Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemnicze głosy z jeziora odzywają się po latach… Czy prokurator Halszka Hardy dowie się, o czym mówią?
W apartamencie na warszawskim Śródmieściu ginie sławny pisarz. W klubie na Bulwarach Wiślanych kelnerka odnajduje zwłoki barmana. Obie sprawy prowadzą młoda, rozpoczynająca karierę prokurator Halszka Hardy i doświadczony komisarz Vincent Lewicki. Wpadają oni na trop prasłowiańskiej sekty, która może mieć związek z zabójstwami oraz z tajemniczymi zatonięciami nastoletnich kobiet sprzed lat. Podążając za nieoczywistymi wskazówkami, próbują połączyć pozornie niezwiązane ze sobą wątki z pogranicza jawy i snu, które wiodą od Szwecji po Warszawę, Bieszczady i Augustów.
Czy klucz do rozwiązania obu zagadek znajduje się w przeszłości bohaterów?
Czy odkrycie tak zawiłej tajemnicy będzie wymagało nadzwyczajnych zdolności?
Umarli mają głos! „Topielice” to wielowątkowy kryminał z elementami słowiańskimi i domieszką parapsychologii, w którym główni bohaterowie, Halszka Hardy i Vincent Lewicki, tworzą niezrównany duet.
Autorka – Sylvia Wilczyńska – to absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. Z wykształcenia projektantka mody, socjolog i magister zarządzania. Z pasji aktorka i pisarka. Twórczyni monologów scenicznych. Kryminał „Topielice” jest jej debiutem powieściowym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 542
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Sylvia Wilczyńska, 2020
Projekt okładki: Teresa Chylińska-Kur, KurkaStudio
Zdjęcia na okładce: © sky-blue images/stocksy.com
Zdjęcie Sylvii Wilczyńskiej: © Janek Mazur
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Joanna Rodkiewicz
Korekta: Marta Kozłowska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66503-50-2 (EPUB); 978-83-66503-51-9 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Nie mogła otworzyć powiek. Nawet lekkie uchylenie stanowiło nie lada wyczyn. Jakkolwiek się starała, wysiłek był ponad jej siły. Czuła w nozdrzach zapach starego mokrego drewna. Może to szopa? Leśniczówka? Stodoła? Coś w ten deseń. Niespodziewanie znowu powrócił. Tępy ból w okolicach potylicy. Musiała dostać tępym narzędziem. Ktoś ją uderzył. Tak. To jedyne, czego była pewna. Ktoś uderzył ją nagle w tył głowy. Starała się coś sobie przypomnieć. Znaleźć w pamięci jakiś punkt zaczepienia, aby wypełnić lukę. Przewertowała w myślach pobieżnie ostatnie dwa tygodnie, jak strony książki, do której wraca się po latach. Na nic. Wszystko na nic. Dopadło ją potworne znużenie. Zmęczenie i ból. Całe ciało krzyczało z bezsilności. Odmówiło posłuszeństwa. Nie była w stanie odebrać z zewnątrz żadnych bodźców. Słyszała jedynie rytmiczne, szybkie bicie swojego serca. Pam–pam, pam–pam, pam–pam. Skupiła się na nim w nadziei, że powtarzający się cichy dźwięk przywróci w jej głowie obrazy. Krew w żyłach krążyła rozpędzona, buzująca, jak kipiący na ogniu garnek. Chciała przetrzeć mokre od potu czoło. Zmusiła wszystkie swoje komórki w mięśniach do podniesienia ręki. Nie mogła. Wzięła głęboki wdech. Spróbowała raz jeszcze. To na nic. Nie potrafiła poruszyć ręką nawet w minimalnym stopniu, a co dopiero skierować ją do twarzy. A jeśli straciła czucie? Jeśli jest sparaliżowana? Boże! Co teraz? Przed oczami pojawiły się sceny najgorsze z możliwych.
Czuła, że zaraz zginie. Była tego pewna, tak pewna, że po trochu oswajała się z tą myślą. Zaprzyjaźniała się z wizją siebie leżącej gdzieś w dole, przysypanej ziemią. Wyobraziła sobie zwykłego spacerowicza z kijkami w rękach (co w obecnych czasach nazywa się dyscypliną sportową) natrafiającego na jej zwłoki. Czy odkryją, kim ona jest (a raczej była)? Na pewno. Nawet jeśli zostanie spożyta i przetrawiona przez najobrzydliwsze robale, to są metody, aby to sprawdzić. Przecież zostaną kości. Możliwa jest identyfikacja ciała na podstawie uzębienia denata. Podobno to jak linie papilarne. Kiedyś widziała program o komputerowym nakładaniu skóry na czaszkę. Taka wymodelowana twarz odzwierciedla wizerunek trupa. A raczej kogoś, kto stał się trupem. Jeżeli znajdą jej ciało za dwadzieścia lat, to rozwój techniki pozwoli na dojście do prawdy jeszcze przed lunchem.
Właśnie. Dojście do prawdy. Była gotowa na śmierć, ale zanim umrze, chciała poznać prawdę. Musiała ją poznać. Ta prawda ją tu przywiodła. Prawda, która nie pozwalała jej zasypiać miesiącami. Prawda, która podsuwała do głowy tysiące wersji, setki komunikatów, których ona, idiotka, nie potrafiła zrozumieć. W sumie dobrze jej tak. Za głupotę się płaci. Nie wykorzystała daru otrzymanego od losu. Gardzenie prezentami tak się kończy. Masz w dupie swoją wyjątkowość, to zdychasz w jakiejś wiosce, na jakimś odludziu, w jakiejś szopie. Wszystko jest jakieś. Nawet nie jest określone, sprecyzowane. Miała już dosyć. Swojej ambicji, tupetu, braku hamulców i przede wszystkim upartości, która kazała jej tu przyjechać.
Już powoli odzyskiwała pamięć. Pojawiały się jakieś głosy. To chyba w jej umyśle. Trudno stwierdzić. Powieki nadal ważyły tonę. Nie drgnęły. Co z moim dzieckiem? Zabiorą go pewnie do sierocińca. Znając go, to bardzo możliwe, że sprawdzi się wersja z poprawczakiem. Teraz niebywale żałowała, że macierzyństwo spadło na nią tak gwałtownie, jak burza w sierpniowe przedpołudnie. Zapewne gdyby los obdarzył ją potomkiem w późniejszym wieku, i ona byłaby lepszą matką, i on lepszym synem. Ale tak się nie stało, więc nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Zrobiło jej się przykro. Całe jej dotychczasowe życie przypominało pasmo porażek. Dziwne, że wcześniej nie domyśliła się takiego biegu wydarzeń. To było dla niej idealne zakończenie. Zakończenie życia, które jak miała w zwyczaju mawiać, nigdy się z nią w tańcu nie pierdoliło.
Dopadła ją senność. Najchętniej położyłaby się w łóżku i zasnęła. W nogach czuła mrowienie i odrętwienie, miała ochotę je rozprostować. Spróbowała się lekko poruszyć. Nie mogła nawet rozdzielić stóp. W końcu to do niej dotarło. Była skrępowana. Cała sylwetka oklejona została grubą taśmą klejącą. Od czubków butów aż po szyję. Jedynie ust nie miała zaklejonych. To nawet gorzej, pomyślała. Czyli jest na takim zadupiu, że nawet szatan jej tu nie usłyszy.
Wtedy pojawił się szelest. Powiew mroźnego oddolnego powietrza, otulający jej lewą stronę. Zrozumiała. Siedzi przy drzwiach. Wieje ze szczeliny między podłogą a skrzydłem. Coś chlapało. Dźwięk przypominający ubłocone kalosze odrywające się od linoleum. Ktoś idzie. A więc to koniec. Nie ma już nic. Jak w tej piosence... Zaśmiała się w myślach. Tyle że ona nie jest wolna i nigdzie nie może iść. Odgłos dźwigni. Skrzypnięcie. Nagle silny przypływ zimna zmroził jej twarz. Charakterystyczna plucha mlaskających podeszew skierowała się przodem do niej. Teraz już chyba byłaby w stanie otworzyć oczy. Pytanie, czy chce. To by oznaczało, że spojrzy śmierci w twarz. I to dosłownie. Wtedy już nie będzie zlituj się. Czarna ziemia trzymała dla niej miejsce. Co to zmieni? Przynajmniej sprawdzi, czy przez ten cały czas miał rację.
Policzyła do trzech. Obcy milczał w zawieszeniu. Chyba czekał na ten moment od dawna. Nabrała powietrza, jak dziecko przed otwieraniem urodzinowego prezentu. Tyle że ona nie miała w sobie tak pokaźniej dawki entuzjazmu. Prędzej lęk wymieszany z poczuciem beznadziei. Czyli standardowe uczucia towarzyszące jej w życiu. Gdyby poproszono ją o wskazanie dwóch określających ją emocji, to bezspornie i prosto z mostu podałaby te dwie. Lęk i beznadzieja. Właśnie sobie uświadomiła (po raz dwa tysiące pięćset osiemdziesiąty czwarty, odkąd odzyskała świadomość), że pora przerwać ten łańcuszek żałości.
Podniosła powieki. Pierwszy raz w życiu doznała prawdziwego szoku. Towarzyszący jej stan określiłaby mianem koktajlu przedzawałowego. Wrzucamy do szejkera wszystkie możliwe emocje. Złość, smutek, zawód, pogardę, żal, niedowierzanie, przerażenie, zmęczenie, wkurwienie, histerię, rozbawienie, błogość, spokój, spełnienie. I mieszamy na wysokich obrotach. Po chwili: Voilà. Wypijamy duszkiem. Rzyg pierwsza klasa. Przeszedł po niej zimny dreszcz, jakby ktoś wylał jej na głowę kubeł lodowatej wody.
– A więc to ty – powiedziała. W jej głosie nie zabrzmiało ani rozczarowanie, ani smutek. Ani żal, ani lęk. Po prostu. Zwykłe, chłodne stwierdzenie faktu.
„Szanowni Państwo, proszę pozostać na swoich miejscach i zapiąć pasy. Podchodzimy do lądowania. W Warszawie jest obecnie piętnaście minut po północy czasu lokalnego. Temperatura wynosi minus osiem stopni Celsjusza. Dziękujemy, że wybrali Państwo nasze linie lotnicze”.
– Nareszcie – powiedziała dosyć głośno krępa brunetka, spoglądając na pasażerkę obok.
Ta jakby nigdy nic nie skierowała nawet wzroku w jej stronę. Czuła, jak to się skończy. Najpierw jedno słowo, odpowiedź uśmiechem lub przytaknięciem, a to już uwolni całą lawinę niepotrzebnych słów dotyczących zapewne życiorysu wygadanej sąsiadki z miejsca obok.
O nie! Na pewno nie, pomyślała Valeria. Nie mam ochoty na wysłuchiwanie jakichś głupot. Zwłaszcza teraz, po dwugodzinnym locie, kiedy jestem sterana jak pies. Odwróciła głowę w przeciwnym kierunku. Jednak ta nie dawała za wygraną.
– Przepraszam, pani mieszka w Sztokholmie, prawda? Przepraszam, że tak pytam, ale czy pani nie jest przypadkiem tą aktorką? Chyba panią kojarzę z tego serialu, co leci na jednym kanale rozrywkowym... Hmm... jaki to kanał? Nie mogę sobie przypomnieć – zamyśliła się, robiąc przy tym taką minę, jakby musiała przerzucić tonę węgla.
Valeria nie była nigdy wygadana. Nie była też osobą otwartą. Rozmowy z obcymi sprawiały jej wiele trudności, zwłaszcza te zaczynające się zwrotem, że „ktoś” ją „skądś” kojarzy. Zawsze kiedy pytający uświadamiał sobie, że rozmówczyni to Alice z serialu komediowego Återgå tillgymnasiet (dla polskich widzów Powrót doliceum), zaczynał wypytywać o szczegóły relacji głównych bohaterów. Wszyscy koniecznie chcieli wiedzieć, czy postać grana przez aktorkę zejdzie się z najbardziej lubianym odtwórcą roli męskiej. Oczywiście takich sekretów Valeria nie mogła zdradzić, chociaż wiele razy miała ochotę powiedzieć im prosto w twarz, że możliwe stanie się to tylko wtedy, gdy jej kolega z planu weźmie się w garść i skończy z powodzeniem odwyk, na który trafiał już pięć razy w ciągu ostatnich dwóch lat. Chciała też dodać, że trzeba być wyjątkowym idiotą, żeby oglądać serial opowiadający o dorosłych ludziach, którzy po zażyciu LSD odbyli podróż w czasie i wrócili do lat szkolnych. Fakt, że przyszło jej tam grać, był dla niej niezwykle upokarzający. Problem polegał na tym, że od dłuższego czasu nie miała innych propozycji.
Żyła wystawnie, na wysokim poziomie, obok swojego męża milionera. Jednak jedyną prawdziwą radość dawało jej wykonywanie zawodu. Zawsze marzyła, że będzie występowała na scenie albo w filmach niszowych, ambitnym kinie. Czuła, że właśnie do tego jest stworzona. Wyobrażała sobie, jak otrzymuje nagrody dla najlepszej aktorki, zbiera laury od elity ze światka filmowego. Tak się już od dawna nie działo. Jedyną nagrodą, jaką przyszło jej dostać, była ta od grona napalonych nastolatków dla najseksowniejszej aktorki ostatniego roku.
Nie tak to miało wyglądać. Ale ja się nie poddam. Jeszcze powrócę na szczyt, powtarzała sobie za każdym razem, gdy przegrywała kolejny casting.
Ostatnio natomiast los się do niej uśmiechnął. I teraz, siedząc w tym samolocie, słysząc głosy dobiegające gdzieś z oddali, ogarniała ją wielka radość. Wróciła na stare śmieci. Dostała rolę, o której zawsze marzyła. Pokaże całemu światu, na co ją stać, i to w jej rodzinnym kraju, w Polsce. Zagra główną rolę, do tego ambitną, wymagającą wielu poświęceń, emocjonalnie wykańczającą. Ale Valeria była gotowa do poświęceń.
Więcej kosztuje mnie granie w tym gniocie, myślała. Pragnęła tylko jednego: zagrać jak najlepiej, dostać kolejne świetne propozycje, dokończyć obecny sezon serialu i odejść. Najlepiej jakby mnie uśmiercili, wtedy droga powrotna byłaby zamknięta – aktorka często narzekała na to, że przyszło jej grać w serialu Powrót do liceum. Prawda zaś była taka, że gdyby nie on, nie miałaby gdzie występować i przygoda z aktorstwem skończyłaby się na zawsze. Mało kto ją kojarzył w Szwecji. Znana stała się za sprawą filmu, którego nie znosiła. W Polsce już wszyscy o niej zapomnieli. Dawniej grała dobre role, lecz zbyt małe, by o nich pamiętać. Kilka filmów, jakieś seriale. W teatrze była gwiazdą, miała etat, ale szybko z niego zrezygnowała. Nikt nie wiedział dlaczego. Ona sama później bardzo żałowała, że podjęła decyzję o odejściu. Scena dawała jej możliwość rozwoju, pracy nad rolą, analizy postaci, a nie pustego wkuwania kilku zdawkowych zdań na pamięć, udając przy tym, że przeżywa jakieś istotne z punktu widzenia bohaterki głębokie emocje.
– Wiem! – Z zamyślenia wybiło ją donośne westchnienie krępej pasażerki. – Kanał siódmy, prawda? – Uśmiechnęła się szelmowsko, jakby przypomniała sobie odpowiedź na pytanie za milion euro w bezsensownym teleturnieju przeznaczonym dla ignorantów.
– Nie. Musiała mnie pani z kimś pomylić. Przepraszam najmocniej, ale muszę już iść. – Na całe szczęście samolot wylądował, więc problem z uciążliwą towarzyszką podróży zniknął.
Wystarczyło jak najszybciej skierować się do wyjścia, odebrać bagaż i złapać taksówkę. Później prosto do hotelu i spać. Valeria była bardzo zmęczona, a rano czekała ją poważna rozmowa dotycząca nowej produkcji. Na szczęście nie casting. Rolę miała w kieszeni. Reżyser szukał odtwórczyni znającej szwedzki, potrafiącej również śpiewać i tańczyć, a ona to wszystko miała w małym palcu. Pracując w teatrze, dużo śpiewała i tańczyła, a zaraz po ślubie zamieszkała w wielkiej rezydencji swojego męża, usytuowanej w jednej z najdroższych dzielnic Sztokholmu.
Podczas drogi z lotniska do hotelu, przyglądając się ciemnym ulicom oświetlonym jedynie blaskiem neonów i latarni, uświadomiła sobie, jakie jej ośmioletnia nieobecność odcisnęła piętno na relacji z krajem. Bardzo rzadko bywała w Polsce. Na początku małżeństwa z Arnem miała jeszcze jakieś zobowiązania. Kończyła jeden film, w serialu została uśmiercona, ale trzeba było dograć parę scen retrospektywnych. Później już takiej potrzeby nie było. Rodziny nie miała, nikt z jej najbliższego otoczenia nie żył, a znajomych zmieniała w zależności od położenia geograficznego. Nie podtrzymywała na siłę relacji. Uważała, że na świecie jest wystarczająco dużo ludzi do poznania. Kurczowe trzymanie się starych przyjaźni tylko ogranicza zawieranie nowych. Czasu dla nich wszystkich nie wystarczy, więc niezbędne jest podjęcie decyzji, kto zostaje, a kto przechodzi dalej. Po tych kilku latach wyszło na to, że stały pozostał jedynie mąż. Głównie dlatego, że stanowił dla Valerii pewien rodzaj oazy spokoju i stabilności. Był przy tym jej najlepszym przyjacielem i najwierniejszym fanem. To on załatwił żonie udział w serialu komediowym. Producenci szukali rodowitej Szwedki, ale Arne przekonał ich, że warto zaryzykować i postawić na imigrantkę mówiącą biegle po szwedzku.
Pani Magnusson miała nordycki typ urody. Bardzo jasna skóra, długie, naturalnie falowane blond włosy i niebieskie oczy nie wyróżniały jej spośród miejscowej ludności. Jedynie akcent zdradzał, że pochodzi z Europy Wschodniej. Pan Magnusson miał natomiast swoje metody do przekonywania innych ludzi. Głównie posługiwał się argumentem finansowym. Jako właściciel i prezes jednego z największych koncernów kosmetycznych w całej Europie stał się głównym sponsorem sitcomu. Rzecz jasna żona nic o tym nie wiedziała. Sądziła, że to jej talent wpłynął na zmianę koncepcji producentów. W związku tych dwojga niedopowiedzenia były na porządku dziennym. Valerii nie interesowało, co porabia w wolnym czasie mąż ani jakie obowiązki wiążą się z funkcją prezesa. Przed wścibskimi zasłaniała się brakiem zdolności do przyswajania trudnych informacji, jak zwykła mawiać. Arne zaś nie chciał wtrącać się w prywatne sprawy swojej ukochanej. Wiążąc się z aktorką, zaakceptował jej skrytość i niechęć do informowania o swojej przeszłości. Stąd też wiedzę na temat życia małżonki miał nikłą. Był typowym Skandynawem, jak w tych stereotypowych kawałach. Trochę oschły, na pierwszy rzut oka nieprzystępny. Wysoki blondyn zawsze noszący idealnie skrojony garnitur i wypastowane na błysk pantofle. On też niewiele zdradzał żonie. Zwłaszcza w kwestii zarządzania firmą. Obydwoje żyli nieświadomie obok siebie, uznając za niepotrzebne dotykanie tematów, które mogłyby przyczynić się do pojawienia się konfliktów. A nawet jeśli nie konfliktów, to wykańczającej obie strony atmosfery zmierzającej w kierunku rozstania. Na to ani on, ani ona nie mogli sobie pozwolić. Pasowała im ta pełna zagadek sytuacja. Ponadto łączyło ich głębokie uczucie, chociaż sami nie byli w stanie określić, jaki to odcień miłości. Bo że takowa istniała, brali za oczywistość.
Valeria otworzyła drzwi kartą magnetyczną i weszła do wielkiego apartamentu na najwyższym piętrze hotelu w centrum stolicy. Uwielbiała podziwiać widok miasta z wysokości. Zwłaszcza nocą, gdy ciemność rozjaśniają światła ulic. Wyobrażała sobie wtedy, że jest jak jakaś mistyczna postać nad nimi. Obserwuje życie ludzi, ale jedynie jako całej poruszającej się masy. Z tak wysoka nie była w stanie przyjrzeć się bezpośrednio każdemu z osobna. Czuła, że Bóg widzi podobnie, dlatego nie poświęca czasu na poszczególne jednostki. Ona, pomimo życia w luksusie i realizacji swoich pasji (z lepszym lub gorszym skutkiem), czuła się opuszczona przez wyższe moce.
Była skazana na siebie i swoje działania. Była sobie sterem, żeglarzem, okrętem, twierdziła. Chociaż nie zawsze było to zgodne z prawdą. W życiu oprócz talentu miała też ogromnego farta. Na jej drodze pojawił się Arne Magnusson i to w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedy Valeria musiała uciekać. Przed sobą, przed swoimi demonami. Odczuwała wtedy silny lęk, nie była w stanie wyjść z domu. Napady furii przeplatały się objawami depresji. Narastały do tego stopnia, że Valeria wpadała na coraz to bardziej szalone pomysły. Pewnej nocy postanowiła wyrzucić z okna wszystkie lustra. Sąsiedzi zawiadomili policję, a kiedy ta przyjechała, stwierdziła, że niezbędna będzie pomoc psychiatry. Na kilka miesięcy artystka trafiła do centrum terapii odwykowej. Zdiagnozowano u niej silne uzależnienie od środków farmakologicznych, głównie od antydepresantów, tabletek nasennych i morfiny. Po opuszczeniu ośrodka postanowiła wyjechać na wakacje. Chciała odciąć się od tego zdarzenia, odpocząć i wrócić już z pełnym zapałem do dalszej pracy nad filmami. Wróciła natomiast z mężem. Ponadto nie do własnego kraju, gdzie jej kariera zawodowa nabierała tempa, a do Szwecji jako zupełnie anonimowa osoba. To jednak nie przeszkodziło jej w odniesieniu sukcesu, który z czasem niestety osłabł.
Podeszła do barku, nalała sobie kieliszek martini, wrzuciła dwie kostki lodu i włączyła laptopa. Nabrała powietrza i ponownie zaczęła czytać wiadomość od producentów. Tekst nie stanowił długiego wywodu dotyczącego roli, analizy scenariusza i głównych wątków, ani też nie opisywał fabuły filmu. Brzmiał krótko i zwięźle, ale jednak zawierał coś, co sprawiało, że Valeria musiała powtarzać go co jakiś czas, od kiedy pierwszy raz otrzymała tego e-maila. Jak piosenkę, którą się słucha od nowa. Zanim utwór się zakończy, ustawia się znowu początek, by nie było nawet minimalnej przerwy w ciągłości. Za każdym razem jednak, analizując tekst słowo po słowie, stawała się silniejsza. Napędzała ją samoistna siła, jak swojego rodzaju perpetuum mobile. Zamknęła oczy i obijając opróżniony do połowy kryształowy kieliszek o kościste kolana, odtworzyła w głowie ostatnie zdanie wiadomości. Znane na pamięć co do słowa.
„Mamy nadzieję, że czytała Pani książkę. Mało kto jej nie czytał, to przecież światowy bestseller. Twórcą jest geniusz kryminału, Gustav Kornelowski”.
Nagle poczuła w dłoni zimną, lepką ciecz. Kieliszek musiał być uszkodzony, bo pod wpływem uścisku popękał i poharatał jej palce. Krew wymieszana ze słodkim alkoholem stała się w tym momencie metaforą uczuć gwiazdy. Artystka patrzyła na zakrwawioną dłoń, szkło na dywanie i czerwone plamy na podłodze. W gęstej kałuży brodziły jeszcze dwie nie do końca rozpuszczone kostki lodu. Przyglądała się całej sytuacji zupełnie z boku. Jak gdyby patrzyła zza kurtyny na kogoś innego. Nie czuła bólu fizycznego. W głowie miała zupełnie inny ból. Psychiczny.
Gustav... Gustav Kornelowski. Tak... Kocham tego autora. Mój ulubiony, uśmiechała się do siebie zaciekle, szelmowsko. Wierzyła swoim słowom. Coś jednak budziło w niej niepokój. Znowu to uczucie. Z jednej strony radość, szczęście. Z drugiej wściekłość, lęk, chęć ucieczki.
– Nie wycofam się. Tym razem nie cofnę się przed niczym – powiedziała donośnym, stanowczym głosem. Zamknęła komputer i poszła po kolejnego drinka.
Dwadzieścia po pierwszej, a zapowiada się kolejna bezsenna noc, pomyślał Vincent Lewicki, przerzucając spojrzenie z dopiero co otrzymanej wiadomości na zegarek w telefonie. Tydzień się zaczął pełną parą, westchnął. Czuł, że spożyty w weekend alkohol jeszcze z niego nie wyparował. W końcu miał powód do świętowania. Po trzech latach nieobecności w kraju wróciła jego żona i zażądała rozwodu. Mogła to zrobić od razu, zamiast uciekać z tym Latynosem w typie donżuana do Brazylii. Zmarnowała mi kilka lat życia, a teraz odwraca kota ogonem. Spakowała walizki i odleciała do Ameryki Południowej ze swoim nowo poznanym kochankiem, zostawiając na stole w salonie jedynie małą karteczkę o treści: „Musiałam zmienić swoje życie. Nie potrafię już dłużej udawać, że łączy nas coś więcej niż wspólny kredyt na mieszkanie, w którym przesiaduję godzinami sama, bo Ciebie ciągle nie ma. Poznałam kogoś, przy kim chce mi się wstawać rano. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Kocham go tak, jak Ty kochasz swoją pracę. PS Jak tylko ułożę sobie życie, pomogę Ci w spłacaniu rat. Buziaki, Twoja Była Lila” – czytał ten liścik godzinami.
Nie był pewien, jakie uczucia w nim przeważają. Z jednej strony był wściekły na żonę. Nigdy się nie skarżyła na swój los. A może po prostu on tego nie słyszał lub nie chciał zauważyć. Z drugiej natomiast chciało mu się śmiać. Ta cała sytuacja była naprawdę komiczna. Vincent wiedział, że żona nie grzeszy inteligencją, ale to był szczyt głupoty. Lila nie miała wykształcenia. Pobrali się, gdy oboje mieli po dwadzieścia lat. Od tego czasu kobieta starała się o miano perfekcyjnej pani domu, z naciskiem na „starała się”. Głównie przesiadywała w domu, oglądała seriale i od czasu do czasu przetarła kurze lub upiekła babeczki. Obiad kupowała już gotowy w pobliskim supermarkecie. Tłumaczyła, że nie umie gotować, a najlepszymi kucharzami są mężczyźni i szkoda, że jej mąż nie może poświęcić chwili na zrobienie czegoś w domu. Na pewno wyszłoby mu to znacznie lepiej niż jej. Znajomym zaś powtarzała, że najważniejszy jest dom i to, by rodzina była szczęśliwa. Z tego też powodu poświęcała sto procent czasu na pełnienie funkcji gospodyni. Zapominała jednak dodać, że przed jakąkolwiek imprezą okolicznościową czy wizytą gości jedyna czynność, jaką podejmuje, to wykręcenie numeru telefonu do sprzątaczki i firmy cateringowej. Mąż o tym wiedział, ale przymykał oko.
Żonę poznał jeszcze w okresie wczesnej młodości, kiedy to od razu po maturze wyruszył z kolegą w podróż autostopem. Zatrzymali się wtedy, aby przenocować w jednej wsi na Lubelszczyźnie. Miejski pijaczyna zaproponował im nocleg w swoim domu. To była prawdziwa rudera, ale chłopcy kompletnie nie zwracali na to uwagi. Ważne, że był dach nad głową. Mężczyzna mieszkał ze swoją schorowaną żoną i nastoletnią córką Lilką, która marzyła o wyrwaniu się z tej dziury. Pragnęła życia w stolicy. Chciała coś osiągnąć, chociaż nie miała konkretnego pomysłu. Vincent był jej przepustką do lepszego świata. Przez tyle lat myślał, że połączyło go z żoną głębokie, prawdziwe uczucie.
Wpatrując się w kartkę zapisaną niezgrabnymi literami, dostrzegł drugie dno ich małżeństwa. Pomyślał, że w sumie to współczuje Brazylijczykowi. Trafił na prawdziwą hienę – materialną i emocjonalną. Można by rzec, że Lila go uwolniła. Ucieczka żony miała być dla niego karą za grzechy, jakich dopuszczał się, nie wracając prawie każdej nocy do domu. Często wówczas przesiadywał do rana w komisariacie lub odwiedzał bary w centrum miasta. Okazała się jednak wybawieniem. Miął w dłoniach skrawek wypocin swojej żony, komentując przy tym każdy fragment – łączy nas wspólny kredyt... Hmm... który ja spłacam, bo ty nie masz, z czego... Poznałam kogoś, przy kim chce mi się wstawać rano... Hmm... jak wstaniesz przed dwunastą, to rzeczywiście będzie sukces... Co tam dalej? Kocham go... Ta, dobra, co dalej? Ach, jak wydoję od niego hajs, to coś Ci wyślę... Akurat. Buziaki, Twoja Była... Pocałuj się w dupę. Idiotka.
Tamtego wieczoru śmiech go nie opuszczał. Nie chciał jednakowoż przyznać, że to śmiech przez łzy. Kochał Lilkę, chociaż ona mu życia nie ułatwiała. Teraz, gdy po tych trzech latach zdążył wyleczyć rany, zapomnieć, kobieta-zmora powróciła, a wraz z nią problemy. Czuł, że nie tylko o rozwód będzie się toczyła zaciekła walka. Skoro wraca, to ma powód. Ale jaki? Pewnie finansowy. Może ten koleś się jej oświadczył? A może właśnie ją porzucił, a ta została bez grosza, zastanawiał się. Wiedział, że małżonka coś kombinuje. Na pewno wytoczy ciężkie działa. Zawsze idzie do celu po trupach. Dla niej liczy się tylko zysk. On już to wiedział. Zdawał sobie natomiast sprawę, iż jako wielokrotnie odznaczany funkcjonariusz policji w stopniu komisarza, nie może pozwolić na zamieszanie wokół swojego życia prywatnego.
Lilka nie miała skrupułów, jeśli chodzi o wyciąganie jakichkolwiek brudów. Własne dobro stawiała na pierwszym miejscu, reszta nie miała dla niej żadnego znaczenia. Vincent wiedział, że też nie jest postacią kryształową, a Lila niby głupia, ale jak mawiają, każdy głupi swój rozum ma. Nie czas jednak myśleć teraz o ekscesach byłej partnerki. Wiadomość od przełożonego to priorytet, a po słowach: „Przyjedź, mamy tu, kurwa, niezłe bagno” oczywiste stało się, że sen idzie w odstawkę.
Ledwie Vincent wstał z łóżka, a już rozbrzmiał irytujący dźwięk wibrującej na szafce nocnej komórki. Komisarz w ostatniej chwili zdążył złapać telefon i uchronić go przed upadkiem z wypolerowanego blatu.
[...]