste­vie, znasz tego dzie­ciaka? — za­py­tał za­sko­czony Ron Wood.

— Że­byś wie­dział, ten fiut zje­chał każdy mój so­lowy al­bum. Co, my­ślisz, że po Traf­fic nie ma ży­cia? — cią­gnął Win­wood. — Co mam zro­bić, po­ło­żyć się do trumny i umrzeć, skoro ze­spół mi się roz­padł? Nie wy­ki­tuję spe­cjal­nie dla cie­bie. Nie, nie umrę, że­byś się cie­szył.

Za­pa­dła nie­zręczna ci­sza, a po­tem wszy­scy wy­bu­chli śmie­chem, na­wet bar­dziej niż po „oba moje!”. Ke­ith zła­pał mnie za ra­mię i po­wie­dział:

— Ste­vie, wa­riat je­steś. Kurwa, ty mó­wisz o sie­dem­dzie­sią­tym czwar­tym. Dzie­ciak miał sześć lat! Co on może wie­dzieć o Traf­fic?

— Ty ro­zu­miesz, że „Rol­ling Stone” to ma­ga­zyn, a nie osoba? — za­py­tał Wood.

Wtedy prze­ży­łem dru­gie ob­ja­wie­nie. Czas za­wsze bę­dzie nas dzie­lił, mnie i tych fa­ce­tów, i całe ich po­ko­le­nie. Wszystko mnie omi­nęło. 1964, 1969, 1972 — to były lata, które coś zna­czyły, a ja uro­dzi­łem się za późno. Co­kol­wiek się stało, już było po wszyst­kim. Całe ży­cie będę pró­bo­wał się do­stać na tę im­prezę, ale kiedy w końcu mi się uda, wszy­scy będą już sta­rzy. Spóź­nial­stwo — to wła­śnie przy­tra­fia się młod­szym bra­ciom i sio­strom, sy­nom i cór­kom sta­rych ro­dzi­ców, trze­cim dzie­ciom, które zja­wiają się w samą porę, żeby zo­ba­czyć pety pły­wa­jące w ostat­nim drinku. Wła­śnie to de­fi­niuje moje po­ko­le­nie. Oszu­kali nas. Przy­szli przed nami, ci bo­ome­rzy, i zu­żyli wszyst­kie za­soby, wy­su­szyli do cna każde źró­dło za­bawy. Po nas zja­wili się mi­le­nialsi, dzieci bo­ome­rów, któ­rzy uczy­nili świat wir­tu­al­nym i ozię­błym. Kon­su­mu­jąc swoją mło­dość, bo­ome­rzy w pew­nym sen­sie skon­su­mo­wali też na­szą. Prze­sa­dzili — żyli tak in­ten­syw­nie, że dla nas nie zo­stało nic, poza opo­wia­da­niem ich hi­sto­rii.

Czas od­se­pa­ro­wał mnie od Sto­ne­sów, ale też coś mi dał — dy­stans. Kto zjawi się na sa­mym końcu, może opo­wie­dzieć wszystko. Rock and roll to coś wię­cej niż mi­lion ga­ra­żo­wych ka­pel, wię­cej niż li­sty prze­bo­jów, przed­sta­wi­ciele działu A&R i wy­twór­nie pły­towe. To po­stawa i cała epoka. Sto­nesi byli naj­lep­szym ze­spo­łem tej ery, w pe­wien spo­sób je­dy­nym, który na­prawdę się li­czył. Byli czymś pier­wot­nym i osta­tecz­nym, ka­pelą, która mo­gła re­pre­zen­to­wać je wszyst­kie. Opo­wia­da­jąc o nich, opo­wiada się całą hi­sto­rię. Ale by to zro­bić, trzeba mieć dy­stans. Trzeba znać ko­niec, by zro­zu­mieć po­czą­tek. Trzeba wi­dzieć zmierzch, mo­ment, kiedy pla­neta We­nus staje się wi­doczna na wscho­dzie. Oto opo­wieść o bo­ome­rach we­dług po­ko­le­nia X. Sto­nesi są w niej jak po­ciąg su­nący do­liną. Wi­dzę każdy wa­gon, pierw­szy i ostatni, po­czą­tek i ko­niec składu, który robi się co­raz mniej­szy, w miarę jak się od­dala.

By­łem z ze­spo­łem w kilku tra­sach, naj­pierw jako dzien­ni­karz „Rol­ling Stone”, póź­niej jako współ­pra­cow­nik Micka Jag­gera przy pi­sa­niu sce­na­riu­sza. Pra­co­wa­li­śmy wraz z Mar­ti­nem Scor­sese nad se­ria­lem o fa­ce­cie z fik­cyj­nej wy­twórni pły­to­wej, któ­rego wzlot i upa­dek miały od­da­wać du­cha epoki. Zna­łem opo­wie­ści z pierw­szej ręki i mo­głem te­sto­wać po­my­sły na naj­lep­szym front­ma­nie na świe­cie, cho­ciaż Jag­ger zwy­kle po­mniej­sza swoją rolę. Brzy­dzi się po­kusą ro­bie­nia z pio­sen­ka­rzy bo­gów, jakby wciąż my­ślał o tym, co spo­tkało Johna Len­nona. Jed­nak oczy­wi­stym fak­tem jest, że przez pe­wien czas Sto­nesi byli awan­gardą — i wła­śnie to jest jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych Jag­ger trzyma ję­zyk za zę­bami. Gdy żyje się bez­czel­nie, le­piej się tym nie chwa­lić. Z cza­sem stało się dla mnie ja­sne, że to, co za­częło się jako ar­ty­kuł do ma­ga­zynu, prze­ro­dziło się w coś wię­cej — pa­no­ra­miczną opo­wieść i ob­se­sję. Sagę, w któ­rej grupka mu­zy­ków re­pre­zen­tuje tę­sk­noty ca­łego spo­łe­czeń­stwa.

Za­czą­łem szu­kać świad­ków, któ­rzy mo­gliby wy­peł­nić luki, wy­ja­śnić za­gadki, do­dać ko­lo­rytu. Zna­la­złem ko­le­gów i przy­ja­ciół ze­społu, ich kon­ku­ren­tów, idoli, pre­kur­so­rów, pro­du­cen­tów i dźwię­kow­ców, kum­pli od ćpa­nia i po­ma­gie­rów, go­ści od na­grań, dziew­czyny na jedną noc i nie­ślubne żony. Czy­ta­łem wspo­mnie­nia i bio­gra­fie. Było już kil­ka­dzie­siąt, może i setki ksią­żek. Dla każ­dego, kto spę­dził tro­chę czasu ze Sto­ne­sami — na­wet je­śli trwało to chwilę — było to naj­bar­dziej in­ten­sywne do­świad­cze­nie w ży­ciu. Obej­rza­łem filmy do­ku­men­talne i w kółko słu­cha­łem płyt. Oglą­da­łem zdję­cia — Sto­nesi byli wśród naj­czę­ściej fo­to­gra­fo­wa­nych osób w XX wieku. Od­wie­dzi­łem miej­sca, które wpły­nęły na ich hi­sto­rię: domy, w któ­rych Mick i Ke­ith do­ra­stali w Dart­ford; pub, w któ­rym da­wali pierw­sze wy­stępy; miesz­ka­nie, w któ­rym bie­do­wali pew­nej mroź­nej zimy; klub w Rich­mond, w któ­rym stali się sen­sa­cją; szpa­ner­skie apar­ta­menty i po­sia­dło­ści, które ku­pili, kiedy od­nie­śli suk­ces; Olym­pic Stu­dios w Bar­nes, wy­twór­nię Chess Re­cords w Chi­cago; miej­sce kon­certu w Al­ta­mont; re­zer­wat Jo­shua Tree Na­tio­nal Park; willę we Fran­cji, w któ­rej na­grali swój naj­lep­szy al­bum; kli­nikę w Szwaj­ca­rii, w któ­rej Ke­ith Ri­chards uwol­nił się od he­ro­iny. Wszę­dzie mia­łem w gło­wie te same py­ta­nia: dla­czego ta mu­zyka jest ważna? Dla­czego przy­gody Sto­ne­sów, te hi­sto­rie ni­czym z te­le­no­weli, wciąż fa­scy­nują? Czy rock and roll może zba­wić du­szę? Czy jest w swo­jej isto­cie re­li­gią? A je­śli tak, to dla­czego po­szedł drogą zo­ro­astry­zmu? Po­win­ni­śmy czcić ży­cie czy prze­sła­nie? Czy można ze­sta­rzeć się z god­no­ścią?

Tego wie­czoru na im­pre­zie w 1994 roku Sto­nesi wy­da­wali mi się de­ka­denccy. Byli ze­spo­łem zło­tych prze­bo­jów, a w tym przy­padku cho­dzi nie tyle o bio­lo­giczny wiek, ile o du­cha. A Sto­nesi stali się prze­wi­dy­walni. In­wen­cja od­dała pole po­wta­rzal­no­ści. Ro­bili to, co ro­bili, bo tak było za­wsze. Na po­czątku ko­pio­wali czar­nych mu­zy­ków. Na końcu uda­wali sa­mych sie­bie. Mimo to na­wet na naj­bar­dziej wy­mę­czo­nych kon­cer­tach, gra­nych przed naj­bar­dziej zbla­zo­waną pu­bliką, wciąż można było od czasu do czasu, cho­ciażby przez mo­ment, doj­rzeć prze­błysk tego, czym kie­dyś byli: pul­su­jącą ryt­mem re­wo­lu­cją na dzie­sięć rąk i cztery akordy.

Roz­dział 2.

Dzwo­nek i pla­kat

Kiedy mia­łem dzie­sięć lat, mój brat po­szedł do nieba. Do­ko­nał tego, prze­no­sząc się z dru­giego pię­tra na­szego domu na wy­ło­żone wło­cha­tym dy­wa­nem pod­da­sze z klep­kami na ścia­nie. To pod­da­sze było dla mnie ni­czym ru­bieże. Nie obo­wią­zy­wała na nim ci­sza nocna ani inne re­guły. Cho­ciaż mia­łem za­kaz tam wcho­dzić, cza­sami sta­łem u dołu scho­dów, słu­cha­jąc mu­zyki wy­do­by­wa­ją­cej się z gło­śni­ków, wo­ofe­rów, te­ete­rów, wzmac­nia­czy i subów — i gra­mo­fonu. Raz, sto­jąc za ple­cami ojca, który po­szedł na górę uświa­do­mić bratu, że jed­nak nie jest po­nad wszelką wła­dzą, mo­głem przyj­rzeć się jego sprzę­towi dłu­żej.

Kiedy ta łajza ku­piła so­bie ma­gne­to­fon Na­ka­mi­chi?

Wcze­śniej wi­dzia­łem ten mo­del w skle­pie ze sprzę­tem ste­reo w cen­trum han­dlo­wym, co le­dwo się li­czy. Mieli tam po­miesz­cze­nie wy­peł­nione rze­czami tań­szych ma­rek i sprzę­ci­kiem dla dzieci, ale da­lej, za szybą, mie­ściło się sank­tu­arium dla tych, któ­rzy po­sie­dli wie­dzę i zro­zu­mie­nie. W tam­tej sali, w epi­cen­trum środka, była jesz­cze jedna salka, długi po­kój zwany „ja­jem do od­słu­chu”, gdzie wci­śnięty mię­dzy ściany gło­śni­ków klient mógł w po­wa­dze ostatni raz po­słu­chać, za­nim do­kona za­kupu. Pew­nego po­po­łu­dnia, na chwilę przed do­bi­ciem trans­ak­cji, usia­dłem w jaju, a gło­śniki, które wkrótce miały na­le­żeć do mojego brata, krzy­czały pio­senkę uznaną przez sprze­dawcę za wła­ściwą do „de­mon­stra­cji moż­li­wo­ści sprzętu”: Life’s Been Good Jo­ego Wal­sha, pusz­czone na full. Nar­ko­tyczna so­lówka na gi­ta­rze roz­cho­dziła się po mnie ni­czym grypa.

Na ogół mo­głem się cie­szyć ste­reo mo­jego brata tylko na od­le­głość, zwy­kle sły­sząc je­dy­nie dud­nie­nie basu lub krzyk roc­ko­wego boga, który wła­śnie wcho­dził z im­pe­tem w kul­mi­na­cyjną część bal­lady. Jed­nak pew­nego dnia dziwny rytm do­tknął cze­goś głę­boko we mnie — cze­goś, czego ist­nie­nia nie by­łem świa­domy. Le­ża­łem na łóżku i usły­sza­łem dzwo­nek, a po­tem brzdę­ka­nie gi­tary. Wsta­łem i pod­sze­dłem pod schody. Za­kra­dłem się, otwo­rzy­łem drzwi i zo­ba­czy­łem sto­lik za­sta­wiony bu­tel­kami po pi­wie, na­sta­wioną płytę i roz­świe­tlony sprzęt ste­reo. Mój brat sie­dział w fo­telu, głowę miał od­rzu­coną do tyłu, oczy za­mknięte. Na ścia­nie za nim wi­siał pla­kat. W ja­kiś spo­sób wie­dzia­łem, że są na nim lu­dzie od­po­wie­dzialni za tę pio­senkę, Honky Tonk Wo­men.Przez mo­ment wy­da­wało mi się, że to wła­śnie oni ją te­raz grają, jakby mu­zyka do­by­wała się ze zdję­cia ze­społu — na któ­rym wy­glą­dali do­kład­nie tak, jak po­winna pre­zen­to­wać się ka­pela. Sto­nesi w Pa­ryżu, oko­lice 1976 roku. Jag­ger z przodu, prze­wo­dzący swoim ko­man­do­som pod­czas noc­nej eska­pady. Na kon­cer­tach jest szybki jak ko­li­ber, nie da się mu przyj­rzeć, ale na pla­ka­cie jest przy­szpi­lony, ni­czym okaz do ba­dań. Był wtedy jed­no­cze­śnie gro­te­skowy i przy­stojny, z prze­sa­dzo­nymi ry­sami na­sto­latka, który jesz­cze nie do­rósł do wła­snej twa­rzy. Za nim stał Ri­chards w spodniach w pa­ski i zwiew­nej ko­szuli roz­pię­tej do czwar­tego gu­zika. Grał i pa­trzył w dół, wi­dać było jego dłu­gie i czarne rzęsy. Bill Wy­man, ba­si­sta, stał obok per­ku­si­sty, Char­liego Wat­tsa, który uśmie­chał się za­wa­diacko. Wszy­scy mu­zycy byli ści­śnięci na nie­wiel­kiej prze­strzeni, co przy­wo­dziło na myśl uło­że­nie pa­sów i wa­łów sil­nika. Praw­dziwy ze­spół. To mnie tra­fiło. Nie wy­prze­dane sta­diony ani prze­boje, ale pię­ciu fa­ce­tów, któ­rzy ra­zem grają i są jak ro­dzina lub ja­kaś banda. Nie umia­łem wy­obra­zić so­bie lep­szego losu — ode­pchnąć na bez­pieczną od­le­głość szkołę, ro­dzi­ców i do­ro­słość. Grupa ko­le­gów, któ­rzy za­częli jako dzieci i byli ra­zem już za­wsze. Wtem sta­nął nade mną brat i ka­zał mi wyjść — ale było za późno. Strzała już mnie ubo­dła.

Przed­tem mu­zyka była je­dy­nie tłem mo­jego ży­cia, jego ta­petą. Gdyby byli na niej klauni, może bym spoj­rzał. W prze­ciw­nym ra­zie — nie za­uwa­ża­łem jej, chyba że oj­ciec gło­śno pusz­czał w swoim se­da­nie de ville Franka Si­na­trę — Nice ‘n’ Easy, Come Fly with Me. Za­nim skoń­czy­łem osiem lat, wie­rzy­łem, że My Way jest na­szym na­ro­do­wym hym­nem, bo tak wła­śnie mówi Si­na­tra na pły­cie The Main Event:„Pa­nie i pa­no­wie, te­raz za­śpie­wam nasz hymn na­ro­dowy, ale nie mu­si­cie wsta­wać”. Pierw­szą pio­senką, którą po­ko­cha­łem, był Rhi­ne­stone Cow­boy. Naj­pierw usły­sza­łem, jak Glen Camp­bell śpiewa ją w ra­diu, a po­tem za­czą­łem od­kła­dać, żeby ku­pić so­bie sin­giel. Czu­purne uża­la­nie się nad sobą, ta­nie brzmie­nie i li­cha od­święt­ność. Kiedy ktoś po­trak­to­wał mnie źle, za­my­ka­łem się w po­koju i za­czy­na­łem ko­lejną se­sję te­ra­pii. I’ve been wal­kin’ these stre­ets so long, sin­gin’ the same old song, I know every crack in these dirty si­de­walks of Broad­way (Prze­mie­rzam te ulice od lat, nu­cąc wciąż tę samą me­lo­dię… Znam każdą wy­rwę tych brud­nych chod­ni­ków Broad­wayu).

Jak każdy, prędko od­na­la­złem drogę do Be­atle­sów. To był 1977 lub 1978 rok, już po tym, jak ze­spół się roz­padł. Można było ich słu­chać z peł­nym za­ufa­niem. Nie trzeba było się mar­twić, że na­grają słabą płytę. Już było po wszyst­kim — go­towe i skoń­czone. Pa­mię­tam, że mo­jemu ta­cie nie po­do­bało się Here Co­mes the Sun. „Gdyby słońce na­prawdę przy­było — po­wie­dział — spa­li­łoby nas w se­kundę”. W Be­atle­sach było jed­nak coś iry­tu­jąco za­cho­waw­czego. Ko­ja­rzyli się z bab­ci­nymi oku­la­rami i zna­kiem po­koju. Mia­łem już za sobą pierw­sze wy­cieczki do sklepu mu­zycz­nego, ro­dzin­nego in­te­resu pro­wa­dzo­nego przez Wally’ego Kinga, zrzę­dli­wego dziadka, który otwie­rał ten przy­by­tek jesz­cze w cza­sach par­ty­tur. Od wielu lat Wally ofe­ro­wał tę samą pro­mo­cję: przy za­ku­pie po­wy­żej sied­miu do­la­rów do­rzu­cał drumlę, ten bla­szany in­stru­men­cik, który trzyma się mię­dzy zę­bami i trąca pal­cami. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych nie­które dziel­nice mo­jego mia­sta w Il­li­nois przy­po­mi­nały Ap­pa­la­chy — dzie­ciaki z pu­stym wzro­kiem ku­cały gdzie po­pad­nie i brzdą­kały.

Moja pierw­sza sa­mo­dzielna wy­cieczka do sklepu była próbą ognia. Mie­sią­cami bła­ga­łem brata, by ob­da­rzył mnie mu­zycz­nym za­ufa­niem. Chcia­łem prze­sia­dy­wać ze star­szymi dzie­cia­kami, słu­chać, roz­pra­wiać, teo­re­ty­zo­wać. Pew­nego dnia zro­bił mi test. Wci­snął w moją rękę dzie­się­cio­do­la­rowy bank­not i po­wie­dział:

— Idź do Wally’ego Kinga i kup nowy al­bum Kan­sa­sów, ten z Dust in the Wind. Po­słu­chamy ra­zem na pod­da­szu.

Prze­rzu­ca­łem płyty dwa­dzie­ścia mi­nut, aż wresz­cie po­sze­dłem do sta­ruszka, by po­pro­sić o po­moc. Wy­jął spod lady to­misz­cze, prze­rzu­cił kilka kar­tek, sku­pił wzrok. Zna­lazł na li­ście płytę Kan­sa­sów i zdję­cie okładki: spa­da­jący z wo­do­spadu sta­tek.

— Sprze­da­li­śmy — po­wie­dział Wally. — Ale coś ci po­każę.

Wy­cią­gnął ze sterty inną płytę i przy­ło­żył ją do okładki Kan­sa­sów.

— Ten al­bum też ma wo­do­spad — rzekł. — Sam zo­bacz. Pra­wie iden­tyczny. Twój brat się nie zo­rien­tuje.

— Czyja to płyta?

— Je­go­mość na­zywa się Slim Whit­man — od­parł Wally. — Zje­chał cały świat, śpie­wa­jąc z gi­tarą i gra­jąc piękne ka­wałki co­un­try, co, je­śli się za­sta­no­wić, jest pięk­nym ży­ciem dla pie­śnia­rza. Je­dy­nym słusz­nym. Prawdę mó­wiąc, pod­czas tych wszyst­kich po­dróży pew­nie od­wie­dził też Kan­sas, i to nie raz, a kil­ka­dzie­siąt razy. Sam wi­dzisz, hi­sto­ria tego dru­giego ze­społu, tych chłop­ców od Dust in the Wind, za­wiera się w pe­wien spo­sób w hi­sto­rii o wiel­kim Sli­mie Whit­ma­nie. Jak mó­wię, twój brat się nie zo­rien­tuje.

Kiedy da­łem płytę bratu, obej­rzał ją i wes­tchnął. Gdyby był moim oj­cem, pew­nie na­zwałby mnie przy­głu­pem. Od­dał mi al­bum i po­wie­dział:

— Wi­sisz mi pią­taka.

To była moja pierw­sza lek­cja na te­mat róż­nicy mię­dzy do­brą a złą mu­zyką, mię­dzy ide­alną pio­senką, która jest jak niebo na dzie­sięć mi­nut przed zmierz­chem, a pio­senką, od któ­rej ciało prze­cho­dzi chłodny dreszcz, jak pod­czas bu­rzy we wtor­kowe po­po­łu­dnie.

Póź­niej już się przy­go­to­wy­wa­łem, za­po­zna­wa­łem z li­te­ra­turą, wcho­dzi­łem w ten nowy świat za­ku­pów z chłod­nym na­my­słem. Pierw­szym praw­dzi­wym al­bu­mem, który ku­pi­łem, była skła­danka Smash Hits Ji­miego Hen­drixa, którą po­ło­ży­łem na wierz­chu mo­jej sterty dzie­cię­cych płyt jak setkę na kupce jed­no­do­la­ró­wek. Przez pe­wien czas by­łem za­wie­szony mię­dzy dwoma świa­tami — dzie­ciń­stwem i doj­rze­wa­niem. Wszystko się zmie­niło, kiedy usły­sza­łem Honky Tonk Wo­men. Dzwo­nek, który za­czyna tę pio­senkę, był jak wo­ła­nie mu­ezina wpro­wa­dza­jące mnie w nowe ży­cie. Sta­łem się roc­kan­drol­lo­wym mo­no­te­istą. La­tami wie­rzy­łem tylko w je­den ze­spół, Rol­ling Sto­ne­sów. Ich mu­zyka przy­wo­dziła na myśl nie­bez­pieczny świat nar­ko­ty­ków, al­ko­holu i in­nych grze­chów. Nie mo­głem się do­cze­kać, aż tego wszyst­kiego spró­buję.

Moja ko­lek­cja za­częła się od En­gland’s Ne­west Hit Ma­kers, pierw­szej płyty Sto­ne­sów, którą wy­dali w USA. Okładka jest pro­sta, su­rowa. Pięć twa­rzy: Mick, Ke­ith, Char­lie, Bill i Brian Jo­nes, ten piękny blon­dy­nek. Je­śli zo­ba­czysz ta­kiego mię­dzy bru­ne­tami, módl się za niego, bo to on bę­dzie ofiarą. To byli wcze­śni Sto­nesi; więk­szość ka­wał­ków to co­very: Not Fade Away, I Just Want to Make Love to You, I’m a King Bee. Wy­róż­niało je brzmie­nie, jego ener­gia — gi­ta­rowe par­tie Briana Jo­nesa i prze­wodni rytm Ke­itha Ri­chardsa. Naj­lep­sze pio­senki mru­czą jak sil­nik, są ni­czym ma­szyna su­nąca po­śród ciem­nej nocy. Ho­nest I Do, Lit­tle by Lit­tle, Ca­rol — te utwory spra­wiały, że czu­łem się po do­ro­słemu zgorzk­niały. Przez nie chcia­łem mieć wię­cej płyt. To stało się ru­tyną: od­kła­da­łem pią­taka, sze­dłem do Wally’ego Kinga i ku­po­wa­łem al­bum Sto­ne­sów.

Kiedy wy­czer­pa­łem za­soby Wally’ego, roz­sze­rzy­łem za­kres po­szu­ki­wań, ty­pu­jąc sklepy w oko­licy, aż w końcu za­pu­ści­łem się do cen­trum Chi­cago. Kiedy mia­łem dwa­na­ście lat, moja we­wnętrzna mapa po­zna­czona była skle­pami mu­zycz­nymi: Re­cord City w Sko­kie, Vin­tage Vi­nyl w Evan­ston. W wolne dni mó­wi­łem ro­dzi­com, że idę do mo­jego ko­legi Marka, a po­tem je­cha­łem do mia­sta. Przez okno z tyłu au­to­busu pa­trzy­łem, jak pod­miej­skie traw­niki za­mie­niają się w be­ton. W Evan­ston prze­sia­da­łem się do miej­skiego po­ciągu li­nii L, który wił się mię­dzy po­kry­tymi as­fal­tem da­chami i apar­ta­men­tow­cami, su­nąc pod nie­bem tak nie­bie­skim, aż bo­lało. Wy­sia­da­łem nie­da­leko Uni­wer­sy­tetu Loy­oli, sze­dłem jesz­cze ka­wa­łek, wcho­dzi­łem po scho­dach, przez drzwi — nie­ozna­czone, jak te, które pro­wa­dziły do ukry­tych ba­rów z cza­sów pro­hi­bi­cji — i tra­fia­łem do sklepu Ro­und Re­cords. Ka­no­niczny ka­ta­log mia­łem już za sobą, więc do­sze­dłem do etapu ży­cia, w któ­rym po­luje się na bo­otlegi. Nie­które nie­ofi­cjalne na­gra­nia kon­cer­tów Sto­ne­sów były wy­ra­fi­no­wa­nymi pro­duk­cjami, miały okładki i opisy, ale więk­szość to była ama­torka, ta­śmy na­grane przez ja­kie­goś typa w pięt­na­stym rzę­dzie, sły­chać było ga­da­nie mię­dzy ka­wał­kami. Te na­gra­nia były na ogół bez­war­to­ściowe, ale od czasu do czasu na­tra­fiało się na pio­senkę, którą grali rzadko, ja­kiś ra­ry­tas. Uczu­cie tam­tego triumfu po­rów­ny­walne było do tego, które może od­czu­wać my­śliwy po ustrze­le­niu wiel­kiej zwie­rzyny. Im bar­dziej nie­praw­do­po­dobne było zna­le­zi­sko, tym więk­sza sa­tys­fak­cja. To była przy­goda, którą póź­niej uni­ce­stwiły Na­pster, YouTube, Go­ogle i So­nos, gdzie wszystko jest pod no­sem, za­wsze do­stępne. Biedni mi­le­nialsi! Ni­gdy nie po­znają emo­cji to­wa­rzy­szą­cych od­kry­ciu na­gra­nia kon­certu Sto­ne­sów na Eel Pie Is­land z 1964 roku; nie ze­tkną się z za­po­mnianą sztuką kom­po­no­wa­nia skła­da­nek, nie za­znają tych bło­gich go­dzin spę­dzo­nych na wy­my­śla­niu ide­al­nej li­sty pio­se­nek.

Kto na­prawdę zła­pie bak­cyla, ten szybko się prze­kona, że słu­cha­nie Sto­ne­sów to za mało. Chce się wieść ta­kie ży­cie, stać się mu­zyką. W za­leż­no­ści od tem­pe­ra­mentu jest się Mic­kiem, Char­liem, Ke­ithem lub Bil­lem. Bę­dzie się su­nęło szkol­nym ko­ry­ta­rzem ni­czym Jag­ger lub zrzu­cało z sie­bie mło­dzień­cze smutki z non­sza­lan­cją Ri­chardsa. Dla mnie re­zul­ta­tem tego wszyst­kiego były wy­stępy na szkol­nych prze­glą­dach ta­len­tów. W 1981 i 1982 roku prze­bra­li­śmy się z ko­le­gami za Sto­ne­sów i za­gra­li­śmy w au­dy­to­rium — mie­li­śmy na tyle umie­jęt­no­ści, by co roku uczyć się jed­nej pio­senki. Wy­sze­dłem w prze­bra­niu Ke­itha, w ko­szuli z ce­ki­nami mo­jej sio­stry. Za­pa­li­łem pa­pie­rosa, za­cią­gną­łem się, a po­tem strze­li­łem nim w tłum szó­sto­kla­si­stów.

To w tam­tym roku wresz­cie zo­ba­czy­łem Sto­ne­sów na kon­cer­cie, na sta­dio­nie Ro­se­mont Ho­ri­zon, nie­da­leko lot­ni­ska O’Hare’a. To był mój pierw­szy praw­dziwy kon­cert — ależ piękny po­czą­tek! Pro­mo­wali al­bum Tat­too You.Pa­mię­tam wy­cze­ki­wa­nie, aż wyjdą, okrzyki, które roz­le­gły się, kiedy tech­niczny prze­szedł przez za­ciem­nioną scenę — i ten dym, który wi­siał nad nami jak chmura. Dla mnie była to at­mos­fera jak przed bi­twą pod Au­ster­litz. Ni­gdy tego nie za­po­mnę. Bill Wy­man za­grał na ba­sie riff otwie­ra­jący Un­der My Thumb. Ke­ith po­szedł za nim, z czy­stym ude­rze­niem w struny. Mick za­czął tań­czyć w spodniach fut­bo­li­sty i ko­szulce z nu­me­rem. Let’s Spend the Ni­ght To­ge­ther, Shat­te­red, Start Me Up. Za­grali wszystko. W pew­nym mo­men­cie ru­chomy pod­no­śnik prze­niósł Jag­gera nad tłu­mem, a ręce się­gały ku niemu ni­czym macki mor­skiego po­twora. Nic nie może się rów­nać z Jag­ge­rem w ru­chu, za­zna­cza­ją­cym swój te­ren, la­wi­ru­ją­cym w ry­zy­ko­wa­nej prze­strzeni mię­dzy ko­bie­co­ścią a mę­sko­ścią. Gdy jest się wkra­cza­ją­cym w okres do­ra­sta­nia chłop­cem, to po­trafi do­tknąć, pod­nie­cić, sko­ło­wać — i nieco za­wsty­dzić. Tań­czy­łem, ra­du­jąc się, że Mick, Ke­ith, Char­lie, Bill i Wo­ody są tu­taj, stoją przede mną, są trój­wy­mia­rowi, praw­dziwi, dzielą ze mną tę prze­strzeń, ru­szają się. To przej­ście od na­gra­nia i fan­ta­zji do sta­dionu i rze­czy­wi­sto­ści — to był je­den z naj­lep­szych mo­men­tów w moim ży­ciu. W jed­nej chwili za­mie­niasz się z sie­dzą­cego w swoim po­koju dzie­ciaka, po­je­dyn­czego i sa­mot­nego, w część tłumu. Za­tra­casz się w ener­gii wiel­kiego ze­społu. Znane pio­senki grane na żywo zy­ski­wały piękny brud, ze­spół chrza­nił coś po dro­dze, ale uśmie­chali się i grali da­lej, opusz­czali akordy, wy­ćwi­czony ma­te­riał zy­ski­wał nie­ocze­ki­wane wy­miary. To było jak wy­cią­gnię­cie opa­trzo­nej za­bawki z fo­lii za­bez­pie­cza­ją­cej, jak ob­ja­wie­nie — do­sko­nałe wcale nie jest do­sko­nałe; rock and roll to chaos. Naj­bar­dziej po­do­bało mi się, kiedy Jag­ger stał przy mi­kro­fo­nie, a Sto­nesi byli usta­wieni jak na pla­ka­cie w po­koju mo­jego brata. Nie ze­spół, a zgraja, wa­taha psów ze śmiet­ni­ska.

Jak więk­szość wiel­kich ze­spo­łów, Rol­ling Sto­nesi za­czy­nają się i koń­czą na przy­jaźni.

Roz­dział 3.

8.28 do Lon­dynu

To jedna z le­gend za­ło­ży­ciel­skich rock and rolla.

17 paź­dzier­nika 1961 roku Mick Jag­ger stał na pe­ro­nie dworca w Dart­ford, na przed­mie­ściach Lon­dynu, i cze­kał na po­ciąg z 8.28 do cen­trum. Miał osiem­na­ście lat, był stu­den­tem Lon­don School of Eco­no­mics i wła­śnie spóź­niał się na wy­kład z hi­sto­rii eko­no­mii. Ke­ith Ri­chards, wtedy uczeń Sid­cup Art Col­lege, już nie pa­mięta, do­kąd zmie­rzał. Znał Micka z dzie­ciń­stwa w Dart­ford — sza­rego mia­sta ko­ja­rzo­nego ze szpi­ta­lem dla obłą­ka­nych i fa­bryką fa­jer­wer­ków, która wy­le­ciała w po­wie­trze — ale stra­cili kon­takt. To Ke­ith pierw­szy roz­po­znał Micka. Miał spoj­rze­nie biz­nes­mena, ale trzy­mał płyty. Rzadko wi­działo się dzie­ciaka cho­ciażby z jed­nym al­bu­mem, a on miał ich kilka. Ke­ith pod­szedł do niego i za­py­tał: „Co tam masz?”.

Po­wie­dział póź­niej, że to wtedy pierw­szy raz na wła­sne oczy wi­dział płytę Muddy’ego Wa­tersa. Przed­tem blu­esman był dla niego le­gendą, mó­wiło się o nim, jak dawni In­dia­nie mó­wili o wiel­kiej rzece wi­ją­cej się gdzieś za ho­ry­zon­tem. Mick miał ze sobą też płyty Lit­tle Wal­tera i Chucka Berry’ego. Wszyst­kie wy­dała ta sama wy­twór­nia: Chess Re­cords. Na­zwa ko­ja­rzyła się z da­le­kim Chi­cago, tym dziw­nym mia­stem, w któ­rym prąd miej­skiego ży­cia po­ry­wał rol­ni­ków z Mis­si­sipi. Kiedy przy­je­chał po­ciąg, Ke­ith i Mick usie­dli ra­zem i roz­ma­wiali przez całą drogę do mia­sta.

To le­genda, więc jej wer­sje róż­nią się szcze­gó­łami. W jed­nej Ke­ith ma wo­kół szyi za­wią­zaną apaszkę, a Mick jest ubrany w ble­zer. W in­nej Ke­ith ma pro­cho­wiec, któ­rego poły za­mia­tają pe­ron. W ko­lej­nej ma ze sobą gi­tarę. Ekwi­pu­nek Micka też się zmie­nia. Cza­sami ma ze sobą Roc­kin’ at the Hops Chucka Berry’ego i Muddy Wa­ters at New­port. Cza­sami to The Best of Muddy Wa­ters i One Do­zen Ber­rys Chucka. Jed­nak za­sad­ni­cze szcze­góły są nie­zmienne. To za­wsze płyty Chess Re­cords — bo to ta wy­twór­nia wy­da­wała elek­trycz­nego blu­esa, który Mick i Ke­ith uwiel­biali (Mick za­czął za­ma­wiać z niej płyty kilka mie­sięcy wcze­śniej). To za­wsze pe­ron z po­cią­gami od­jeż­dża­ją­cymi w stronę mia­sta, co można od­czy­tać li­te­ral­nie — Mick spóź­niał się na za­ję­cia — i sym­bo­licz­nie, jak ksiądz czyta Bi­blię. Cho­ciaż tego nie wie­dzieli, Mick i Ke­ith zmie­rzali do mia­sta też sym­bo­licz­nie, czyli ku sła­wie. I je­chali tam ra­zem. Ide­al­nie się zło­żyło, że spo­tkali się na pe­ro­nie, bo po­ciągi w blu­esie za­wsze miały istotną sym­bo­likę. Po­ciąg to ucieczka — dzięki niemu rol­nik z delty Mis­si­sipi wy­do­staje się z kra­iny nie­wol­ni­ków i tra­fia do me­tro­po­lii. Po­ciąg to wol­ność, siła. To dla­tego, kiedy słu­cha się waż­nych pio­se­nek sta­rego blu­esa, nie­mal za­wsze w ich ryt­mie sły­chać stu­kot sta­lo­wych kół.

W każ­dej wer­sji to Mick ma płyty, a Ke­ith tylko gi­tarę. To dla­tego, że płyty ozna­czają bo­gac­two — a to Mick, nie Ke­ith. Ke­ith grał rock and rolla z tego sa­mego po­wodu co Chuck Berry: bo to ko­chał i nie umiał ro­bić nic in­nego. Mick miał wy­bór. Kiedy wpadł na Ke­itha, miał przed sobą ży­cie pełne wy­gód. To dla­tego Ke­ith za­wsze kwe­stio­no­wał od­da­nie Micka. Mick ko­chał blu­esa jak bo­gaty dzie­ciak — jak hobby. Ke­ith ko­chał go jak chory ko­cha pe­ni­cy­linę. To była jego naj­więk­sza na­dzieja.

To w hi­sto­rii rock and rolla złoty czas — nie­któ­rzy twier­dzą, że już ni­gdy nie było le­piej. W 1956 roku Elvis zmie­nił świat, śpie­wa­jąc He­art­break Ho­tel. Pra­wie każdy istotny bry­tyj­ski mu­zyk roc­kowy lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych pa­mięta, jak le­żał w łóżku i słu­chał ame­ry­kań­skiego ra­dia, a Król roz­świe­tlał nocne niebo. Przede wszyst­kim cho­dziło o styl: su­rowa aran­ża­cja, drże­nie w wo­kalu, brzę­kliwa gi­tara. Pu­sta prze­strzeń mię­dzy nu­tami oży­wiła wiej­skie drogi Ame­ryki, a bry­tyj­scy im­pre­sa­rio­wie ob­ło­wili się dzięki pod­rób­kom, ta­kim jak Tommy Ste­ele i Adam Fa­ith. Ci an­giel­scy Pre­sleye prze­wo­dzili mo­dzie na Ame­rykę, nie tylko na mu­zykę, ale też ciu­chy i slang. To ro­dzi py­ta­nie: dla­czego? Dla­czego ta ame­ry­kań­ska szmi­ro­wata mu­zyka dla ubo­gich, tak spe­cy­ficz­nie uni­kalna dla ame­ry­kań­skiego do­świad­cze­nia, ta mu­zyka, która zro­dziła się z za­bro­nio­nego po­łą­cze­nia czerni i bieli, ten mu­lat, mie­sza­niec; mu­zyka, która łą­czyła naj­star­sze tra­dy­cje co­un­try z naj­czar­niej­szym blu­esem z delty Mis­si­sipi, by opo­wie­dzieć hi­sto­rię ca­łego na­rodu od stat­ków z nie­wol­ni­kami po wojnę se­ce­syjną i wielką mi­gra­cję do fa­bryk na przy­dy­mio­nym Środ­ko­wym Za­cho­dzie — dla­czego wła­śnie ta mu­zyka zna­la­zła tak ży­zny grunt w An­glii?

Je­śli za­py­tać lu­dzi, któ­rzy żyli w tam­tych cza­sach, kiedy po­ja­wiło się dzie­się­ciu lub pięt­na­stu Elvi­sów, od­ma­lują ten sam ob­raz An­glii po dru­giej woj­nie świa­to­wej, po­dobno zwy­cię­skiej, ale w sta­nie ru­iny. Zbom­bar­do­wane ka­mie­nice i gruz, a mię­dzy nimi błoto. Kraj był zruj­no­wany, im­pe­rium się roz­pa­dało. Że­gnaj­cie, In­die. Że­gnaj, Man­da­laju. Zo­stała tylko ta po­nura wy­spa, na któ­rej wszystko się za­częło i te­raz wszystko się koń­czyło. Wo­jenne ra­cjo­no­wa­nie to­wa­rów trwało do po­łowy lat pięć­dzie­sią­tych. Pod­czas pierw­szej ame­ry­kań­skiej trasy Be­atle­sów pe­wien dzien­ni­karz za­py­tał Geo­rge’a Har­ri­sona, czy miał gra­mo­fon, kiedy do­ra­stał. „Gra­mo­fon? — po­wtó­rzył Har­ri­son z nie­do­wie­rza­niem. — My nie mie­li­śmy cu­kru!”. Ke­ith opo­wia­dał póź­niej, jak żach­nął się na Niem­ców pod­czas jed­nego z pierw­szych kon­cer­tów w Mo­na­chium: „To przez was mamy po­psute zęby. Nie mie­li­śmy po­ma­rań­czy!”.

Brud, zgni­li­zna, roz­pad, szare cie­nie na po­kie­re­szo­wa­nych ścia­nach. Bry­tyj­czycy, któ­rzy we­szli w do­ro­słość po woj­nie, przy­rów­nują swoją mło­dość do czarno-bia­łego filmu. Nie było w nim ener­gii, żad­nego cie­pła. Na­dej­ście rock and rolla było jak tech­ni­ko­lor. In­ten­sywny róż! Nie­biań­ski błę­kit! Nikt tak nie żył mu­zyką jak to pierw­sze po­ko­le­nie. Dla nich była bla­skiem i ży­ciem, szansą na za­bawę, ucieczką od hi­sto­rii — Ame­ryką z wy­obra­żeń dzie­ciaka do­ra­sta­ją­cego w bie­dzie.

— Wła­śnie skoń­czyła się wielka wojna — po­wie­dział mi Ethan Rus­sell, ofi­cjalny fo­to­graf Sto­ne­sów w la­tach sześć­dzie­sią­tych. — Za­chod­nia cy­wi­li­za­cja zna­la­zła się w roz­sypce, An­glię znisz­czono, a Ke­ith Ri­chards był dzie­cia­kiem do­ra­sta­ją­cym w gów­nia­nej no­rze na zbom­bar­do­wa­nej ulicy Dart­ford. Ale słu­chał Chucka Berry’ego. Na jed­nym z mo­ich ulu­bio­nych zdjęć Ke­ith idzie ka­czym cho­dem Berry’ego po tej sa­mej ulicy! Ma czter­na­ście lat, ale już się stam­tąd wy­do­stał!

Kiedy Ke­ith za­ga­dał do Micka na pe­ro­nie, pierw­sza fala rock and rolla wła­śnie osła­bła.

— To pię­cio­letni cykl — po­wie­dział mi Neil Se­daka1. — Pięć lat trwał okres, kiedy Everly Bro­thers wy­pusz­czali hit za hi­tem. Con­nie Fran­cis — pięć lat. Fats Do­mino i Brenda Lee też pięć lat. Kiedy Be­atlesi i Sto­nesi do­ro­śli, ci wszy­scy ar­ty­ści, któ­rzy po­ja­wili się w la­tach pięć­dzie­sią­tych, byli już skoń­czeni.

Przy­czy­niły się do tego na­stę­pu­jące po so­bie nie­szczę­ścia i ka­ta­strofy. W 1958 roku Elvis po­szedł do woj­ska. Wró­cił do cy­wila dwa lata póź­niej, ale był już na za­wsze od­mie­niony — woj­sko go skrę­po­wało, wy­łą­czyło jego skrzącą się błę­ki­tem elek­trycz­ność. Jerry Lee Le­wis od­padł z gry, bo po­ślu­bił swoją trzy­na­sto­let­nią ku­zynkę. Chuck Berry zo­stał aresz­to­wany za po­gwał­ce­nie ustawy Manna2. Lit­tle Ri­chard, naj­bar­dziej fir­cy­ko­waty i eks­tra­wa­gancki z tych pierw­szych gwiaz­do­rów, miał wi­zję, która prze­ko­nała go, że grozi mu utrata ży­cia wiecz­nego. „Je­śli chcesz żyć po bo­żemu, nie ma miej­sca na rock and roll — tłu­ma­czył. — Bóg tego nie lubi”. To się wy­da­rzyło w sa­mo­lo­cie nad Au­stra­lią. Sil­nik się za­pa­lił, a sa­mo­lot wpadł w tur­bu­len­cje. Lit­tle Ri­chard padł na ko­lana — jego pur­pu­rowe spodnie po­zo­stały gład­kie, tak samo jak ró­żowa po­szetka — i za­czął bła­gać Boga, przy­rze­ka­jąc, że je­śli da­ruje mu ży­cie, odda się ewan­ge­lii. Kilka dni póź­niej wy­rzu­cił swoje pier­ście­nie do za­toki Syd­ney, po czym wró­cił do Ala­bamy i do­łą­czył do Ko­ścioła Ad­wen­ty­stów Dnia Siód­mego.

Kiedy nad­szedł 1963 rok, li­sty prze­bo­jów le­piły się od gumy ba­lo­no­wej. Hi Paula Paula i Pauli, I’m Le­aving It Up to You Dale’a i Grace. To wtedy wielu Bry­tyj­czy­ków od­na­la­zło drogę do blu­esa. Był dla nich ucieczką, schro­nie­niem od ze­psu­cia, które do­mi­no­wało w ra­dio­sta­cjach. Blues był praw­dziwy. Dzie­ciaki ta­kie jak Jag­ger i Ri­chards po­ko­chały go z tych sa­mych po­wo­dów, dla któ­rych moje po­ko­le­nie słu­chało Pu­blic Enemy i NWA. Cho­dziło o au­ten­tycz­ność. Na po­czątku słu­chało się wszyst­kiego, co wpa­dało w ręce. Z cza­sem wy­ło­niły się gwiazdy — Muddy Wa­ters, Chuck Berry, Jimmy Reed. Blues z delty Mis­si­sipi stał się ob­se­sją nie do od­róż­nie­nia od re­li­gii. Dla Sto­ne­sów to była praw­dziwa wiara. Mieli w tym szczę­ście. Ar­ty­sta po­trze­buje wiary, bez róż­nicy, czy to ra­sta­fa­ria­nizm, czy ko­mu­nizm. Li­czy się struk­tura tej wiary — to ona na­daje dziełu spój­ność, kształt. Działa, na­wet je­śli jest nie­uświa­do­miona. Sto­nesi na­grali kilka tra­gicz­nych płyt, to pewne, ale kiedy przy­szło co do czego, za­wsze ra­to­wał ich blues.

Roz­dział 4.

Ko­lek­cjo­ne­rzy

Jag­ger i Ri­chards za­czy­nali jako pa­sjo­naci.

— By­li­śmy my­śli­wymi, ko­lek­cjo­ne­rami płyt — tłu­ma­czył Mick. — Ła­zi­li­śmy po skle­pach, prze­sia­dy­wa­li­śmy u sie­bie w do­mach i słu­cha­li­śmy. Po­tem szli­śmy do zna­jo­mych i słu­cha­li­śmy ich płyt. To jak ten okres w ży­ciu, kiedy zbiera się znaczki. Płyty były cie­kawe same w so­bie, ale w isto­cie cho­dziło o ko­lek­cjo­no­wa­nie. Po­zna­wa­li­śmy mu­zykę, wy­twór­nie i cały biz­nes. Uczy­li­śmy się pio­se­nek na pa­mięć.

— Pew­nie z rok tak ko­lek­cjo­no­wa­li­śmy, za­nim Sto­nesi się ze­brali — do­dał Ri­chards.

Kiedy za­py­ta­łem o jego po­czątki fa­scy­na­cji mu­zyką Iana McLa­gana ze Small Fa­ces oraz Fa­ces — kla­wi­szowca, który póź­niej jeź­dził ze Sto­ne­sami w trasy — po­wie­dział mi:

— Za­czą­łem od ku­po­wa­nia płyt, a to było pra­wie nie­moż­liwe. Bo pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych i na po­czątku sześć­dzie­sią­tych nie było w An­glii do­brych płyt do ku­pie­nia. Miesz­ka­łem na przed­mie­ściu, w Ho­un­slow, nie­da­leko lot­ni­ska He­ath­row. Pew­nego dnia wsze­dłem do sklepu i po­wie­dzia­łem, że chcę Muddy Wa­ters at New­port. Fa­cet za ladą od­po­wie­dział: „Co to za na­zwi­sko, Muddy Wa­ters? Nikt się tak nie na­zywa”. Ja na to, że chcę jesz­cze The­lo­nio­usa Monka. Od­parł: „Zmy­ślasz tych lu­dzi”. Ale spoj­rzał w spis — no i pro­szę! Mu­sia­łem cze­kać kilka ty­go­dni, aż moje płyty do­tarły. Boom po­le­gał na do­stęp­no­ści — lub ra­czej jej braku. To moja hi­po­teza. Ta mu­zyka nie była do­stępna w An­glii, a my od tego wa­rio­wa­li­śmy. Kiedy ją słysza­łeś, my­śla­łeś: Kurwa, co to jest? Mu­szę to mieć. Była mała grupka tych, któ­rzy to ro­bili. Wszy­scy się zna­li­śmy. To było jak tajny klub.

Gdy Jag­ger i Ri­chards nie mo­gli zna­leźć ja­kiejś kon­kret­nej pio­senki, uczyli się, jak ją grać. Tak za­częli się Sto­nesi. Już wtedy Mick kro­czył na przo­dzie, cią­gnąc za sobą nie­śmia­łego, mru­kli­wego Ke­itha. To była ide­alna rola dla Jag­gera, który wy­cho­wy­wał się na dol­nych szcze­blach show-biz­nesu. Jego oj­ciec był na­uczy­cie­lem wy­cho­wa­nia fi­zycz­nego — ta­kim w dre­sie, ze sto­pe­rem i gwizd­kiem — który osią­gnął sta­tus po­mniej­szego guru. W 1959 roku pro­wa­dził w BBC pro­gram Se­eing Sport. Na jed­nym z kli­pów Mick kręci się w tle, a jego oj­ciec mówi: „A to Mi­chael, ma na so­bie parę zwy­kłych bu­tów spor­to­wych”.

Był doj­rzały po­nad wiek. Kilka osób po­wie­działo mi o tej sa­mej za­ska­ku­ją­cej rze­czy: Jag­ger był pierw­szym dzie­cia­kiem w Dart­ford, który od­krył rock and rolla. To było lato 1955 roku, jesz­cze przed Elvi­sem. Już w li­ceum śpie­wał na pry­wat­kach — za­wsze tę samą pio­senkę, La Bambę Rit­chiego Va­lensa. Nie dało się po­my­lić słów. Po­łą­czył siły z Dic­kiem Tay­lo­rem, ko­legą z klasy, też dzie­cia­kiem z Dart­ford, który był na tej sa­mej ścieżce. Pew­nego wie­czora, kiedy Mick miał pięt­na­ście lat, wzięli sa­mo­chód, na­kła­mali ro­dzi­com i po­je­chali do Man­che­steru, bo grali tam Buddy Holly i The Cric­kets, któ­rzy wła­śnie wy­dali drugi al­bum z kil­koma kla­sycz­nymi nu­me­rami. To był pierw­szy praw­dziwy kon­cert Jag­gera.

— Po tym dla Micka li­czył się już tylko rock and roll — po­wie­dział mi Tay­lor. — Nic in­nego się nie umy­wało. Ga­dał całą drogę do domu, nie mógł się za­mknąć.

Kilka dni póź­niej Jag­ger za­ło­żył pierw­szy ze­spół — tak się koń­czy cho­dze­nie na kon­certy Buddy’ego Holly’ego. Ro­bili próby u Tay­lo­rów. Dick grał na gi­ta­rze, Mick śpie­wał — bo się nie wsty­dził, a do tego umiał bez za­że­no­wa­nia na­śla­do­wać in­to­na­cję, fra­zo­wa­nie i styl czar­nych Ame­ry­ka­nów.

— Bóg wie, ile trwały te na­sze próby, ale ni­gdy nie my­śle­li­śmy, by wy­stę­po­wać na se­rio — opo­wia­dał Tay­lor. — Po pro­stu gra­li­śmy. Ja, Mick i mój ko­lega Ru­pert Bec­kwith. Raz na ja­kiś czas za­glą­dała do nas moja mama i się uśmie­chała.

— Sie­dzie­li­śmy ze zna­jo­mymi w po­koju obok i mie­li­śmy ubaw — do­dała mama Tay­lora. — Uro­czy byli, ale strasz­nie gło­śni. Czę­ściej Micka sły­sza­łam, niż go wi­dzia­łam. Na­wet mi się nie śniło, że oni tak na po­waż­nie.

Kiedy za­py­ta­łem Tay­lora o to, jaką mu­zykę grali, od­parł:

— La Bambę.

A kiedy za­py­ta­łem Tay­lora o głos Micka, opo­wie­dział mi aneg­dotę. Pew­nego dnia Mick zde­rzył się z in­nym chło­pa­kiem na bo­isku, kiedy grali w ko­szy­kówkę, i mocno ugryzł się w ję­zyk. Le­karz po­wie­dział mu, by przez ty­dzień nic nie mó­wił. „No i to by było na tyle, mu­simy zna­leźć no­wego wo­ka­li­stę”, po­my­ślał Tay­lor. Mimo to Mick przy­szedł na próbę i uparł się, że bę­dzie śpie­wał. Kiedy otwo­rzył usta, brzmiał ina­czej, gar­dłowo, nie­ty­powo. To było jak wtedy, kiedy Mar­lon Brando roz­wa­lił so­bie nos, si­łu­jąc się z ob­sługą sceny. Przed tym był zbył ładny, po­tem — stał się sen­sa­cją. Nie­do­sko­na­łość spra­wiała, że był in­try­gu­jący. Tak samo było z Jag­ge­rem: jego głos zo­stał ufor­mo­wany przez szczę­śliwy wy­pa­dek. Nie wiem, jak brzmiał wcze­śniej, ale po­tem był śli­ski i brudny, mo­men­tal­nie roz­po­zna­walny. Do­brych gło­sów jest na pęczki, ale front­man musi się wy­róż­niać.

— Po wy­padku głos Micka brzmiał strasz­nie dziw­nie — po­wie­dział mi Tay­lor. — Tak na­prawdę to jak te­raz. Zde­rze­nie zmie­niło go cał­ko­wi­cie.

Głos Micka Jag­gera jest ide­alny do blu­esa. Nie tylko ton, ale też spo­sób, w jaki go wy­ko­rzy­stuje. Fra­zo­wa­nie to sztuka, która po­lega na in­tu­icji. Nie da się jej na­uczyć.

Phil May, który ra­zem z Tay­lo­rem za­ło­żył póź­niej ze­spół Pretty Things, też gry­wał z chło­pa­kami z Dart­ford. „Na tym eta­pie to była ama­torsz­czy­zna — po­wie­dział kie­dyś May — ale Mick już wtedy był uni­kalny. Umiał od­dać słowa blu­eso­wej pio­senki, nadać im wy­raz. On od­gry­wał pio­senki, a nie tylko je wy­ko­ny­wał”.

Ta­lent Jag­gera za­czął się od uda­wa­nia. Umiał na­śla­do­wać każde brzmie­nie, stać się kim­kol­wiek — co czę­sto ozna­czało dzie­więt­na­sto­latka, który za­wo­dził jak czarny blu­esman. Cza­sami pa­ro­dia po­su­wała się do ra­si­stow­skiego prze­ry­so­wa­nia, ale na ogół tra­fiał w punkt.

— Na­wet kiedy wszy­scy le­dwo umie­li­śmy grać, Mick był bez pu­dła — po­wie­dział Tay­lor.

Ri­chards do­łą­czył do ze­społu okrężną drogą. Cho­ciaż trzy­mał się z Jag­ge­rem, to Tay­lor go zre­kru­to­wał. Cho­dzili ra­zem do Sid­cup Art Col­lege, prze­sia­dy­wali w klu­bie dla chłop­ców, gdzie racz­ku­jąca bo­hema po­pa­lała pa­pie­rosy, fi­lo­zo­fo­wała i plum­kała na in­stru­men­tach.

— Kiedy wszy­scy grali folk lub jazz, Ke­ith pra­gnął brzmieć jak Scotty Mo­ore, gi­ta­rzy­sta Elvisa — po­wie­dział mi Tay­lor. — Wie­dział, że je­stem w ze­spole, ale ni­gdy nie za­py­tał, czy może do­łą­czyć. Po­tem było to sławne spo­tka­nie z Mic­kiem na dworcu w Dart­ford. Tak do­łą­czył. Oka­zało się, że mamy wspól­nego zna­jo­mego. Więc Ke­ith jed­nego dnia przy­je­chał ze mną au­to­bu­sem i za­czę­li­śmy próby. Miał aku­styczną gi­tarkę Höf­ner typu arch­top, na którą za­ło­ży­li­śmy prze­twor­nik. Mie­li­śmy wtedy nad­wyżkę gi­ta­rzy­stów, więc po­wie­dzia­łem, że w ta­kim ra­zie będę grał na per­ku­sji.

— Wy­daje mi się, że jed­nego wie­czora wszy­scy po­szli­śmy do Dicka tro­chę po­grać — wspo­mi­nał Ke­ith. — To był pierw­szy raz, kiedy tak do­brze nam się grało. To było gów­niar­skie, tak tylko dla sie­bie… Gra­li­śmy El­do­rado Ca­dil­lac Billy’ego Boya Ar­nolda, Ed­diego Tay­lora, Jimmy’ego Re­eda. Jesz­cze nie pró­bo­wa­li­śmy Muddy’ego Wa­tersa ani Bo Did­dleya.

— Ke­ith miał ogra­ni­czony re­per­tuar — tłu­ma­czył Tay­lor. — Ale to, co grał, grał do­brze. Za­czął od dwóch ka­wał­ków Scotty’ego Mo­ore’a, coś Billy’ego Boya Ar­nolda. Ale szybko się roz­wi­nął. Nie­długo póź­niej wy­cho­dziły mu już za­grywki Chucka Berry’ego. Nie trwało długo, aż Ke­ith za­czął grać jak Ke­ith.

La­tem 1962 roku chłopcy za­grali w sali pa­ra­fial­nej w Dart­ford. To był ich pierw­szy kon­cert. Kilka ty­go­dni póź­niej wy­stą­pili w ki­nie Odeon w Wo­ol­wich. Tay­lor pod­jął już de­cy­zję, by na­grać demo — cztery pio­senki, za­grane tak z grub­sza: I Ain’t Got You, Shop Ber­ries, Aro­und and Aro­und i La Bamba. Kiedy za­py­ta­łem Tay­lora, czy ten ze­spół z demo brzmiał jak Sto­nesi, od­parł:

— Tro­chę. Tak jakby. Nie do końca. Tro­szeczkę. Coś tam sły­chać. Nie bar­dzo. Ale tak, czemu nie?

Tay­lor chciał wy­słać ta­śmę do Ale­xisa Kor­nera, li­dera naj­lep­szego ze­społu blu­eso­wego w kraju, ale naj­pierw mu­sieli mieć na­zwę.

— Mam prze­ra­ża­jące po­czu­cie, że to Mick wy­my­ślił na­zwę Lit­tle Boy Blue and the Blue Boys — po­wie­dział mi. — No bo co to za na­zwa? Cza­sami fan­ta­zjuję, co by się stało, gdy­by­śmy już po po­zna­niu Briana Jo­nesa, za­miast przy­jąć na­zwę Rol­ling Sto­nes, po­wie­dzieli: „Nas jest wię­cej, zo­sta­jemy przy Lit­tle Boy Blue and the Blue Boys”.

— Na­gra­li­śmy demo na moim sprzę­cie — cią­gnął Tay­lor. — Mu­sie­li­śmy zro­bić też ko­pię, więc pew­nie były tam dwa ma­gne­to­fony. Wy­sła­łem jedną do Ale­xisa, a drugą so­bie zo­sta­wi­łem. W sześć­dzie­sią­tym pią­tym po­je­cha­łem do No­wej Ze­lan­dii, a kiedy wró­ci­łem, zo­rien­to­wa­łem się, że ja­kiś idiota na­grał coś na moim demo Lit­tle Boy Blue and the Blue Boys. Od razu wie­dzia­łem, że ten ktoś zro­bił głu­potę. Sto­nesi byli już bar­dzo po­pu­larni. Ja­kieś pięt­na­ście lat póź­niej za­dzwo­nili do mnie z du­żego domu au­kcyj­nego, chyba So­theby’s. „Mamy taką ta­śmę — po­wie­dzieli — i chcie­li­by­śmy, by po­twier­dził pan jej au­ten­tycz­ność”. Aż pod­sko­czy­łem; może jed­nak to demo prze­trwało! Oka­zało się, że zna­jomy na­grał jedną z na­szych prób. Mick ku­pił tę ta­śmę za pięć­dzie­siąt ty­sięcy.

Pod­czas tych pierw­szych wy­stę­pów Ke­ith trzy­mał się w cie­niu, grał ze wzro­kiem wbi­tym w swoje palce. Był jako po­stać z Dic­kensa, ja­kiś ło­buz, cwa­niak wy­ła­nia­jący się z ciem­nej bramy, ży­la­sty i szybki. Gi­tara była jego ze­mstą i je­dyną szansą. Ina­czej byłby tak­sia­rzem od­bie­ra­ją­cym lu­dzi z He­ath­row — ta­kim, który gada przez całą drogę do Lon­dynu. Jego oso­bo­wość z bie­giem lat ule­gała prze­ry­so­wa­niu, ale jej szkic był wi­doczny od sa­mego po­czątku. Wy­jęty spod prawa pi­rat.

— Ubie­rał się w kow­boj­skie stroje, no­sił ka­bury i ka­pe­lu­sze, spod któ­rych wy­sta­wały te jego od­sta­jące uszy — wspo­mi­nał Jag­ger, który po­znał Ke­itha, kiedy mieli sześć lat. — Za­py­ta­łem go, co chciałby ro­bić, kiedy do­ro­śnie. Po­wie­dział, że chciałby być jak Roy Ro­gers i grać na gi­ta­rze.

Ri­chards do­ra­stał w miesz­ka­niu po gor­szej stro­nie Dart­ford, po­śród kok­sow­ni­ków i męż­czyzn wy­glą­da­ją­cych z okien na dru­gim pię­trze. Jego oj­ciec miał na imię Bert, no­sił bo­ko­brody i pa­lił za­krzy­wioną fajkę. Był w pierw­szej fali de­santu na Nor­man­dię pod­czas D-Day. Bry­tyj­scy rock­mani mieli za sobą coś du­żego: wojnę i biedę, która przy­szła po niej, a Bert Ri­chards był dru­ka­rzem, póź­niej bry­ga­dzi­stą w Ge­ne­ral Elec­tric. Przez pe­wien czas pra­co­wał w fa­bryce ża­ró­wek, w któ­rej po­znał matkę Ke­itha, pra­cow­nicę biura imie­niem Do­ris. Ke­ith uro­dził się 18 grud­nia 1943 roku. Był je­dy­na­kiem. Śmiesz­nie wy­glą­dał, jak rynsz­to­kowy szczur z ciem­nymi ob­wód­kami wo­kół oczu. Prze­zy­wali go Małpa — z po­wodu uszu. Był sa­mot­ni­kiem, gnę­bili go. Na­uczył się szu­kać schro­nie­nia we wła­snych my­ślach — i ucie­kać. Ide­alne roc­kan­drol­lowe dzie­ciń­stwo, wspólne dla ty­sięcy sła­be­uszy, któ­rzy od­na­leźli uko­je­nie w sym­fo­nii rif­fów.

Uczył się w szkole w Wen­tworth, ra­zem z Jag­ge­rem. Lu­bił cho­dzić tylko na chór, był jak anio­łek o brud­nej twa­rzy, pięk­nie tra­fiał w wy­so­kie dźwięki. Zo­stał wy­brany do składu, który śpie­wał dla kró­lo­wej pod­czas ko­ro­na­cji: opac­two west­min­ster­skie, gwar­dia kró­lew­ska, Me­sjasz Hän­dla. Od­pra­wili go, kiedy zmie­nił mu się głos — pierw­szy cios. Po­tem za­wa­lił eg­za­min na ko­niec pod­sta­wówki, który de­ter­mi­nuje przy­szłość dziecka — to był drugi cios. Mick zdał, do­stał się do Dart­ford Gram­mar, gdzie mieli przy­go­to­wać go do ży­cia klasy śred­niej. Ke­itha wy­słali do Dart­ford Tech­ni­cal. Był jed­nym z tych dzie­cia­ków, które na­gle zni­kają i ma­te­ria­li­zują się kilka lat póź­niej za mło­tem pneu­ma­tycz­nym. Kiedy czę­ste nie­obec­no­ści po­ka­zały, że nie nada­wał się na­wet do za­wo­dówki, do­stał miej­sce w Sid­cup. To była ostat­nia szansa. „W aka­de­miach sztuk pięk­nych jest sporo mu­zyki — opo­wia­dał póź­niej. — To tam za­ko­cha­łem się w gi­ta­rze, bo wo­kół było wielu gi­ta­rzy­stów. Grali wszystko, od Big Billa Bro­onzy’ego po Wo­ody’ego Gu­th­riego”.

Ke­ith spę­dził wiele go­dzin w na­gra­nio­wej sek­cji Dart­ford Wo­ol­worth. Póź­niej wie­lo­krot­nie opo­wia­dał o bud­kach do od­słu­chu, gra­mo­fo­nach, szkla­nych ścia­nach i dzie­cia­kach, które wa­liły w nie, by się do­stać do środka. Mó­wił, że to była jego sala lek­cyjna.

Mu­zyka była ro­dzin­nym in­te­re­sem. Jego dzia­dek ze strony matki, Gus Du­pree, w la­tach trzy­dzie­stych był front­ma­nem ze­społu gra­ją­cego na tań­cach. W la­tach pięć­dzie­sią­tych miał jesz­cze je­den — Gus Du­pree and His Boys. Grał na sak­so­fo­nie, ale umiał wy­do­być pio­senkę z każ­dego in­stru­mentu. Na­wet kiedy był czę­ściowo na eme­ry­tu­rze, na­dal gry­wał week­en­dami. I cho­ciaż Ke­ith gra inny ro­dzaj mu­zyki, to dziadka na­zywa swoją główną in­spi­ra­cją. (Bez Gusa Du­pree nie ma Sa­tis­fac­tion). Przez wiele lat Ke­ith pa­trzył tę­sk­nie na gi­tarę po­ło­żoną na pia­ni­nie dziadka. Kiedy za­py­tał, czy może ją po­trzy­mać, Gus od­parł: „Jak bę­dziesz go­tów”. „Nie pa­mię­tam do­kład­nie, kiedy wziął gi­tarę i po­wie­dział: «Pro­szę» — na­pi­sał Ke­ith w swo­ich wspo­mnie­niach za­ty­tu­ło­wa­nych Ży­cie. — Może mia­łem dzie­więć, a może dzie­sięć lat. Za­czy­na­łem dość późno”. Gus na­le­gał, by na­uczył się jed­nej pio­senki, sty­li­zo­wa­nej na tra­dy­cyjną ku­bań­ską bal­ladę Ma­la­gu­eña. „Po­wie­dział: «Za­graj Ma­la­gu­eñę, a bę­dziesz mógł za­grać wszystko»”.

Pierw­szą gi­tarę Ke­ith do­stał, kiedy miał pięt­na­ście lat. To była ro­setti, wer­sja „w stylu pro­fe­sjo­nal­nym”, aku­styczna. Mama dała mu ją w pre­zen­cie. Być może to wtedy Ke­ith za­czął od­no­sić się do swo­ich gi­tar jak do ko­biet. „Piękna pani! Śliczne dziew­czę!”. Z bie­giem lat Ke­ith sam za­czął wy­glą­dać jak gi­tara, spał z gi­ta­rami, de­li­kat­nie je trzy­mał przez sen. Sta­lowe i se­mia­ku­styczne, re­zo­fo­niczne i dwu­na­sto­stru­nowe, fen­dery i gib­sony, star­lity i stra­to­ca­se­try, całe po­ła­cie pe­da­łów wah-wah i wa­chla­rze prze­twor­ni­ków, blask drewna wi­śnio­wego. Gdy spoj­rzy się na do­wolne zdję­cie Sto­ne­sów z lat sześć­dzie­sią­tych lub sie­dem­dzie­sią­tych, na każ­dym w tle wi­dać Ke­itha i jego gi­tarę. Po­li­cja prze­szu­kuje miesz­ka­nie? Ke­ith leży na łóżku, trąca pal­cem swoją pięk­ność. Cel­nik roz­cina ba­gaże? Ke­ith sie­dzi na ławce i pod­szczy­puje swoje śliczne dziew­czę.

Roz­dział 5.

Nie do zła­ma­nia

Mick Jag­ger był już od­mie­niony. Można to so­bie wy­obra­zić jako po­kaz slaj­dów, na któ­rym wi­dać, jak do­bre ma­niery i skru­pu­latne wy­tre­no­wa­nie, za­ha­mo­wa­nia i me­tody wy­cho­wa­nia wy­pra­co­wane przez ty­siące lat roz­woju cy­wi­li­za­cji od­cho­dzą w nie­byt. Za­pu­ścił włosy, roz­piął ko­szulę, prze­stał do­my­kać usta, roz­luź­nił koń­czyny. Mu­zyka we­szła mu pod skórę, ten funk, rytm i tętno, pa­skudny styl i wul­garne słowa. To wszystko wy­wró­ciło spód na wierzch, od­kryło to, co było scho­wane — żą­dze i ape­tyt. Wal­ter Stern, wy­kła­dowca z Lon­don School of Eco­no­mics, który był świad­kiem owej trans­for­ma­cji, z prze­ra­że­niem ob­ser­wo­wał, jak ten „pe­dan­tycz­nie grzeczny chło­piec z pro­win­cji za­mie­nia się w teda3, który wciąż się leni i całe wy­kłady spę­dza na pa­le­niu”.

Ro­dzice w la­tach sześć­dzie­sią­tych mieli ra­cję, że bali się rock and rolla. Ob­ró­cił ich dzieci prze­ciwko nim. Z cza­sem ze­psuł wszystko. Wy­obraź­cie so­bie — wy­grać drugą wojnę świa­tową, a po­tem zrzec się tej wła­dzy w lon­dyń­skich ba­rach. Osiem­na­sto­la­tek ba­wiący się w Ma­rquee Club w 1962 roku miał dwa­na­ście lat, kiedy po­ja­wił się Elvis. Po­wa­lony na ko­lana przez Króla, był już zu­peł­nie in­nym ro­dza­jem stwo­rze­nia niż jego ro­dzice, kiedy byli w tym sa­mym wieku. Już za­miesz­kał w rock and rollu — tak jak mówi się o dzie­ciach, które do­ra­stały w cza­sach in­ter­netu, że miesz­kają w cy­ber­prze­strzeni. Był pro­duk­tem nie­do­statku i głodu. Miał dwóch oj­ców: Chur­chilla i Pre­sleya.

— W An­glii po dru­giej woj­nie świa­to­wej po­ja­wił się spe­cy­ficzny typ fa­ceta — po­wie­dział mi Sam Cu­tler, który póź­niej pra­co­wał dla Sto­ne­sów jako ktoś w ro­dzaju kie­row­nika sceny. — W la­tach czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych ży­cie w tym kraju było cięż­kie. Je­śli spoj­rzysz na bry­tyj­skich roc­kan­drol­low­ców, któ­rzy to prze­szli, na Pete’a Town­shenda i in­nych tego typu go­ści, zo­ba­czysz twar­dych, ży­la­stych fa­ce­tów z ze­psu­tymi zę­bami, bo nie je­dli, jak trzeba; prze­szli przez pie­kło, co uczy­niło ich uni­kalną grupą.

Od nie­pa­mięt­nych cza­sów osiem­na­sto­letni chłopcy byli brani do woj­ska. Za­ciąg wy­peł­niał sze­regi, ale co waż­niej­sze — po­skra­miał za­dy­mia­rzy, ła­mał ich du­cha, ura­biał na po­trzeby sys­temu („Przez całe ży­cie sły­szało się: «Kiedy bę­dziesz miał osiem­na­ście lat, pój­dziesz do woj­ska i tam cię na­pro­stują»” — po­wie­dział mi McLa­gan). Ale po woj­nie An­glii nie było stać na utrzy­my­wa­nie du­żej ar­mii. Kraj był spłu­kany, a im­pe­rium, cały ar­chi­pe­lag pod­le­gło­ści, było skru­pu­lat­nie roz­mon­to­wy­wane. Za­miast być wy­sy­ła­nym do do­glą­da­nia da­le­kich krain, mło­dzieńcy z klasy ro­bot­ni­czej ze­rwali się ze smy­czy, stali się wolni. Całe po­ko­le­nie tak ucie­kło, bez musz­try i nie­zła­mane. Ich ener­gia stała się istot­nym czyn­ni­kiem za­pal­nym. W prze­szło­ści zna­la­złaby uj­ście w Bir­mie, Egip­cie lub In­diach. Za­miast tego ci chłopcy po­szli do klu­bów blu­eso­wych. An­glia utra­ciła im­pe­rium, ale do­stała w za­mian rock and rolla — jesz­cze je­den nie­prze­wi­dziany sku­tek wojny.

Mówi się, że cała ro­syj­ska li­te­ra­tura wy­cho­dzi spod Płasz­cza Go­gola. Tak samo bry­tyj­ski blues wy­szedł z pu­zonu Chrisa Bar­bera.

— Kiedy lu­dzie mó­wią o bo­omie na bry­tyj­skiego blu­esa, nie się­gają tak da­leko w prze­szłość, jak po­winni — po­wie­dział mi Paul Jo­nes, le­genda ga­tunku, front­man ze­społu Man­fred Mann. — Do­cho­dzą tylko do Johna May­alla, jakby wszystko za­częło się od niego. Ale tak na­prawdę za­częło się w la­tach pięć­dzie­sią­tych, od Chrisa Bar­bera i jego bandu.

Chris Bar­ber jest szary: szara twarz, szary ka­pe­lusz, szare oczy, dy­go­czące szare palce. To nie jest fa­cet, któ­rego wi­dzi się w tłu­mie i krzy­czy: „O, to on to wszystko za­czął!”. To ostatni pio­nier, któ­rzy wciąż wy­stę­puje4. Solo na pu­zo­nie w wy­ko­na­niu osiem­dzie­się­cio­latka to wi­dok na­pa­wa­jący po­dzi­wem. Spo­tka­łem go pew­nego razu w Lon­dy­nie, spę­dzi­li­śmy na roz­mo­wie cały dzień. Opo­wie­dział mi o swoim ży­ciu. Do­ra­stał na an­giel­skiej wsi, gdzie je­dyną ucieczką były al­bumy po­ja­wia­jące się w spo­żyw­czaku jak ptaki, które za sprawą wia­tru zbo­czyły z drogi. Naj­bar­dziej lu­bił klar­ne­ci­stę Sid­neya Be­cheta i jego me­lo­dyczne prze­biegi. Utwory, które ła­mią serce, które spra­wiają, że chce się zo­stać od­lud­kiem — żeby bo­lało, jak trzeba.

Naj­pierw słu­chał, po­tem sam na­uczył się grać. Naj­pierw wy­stę­po­wał z ma­łymi ze­spo­łami, po­tem z więk­szymi. Na po­czątku lat pięć­dzie­sią­tych był główną po­sta­cią w naj­po­pu­lar­niej­szym klu­bie jaz­zo­wym w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Dzięki temu tra­fił do Ame­ryki, gdzie na kon­cer­cie w Chi­cago zo­ba­czył na żywo Muddy’ego Wa­tersa. Fa­lo­wa­nie tłumu i bim­ber, mistrz blu­esa gra­jący na ko­la­nach. Bar­ber ze­brał pie­nią­dze, by za­pro­sić do An­glii Muddy’ego i in­nych ame­ry­kań­skich mu­zy­ków — Big Billa Bro­onzy’ego, Ro­settę Tharpe, Sonny’ego Terry’ego, Brow­nie’ego McGhee. To pod­czas tych kon­cer­tów wy­my­ślił blu­esowy prze­ryw­nik. Pod­czas przerw, kiedy jego ze­spół szedł na przy­kład za­pa­lić, kilku człon­ków zo­sta­wało — coś jakby ze­spół w ze­spole — by grać pro­stą wer­sję blu­esa znaną jako skif­fle. Bra­ko­wało jej wy­ra­fi­no­wa­nia, in­stru­menty czę­sto były do­mo­wej kon­struk­cji, ale czuć było w tym emo­cje. I cho­ciaż Bar­ber my­ślał o tym jako do­datku, z cza­sem prze­rwy wzbu­dzały żyw­sze re­ak­cje niż wła­ściwy wy­stęp. Prze­łom nad­szedł, kiedy na­grał kilka pio­se­nek skif­flo­wych: John Henry, Wa­bash Can­non­ball, No­body’s Child. Cy­ril Da­vies grał na har­mo­nijce, Ale­xis Kor­ner na gi­ta­rze, Bar­ber na ba­sie, a Lon­nie Do­ne­gan śpie­wał. Hi­tem było Rock Is­land Line. Wy­dali ją w 1955 i za­częło się sza­leń­stwo.

— Wtedy każdy grał skif­fle— po­wie­dział mi Pe­ter Asher, który zy­skał sławę w ze­spole Pe­ter and Gor­don. — Ła­two się to grało i każdy miał w domu wszystko, co było po­trzebne, żeby zro­bić so­bie in­stru­menty. Brało się drew­niane pu­dełko na her­batę, do­cze­piało do tego kij od szczotki i za­cią­gało struny. Miało się kilka gi­tar, które grały po trzy akordy. Można było wziąć każdą ame­ry­kań­ską pio­senkę fol­kową i prze­ro­bić ją na skif­fle.

Ze swoim ni­skim pro­giem wej­ścia skif­fle było ide­alną furtką do uza­leż­nie­nia, ni­czym jo­int za­pa­lony przed szkołą, który pro­wa­dzi do he­ro­iny, czyli rock and rolla. Pan­teon pe­łen jest mu­zy­ków, któ­rzy po­ja­wili się na sce­nie za sprawą gra­nia skif­fle pod­czas blu­eso­wych prze­ryw­ni­ków Chrisa Bar­bera: Van Mor­ri­son, Paul McCart­ney, Cliff Ri­chard, Eric Clap­ton, Brian Jo­nes, Chas Hod­ges, Bill Wy­man.

We­dług Chasa McDe­vitta, gwiazdy skif­fle i au­tora książki Skif­fle: The De­fi­ni­tive In­side Story, w na­stęp­stwie Rock Is­land Line w Wiel­kiej Bry­ta­nii po­wstało od trzy­dzie­stu ty­sięcy do pięć­dzie­się­ciu ty­sięcy grup skif­flo­wych. Ich na­zwy przy­wo­dzą na myśl uliczne gangi: Terry Kari and The Cru­isers, Derry and The Se­niors, Cass and The Ca­sa­no­vas, Rory Storm and The Hur­ri­ca­nes, King­size Tay­lor and The Do­mi­noes, Gerry and The Pa­ce­ma­kers, The Sil­ho­uet­tes, The Four Jays, The Blu­ege­nes. Be­atlesi też za­czy­nali jako grupa skif­flowa — naj­pierw na­zy­wali się The Blac­kjacks, po­tem The Qu­ar­ry­men. Na wy­stę­pach za­zwy­czaj grali skif­flowe wer­sje Cum­ber­land Gap, Wa­bash Can­non­ball, Mid­ni­ght Spe­cial, Rock Is­land Line.

Kiedy po­pro­si­łem Chasa Hod­gesa — miał kilka prze­bo­jów jako Chas & Dave — by opi­sał, czym jest skif­fle, za­py­tał, czy sły­sza­łem kie­dyś The Tra­ve­ling Wil­bu­rys, su­per­grupę, w któ­rej byli Geo­rge Har­ri­son, Bob Dy­lan, Roy Or­bi­son i Tom Petty.

— Bo to była w isto­cie grupa skif­flowa — po­wie­dział. — To, jak się zbie­rali, ze­spół z setką gi­tar, każdy wy­krzy­ki­wał swój wers, a reszta się śmiała. To wy­cho­dziło pro­sto od Chrisa Bar­bera. Sam po­wiedz, czy jesz­cze ktoś zo­stał tak okra­dziony z uzna­nia?

— Mu­zycy z mo­jej epoki, tacy jak Al­bert Lee, Eric Clap­ton, wszyst­kich nie wy­mie­nię, za­czy­nali od skif­fle — cią­gnął. — Ci, któ­rzy się zo­rien­to­wali, że umieją grać, wzięli się za rock and rolla. Ja by­łem w gru­pie Hor­se­shoe. Wy­grze­ba­łem na wy­prze­daży ban­dżo, da­łem za nie szy­linga. Za­wią­za­łem na nim żyłkę węd­kar­ską. Mia­łem dwa­na­ście lat i w oknie miej­sco­wego sklepu ma­lar­skiego zo­ba­czy­łem ogło­sze­nie, że grupa skif­flowa szuka ko­goś, kto grałby na gi­ta­rze lub ban­dżo. „Idź na prze­słu­cha­nie” — po­wie­działa moja mama. „Ale mamo, nie je­stem wy­star­cza­jąco do­bry”. „Je­steś, je­steś” — po­wie­działa. Po­sze­dłem i by­łem naj­lep­szy w ze­spole. Aż fru­wa­łem z dumy. „Chcą mnie” — po­wie­dzia­łem ma­mie. „Pew­nie, że chcą” — od­parła.

Dla Bar­bera suk­ces Rock Is­land Line oka­zał się dez­orien­tu­jący. Po­ja­wiła się silna moda na ta­kie brzmie­nie, ale pu­zo­ni­sta zo­stał przy jaz­zie, co spo­wo­do­wało tar­cia z jego gi­ta­rzy­stą, Ale­xi­sem Kor­ne­rem, który już miał do­syć cią­głego wy­cze­ki­wa­nia na blu­esowy prze­ryw­nik. Wy­nikł spór: jazz z Di­xie­land albo skif­fle. Dla jazz­ma­nów blues był za­gro­że­niem. Ce­chy, które za­wsze ce­niono — bie­głość w czy­ta­niu nut i gra­niu — stra­ciły war­tość. W blu­esie nie cho­dzi o umie­jęt­no­ści, a o styl. „Kiedy po­ja­wił się rock and roll, mło­dzi jazz­mani byli za­nie­po­ko­jeni — na­pi­sał w swo­ich wspo­mnie­niach Sto­ned me­ne­dżer Sto­ne­sów An­drew Loog Ol­dham. — Wielu chło­pa­ków było zbi­tych z pan­ta­łyku, bo cały czas uczyli się swo­ich in­stru­men­tów, a tu na­gle po­ja­wiła się mu­zyka, w któ­rej żeby stać na sce­nie i za­ra­biać dużo kasy, wy­star­czyło na­uczyć się dwóch lub trzech akor­dów na gi­ta­rze i po­far­bo­wać włosy na blond”.

Po odej­ściu z ze­społu Chrisa Bar­bera Ale­xis Kor­ner ra­zem z Cy­ri­lem Da­vie­sem — gra­ją­cym na gi­ta­rze — za­ło­żył Blues In­cor­po­ra­ted, luźny ko­lek­tyw, two­rzony przez mu­zy­ków, któ­rym aku­rat da­nej nocy chciało się wejść na scenę i grać.

— To za­wsze było płynne — po­wie­dział mi Paul Jo­nes. — Przez pe­wien czas Ale­xis miał na ba­sie Jacka Bruce’a [który póź­niej grał z Cream]. Miał Spike’a He­atleya. Kiedy in­dziej na per­ku­sji grali Gin­ger Ba­ker [póź­niej grał w Cream i Blind Fa­ith] i Char­lie Watts, który był bar­dzo młody, ale już o krok przed wszyst­kimi.

— To był pierw­szy w An­glii ze­spół gra­jący elek­trycz­nego blu­esa — tłu­ma­czył Dick Tay­lor. — W isto­cie to była na­sza wer­sja ze­społu Muddy’ego Wa­tersa. Tu­taj nic ta­kiego jesz­cze nie było. Sły­sza­łeś, jak grają, i my­śla­łeś: Mój Boże…

— Po odej­ściu z ze­społu Chrisa Bar­bera Ale­xis miał mi­sję — po­wie­dział mi Paul Jo­nes. — Po­dob­nie jak Ed­die Con­don i kilku in­nych li­de­rów, za­zwy­czaj re­kru­to­wał lu­dzi lep­szych od sie­bie. Jego naj­więk­szy ta­lent nie po­le­gał na grze na gi­ta­rze czy śpie­wa­niu, ale na by­ciu front­ma­nem i łowcą ta­len­tów. Miał nie­sa­mo­wity słuch. Nie mu­siał słu­chać długo, żeby wie­dzieć, że ko­goś chce.

„Gra­łem z [Ale­xi­sem] w klu­bo­ka­wiarni Tro­uba­dour w Earls Co­urt — po­wie­dział póź­niej Char­lie Watts. — Była tam nas zgraja, two­rzy­li­śmy ze­spół, który był bez­wstydną ko­pią grupy The­lo­nio­usa Monka, a Ale­xis cza­sami się do­sia­dał. Pół roku póź­niej by­łem w Da­nii i pra­co­wa­łem w re­kla­mie, kiedy za­dzwo­nił do mnie i po­wie­dział, że chciał, bym wró­cił, że­by­śmy za­ło­żyli ze­spół”.

Blues In­cor­po­ra­ted za­częło od gra­nia ka­wał­ków jak z blu­eso­wego prze­ryw­nika: ame­ry­kań­ski folk w wer­sji skif­fle. Re­zy­do­wali w klu­bie w Soho o na­zwie Ro­un­dho­use. Na po­czątku pu­blika była nie­wielka, ale roz­nio­sło się i wkrótce przy­cho­dziły tłumy. Było tak gło­śno, że nik­nęła w tym mu­zyka, więc w pew­nym mo­men­cie Kor­ner po­wziął tę samą de­cy­zję, którą z tego sa­mego po­wodu pod­jął Muddy Wa­ters. Żeby było go sły­chać, pod­łą­czył się do prądu. Ale z elek­tryką nie da się na pół gwizdka. Kiedy się oka­blu­jesz, ha­łas staje się istotą rze­czy. Mu­zyka ro­biła się co­raz gło­śniej­sza, aż w końcu Blues In­cor­po­ra­ted zo­stało wy­rzu­cone z Ro­un­dho­use’u. Kor­ner zna­lazł dla ze­społu nowy dom w za­chod­nim Lon­dy­nie, nie­da­leko sta­cji me­tra Ealing. Po­mię­dzy ka­wał­kami można było usły­szeć kroki mi­liona wra­ca­ją­cych z pracy zwy­kłych zja­da­czy chleba, nie­świa­do­mych, że pod ich sto­pami ro­dzi się re­wo­lu­cja. Wej­ście ła­two można było prze­oczyć. Dla wielu mu­zy­ków zej­ście po scho­dach było jak wkro­cze­nie przez szafę do Na­rnii. To była pro­sto­kątna piw­nica, ze sceną i ba­rem na ty­łach. Z od­sło­nię­tych rur ka­pała woda i two­rzyła ka­łuże. Be­to­nowe ściany da­wały ta­kie echo, że wszystko brzmiało jak roc­ka­billy. Jak je­zioro Ita­sca sta­nowi źró­dło rzeki Mis­si­sipi, tak ta ja­ski­nia w za­chod­nim Lon­dy­nie była głów­nym źró­dłem bry­tyj­skiego blu­esa.

Kilka dni przed otwar­ciem klubu w „New Mu­si­cal Express”, uka­zu­ją­cej się od 1952 roku bi­blii branży mu­zycz­nej, po­ja­wiło się ogło­sze­nie:

ALE­XIS KOR­NER PRZED­STA­WIA

BLUES IN­COR­PO­RA­TED

NAJ­BAR­DZIEJEKS­CY­TU­JĄCEWY­DA­RZE­NIEROKU

G CLUB

Sta­cja Ealing Broad­way

W lewo, przej­ście przy Ze­bra

Mię­dzy ABC Te­ashop a Je­wel­lers

So­bota od 19.30

Kiedy na po­czątku XX wieku pio­nier blu­esa Buddy Bol­den chciał ze­brać ze­spół w No­wym Or­le­anie, wy­sta­wiał kor­net przez okno i grał kilka tak­tów. Mó­wił, że tak „woła dzieci do domu”. Re­klama Kor­nera przy­nio­sła po­dobny efekt. Za­kre­ślano ją i wy­ci­nano w mia­stecz­kach w ca­łym kraju, w mie­ści­nach, co do któ­rych Kor­ner na­wet nie śnił, że i tam do­tarł blues. Jakby w każ­dej pro­win­cji dzie­ciaki cier­piące na tę samą przy­pa­dłość od­na­la­zły ten sam lek.

Jag­ger i Ri­chards przy­je­chali na otwar­cie z Dart­ford. Char­lie Watts też tam był, tak samo Gin­ger Ba­ker, Eric Clap­ton, Long John Bal­dry, Ray i Dave Da­vies. „W Lon­dy­nie było tylko około stu osób za­in­te­re­so­wa­nych blu­esem — opo­wia­dał Kor­ner. — I wszyst­kie tej pierw­szej nocy zja­wiły się w klu­bie”.

Ale­xis Kor­ner nie tylko grał mu­zykę — on stwo­rzył ruch. Przy ba­rze ro­bił prze­słu­cha­nia, a naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych za­pra­szał na scenę. Jag­ger pierw­szy raz wy­stą­pił kilka ty­go­dni po otwar­ciu. Dzie­więt­na­sto­la­tek z sar­nimi oczami w swe­trze z dzia­niny za­śpie­wał Aro­und and Aro­und Chucka Berry’ego i Got My Mojo Wor­king Muddy’ego Wa­tersa.

„Ge­ne­ral­nie rzecz bio­rąc, Mick nie był wtedy do­brym wo­ka­li­stą, tak samo jak nie jest nim te­raz — opo­wia­dał Kor­ner. — Ale miał tę nie­sa­mo­witą cha­ry­zmę, a w blu­esie cho­dzi bar­dziej o nią niż o tech­nikę”.

Jag­ger stał się sta­łym by­wal­cem klubu, co ty­dzień śpie­wał te same dwie lub trzy pio­senki. Wio­sną 1962 roku pewna ga­zeta na­pi­sała o nim, że jest „dru­gim wo­ka­li­stą Blues In­cor­po­ra­ted”. Ta pierw­sza wzmianka w pra­sie zmar­twiła jego ro­dzi­ców.

„Pa­mię­tam, jak pew­nego wie­czora za­dzwo­niła do mnie jego matka i po­wie­działa: «Za­wsze uwa­ża­łam, że Mick jest naj­mniej uta­len­to­wany z na­szej ro­dziny, na­prawdę pan my­śli, że czeka go ka­riera w mu­zyce?» — wspo­mi­nał Kor­ner. — Po­wie­dzia­łem jej, że nie wy­obra­żam so­bie, że mo­głoby mu się nie udać”.

Mick Jag­ger, Ke­ith Ri­chards i Dick Tay­lor przy­szli do Ealing też w kwiet­niu 1962 roku, kilka ty­go­dni po otwar­ciu klubu. Stali w ko­ry­ta­rzu bli­sko drzwi, gar­bili się i pa­lili, ale to była tylko poza. Mick i Ke­ith wciąż miesz­kali u ro­dzi­ców, da­wali ma­mom buzi na do­bra­noc. Można za­pu­ścić włosy, nie ką­pać się i nie go­lić, zbie­rać brud, na­wet ta­rzać się w bło­cie, by zy­skać cha­rak­ter, ale wy­star­czy zdra­pać wierzch­nią war­stwę, a pod spodem bę­dzie czy­sto. Wy­stali tak pierw­szy set, ale nu­dziło im się, już się szy­ko­wali do wyj­ścia, kiedy do mi­kro­fonu pod­szedł Kor­ner i po­wie­dział: „A te­raz, moi dro­dzy, zna­ko­mity slaj­do­wiec, który przy­je­chał dla was za­grać aż z Chel­ten­ham…”.

Nie każdy zro­zu­mie, co tu jest nie tak. Gi­tara ze slaj­dem przy­wo­dzi na myśl czarne Mis­si­sipi, pola ba­wełny, zmierzch nad rzeką — jego prak­tyczna na­zwa to „bot­tle­neck”, od wą­skiej szyjki bu­telki, którą mu­zycy wsa­dzali so­bie na pa­lec, czę­sto ser­deczny, i uży­wali do „śli­zga­nia”; gdy ru­szało się nią po stru­nach, nuty zle­wały się i roz­cią­gały, przez co na­wet pro­sty ka­wa­łek ro­bił się nie­po­ko­jący i sur­re­ali­styczny. Chel­ten­ham z ko­lei to ku­rort, sklepy z an­ty­kami i ulice ob­sa­dzone drze­wami. Blu­esman z Chel­ten­ham był jak ra­per z Ama­gan­sett. Nie przej­dzie. Oczy­wi­ście ta­kie in­tro było ustawką, ma­łym for­te­lem, bo sły­sząc „slaj­do­wiec… z Chel­ten­ham”, na­leży się spo­dzie­wać lesz­cza. Wy­glą­dał na po­zera, ten mały blon­da­sek, strasz­nie mło­dziutki, z gi­tarą trzy­maną wy­soko przy piersi. Miał sze­ro­kie ra­miona, ale był wą­ski w pa­sie, nogi miał krót­kie, ręce małe — jakby ar­chi­tekt przy­go­to­wał am­bitny pro­jekt, tylko wy­ko­nawcy skoń­czyły się ma­te­riały. Ale kiedy za­czął grać, o tym wszyst­kim można było za­po­mnieć.

— Był ab­so­lut­nie nie­sa­mo­wity — po­wie­dział mi Tay­lor. — Nikt w kraju nie miał ni chuja po­ję­cia o żad­nym slaj­dzie. Po­do­bało nam się brzmie­nie, ale na­wet nie my­śle­li­śmy, by je ko­pio­wać. Było jak z in­nego świata, ta­jem­ni­cze. No i po­ja­wił się ten cu­daczny fa­ce­cik z Chel­ten­ham — z pier­do­lo­nego Chel­ten­ham! — który był w tym mi­strzem.

Briana Jo­nesa nie przed­sta­wiono praw­dzi­wym na­zwi­skiem. Wy­stą­pił jako Elmo Le­wis — pseu­do­nim miał być od­wo­ła­niem do jego idola, El­more’a Ja­mesa, wiel­kiego blu­esmana z Chi­cago, który na­grał de­fi­ni­tywną wer­sję Dust My Broom, pierw­szego ka­wałka gra­nego przez Briana tam­tego wie­czora. Jak ge­neza więk­szo­ści tra­dy­cyj­nych pio­se­nek, po­cho­dze­nie Dust My Broom nie jest w pełni znane. Im le­piej się przyj­rzeć, tym star­sza się robi. Ro­bert John­son na­grał ją w 1936 roku, ale wziął słowa i me­lo­die z daw­niej­szych pio­se­nek, nie­któ­rych wy­jąt­kowo spro­śnych. Ton wer­sji El­more’a Ja­mesa, na­gra­nej w 1951 roku — sta­rego ka­wałka prze­pusz­czo­nego przez elek­trycz­ność, na­ła­do­wa­nego prą­dem — na­daje otwie­ra­jąca fraza, roz­po­zna­walna jak od­głos nad­jeż­dża­ją­cego nocą po­ciągu to­wa­ro­wego, dwu­akor­dowy krzyk, który niósł się póź­niej przez cały rock and roll. Sły­chać go w Re­vo­lu­tion Be­atle­sów i Crash on the Le­vee Boba Dy­lana. Opę­tał Briana ni­czym de­mon. Jo­nes na­uczył się grać slajd, żeby go z sie­bie wy­pę­dzić.

Brian Jo­nes był ni­ziutki, miał może z metr sie­dem­dzie­siąt, w bu­cio­rach wa­żył pięć­dzie­siąt pięć ki­lo­gra­mów. Miał w so­bie coś z por­ce­lany. Był śliczny, ale oczami wy­obraźni wi­działo się, jak się tłu­cze. W klu­bie był ską­pany w świe­tle, prze­cią­gał akordy, jakby jego gi­tara była pi­jana. Dla Micka i Ke­itha był nie­do­ści­gniony, nie­re­alny. „Brian pod­ła­pał z gi­tarą to, co ro­bił El­more Ja­mes. Po­wa­liło mnie, kiedy pierw­szy raz go usły­sza­łem — po­wie­dział kie­dyś Jag­ger. — Nie sły­sza­łem wcze­śniej, by ktoś grał tak na żywo, zna­łem to tylko z płyt. I to było na­prawdę do­bre. Miał to opa­no­wane, to było bar­dzo eks­cy­tu­jące. Brzmie­nie było jak trzeba, glis­sanda też po­rządne. To było do­bre uczu­cie, kiedy grał w pu­bie. Wszystko za­leży od wy­do­by­cia z gi­tary wła­ści­wego tonu… Był w tym do­bry, z pew­no­ścią”.

Po wy­stę­pie Brian odło­żył sprzęt ni­czym re­wol­we­ro­wiec i pod­szedł do baru, gdzie ob­stą­pił go tłum. Mick i Ke­ith do­pchali się do niego i za­rzu­cili go py­ta­niami. Był nie­wiele star­szy, ale już wy­prze­dzał ich o całe lata świetlne.

— On miał już za sobą szkołę — tłu­ma­czył Ke­ith. — Wy­wa­lili go ze stu­diów i pra­co­wał w kilku miej­scach. Miesz­kał sam i pró­bo­wał za­ro­bić na miesz­ka­nie dla swo­jej pa­nienki. Tym­cza­sem Mick i ja pa­łę­ta­li­śmy się po za­ple­czach, cały czas miesz­ka­li­śmy z ro­dzi­cami. Kiedy po­zna­łem Briana, był jak wa­lij­ski by­czek. Był sze­roki i wy­glą­dał mi na twar­dego go­ścia.

Roz­dział 6.

Wi­kary obu­rzony

Kilka mie­sięcy temu po­sze­dłem na spa­cer po lon­dyń­skiej dziel­nicy Soho. Chcia­łem przyj­rzeć się miej­scom, w któ­rych za­czy­nali Sto­nesi. Za­trzy­ma­łem się w miej­scu, w któ­rym kie­dyś znaj­do­wało się stu­dio na­gra­niowe Re­gent So­und, gdzie ze­spół na­grał pierw­sze sin­gle — sfa­ty­go­wany bu­dy­nek, nie­gdyś tęt­niący ży­ciem. Sta­łem przed klu­bami Ma­rquee i Ro­un­dho­use, po­tem krę­ci­łem się po Tin Pan Al­ley, gdzie w la­tach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych w ka­wiar­niach prze­sia­dy­wali tek­ścia­rze. W alejce od­cho­dzą­cej od Den­mark Street z uwagą prze­czy­ta­łem ta­blicę ogło­szeń o prze­słu­cha­niach i pracy dla mu­zy­ków.

Kilka z nich przy­kuło mój wzrok, a szcze­gól­nie to:

BA­SI­STA I GI­TA­RZYSTA

Szu­kają

Wo­ka­li­sty i Per­ku­si­sty

by Wspól­nie Za­cząć

Sto­ner­roc­kową/Grunge’ową ka­pelę

Dwóch mło­dych chło­pa­ków (20–22)

szuka brud­nego, wpie­nio­nego

wo­ka­li­sty/tek­ścia­rza

z ne­ga­tyw­nym po­dej­ściem do ży­cia

i per­ku­si­sty z mo­car­nym po­dej­ściem do ga­rów,

który wali jak be­stia,

ma­ją­cego 19–23 lata,

żeby wspól­nie za­cząćza­je­bi­sty pro­jekt.

Na­sze in­spi­ra­cje to ze­społy ta­kie jak Ky­uss, Ni­rvana,

QOTSA, wcze­sny In­cu­bus, Sna­ke­pit, Korn, Snot,

a także RATM i RHCP

Nie przyj­mu­jemy pa­lan­tów, prze­sad­nie re­li­gij­nych, mo­ra­li­za­to­rom DZIĘ­KU­JEMY

Brudne włosy wy­ma­gane

Ude­rzyło mnie to ogło­sze­nie. „No pro­szę”, po­my­śla­łem, i jesz­cze: „O kurde”; ale poza tym wy­ra­żało ono prawdę o ein­ste­inow­skiej na­tu­rze rock and rolla. Mó­wiąc pro­sto, czas nie ist­nieje, a rock and roll jest kwan­towy. Po­czą­tek za­plą­tany jest z koń­cem, wyj­ścia są wej­ściami, każda chwila jest obecna w każ­dej chwili i za­wsze jest te­raz. Bo jak ina­czej wy­tłu­ma­czyć, że Rol­ling Sto­nesi za­peł­niają sta­diony dzie­się­cio­le­cia po cza­sie, kiedy wy­da­rzyło się wszystko, co miało zna­cze­nie? Albo weźmy al­bumy wy­pusz­czane przez gwiazdy, które dawno nie żyją. Po­stęp nie ist­nieje — na­prawdę ni­gdy nie było le­piej niż w 1956 roku, kiedy śpie­wał Elvis. Każdy ze­spół musi od­kryć na nowo to, co zo­stało już od­na­le­zione i za­po­mniane. To za­mknięty cykl: Elvis i Se­daka; Sto­nesi i Bee Gees, nie­win­ność i ze­psu­cie.

Z tego wy­nika po­do­bień­stwo mię­dzy po­wyż­szym ogło­sze­niem a tym, które Brian Jo­nes za­mie­ścił w „New Jazz” w 1962 roku. To było jego we­zwa­nie do mu­zy­ków, z któ­rymi chciał za­ło­żyć rhy­th­mand­blu­esowy ze­spół. Zre­kru­to­wał już gi­ta­rzy­stę Geoffa Brad­forda i Briana Kni­ghta, który grał na har­mo­nijce. Paula Jo­nesa za­py­tał, czy chciałby śpie­wać, ale ten od­mó­wił, sta­jąc się czło­wie­kiem, który mógł być Jag­ge­rem.

— Mia­łem dwa po­wody, by od­mó­wić — wy­ja­wił mi. — Głów­nym było to, że za­ło­że­nie, że bę­dziemy mo­gli się utrzy­mać z gra­nia blu­esa, uwa­ża­łem za nie­do­rzecz­nie opty­mi­styczne. Poza tym mia­łem do­brą ro­botę w gru­pie ta­necz­nej, w któ­rej śpie­wa­łem prze­boje bę­dące wtedy na to­pie. To był błąd, ale ży­cie to nic in­nego jak ciąg po­my­łek. Moje przy­naj­mniej było barwne.

Prze­słu­cha­nia od­by­wały się w Bric­klay­ers Arms, pu­bie nie­da­leko War­dour Street. Ke­ith przy­szedł za wcze­śnie i stał bli­sko drzwi, pa­trząc na mło­dego fa­ceta gra­ją­cego bo­ogie-wo­ogie na pia­ni­nie. To był Ian Ste­wart, Szkot, kie­rowca cię­ża­rówki, który wa­lił w kla­wi­sze ni­czym Pro­fes­sor Lon­ghair5 nocną porą gdzieś na ba­gnach delty Mis­si­sipi. Był sze­roki w kla­cie, miał wy­sta­jącą szczękę, duże ra­miona i wy­łu­pia­ste oczy. Jego usta były prze­krzy­wione, a na twarz opa­dał mu lok. Wy­glą­dał ra­czej na pra­cow­nika por­to­wego niż blu­esmana. Tym­cza­sem od 1963 do śmierci w 1985 roku Ian Ste­wart — Stu! — był istot­nym człon­kiem ze­społu, szó­stym Sto­ne­sem, choć z po­wo­dów, które nie­ba­wem staną się ja­sne, wciąż po­zo­staje w du­żej mie­rze nie­znany. Za­po­mniany czło­wiek cień.

Ke­ith po ci­chu wszedł do po­miesz­cze­nia, za­ło­żył gi­tarę przez ra­mię i za­czął grać. Stu pod­niósł wzrok i po­słał mu uśmiech. Nie­długo póź­niej przy­szedł Jag­ger.

— Jo­nes po­wie­dział, że nie uwa­żał Jag­gera za szcze­gól­nie do­brego wo­ka­li­stę, ale miał to coś — wy­ja­wił mi Nor­man Jo­pling, dzien­ni­karz pi­szący o ów­cze­snej sce­nie mu­zycz­nej dla „New Mu­si­cal Express”. — I rze­czy­wi­ście miał. Jag­ger za­wsze umiał być front­ma­nem.

Brian po­pro­sił Micka, by do­łą­czył do ze­społu. Ten po­wie­dział, że jest w pa­kie­cie z Ke­ithem, jed­nak po­zo­stali człon­ko­wie ze­społu go nie chcieli, bo był wy­znawcą Chucka Berry’ego, któ­rego ko­ne­se­rzy uzna­wali za twórcę po­po­wego, grajka do ko­tleta. Wy­wią­zał się spór. Geoff Brad­ford i Brian Kni­ght trza­snęli drzwiami — i znik­nęli z hi­sto­rii. A skoro ze­spół miał te­raz de­fi­cyt człon­ków, Mick za­py­tał, czy może przy­pro­wa­dzić Dicka Tay­lora.

— Kiedy po­zna­łem Briana, za­py­tał: „Umiesz grać na ba­sie?” — opo­wia­dał mi Tay­lor. — Po­wie­dzia­łem, że może i umiem, ale nie mam basu. „Za­łatw so­bie”, od­parł. Więc ku­pi­łem gi­tarę ba­sową, a po­tem na­uczy­łem się, gra­jąc.

Ćwi­czyli całe lato. Se­sjami za­wia­dy­wał Brian, który usta­lał ter­mi­narz, wy­bie­rał ka­wałki. To był jego pro­jekt, druga ro­dzina, le­kar­stwo na sa­mot­ność. Na po­czątku siłą prze­wod­nią Sto­ne­sów wcale nie była am­bi­cja Micka czy pa­sja Ke­itha, a po­trzeba Briana. Cho­ro­wał na ży­cie i my­ślał, że ule­czy go blues.