Tragedia w Waco. David Koresh i tajemnica jego sekty - Jeff Guinn - ebook

Tragedia w Waco. David Koresh i tajemnica jego sekty ebook

Guinn Jeff

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co sprawiło, że David Koresh – uznany przez siebie za nowego mesjasza – chciał poprowadzić swoich zwolenników do świętej wojny z Babilonem i zapoczątkować czasy ostateczne?

28 lutego 1993 roku funkcjonariusze z agencji federalnej ATF próbowali wkroczyć na teren Mount Carmel koło Waco w Teksasie, posiadłości zajmowanej przez członków Gałęzi Dawidowej i ich przywódcę Davida Koresha. W strzelaninie, która się wywiązała, zginęło kilku agentów, co doprowadziło do długotrwałego oblężenia siedziby sekty przez FBI. Próba zakończenia impasu skończyła się  tragicznym finałem, który rozegrał się na oczach oniemiałej ze zgrozy Ameryki.

Jeff Guinn krok po kroku pokazuje, jak doszło do tego, że nieliczny odłam Adwentystów Dnia Siódmego stał się grupą uznaną przez władze za zagrożenie dla porządku publicznego. Kluczowe znaczenie miały tu apokaliptyczne nauki głoszone przez Davida Koresha, który dzięki własnej interpretacji Biblii zyskał grono fanatycznych wiernych.

Opierając się na drobiazgowej analizie dokumentów oraz na relacjach naocznych świadków, autor ponownie ujawnia swój niewątpliwy talent, który ukazał wcześniej w bestsellerowych książkach o Charlesie Mansonie i Jimie Jonesie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 471

Rok wydania: 2024

Oceny
4,1 (14 ocen)
6
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia_mistrz

Nie oderwiesz się od lektury

Warta uwagi, bardzo drobiazgowa.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

Uwagi o terminologii

 

 

Victor Houteff założył organizację znaną początkowo jako ­Laska Pasterza (Shepherd’s Rod), później jako dawidianie. Właściwa nazwa ugrupowania, któremu później przewodził Ben Roden, brzmi Gałąź Dawidowa (Branch Davidians). Kiedy przywództwo objęła Lois Roden, przez jakiś czas nazywała swoich zwolenników Źródłami Żywych Wód (Living Waters), ale ostatecznie przyjęła się nazwa Gałąź Dawidowa. David Koresh nie przywiązywał dużej wagi do nazwy. Jego wyznawcy uważali się w większości za badaczy Pisma albo, częściej, okreś­lali się mianem Uczniów Siedmiu Pieczęci. Na akcie prawnym własności Mount Carmel z 1993 roku widnieje nazwa: Generalne Stowarzyszenie Adwentystów Dnia Siódmego w Dawidzie, więc przedstawiciele mediów relacjonujących pierwszy nalot ATF i późniejsze, trwające pięćdziesiąt jeden dni oblężenie przez FBI, w raportach identyfikowali oblężonych jako członków Gałęzi Dawidowej. Ponieważ ta właśnie nazwa utrwaliła się w publicznej świadomości, będę jej najczęściej używał w tej książce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tuż przed świtem w niedzielę 28 lutego 1993 roku z bazy armii amerykańskiej Fort Hood, położonej nieopodal Killeen w Teksasie, wyruszył konwój osiemdziesięciu pojazdów, który skierował się na północny wschód do oddalonego o nieco ponad sto kilometrów Waco. Na początku i na końcu kolumny jechały pick-upy ciągnące przyczepy do przewozu zwierząt. Pomiędzy nimi sunęła zbieranina aut sportowych, kombi i nieoznakowanych rządowych sedanów, na co wskazywały wymownie wysunięte anteny. Wszystkie pojazdy miały włączone światła – było wcześnie rano, kiedy ciemność nocy zlewa się ze światłem dnia, a rześki, przenikliwy wiatr unosił z ziemi kłęby mgły. Deszcz był tylko kwestią czasu. Mocno niedoskonała pogoda mogła irytować, ale kierowcy w półtorakilometrowej procesji mieli co innego na głowie. Wszyscy byli agentami Bureau of Alcohol, Tobacco and Firearms (Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej), lepiej znanego jako ATF, i zajmowali się egzekwowaniem niezbyt popularnego prawodawstwa federalnego. Przez ostatnie dwa dni przechodzili specjalne szkolenie w Fort Hood. Za kilka godzin mieli wziąć udział w największym i, jak się spodziewano, najlepiej nagłośnionym nalocie w historii agencji, który mógł poprawić wizerunek kontrowersyjnej instytucji.

Pod koniec czerwca 1992 roku ATF przeprowadziło dochodzenie w sprawie proroka Davida Koresha i jego wyznawców, powszechnie znanych jako Gałąź Dawidowa, którzy zamieszkiwali rozległy, chałupniczo i własnoręcznie zbudowany obiekt (w raportach ATF określany jako „kompleks”) – Mount Carmel. Kompleks mieścił się na trzydziestojednohektarowej jałowej parceli około piętnastu kilometrów od Waco. Planiści ATF oszacowali, że opanowaną przez mrówki ogniste posiadłość zamieszkuje mniej więcej siedemdziesięcioro pięcioro mężczyzn, kobiet i dzieci; trudno było wskazać dokładną liczbę, ponieważ mieszkańcy bez przerwy kłębili się chaotycznie wokół budynku. Po ośmiu miesiącach zgromadzone dowody wskazały, że grupa nielegalnie przerabia broń z samopowtarzalnej na automatyczną; śmiercionośną broń zamierzali albo sprzedać, albo wykorzystać w ramach spisku, który miał doprowadzić do końca świata. To, spekulowali stratedzy ATF, mogło oznaczać wszystko: od ataku na ludzi z zewnątrz po przerażające zbiorowe samobójstwo.

Chociaż ATF nie wiedziało, w co konkretnie wierzyli członkowie Gałęzi Dawidowej i co dokładnie planowali, oczywiste było, że na pewno przechowują w posiadłości nielegalną broń oraz „improwizowane urządzenia wybuchowe” domowej produkcji (granaty ręczne)[1]. Samo to świadczyło o tym, że złamali prawo i są właściwym obiektem zainteresowania agencji. Dwa dni wcześniej, w piątek 26 lutego, sędzia okręgowy podpisał ATF nakaz przeszukania Mount Carmel, a także akt oskarżenia Vernona Wayne’a Howella (oficjalne nazwisko Davida Koresha) i nakaz jego aresztowania oraz, co najważniejsze, rozkaz natychmiastowego zablokowania opinii publicznej dostępu do informacji. Funkcjonariusze ATF najbardziej ze wszystkiego obawiali się utraty elementu zaskoczenia; plan nalotu uwzględnił wszelkie możliwe środki, by podejrzani niczego się nie spodziewali.

Zazwyczaj naloty ATF przybierały jedną z dwóch form: „otocz i wezwij”, co dawało podejrzanym szansę na pokojowe poddanie się, lub „wkroczenie dynamiczne”, które polegało na wtargnięciu do kryjówki podejrzanych, zanim ci zdążą chwycić za broń i stawić opór. Po wielu spotkaniach i długich dyskusjach dla Mount Carmel zatwierdzono plan dynamicznego wkroczenia, pozbawiający członków Gałęzi Dawida szansy na walkę, zniszczenie dowodów lub popełnienie zbiorowego samobójstwa, zanim agenci będą mieli szansę ich powstrzymać[2]. ATF zamierzało zrobić nalot, aresztować Koresha, znaleźć i skonfiskować kluczowe dowody, po czym zakończyć bez jednego wystrzału oraz uwiecznić przynajmniej częściowo tę skuteczną bezkrwawą akcję na filmie przeznaczonym dla mediów i kongresmenów. Przesłuchania w kwestii budżetu ATF miały się odbyć w marcu.

Plan miał oczywiste wady. Posiadłość Gałęzi Dawidowej mieściła się przy wąskiej wiejskiej drodze, na końcu długiego, krętego podjazdu po jałowym zboczu, tak więc ktoś próbujący podejść do frontowego wejścia nie mógł liczyć na żadną osłonę. Podejrzani zaczynali dzień o świcie i zapewne trzymali cały arsenał pod ręką. Funkcjonariusze ATF oparli jednak plan na dwóch założeniach, wspieranych przez informatorów, dawnych członków Gałęzi Dawidowej, którzy zwrócili się przeciwko Koreshowi. Po pierwsze, Koresh rygorystycznie pilnował broni; wszystkie karabiny przechowywano w zamkniętym magazynie, a wydawane były wyłącznie na osobisty rozkaz przywódcy. Po drugie, mieszkańcy Mount Carmel ściśle przestrzegali rozkładu dnia. Co rano po śniadaniu odbywały się „codzienne praktyki”, zgromadzenie, podczas którego wyznawcy przyjmowali komunię (sok winogronowy i suchary zamiast wina i opłatków) oraz dyskutowali na tematy biblijne. Potem, około dziesiątej, wszyscy sprawni mężczyźni wychodzili na zewnątrz i kontynuowali kopanie olbrzymiego dołu, który ocalali wyznawcy Gałęzi Dawidowej opisywali potem jako schron przed tornadami. Zdaniem ATF miał to być bunkier zapewniający schronienie podczas strzelaniny.

Jak przewidywano, w wilgotny niedzielny poranek mężczyźni z Gałęzi Dawidowej mieli przez kilka godzin pracować poza zabudowaniami, bez dostępu do broni zamkniętej w środku, a siedemdziesięciu sześciu agentów ATF ukrytych w dwóch przyczepach do przewozu bydła, powszechnie widywanych na bocznych drogach środkowego Teksasu, zamierzało w tym czasie pokonać podjazd Mount Carmel, błyskawicznie wyskoczyć z ukrycia, odciąć pracującym dostęp do broni i przejąć kontrolę nad posiadłością. Potem poszłoby już łatwo. Wszystko opierało się jednak na elemencie zaskoczenia. Autorzy planu nalotu byli tak pewni sukcesu, że nie opracowali planu B na wypadek, gdyby coś poszło niezgodnie z przewidywaniami. Agent ATF Mike Duncan wspomina, że podczas specjalnego szkolenia w Fort Hood ktoś spytał: „A jeśli coś się spieprzy? Tam nie ma się gdzie schować”. Padła mglista odpowiedź – wyjść z przyczep, oddalić się od kompleksu, odpowiadać na ogień. Agent Dave DiBetta wspomina: „To było jak żywcem wyjęte z Monty Pythona i Świętego Graala. Plan [awaryjny] zakładał wyskoczenie z przyczep i ucieczkę, a potem otoczenie obiektu?”. Ale agenci trzymali się pierwotnych założeń; w Gałęzi Dawidowej niczego nie będą podejrzewać i podczas akcji uda się wykorzystać element zaskoczenia.

Konwój ATF dotarł do Bellmead Civic Center około siódmej czterdzieści pięć. (Sześciu agentów znalazło się tu kilka godzin wcześniej i już udali się na miejsce, by zabezpieczać błotnisty, zadrzewiony teren za Mount Carmel i nie dopuścić do ucieczek w tamtym kierunku). Na bazę wypadową ze względu na dogodne położenie wybrano skupisko przysadzistych budynków użyteczności publicznej tuż przy teksańskiej autostradzie stanowej 84 – nieduże miasteczko Bellmead leżało kilka kilometrów na północny wschód od Waco i niecałe piętnaście kilometrów od Mount Carmel. Mimo skupienia planistów na elemencie zaskoczenia członków Gałęzi Dawidowej nikt nie zadbał o ukrycie obecności ATF przed mieszkańcami ­Bellmead – agent w kurtce z symbolem agencji federalnej i kilku policjantów z Bellmead stali na ulicy i kierowali konwój na parking[3]. Bill Buford, dowódca Special Response Team (SRT), taktycznych zespołów specjalnych z filii ATF w Nowym Orleanie, z przerażeniem odkrył w budynku „sympatyczne damy, dziesięć czy dwanaście”, które podały im kawę i donaty. Poczęstunek był mile widziany, ale obecność cywilów, przynajmniej według Buforda, wręcz przeciwnie: „Było oczywiste, że coś planujemy. [Kobiety] mogły komuś o tym powiedzieć”.

Agenci mieli około dziewięćdziesięciu minut na omówienie planów nalotu z szefami drużyn, potem musieli przebrać się do akcji i przygotować do zajęcia miejsc w przyczepach dla bydła, którymi mieli odbyć piętnasto-, dwudziestominutową drogę do Mount Carmel. Przyczepą numer jeden miało pojechać trzydziestu siedmiu agentów upakowanych trójkami, przyczepa numer dwa zabierała trzydzieści dziewięć osób[4]. Drugą przyczepą miały być przewiezione jeszcze dwie drabiny. Plan zakładał, że część agentów wdrapie się na dach poniżej górnego piętra z boku budynku, w miejscu, gdzie Koresh podobno przechowywał broń zamkniętą w osobnym pomieszczeniu.

Kiedy agenci popijali kawę i rozmawiali, panowała raczej ożywiona niż nerwowa atmosfera. Większość z nich była weteranami armii amerykańskiej z solidnym doświadczeniem bojowym, niektórzy pracowali też poprzednio w policji lub straży granicznej. Pewne elementy operacji były jednak całkowicie wyjątkowe, co sprawiało, że – jak to ujął agent Rory Heish – „to było w chuj ważne”. Po raz pierwszy w historii ATF agenci z wielu oddziałów – z Houston, Dallas i Nowego Orleanu – planowali wspólną operację. Typowy nalot ATF przeprowadzało maksymalnie dwudziestu uczestników: grupa uderzeniowa, ekipa zabezpieczająca i w ramach wsparcia jeden lub dwóch funkcjonariuszy z biura szeryfa okręgowego[5]. Ale zwykle naloty przeprowadzano na domy lub mieszkania o powierzchni najwyżej kilkuset metrów kwadratowych.

Obiekt Mount Carmel, jak ustalili autorzy planu ATF, liczył sobie blisko cztery tysiące metrów kwadratowych i agenci nie dysponowali planem wnętrza. Ponieważ wyznawcy z Gałęzi Dawidowej budowali siedzibę po amatorsku, bez wykonawców z zewnątrz, ATF nie mogło zdobyć projektu do przestudiowania[6]. Podczas szkolenia w Fort Hood do wyznaczenia przybliżonego rozkładu pomieszczeń agenci użyli taśmy malarskiej i sznurka[7]. Poza konkretami o codziennych zwyczajach grupy i informacją o broni zamkniętej w pomieszczeniu na piętrze reszta planu wtargnięcia do Mount Carmel i opanowania budynku opierała się na domysłach. Rankiem tamtego dnia w gotowości do udziału w nalocie czekało stu trzydziestu siedmiu agentów ATF, w tym personel pomocniczy[8]. Nie da się stwierdzić z całą pewnością, czy była to właściwa liczba, czy zbyt duża, czy może za mała.

Połowa z siedemdziesięciu sześciu agentów wyznaczonych do dynamicznego wejścia należała do oddziałów szybkiego reagowania ATF, Special Response Teams, elitarnej taktycznej jednostki agencji. Zespoły SRT były jeszcze względną nowością; szczególnie w natłoku akcji związanych z braniem zakładników podczas egzekwowania prawa, agenci ATF zadręczali przełożonych o dodatkowe szkolenia, na wzór tych prowadzonych przez policyjny wydział SWAT. Skierowanie na szkolenia SRT nie oznaczało większych pieniędzy – udział był dobrowolny – ale znacznie zwiększało pozycję w agencji. Z pozycją wiązało się ryzyko: SRT meldowało się pierwsze przy każdej większej, potencjalnie nieprzewidywalnej akcji. Mimo to wyszkolenie agentów i umiejętność zachowywania zimnej krwi w warunkach ekstremalnych dały zdumiewające rezultaty: w ciągu poprzednich trzech lat doświadczone zespoły szybkiego reagowania ATF zrealizowały sześćset trzy nakazy, a do wymiany ognia doszło tylko dwa razy, przy łącznej liczbie trzech ofiar śmiertelnych, wszystkich po stronie podejrzanych[9]. W ATF nikt nigdy nie przystępował do akcji z zamiarem ranienia kogoś, nie mówiąc już o zabijaniu.

Ta myśl przyświecała również agentom przygotowującym się do nalotu na Mount Carmel. Zbroili się, by zająć i utrzymać obiekt, a nie by angażować się w strzelaninę. Sześciu agentów wyposażonych zostało w automatyczne karabiny AR-15, ale reszta w większości miała pistolety maszynowe MP5 – ponieważ należało założyć, że ściany, podłogi i sufity Mount Carmel zbudowano z materiałów kiepskiej jakości, agenci nie chcieli, by ich pociski przebiły się do sąsiednich pomieszczeń, gdzie mog­ły się schronić kobiety i dzieci[10]. Kilku agentów miało strzelby. Prawie każdy trzymał broń krótką w kaburze pod pachą, a kilku, głównie weteranów, miało po zapasowym pistolecie. Agent Robert Champion dźwigał gaśnicę. W Gałęzi Dawidowej mieli psy, niektóre podobno agresywne. Gdyby psy zaatakowały agentów, Champion miał je spryskać z gaśnicy w nadziei, że to odstraszy zwierzęta i nie będzie trzeba ich zabić.

Wszyscy nosili kamizelki kuloodporne, chociaż ich wkłady balistyczne niekoniecznie mogły ochronić funkcjonariuszy przed pociskami z broni o dużej mocy, jaką zgodnie z ustaleniami ATF mieli w Gałęzi Dawidowej. Część agentów, którzy mieli wedrzeć się przez frontowe wejście Mount Carmel, usunęła nawet wkłady z kamizelek, zakładając, że skoro dawidianie nie będą mieli dostępu do broni palnej, dojdzie do walki wręcz[11]. Same wkłady z przodu kamizelki ważyły prawie sześć kilo. Usunięcie ich dawało agentom większą swobodę ruchów. Głowy chroniły różnego typu hełmy, a nawet wełniane czapki; ograniczony budżet ATF nie pozwalał na zakup innego wyposażenia poza bronią, amunicją i kamizelkami. Niedofinansowanie było nieodłącznym elementem życia w ATF. Agenci wysępiali hełmy z magazynów demobilu (często podmieniali nimi wełniane czapki, które były tańsze), większość musiała też sama kupić bojowe buty. Ale mimo przymusowej skromności sprzętu agenci wiedzieli, że kiedy zaroją się na Mount Carmel, i tak będą stanowić spektakularny widok. Nawet najbardziej niewzruszeni podejrzani zwykle kapitulowali, gdy nieoczekiwanie pojawiali się wyszkoleni, gotowi do walki profesjonaliści. Agent Blake Boteler wspomina: „Nie sądziliśmy, że [dawidianie] będą walczyć na śmierć i życie. Wiele osób twierdziło, że będą. Jeśli dziesięciu by się na to zdecydowało, to wtedy, gdy wykopalibyśmy drzwi, czterech z nich zeszczałoby się w gacie, a pozostała szóstka turlałaby się po podłodze jak piłki. Czasem do walki jest gotowy jeden. Element zaskoczenia zawsze pomaga. Wprawia ludzi w stan szoku. Zamierzają walczyć, ale instynkt samozachowawczy bierze górę nad każdą doktryną, jaka siedzi im w głowie”.

Agenci ATF nie myśleli o walce, liczyli, że uda im się stworzyć przyjazną atmosferę[12]. Wśród siedemdziesięciu sześciu agentów wyznaczonych do nalotu znajdowało się kilka kobiet. Miały wejść do Mount Carmel, kiedy jednostki taktyczne zabezpieczą już budynek, a potem oddzielić kobiety i dzieci wyznawców Gałęzi Dawidowej od mężczyzn, troskliwie odprowadzić je w zaciszne miejsce, gdzie uspokoją najmłodszych, dając im słodycze. Było jasne, że dzieci rzadko doświadczały takiego traktowania w Gałęzi Dawidowej. Kiedy wszystko by się uspokoiło, jeden lub dwaj agenci mieli skoczyć do pobliskiego McDonalda i przywieźć zestawy Happy Meal dla najmłodszych. Personel pomocniczy ATF planował rozbicie kilku namiotów, żeby kobiety i dzieci mogły schronić się przed zimnem i deszczem, oraz ustawić przenośne toalety, by załat­wiać się w odosobnieniu – w ramach niewątpliwie miłej odmiany po rozstawionych wszędzie w Mount Carmel wiadrach, które świadczyły o braku kanalizacji. W Bellmead Civic Center agentki napakowały kieszenie cukierkami, agenci poszli w ich ślady. Mieli nadzieję, że słodycze pomogą stłumić panikę dzieci z Mount Carmel, a może także ich matek.

Nawet hasło, na które agenci mieli wyjść z przyczep i pobiec do obiektu, jako ostatnie wybrano możliwie najmniej agresywne[13]. Nalot otrzymał kryptonim Trojan Horse (Koń trojański). Tradycyjnie hasłem wzywającym do akcji było „Execute” (ang. wykonać, ale też wykonać egzekucję), jednak termin wydawał się zbyt ryzykowny: gdyby nagranie z tego momentu akcji trafiło do opinii publicznej, nieodpowiedzialni dziennikarze i kongresmeni mogliby przywoływać „Execute” jako dowód na agresywne zamiary. Dlatego ustalono, że hasłem do rozpoczęcia nalotu na Mount Carmel będzie „Akcja!”.

Dowódcami akcji zostali Phil Chojnacki i Chuck Sarabyn, głównodowodzący agent specjalny oraz jego zastępca z oddziału ATF w Houston. Dostali ten przydział, ponieważ Waco leżało w ich rejonie. Bardziej doświadczeni agenci odnosili się sceptycznie do tych nominacji[14]. Żaden nie miał dostatecznego doświadczenia w terenie. W dniu akcji Chojnacki miał obserwować działania z pokładu jednego z trzech śmigłowców dostarczonych przez Gwardię Narodową Teksasu w charakterze wsparcia dla ATF, a Sarabyn zamierzał jechać do Mount Carmel w pierwszej przyczepie. Na razie obaj znajdowali się w terenowym punkcie dowodzenia zorganizowanym w kampusie Texas State Technical College (TSTC), kilka kilometrów od Bellmead Civic Center i Mount Carmel, ale z dogodnym lądowiskiem, które mogło pomieścić śmigłowce Gwardii Narodowej.

Na początku stycznia ATF zorganizowało też tajną bazę w wynajętej nieruchomości po drugiej stronie drogi do Mount Carmel i umieściło tam ośmiu agentów, którzy udawali studentów TSTC. Jeden z nich zdołał kilka razy odwiedzić Koresha w Mount Carmel. Tego dnia rano miał wejść na teren obiektu po raz ostatni i upewnić się, że dawidianie trzymają się zwyczajowego grafiku i że nie spodziewają się rychłego przybycia ATF. Gdy agent przekaże taką informację Sarabynowi do punktu dowodzenia w TSTC, zastępca dowódcy uda się do Bellmead Civic Center i operacja się rozpocznie.

Nieoczekiwanie powodu do niepokoju dostarczył pierwszy z serii artykułów o Koreshu, który w rezultacie dziennikarskiego śledztwa ukazał się w sobotę 27 lutego w „Waco Tribune-Herald”. Tekst, zatytułowany Grzeszny mesjasz, ujawniał, że Koresh utrzymuje w Mount Carmel harem złożony z kobiet, w tym nieletnich, oraz że dzieci w Gałęzi Dawidowej są dyscyplinowane tak surowo, że sprawą zainteresowała się teksańska opieka społeczna, chociaż pracownicy prowadzący sprawę nie znaleźli żadnych obciążających dowodów. Kiedy agenci ATF dowiedzieli się o artykule, zaniepokoili się, że publikacja może wzbudzić alarm w Gałęzi Dawidowej i zniweczyć efekt zaskoczenia. Do Fort Hood dotarła wiadomość, że redaktor naczelny odmówił prośbie agencji, by wstrzymać się kilka dni z publikacją. Data operacji została najpierw wyznaczona na poniedziałek 1 marca. Po odmowie „Tribune-Herald” funkcjonariusze agencji przesunęli termin o jeden dzień, na niedzielę 28 lutego – trzeba było skrócić szkolenie z trzech pełnych dni do dwóch. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w niedzielę rano konwój ATF wyjeżdżał z Fort Hood, Koresh i wyznawcy z Gałęzi Dawidowej czytali drugi odcinek oskarżycielskiej serii. Kluczowe znaczenie miała więc poranna wizyta w Mount Carmel agenta ATF pod przykryciem: musiał stwierdzić, czy artykuł w jakikolwiek sposób zaburzył dzienną rutynę dawidian[15].

 

Tuż po dziewiątej rano zastępca dowódcy operacyjnego Chuck Sarabyn wtargnął do pomieszczenia, w którym agenci przygotowywali się do nalotu na Mount Carmel[16]. Był wyraźnie zdenerwowany, krzyczał: „Ruchy! Ruchy! Wyjeżdżamy natychmiast!”. Niektórzy agenci wspominają, że Sarabyn dodał: „Wiedzą o nas”.

Zdaniem szefów jednostek szybkiego reagowania, Billa Buforda i Jerry’ego Petrillego, udzielanie takich informacji na głos stanowiło naruszenie procedur. Sarabyn, jako dowodzący operacją od strony taktycznej, powinien najpierw cicho odwołać najbardziej doświadczonych dowódców oddziałów na stronę i spytać o radę, a dopiero potem ogłosić decyzję, nawet jeśli przepadł decydujący o powodzeniu element zaskoczenia. Próbowali uspokoić Sarabyna i dopytać o więcej szczegółów. I ­Petrilli, i Buford wspominali, że powtarzał w kółko: „Musimy ruszać teraz”[17].

Sarabyn przekazał więcej informacji: tajny agent, który dostał się do obiektu Gałęzi Dawidowej, powiedział, że Koresh odebrał telefon i zaraz potem oznajmił wyznawcom, że ATF i Gwardia Narodowa jadą po nich. Jednak Koresh nie wysłał mężczyzn po broń. Tajny agent twierdził, ciągnął Sarabyn, że Koresh siedział z Biblią w rękach. Nigdzie nie było śladu broni. Jeszcze mieli czas dotrzeć do Mount Carmel, zanim podejrzani przygotują się do oporu, jeśli w ogóle to planowali. Siedemdziesięcioro sześcioro agentów w pośpiechu kończyło przygotowania. Medycy SRT zapisywali markerami agentom na karku grupę krwi. Był to nowy środek ostrożności przejęty podczas szkolenia w Fort Hood.

Większość agentów podchodziła do sytuacji sceptycznie. Plan zakładał odwołanie akcji, jeśli przepadnie element zaskoczenia. Gałąź Dawidowa dysponowała lepszą bronią, o większej mocy niż federalni agenci. Gdyby okazało się, że podejrzani są gotowi do walki, wówczas ATF wpakowałoby się pod intensywny ogień zaporowy, nie mając choćby minimalnej osłony. Ale agenci mieli wpojone posłuszeństwo: wydane rozkazy należy wykonać. Jeśli zgodnie z sygnałami, które dostał Sarabyn, Koresh rzeczywiście czytał Biblię, zamiast organizować zwolenników do walki, misja nadal mogła zakończyć się sukcesem. Niektórzy, szczególnie młodsi, spragnieni udziału w akcji, byli najzwyczajniej w świecie podekscytowani. Wszyscy rzucili się do przyczep. Kolejność zajmowania miejsc ćwiczyli aż do znudzenia w Fort Hood. Teraz zapakowali się do środka. Zaczął padać lekki deszcz. Nadal było dość chłodno. Tylne drzwi przyczep zamknięto i pick-upy holujące przyczepy wytarabaniły się z parkingu przy Civic Centre.

„Byliśmy ściśnięci jak sardynki, obijaliśmy się o siebie” – wspomina Mike Russell. „Przyczepy nie miały resorów”. Wąskie wiejskie drogi między Bellmead Civic Center a Mount Carmel były niedbale utwardzone i „rzucało nami we wszystkie strony, próbowaliśmy się czegoś złapać, na przykład żelaznego pręta nad głową, albo przycisnąć do ściany”. Do boków przyczep przymocowano płyty ze sklejki, a na dach naciągnięto plandeki, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka. Ale też agenci nie widzieli, co się dzieje na zewnątrz – światło mglistego poranka wpadało do środka jedynie przez szpary między płytami, trochę przebijało się też przez ciemny brezent rozpostarty nad głowami. Widzieli jednak siebie nawzajem i większość wyglądała na zaniepokojonych. „Licznik zaczął bić” – mówi Champion. Wszyscy mieli krótkofalówki i czekali na dodatkowe informacje. Ale nie usłyszeli nic, dopóki nie dotarli prawie do Mount Carmel. „Na zewnątrz nie ma nikogo” – zachrypiał głośnik. Wszystkich zmroziło. „Albo niszczą w środku dowody, albo się zbroją i wejdziemy prosto w pułapkę”, pomyślał Boteler.

W pierwszej przyczepie szef zespołu SRT Petrilli żałował, że nie może jeszcze raz powiedzieć Sarabynowi, „jak bardzo mu się to wszystko nie podoba”, ale tkwił ściśnięty w samym środku przyczepy, a Sarabyn jechał w kabinie pick-upa. Dlatego pogodził się z nieuchronnym i zwrócił się do zespołu: „Zaczynamy akcję, gogle w dół, palec na spust”[18]. W drugiej przyczepie kierowca krzyknął w tył do pasażerów: „Ruszacie, kiedy tylko się zatrzymam”[19]. Russell, walcząc o utrzymanie równowagi jak wszyscy pozostali w drugiej przyczepie, która właśnie z rozmachem skręcała na podjazd Mount Carmel, pomyślał jeszcze z nadzieją: „Nawet jeśli Koresh dowiedział się, że go obserwujemy i że pewnie dobierzemy mu się do skóry, to może nie wie, że nadciągamy już, teraz”.

Koresh wiedział.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

By poznać religijne korzenie wydarzeń z 1993 roku w Waco, należy cofnąć się o ponad sto siedemdziesiąt lat do północnej części stanu Nowy Jork, gdzie żył rolnik i baptysta, świecki kaznodzieja William Miller. Dogłębnie studiował on i osobiście interpretował Biblię, wskutek czego doszedł do wniosku, że powrót Chrystusa i zniszczenie świata przez ogień są nieuchronne. Miller wieszczył, że nadejdzie Jezus, a po nim niszczycielskie płomienie, co nastąpi pod koniec 1843 lub na początku 1844 roku, zgodnie z biblijnymi przepowiedniami proroka Daniela, w dokładnie wyliczonym momencie od zarządzenia przez króla perskiego odbudowy Jerozolimy w 457 roku p.n.e. Miller głosił swoje przesłanie podczas kazań i w artykułach szeroko rozpowszechnianych w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych oraz w Kanadzie. Koncepcja, że Bóg złoży w ofierze grzeszną ziemię, a wraz z długo wyczekiwanym powrotem Jezusa nastanie nowe, czyste duchowo królestwo, nie była wyjątkowa, ale specyficzny styl Millera wzbudził ogromne zainteresowanie u wielu osób, które dosłownie brały każde słowo Biblii. Skoro drugi adwent nadciąga, będą go wyczekiwać w nadziei, że szczera wiara zapewni im przepustkę do nowego, lepszego świata.

Według niektórych szacunków na wielką chwilę czekały setki tysięcy ludzi, ale rok 1843 dobiegł końca i nic się nie wydarzyło. Miller wyznaczył nowy termin, 21 marca 1844 roku, a kiedy i wówczas nie pojawił się ani Chrystus, ani fala płomieni, obwieścił, że będzie obserwował i nauczał, dopóki dzień chwały nie nadejdzie. Lojalni zwolennicy wierzyli, że Miller musiał po prostu pomylić się w rachunkach. Przytłaczająca większość zgodziła się, że właściwa data to 22 października 1844 roku, ale kiedy i ten dzień minął spokojnie – nastąpiło tak zwane wielkie rozczarowanie – millerystom zostały tylko rozważania, co poszło nie tak i jak wyzbyć się wszelkich ludzkich wad, które nie pozwolą im właściwie przygotować się na ponowne przyjście Jezusa, kiedy zgodnie z biblijną obietnicą oszczędzeni zostaną tylko czyści duchem.

Niektórzy doszli do wniosku, że William Miller poprawnie obliczył czas, ale błędnie zinterpretował Biblię. Chrystus powrócił zgodnie z przepowiednią, ale do niebios, nie na ziemię. Rok 1844 miał być początkiem sądu Chrystusa nad poszczególnymi śmiertelnikami, by zdecydować, czy zasługują na zbawienie. Aby się zakwalifikować, należało ściśle przestrzegać przykazań wyszczególnionych w Biblii, a oświeceni wyznawcy powinni całkowicie odseparować się od grzesznego życia doczesnego. Ten odłam millerystów dał początek nowemu Kościołowi Adwentystów Dnia Siódmego, dziś znanemu zapewne najbardziej z przestrzegania szabasu w sobotę. Nowe wyzwanie tak mocno przemawiało do pokoleń biblijnych literalistów, że w końcu stało się najszybciej rozwijającym się na świecie.

Doktryna adwentystów zakładała, że tylko niezachwiana wiara ocali duszę, zmarli są nieświadomi i ostatecznie zostaną poddani osądowi, a Chrystus wróci na ziemię po czasach chaosu. Należy stale studiować Biblię, gdyż cała prawda została tam spisana dla dość mądrych i dostatecznie pilnych, by ją dostrzec. Przede wszystkim pewną rzeczą jest, że Bóg czasem wykorzystuje ludzi jako posłańców albo proroków. Osoby te oferują nowe teologiczne spostrzeżenia i interpretacje, które trzeba uwzględniać. Spośród nich na pierwszy plan wybiła się Ellen G. White. Ellen wychowała się w rodzinie millerystów i począwszy od 1844 roku, doświadczyła wielu wizji, które wspierały i rozwijały doktrynę Kościoła. Zanim zmarła w 1915 roku, napisała niezliczoną liczbę artykułów i kilkadziesiąt książek, które stały się dla adwentystów bezcennymi przewodnikami.

Do początku lat dwudziestych dwudziestego wieku Kościół Adwentystów Dnia Siódmego działał już w całej Ameryce, od wybrzeża do wybrzeża (wspólnoty pojawiły się też za oceanem), a wyznawcy starali się każdego dnia postępować zgodnie z zaleceniami Biblii, przez cały czas studiować biblijne niuanse i unikać ziemskich pokus, całkowicie przekonani, że w przeciwieństwie do niewiernych rygorystyczna pobożność zapewni im zbawienie, kiedy Jezus zstąpi na ziemię, by osądzić ludzkość. Adwentyści nie trzymali się jak William Miller przepowiedni wskazujących konkretne daty, wierzyli tylko, że drugi adwent, czas ostateczny, pewnego dnia nastąpi i muszą być nań gotowi. Ale to przekonanie, że to oni mają absolutną rację, podczas gdy reszta kompletnie się myli – w końcu Panu nie imponowała letnia pobożność – prowadziło, jak przyznał pewien wierny adwentysta, do niebezpiecznego samozadowolenia, poczucia, że zrobiło się już wszystko, co niezbędne, by zadowolić Boga i osiągnąć łaskawy wyrok podczas powtórnego przyjścia.

Adwentysta Victor Houteff obawiał się, że jego umiłowany Kościół popada w rozleniwienie i duchowe pobłażanie. Jeśli wyznawcy nie powrócą do nakazanego biblijnie stanu czujnej pobożności, będzie im groził negatywny osąd Jezusa, tak samo jak wszystkim ludziom spoza Kościoła. Houteff, bułgarski imigrant urodzony w 1885 roku, przyjechał do Ameryki jako młody człowiek. W latach dwudziestych osiadł w Los Angeles, gdzie zarabiał na życie doczesne jako sprzedawca pralek, a duchową pobożność realizował, nauczając w szabasowej szkółce Kościoła Adwentystów. Z wyglądu całkiem przeciętny, średniego wzrostu, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, wyróżniały go wyłącznie okulary w grubej oprawie. Ale umysł miał bystry, a jego determinacja, by zrozumieć prawa boskie i ich przestrzegać, nie słabła.

Gdy tylko mógł, ślęczał nad Pismem Świętym, jego uwagę zaś coraz bardziej przykuwały apokaliptyczne sceny z Księgi Objawienia i Księgi Ezechiela (9,1–9), gdzie opisano przybycie na ziemię anioła, który uczynił znak krzyża na czołach stu czterdziestu czterech tysięcy szczęśliwych wyznawców. Ci mieli zostać oszczędzeni w czasach ostatecznych, kiedy pięciu innych aniołów zabije wszystkich nienaznaczonych. Houteff od dawna wraz z innymi wiernymi Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego zakładał, że każdy ze stu czterdziestu czterech tysięcy wybrańców będzie pochodził spośród wyznawców ich Kościoła, do którego w 1929 roku należało trzysta tysięcy osób. Teraz jednak Houteff obawiał się, że zbyt wielu się leniło i ani nie studiowało biblijnego prawa, ani też go nie przestrzegało. Sporządził przydatną listę najcięższych błędów, w tym wyprzedaż kościelnego wyposażenia, brak szacunku, niewiarę w proroctwa, podążanie za światową modą i „upieranie się, że posiedliśmy już całą prawdę i więcej nie potrzebujemy”. ­Houteff zaczął omawiać zaobserwowane uchybienia na swoich wykładach oraz podczas innych zgromadzeń adwentystów. Przywódcy Kościoła zaniepokoili się i kazali mu przestać. Gdy odmówił, zapadła decyzja, że Houteff powinien przedstawić swój punkt widzenia przed kościelną starszyzną, która będzie mogła odeprzeć zarzuty. Następnie starszyzna wysłuchała obu stron i oświadczyła, że Houteff nie ma racji i musi wszystko odwołać. Nie zgodził się i podwoił swoje starania.

W 1930 roku za własne pieniądze i z datków zwolenników, których zebrał spośród wiernych Kościoła, wydał pierwszy tom Laski pasterza: 144 tysięcy z rozdziału siódmego Księgi Objawienia – Wezwanie do reformacji. Houteff powtórzył w książce surowe ostrzeżenia, wszystkie poparte odpowiednimi cytatami z Biblii, i napisał tak: „Prawda ma tutaj ogromne znaczenie dla Kościoła właśnie teraz, ze względu na przepowiedziane niebezpieczeństwo, które wkrótce zagrozi ludowi Bożemu. Wzywam do zdecydowanego działania wiernych, odcięcia się od wszelkiego materializmu i przyziemności; by wsparli się na opoce przez posłuszeństwo wobec wszystkich prawd znanych temu wyznaniu, jeśli mamy uniknąć wielkiej katastrofy”. Houteff zakończył biblijnym wersetem, zapisanym kursywą: Głos PANA woła do miasta (ale roztropny sam ujrzy twoje imię): Słuchajcie rózgi [laski] i tego, kto ją ustanowił (Księga Micheasza, 6,9)[20]. Jednak Houteff z całą mocą podkreślał, że nie wzywa do założenia nowego Kościoła, tylko do ponownego zaangażowania się obecnych Adwentystów Dnia Siódmego: „Niniejsza publikacja nie opowiada się za nowym ruchem, całkowicie się temu sprzeciwia. Prezentuje przekonujący dowód, któremu nie da się zaprzeczyć, że od 1844 roku Bóg posługuje się Kościołem Adwentystów Dnia Siódmego, by kontynuował jego dzieło”.

Houteff i jego zwolennicy, deklarując przez cały czas lojalność wobec adwentystów, nadal przedstawiali swoje racje, głównie na parkingach pod świątyniami adwentystów po tym, jak zabroniono im przemawiać do wiernych w środku. Houteff nazywał siebie laską pasterską zesłaną przez Boga: gdyby tylko adwentyści posłuchali i poprawili swoje postępowanie, nadal mogliby być „resztą dni ostatnich”[21].

Houteff zdecydował, że potrzebuje przestrzeni, by przygotować drogę na ponowne nadejście Chrystusa, przestrzeni, w której na początku drugiego adwentu mógłby pomieścić nawet sto czterdzieści cztery tysiące wybranych, skoro Bóg tak chciał. Badał mapy Stanów Zjednoczonych równie skrupulatnie jak Biblię i szukał idealnej lokalizacji, która byłaby jednocześnie dostępna, tania i przyjazna religii. Nie chciał, by jego trzódka swobodnie integrowała się z nowymi sąsiadami; ci nieszczęśnicy, którzy deklarowali wiarę, ale żyli w sposób światowy, będą musieli wykazać się na sądzie ostatecznym własnymi chybionymi zasługami. Pragnął raczej stworzyć dom, gdzie jego lud – Laska Pasterza – będzie przestrzegał rygorystycznych, opartych na Biblii zasad i w spokoju te zasady praktykował.

W 1935 roku Houteff znalazł idealne miejsce i kupił nieco ponad osiemdziesiąt hektarów ziemi na północny zachód od Waco w Teksasie.

 

Waco, w 1935 roku miejsce zamieszkania około sześćdziesięciu tysięcy zahartowanych dusz, leży w hrabstwie McLennan nad rzeką Brazos, sto dwadzieścia kilometrów na południe od Fort Worth i Dallas i sto czterdzieści kilometrów na północ od Austin. Przysadziste zarysy miasta na horyzoncie pasowały do monotonnego krajobrazu. Widok nie prezentował sobą nic godnego zapamiętania. Waco za to słynęło z dwóch rzeczy: jako miejsce, gdzie wynaleziono popularny napój Dr Pepper, oraz jako siedziba Baylor University, twierdzy baptystów, gdzie zasady obowiązujące studentów stanowiły jaskrawy przykład konserwatywnego chrześcijaństwa. Oczekiwano, że studenci Baylor będą się powstrzymywać od alkoholu, tytoniu i przedmałżeńskiego seksu; co więcej, uczelni skutecznie udało się wyrugować taniec[22]. Chociaż nie istniały pisane zasady zakazujące tej rażąco lubieżnej aktywności, władze zawsze odrzucały prośby mieszkańców kampusu o urządzenie wieczorków tanecznych. Z góry zakładano, że studenci rekrutujący do Baylor deklarują wybór stylu życia na równi z chęcią kontynuowania edukacji.

Nawet w Teksasie panowała opinia, że religijna gorliwość Waco i konserwatywna atmosfera są przesadzone; w granicach stanu nazywano je „Jerozolimą nad Brazos” albo, niekiedy, „klamrą pasa biblijnego”[23]. Większość mieszkańców uważała te określenia za komplementy. Rod Aydelotte, fotograf „Waco Tribune-Herald”, który wychował się w mieście, wspomina: „Wiedzieliśmy o religii wszystko, ponieważ mieliśmy tu każdy Kościół świata”.

Szczęśliwym trafem lub dzięki boskiemu natchnieniau Victor Houteff wybrał idealne miejsce na siedzibę Laski Pasterza. On i jego wyznawcy weszli w posiadanie kamienistej parceli jedenaście kilometrów na północny zachód od granic miasta Waco. Posiadłość przylegała do skalistego brzegu jeziora Waco o powierzchni trzydziestu kilometrów kwadratowych, którego wody zasilały rzeki North Bosque i Bosque. Zbliżał się powrót Chrystusa i sąd ostateczny. Niecierpliwie wyczekujący wyznawcy nazwali nową osadę Mount Carmel (Górą Karmel), w nawiązaniu do cytatu z Księgi Micheasza (7,14): „Paś swój lud laską swoją, trzodę swojego dziedzictwa, która mieszka samotnie w lesie i w środku Karmelu”.

Mount Carmel Houteffa ostatecznie zyskało stu dwudziestu mieszkańców. Wszyscy nowo przybyli pracowali albo na terenie posiadłości, albo w sąsiedztwie, z którym utrzymywali serdeczne relacje. Całkowicie zależna od przywództwa Houteffa świeżo powstała społeczność Laski Pasterza rozkwitała. Chociaż Houteff nie przyznawał sobie żadnego specjalnego statusu, poza oddaniem służbie Pańskiej, większość wyznawców wierzyła, że przywódca jest świętym, współczesnym odpowiednikiem Eliasza, biblijnego proroka, który głosił rychłe nadejście mesjasza. Houteff rządził swoim półdzikim królestwem ręką łagodną, lecz stanowczą, i stale ostrzegał, że nawet najwierniejszych czeka na koniec chrzest ogniem, jak zapowiada Jan Chrzciciel w Ewangelii św. Mateusza (3,11)[24]. Poza tym mocno podkreślał, że to proroctwo nie zostanie wypełnione przez Jezusa, ale przez jakąś niezidentyfikowaną jeszcze osobę, która objawi się jako Jego przedstawiciel[25]. Zasłużyć sobie na łaskę Bożą podczas ponownego przyjścia będzie bardzo trudno, a powinnością prawdziwych wyznawców będzie nie tylko podjęcie wyzwania, będą mieli również obowiązek nadal błagać opornych Adwentystów Dnia Siódmego, aby zmienili swoje błędne postępowanie. Do Mount Carmel nabyta została prasa drukarska i wszystkie kazania oraz nauki Houteffa utrwalano w broszurach i rozsyłano następnie po całym kraju do wiernych Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, których adresy domowe udało się zdobyć.

W kolejnych latach Houteff dokupywał kolejne tereny przyległe do jeziora Waco, aż w końcu powierzchnia posiadłości osiągnęła około stu pięćdziesięciu hektarów. Przez cały czas wysyłał dwuosobowe delegacje kaznodziejów do wszystkich wspólnot Adwentystów Dnia Siódmego w kraju, żeby nakłaniali kolejnych wiernych do przyjęcia nauk Laski Pasterza. Dudley Goff, wyznawca Houteffa, wspomina: „Jeździło się do tych kościołów, skąd nas wyrzucali, ale nie mogli nas przepędzić z chodników przed budynkami, ponieważ były one własnością publiczną. Stawaliśmy tam i rozdawaliśmy nasze broszury. Czasem ludzie na nas pluli”. Posłańcy Houteffa dumnie chlubili się swoją przynależnością: „Mieliśmy na samochodach napis »Słuchajcie Laski«”[26].

W czasach, gdy w Mount Carmel rządził Victor Houteff, doszło do dwóch ważnych wydarzeń. Pierwsze nastąpiło w 1937 roku, zaledwie dwa lata po przybyciu wspólnoty do środkowego Teksasu. Houteff zawsze starannie dbał o powściąg­liwość zarówno w wyglądzie – skromne tanie garnitury i krawat – jak i w zachowaniu. Do tamtej pory nawet cień skandalu nie położył się na jego posłudze, aż w końcu w wieku pięćdziesięciu dwóch lat ożenił się z Florence Hermanson, siedemnastoletnią córką oddanych wyznawców. Różnica wieku nieco trapiła niektórych zwolenników, szczególnie że pani Houteff natychmiast weszła w rolę głównej asystentki męża, co najbardziej dało się zauważyć podczas szabasowych kazań, kiedy zasiadała w pierwszym rzędzie i stenotypowała wszystkie jego myśli, by potem je starannie spisać[27]. Para zamieszkała w apartamencie na piętrze budynku administracyjnego Mount Carmel. Ze związku Houteffów nie urodziły się dzieci; młodzieńcza energia Florence kierowała się raczej na wsparcie posługi męża zamiast na rodzenie i wychowywanie potomstwa.

A w 1942 roku, wkrótce po tym kiedy Ameryka przystąpiła do drugiej wojny światowej, okazało się, że młodzi mężczyźni z Mount Carmel spełniają wymagania poboru. Kompletnie kłóciło się to z rolą, jaką przydzielił im Houteff – szerzenia przesłania i pracy przy budowaniu w Mount Carmel duchowej przystani, gdzie, jeśli zajdzie taka potrzeba, u zarania drugiego adwentu będą się mogły zgromadzić sto czterdzieści cztery tysiące wybrańców, którzy (przypuszczalnie wraz z wyznawcami Laski Pasterza) zostaną przeniesieni do Izraela. Laska Pasterza nie została oficjalnie zarejestrowana jako Kościół, więc młodzi pobożni mężczyźni nie mogli uzyskać wyłączenia od służby wojskowej ze względów religijnych. Houteff przekształcił swoją wspólnotę w Stowarzyszenie Dawidiańskich Adwentystów Dnia Siódmego, co wskazywało zarówno na związek z zarejestrowanym Kościołem, jak i tronem króla Dawida, który zajmie Chrystus po powrocie na ziemię. I właśnie od tej nazwy grupa stała się znana w Waco jako dawidianie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przez dwa dziesięciolecia po osiedleniu w Waco dawidianie nie potrafili sobie wyobrazić życia bez przywódcy w osobie Victora Houteffa. Ugrupowanie miało komitet wykonawczy, który rzekomo nadzorował codzienne sprawy w Mount Carmel, ale tak naprawdę pełna kontrola znajdowała się w rękach założyciela. Wszelkie działania w Mount Carmel skupiały się na tym, co ­Houteff wskazał jako główną, jedyną prawdziwą misję dawidian: pozyskać możliwie największą liczbę krnąbr­nych adwentystów i zadowolić Pana obecnością prawdziwie prawowiernej wspólnoty, żeby dni ostateczne mogły nadejść, a Chrystus wrócić na ziemię. Wszyscy mieszkańcy Mount Carmel wierzyli, że to się w końcu wydarzy, ponieważ Houteff był nie tylko człowiekiem pobożnym, ale jednym z nielicznych posłańców Pana w osobie ludzkiej, bez względu na to, czy skromny przywódca dawidian się do tego przyznawał, czy nie.

Pod koniec 1954 roku jednak Houteff nagle podupadł na zdrowiu. Dawidianie tradycyjnie leczyli się na własną rękę, ale ten przypadek wyraźnie wykraczał poza możliwości domowych sposobów. Houteff został zabrany do szpitala w Waco, gdzie po kilku dniach doszedł do siebie i był w stanie porozmawiać z żoną, Florence, która wróciła z radosnymi wieściami do Mount Carmel. Potem, 5 lutego, zaledwie kilka tygodni przed siedemdziesiątymi urodzinami Victor Houteff zmarł. W akcie zgonu jako przyczynę podano ustanie akcji serca. Wyznawcy byli wstrząśnięci. Nie istniał żaden konkretny plan wyłonienia osoby, która miałaby zastąpić przywódcę dawidian w razie jego śmierci. Nikt nie chciał porzucić przygotowań do drugiego adwentu – w który wierzyli równie mocno, jak w świętość ­Victora Houteffa.

Większość założyła, że komitet wykonawczy pobożnie rozważy sprawę i ogłosi nowego przywódcę, ale jedna osoba z komitetu obwieściła, że następca Victora Houteffa, przewodniczącego dawidiańskiego komitetu wykonawczego, został już wybrany. Florence Houteff twierdziła, że ukochany zmarły mąż niemal z ostatnim tchnieniem powierzył jej pilne zadanie i wskazał termin. Na szpitalnym łóżku oraz jakiś czas wcześniej, wyjaśniła Florence, Houteff studiował pewne wersety z ksiąg Objawienia i Daniela dotyczące odcinka czasu, który może wskazywać – i wskazuje! – dokładną datę początku drugiego adwentu. W ostatniej rozmowie przed zgonem „brat” Houteff podzielił się tą myślą z Florence, która teraz z boskiej inspiracji ją przekazuje: dzień ostateczny nastąpi w środę 22 kwietnia 1959 roku[28]. W oczekiwaniu na przewidziane wydarzenie ­dawidianie pod przywództwem Florence muszą podwoić swoje wysiłki w celu pozyskiwania wyznawców.

Do doniosłego wydarzenia zostało tylko kilka lat. Należało jak najszerzej rozpowszechnić kluczowe zalecenia zachowywania stosownej chrześcijańskiej dyscypliny i postępowania, głównie wśród adwentystów, ale też wśród wszystkich innych, którzy chcieliby wysłuchać i się zastosować. To zadanie wyznaczył im sam Bóg. Drużyny werbowników okazały się niewystarczające. Bardziej skuteczny byłby przekaz radiowy – regularne audycje o dawidiańskich doktrynach z pewnością mogłyby pozyskać więcej dusz niż nawracanie na chodnikach pod kościołami adwentystów[29]. Czas na antenie kosztował, ale pieniądze na to musiały się znaleźć. Cel był zbyt ważny.

Ponieważ granice miasta Waco stopniowo rozszerzały się na północny zachód, w stronę jeziora o tej samej nazwie, ceny nieruchomości w tej okolicy stale rosły. Obszar Mount Carmel był teraz wart znacznie więcej niż w chwili zakupu w 1935 roku. Dawidianie nie zamierzali opuszczać Waco – zorganizowanie ewentualnej przeprowadzki pochłonęłoby cenny czas – ale gdyby sprzedali posiadłość, zysk mogliby przeznaczyć nie tylko na audycje radiowe, lecz i na kolejne przyleg­łe działki, gdzieś w mniej cennym pasie ziemi porośniętej krzakami na północny wschód od miasta[30]. Nieruchomość nad jeziorem Waco została wystawiona na sprzedaż, a kolejne parcele wyprzedawano sukcesywnie, aż zeszło całe sto pięćdziesiąt hektarów. Dawidianie kupili nowe trzysta osiemdziesiąt hektarów w bardziej odludnym miejscu, za ­Double Ee Ranch Road, drogą o dziwacznej nazwie z podwójnym „e”, dużym i małym, która za jakiś czas stanie się tragicznie znana na całym świecie. Nazwali posesję New Mount Carmel. Wybudowali główny budynek, kaplicę i parę szop, w których zamieszkali wyznawcy. Wszystko sklecili najtaniej, jak się tylko dało; każdy cent był potrzebny na rozpowszechnianie misji, szczególnie drogą radiową. Dawidianie wykupili cotygodniowe pasmo w ABC Radio: The 11th Hour Call (Wezwanie o jedenastej), a program nadawany był ze studia dobudowanego do kaplicy na terenie New Mount Carmel. „Pochłonęło to masę pieniędzy” – wspominał Dudley Goff.

Środa 22 kwietnia 1959 roku nadchodziła wielkimi krokami, a dawidianie głosili swoje przesłanie – na falach radiowych i w formie broszur. Nawoływali wiernych, by przybywali do New Mount Carmel, tam zaczekają wspólnie na Jezusa i święty, oczyszczający ogień, pewni, że znajdą się w gronie stu czterdziestu czterech tysięcy wybrańców, którzy następnie szczęśliwie objawią się w nowym królestwie Bożym. Wielu dało się przekonać. Doniesienia w lokalnej prasie świadczą o tym, że poza samymi dawidianami z Waco około tysiąca wiernych gromadziło się pod kaplicą w posiadłości w oczekiwaniu na przybycie Jezusa i dzień ostateczny.

Kiedy upłynęły ostatnie minuty środy i nastał czwartek, rozczarowani przybysze tłumnie odeszli z ziemi dawidian. Sami dawidianie byli w szoku. Żaden prawdziwy prorok nie popełniłby takiego błędu[31]. Wielu uważało, że pomyłka Florence zachwiała nawet ich długoletnią wiarę w Victora Houteffa – skoro się pomyliła, a jej proroctwo opierało się na naukach męża, on zapewne także się mylił. Przywódcy Adwentystów Dnia Siódmego wyczuli sposobność i zaprosili grupę zbłąkanych braci i sióstr na sfinansowaną przez siebie wizytę w głównej siedzibie Kościoła w Waszyngtonie. Tam teolodzy adwentystów podważyli nauki Houteffa i zaprosili wiarołomnych, by wrócili na łono prawdziwego Kościoła. Niektórzy tak zrobili. Inni po prostu opuścili Waco, wrócili do dawnych domów i przystosowali się do codzienności, bez nadziei na drugie przyjście i nowe życie po nim.

W New Mount Carmel zostało tylko około pięćdziesięciu zafrasowanych dawidian. A wtedy, nie przyznając się do umyślnego błędu, Florence Houteff ogłosiła, że została źle zrozumiana[32]. Przez następne dwa lata wyprzedała większość terenu New Mount Carmel, zostawiając tylko niewielką działkę. Potem przeprowadziła się do San Jose w Kalifornii, gdzie zatrudniła się w księgowości IBM. Wyszła drugi raz za mąż za specjalistę od papierów wartościowych, zmarła we wrześniu 2008 roku.

Wydawało się, że odejście Florence oznacza koniec New Mount Carmel. Ale wtedy na scenę wkroczył kolejny dwuosobowy zespół, małżonkowie, którzy ogłosili, że odtąd Bóg przemawia za ich pośrednictwem – a Bóg chce, żeby pozostali dawidianie dokonali pewnych modyfikacji, a potem podjęli kontynuację świętej misji.

 

Kiedy w 1955 roku po śmierci męża Florence Houteff przejęła kierownictwo w komitecie wykonawczym, pewien dawidianin wyraził sprzeciw i wszczął długą kampanię na rzecz jej usunięcia. Ben Roden w jednym z listów, które często pisał do dawidian pozostałych w New Mount Carmel, wskazał, że kilkuosobowemu komitetowi wykonawczemu brakuje autorytetu, by wyznaczyć przywódcę w miejsce założyciela[33]. „Tylko Bóg wyznacza przywódcę”, upierał się Roden i twierdził, że chociaż komitet uzurpował sobie władzę, Pan wskazał już swojego wybrańca – chciał, żeby grupie przygotowującej się na czas ostateczny przewodził Ben Roden.

Roden odkrył dawidian po długim poszukiwaniu religijnej prawdy. Urodził się w 1902 roku w żydowskiej rodzinie w Oklahomie i dorastał w regionie, gdzie Żydów mieszkało niewielu i spotykali się z powszechną podejrzliwością. Chociaż skończył studium nauczycielskie i krótko uczył w wiejskiej szkole, szybko zmienił profesję i zaczął pracować na polach naftowych w Oklahomie i Teksasie. W wieku trzydziestu pięciu lat ożenił się z dziewczyną z Montany, Lois Scott, gorliwą chrześcijanką, która najwyraźniej nakłoniła męża do zmiany wiary. Razem dołączyli do Adwentystów Dnia Siódmego i zaczęli aktywnie działać na rzecz wspólnoty. Jednak w połowie lat czterdziestych dowiedzieli się o Victorze Houteffie i dawidianach w Waco. Po kilku wizytach przekonali się do ścisłego przestrzegania biblijnych przykazań przez dawidian.

Ben i Lois Rodenowie niezwykle poważali Victora Houteffa, ale o wiele mniej cenili jego żonę. Śmierć Houteffa i zaaprobowane przez komitet objęcie przez Florence przywództwa dawidian zbiegły się w czasie z obwieszczeniem przez Rodena, że otrzymał wiadomość od Boga: Ben Roden został powołany, by zastąpić Victora Houteffa; musi pokierować dawidianami realizującymi święte zadanie. Jego poprzednik był godnym czci prorokiem, którego Bóg wyznaczył do zapoczątkowania wielkiego dzieła, ale Pan chce, by ktoś inny doprowadził je do końca. Kiedy Florence Houteff wezwała do zintensyfikowania przygotowań do Armagedonu, który miał nastąpić 22 kwietnia 1959 roku, Ben Roden z uporem twierdził, że nowa przywódczyni się myli, że dawidianie pod jego przywództwem muszą ewoluować w nową strukturę – Gałąź dawidian[34]. I idąc za zwyczajem Victora Houteffa, zacytował Pismo Święte, Księgę Zachariasza (6,12), gdzie mowa o człowieku imieniem Gałąź, który zbuduje na nowo świątynię Pana[35], oraz Ewangelię św. Jana (15,5), gdzie Jezus mówi do swoich zwolenników, że jest prawdziwym krzewem winnym, a oni jego gałęziami[36].

Roden działał energicznie, ale na próżno, dopóki nie minęła wyznaczona przez Florence data i nic się nie wydarzyło, a rozczarowani dawidianie zaczęli uciekać z New Mount Carmel. Niektórych zaintrygowało, jak Roden opisywał to, czego Bóg teraz od nich oczekuje: zaakceptowania nie tylko Izraela, lecz i hebrajskich tradycji. Boże Narodzenie i Wielkanoc to pogańskie święta. Gałąź Dawidowa powinna obchodzić Paschę i Sukkot. Biblia opisuje, że gdy przyjdzie dzień ostateczny, wybrani będą już obecni w Izraelu[37]. Roden i jego zwolennicy muszą założyć tam wspólnotę, żeby być na miejscu, kiedy nastąpi od dawna wyczekiwane wydarzenie – nie wskazał konkretnej daty, ale miało to nastąpić wkrótce. (Roden oświadczył, że tak jak opisano w Księdze Objawienia, Jezus zakończył już osądzanie zmarłych i zaczyna sądzić poszczególne przypadki żyjących).

Roden przekonał parę osób i jego nowa Gałąź Dawidowa liczy­ła wkrótce około czterdziestu wyznawców. Gdy Florence Houteff zaczęła wyprzedawać mienie New Mount Carmel, wśród tych, którzy nadal tam mieszkali, wybuchła kłótnia: kto ma przejąć pieniądze uzyskane ze sprzedaży i zachować prawo do własności do ostatnich trzydziestu hektarów? W połowie 1965 roku Ben Roden i jego Gałąź Dawidowa zajęli nieruchomość. Proces sądowy przeciągnął się do 1973 roku, kiedy to Roden legalnie pozyskał to, co zostało z New Mount Carmel, za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a kwotę tę rozdzielił między dawnych dawidian, którzy wnieśli początkowy wkład na zakup ziemi przez Florence Houteff.

Energicznie wspierany przez Lois Ben Roden działał na rzecz wypełnienia misji, którą powierzył mu, jak ufał, sam Bóg. Rodenowie wyruszyli do Izraela. W imieniu Gałęzi Dawidowej kupili tam nieruchomość w Amirim w Galilei, a później w Jerozolimie. Werbunek wśród adwentystów opierał się teraz na założeniu, że trzeba dołączyć do grupy w Waco, a potem wyjechać do Izraela i dołączyć do tamtejszej społeczności Gałęzi Dawidowej, która zajmie się przygotowaniem miejsca dla stu czterdziestu czterech tysięcy wybrańców[38]. Przez kilka lat Ben Roden krążył między Waco a Izraelem, Lois Roden zaś mieszkała w Amirim, gdzie osiedliła się też pierwsza grupka Gałęzi Dawidowej. Podczas gdy mąż skupiał się na przestrzeganiu instrukcji, które dostał od Pana, Lois Roden interesowała się innymi wyznaniami i praktykami religijnymi[39]. Badała rozmaite grupy wyznaniowe, czytała ich literaturę, a czasem, w przypadku tych amerykańskich, jeździła, żeby osobiście przyjrzeć się siedzibom i organizacjom. Lois wspierała męża, nie przyjmując podrzędnej roli. Ben nie odbierał tego jako zagrożenia i doceniał ją.

Jednak nie można powiedzieć tego samego o jego podejściu do najstarszego syna, George’a. W przeciwieństwie do rodziców, ludzi o silnych charakterach, ale raczej otwartych na dyskusję czy nawet debatę, urodzonego w 1938 roku George’a Rodena nie interesowała żadna opinia poza własną, do tego miał skłonność do agresji słownej, a czasem także fizycznej wobec osób, które ośmieliły się z nim nie zgodzić. W pierwszych latach, gdy Ben i Lois Rodenowie przejmowali kontrolę nad grupą, powierzali George’owi odpowiedzialne zadania; szczególnie kiedy Gałąź Dawidowa podjęła się odbudowy wielkiej świątyni w Jerozolimie (okoliczności, jak do tego doszło, pozostają mgliste), George miał zająć się projektem[40]. Podjął się tego z ­myślą, że w swoim czasie zajmie miejsce ojca jako przywódcy Gałęzi Dawidowej. Brzmiało to dumnie, ale było chyba mniej prestiżowe, niż ­George sobie wyobrażał. W pewnym momencie postanowił ubiegać się o stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych jako samozwańczy kandydat Partii Demokra­tycznej. W zachowanych ulotkach z kampanii, które zapewne drukował na prasie w New Mount Carmel, zobowiązywał się, że natychmiast po objęciu urzędu zlikwiduje inflację, obniżając trwale zarówno pensje, jak i ceny o czterdzieści procent[41]. Nie zachował się żaden ślad, by George Roden otrzymał choćby jeden głos w prawyborach czy wyborach ogólnopaństwowych. Nie­zniechęcony tytułował się w broszurach i listach „królem Izraela, bicza narodów i matecznika świętych”.

George był znany z powodu niezwykłej zarozumiałości także poza posiadłością New Mount Carmel. Kiedyś próbował nawet zmienić nazwę nieruchomości Gałęzi Dawidowej na „Rodenville”. Niektórzy miejscowi zaczęli używać tej nazwy. Kilkadziesiąt lat później, zapytany o przelotny kontakt z najstarszym synem Rodena (który bez przerwy nękał władze, żeby zrobiły coś ze spiskami na jego życie, nieustannie planowanymi przez jego wrogów), były prokurator okręgowy hrabstwa McLennan Vic Faezell westchnął, pomyślał i powiedział: „George Roden, jakby to powiedzieć, miał nie po kolei w głowie”[42].

Kiedy Ben Roden jeszcze przewodził Gałęzi Dawidowej, rodzice uważali George’a bardziej za utrapienie niż zagrożenie. Syn miał kłopotliwy charakter, ale był oddany, a to często okazywało się użyteczne. Niektórym członkom wspólnoty podobało się energiczne nawoływanie do ciężkiej pracy i intensywnych przygotowań. Ale w 1977 roku Ben podupadł na zdrowiu i George oficjalnie ogłosił się przyszłym przywódcą. Ojciec gasł powoli. Perry Jones, bardzo towarzyski człowiek, który przybył do Waco za Victorem Houteffem z Kalifornii, przejął kierowanie codziennymi zadaniami na miejscu. Lois Roden przeprowadziła się na stałe z powrotem do New Mount Carmel; przez jakiś czas razem z mężem skutecznie przewodzili wspólnocie. Lois uważała, że to ona musi zastąpić Bena. Teraz, mając sześćdziesiąt kilka lat, zrozumiała, że zdaniem wielu zwolenników przywódca lub przywódczyni Gałęzi Dawidowej najlepiej udowadnia, iż zasługuje na prymat we wspólnocie poprzez odebranie ważnego przesłania od Boga, informacji, którą można powierzyć tylko prawdziwemu prorokowi, a potem podzielenie się nim z innymi. W ten sposób Lois podważyłaby nieustające roszczenia George’a, że to on został wskazany jako „Gałąź”, kiedy ojciec wyznaczył go do odbudowy świątyni w Jerozolimie.

W 1977 roku, nie wiadomo dokładnie kiedy, Lois zwołała wszystkich w New Mount Carmel, aby przekazać im przełomową informację: otrzymała wiadomość od Pana, wizję, która całkowicie odwraca powszechnie uznane, choć błędne, twierdzenie. Poprzedniej nocy, jak zwykle po wypełnieniu codziennych obowiązków, Lois udała się do swojego pokoju, by studiować Biblię. Około drugiej w nocy, gdy dotarła do Księgi Objawienia 18,1 („Potem zobaczyłem innego anioła zstępującego z nieba”), wyjrzała przez okno i naprawdę zobaczyła, że „nadlatuje świetlisty srebrzysty anioł. Nic nie powiedział, ale wiedziałam, że jest wysłannikiem Matczynego Ducha Świętego. Miał postać kobiecą. Aż do tej pory zawsze myślałam, że Duch Święty jest męski”[43]. Bóg zesłał Lois anioła jako dowód na to, że Duch Święty jest postacią kobiecą. Oznaczało to, że Ojciec, Syn i Duch Święty mogą przyjmować zarówno żeńską, jak i męską formę.

Reakcje były różne. Kilku członków Gałęzi Dawidowej odeszło – uznali wystąpienie Lois za bluźnierstwo. Inni zostali, dalej studiowali Biblię i szukali dodatkowych wzmianek, które potwierdzały nową prawdę. Niektórych przekonała Księga Rodzaju (1,27): „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boga go stworzył; stworzył ich mężczyzną i kobietą”. Zdaniem Lois wersety te dowodziły, że kobiety, tak samo jak mężczyźni, stanowią odzwierciedlenie wizerunku Boga. Pozostali wyznawcy albo uwierzyli, albo czekali, co będzie dalej. George Roden nie ogłosił, że matka się myli, ale nadal upierał się, że to on powinien przejąć przywództwo po odejściu ojca. Osłabiony najprawdopodobniej postępującą chorobą serca Ben Roden popierał roszczenia żony. Objęcie przywództwa przez niego samego potwierdzało, że jedynie Bóg może wybrać przywódcę wspólnoty. Wizja Lois świadczyła o tym, że to ona jest prawdziwą prorokinią; ale nie gwarantowała, że automatycznie zastąpi męża. Do tej roli upoważni ją wyłącznie wiara współwyznawców z Gałęzi Dawidowej w to, że rzeczywiście nawiązała kontakt z Bogiem.

Ben Roden zmarł 22 października 1978 roku. Lois zyskała dostateczne poparcie, by przejąć przywództwo. Nową pozycję wykorzystała do agresywnych wystąpień, w których głosiła, że w oczach Boga kobiety są równe mężczyznom, a szczególnie ostro krytykowała wyznania, które odmawiały kobietom święceń[44]. Lois zaczęła wydawać biuletyn zatytułowany „­Shekinah” (czyt. szekina) – z hebrajskiego: widoczna obecność Boga w świecie. W nagłówku wytłuszczona została sylaba „She” (ona). Zawartość gazetki stanowiły głównie przedruki artykułów z gazet i czasopism o kobietach, które przejmowały przywódcze role w praktykach religijnych, albo teksty krytykujące różne wyznania za ograniczanie kobietom dostępu do funkcji przywódczych. Wiele przedrukowanych artykułów zawierało wywiady z samą Lois – chętnie korzystała z każdej okazji, żeby opowiedzieć środkom masowego przekazu o swoim odkryciu, żeńskiej naturze Ducha Świętego. Sama często nazywała siebie „biskupką Lois Roden”, co miało sprawiać wrażenie, że należy do jakiejś ważnej kościelnej hierarchii, a nie przewodzi względnie niewielkiej wspólnocie w New Mount Carmel. Prawie od razu Lois przestała nazywać swoje stadko Gałęzią Dawidową. Teraz głosiła, że reprezentuje Źródła Żywych Wód, nawiązując do kilku biblijnych cytatów, głównie Księgi Objawienia 7,17 („Ponieważ Baranek, który jest pośrodku tronu, będzie ich pasł i poprowadzi ich do żywych źródeł wód, i otrze Bóg wszelką łzę z ich oczu”). Na akcie notarialnym New Mount Carmel pojawiła się nazwa: Generalne Stowarzyszenie Dawidiańskich Adwentystów Dnia Siódmego. Lois do świec­kich kwestii nie podchodziła konsekwentnie. Miała na głowie ważniejsze sprawy.

George Roden nadal agitował w New Mount Carmel, upierał się, że matka nie ma racji, odmawiając mu statusu przywódcy, który należy się właśnie jemu. Lekceważył deklarację ojca, że tylko Bóg może wskazać przywódcę Gałęzi Dawidowej, uważał, że wybrać go powinni członkowie wspólnoty w oficjalnym głosowaniu. W 1979 roku zarządził wybory przywódcy, był pewny, że łatwo zdobędzie większość[45]. Coś takiego było w New Mount Carmel zdarzeniem bez precedensu, ale Lois zgodziła się, przekonana, że ma o wiele więcej zwolenników od syna. Gdy odniosła zwycięstwo przytłaczającą większością głosów, uznała sprawę za załatwioną. Jednak George dalej dowodził, że to on, nie matka, jest prawowitym przywódcą. W końcu Lois straciła cierpliwość i wystąpiła o zakaz zbliżania się do niej. George zgodnie z sądowym nakazem musiał opuścić New Mount Carmel na zawsze. Zastosował się, ale przebywał głównie w Teksasie, czasem w Kalifornii, zdarzało mu się jednak łamać nakaz sądu i odwiedzać New Mount Carmel, a podczas tych wizyt osobiście przekonywał członków grupy do swojej sprawy, potem zaś zasypywał zwolenników Lois listami o bardzo wątpliwej gramatyce.

Lois nie ustępowała i starała się krzyżować nieustające próby odebrania jej funkcji przez George’a. Tymczasem w ośrodku Mount Carmel kontynuowała „codzienne praktyki”, poranne godziny i wieczory poświęcając na modlitwę i studiowanie Biblii. Ben Roden, wierny hebrajskiej tradycji we wszystkich innych kwestiach, wyeliminował z religijnego życia w New Mount Carmel ofiary ze zwierząt, za to Lois dodała rytualne picie soku z winogron i spożywanie niezakwaszanych sucharów w ramach komunii symbolizującej dzielenie się przez Jezusa ciałem i krwią z uczniami[46]. Niezmordowanie kontaktowała się też z każdą grupą, która chciała ją gościć, w całym hrabstwie McLennan, ale też w Kanadzie i Kalifornii. Intensywna działalność wyczerpywała, a Lois przekroczyła już sześćdziesiątkę i była boleśnie świadoma, że podobnie jak jej mąż, Ben, nie będzie żyła wiecznie. George nie przestawał knuć; była pewna, że gdy tylko ona wyda ostatnie tchnienie, syn natychmiast wróci do New Mount Carmel i wściekłymi tyradami, wspartymi fizyczną agresją zdoła zastraszyć większość wspólnoty, by zaakceptowała go jako nowego przywódcę. A to, oczywiście, przyniosłoby katastrofalne skutki, nie tylko samej wspólnocie, lecz i całej świętej sprawie. Lois pragnęła, by Bóg zesłał jej właściwego następcę, kogoś, kogo będzie mogła wszystkiego nauczyć, wykierować, kogoś godnego, by zostać wyniesionym na przywódcę, i z dostatecznie silnym charakterem, żeby przeciwstawiać się przyszłym nieuchronnym podchodom ze strony George’a.

Lois się modliła. W 1981 roku uznała, że jej modlitwy zostały wysłuchane.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeśli mierzyć świecką miarą, kiedy dwudziestojednoletni Vernon Wayne Howell pojawił się w New Mount Carmel latem 1981 roku, nie wydawał się odpowiednim kandydatem na przewodnika. Jego dotychczasowe losy mogły stanowić przykład jałowego życia, istniało też duże prawdopodobieństwo, że przyszłość przyniesie tylko dalsze błąkanie się bez celu.

Okoliczności narodzin były zaledwie preludium do całego szeregu rujnujących zdarzeń z dzieciństwa Vernona[47]. W 1958 roku siódmoklasistka Bonnie Clark, córka alkoholika, byłego żołnierza, i jego żony, Angielki, mieszkała z rodziną w Houston, gdzie uczęszczała do szkoły Adwentystów Dnia Siódmego. Czasem dorabiała do czesnego, swojego i siostry, pracą w szkolnej kuchni podczas wydawania obiadów i wieczornym sprzątaniem łazienek. Bonnie miała przyjaciółkę, ­Roxie, którą często odwiedzała w jej komunalnym mieszkaniu. ­Roxie poznała fascynującego starszego chłopaka, Bobby’ego Howella, osiemnastolatka z własnym pick-upem. Pewnego razu Bobby elegancko zaproponował Bonnie podwózkę do domu i pocałował ją na pożegnanie. Dziewczyna skończyła właśnie siódmą klasę i zaczęła ósmą w publicznej szkole, ale edukacja poszła w odstawkę, kiedy Bobby się oświadczył. Ojciec Bonnie najpierw nie zgodził się na podpisanie wymaganych dokumentów w imieniu nieletniej córki, ale ustąpił, kiedy Bonnie zaszła w ciążę. Jednak ciąża przeraziła Bobby’ego. Chociaż nie zerwał kontaktu, nie chciał już żenić się z czternastolatką. Kiedy więc 17 sierpnia 1959 roku Bonnie urodziła Vernona Wayne’a Howella, została samotną matką.

Bobby nie przyszedł zobaczyć nowo narodzonego syna. Bonnie z dzieckiem zamieszkała z rodzicami, ale noworodek cierpiał na kolki i ciągle płakał. Sytuacja stała się napięta i dziewczyna zabrała na jakiś czas dziecko do San Antonio, gdzie zatrzymała się u ciotki i wuja. Zupełnie nieoczekiwanie Bobby zdecydował, że jednak chce z nimi być, więc pełna nadziei młoda matka wróciła z Vernonem do Houston. Niestety po kilku dniach Bobby znów zmienił zdanie i Bonnie z niechęcią musiała uznać, że „Bóg ma dla mnie i Vernona plan na życie, który nie obejmuje Bobby’ego Howella”. Zaprzyjaźniła się natomiast z matką Bobby’ego i czasem pomieszkiwała u niej z synem, kiedy sytuacja w domu rodzinnym robiła się nie do zniesienia.

Kiedy Vernon miał dwa lata, Bonnie poznała mężczyznę o imieniu Joe, który właśnie wyszedł z więzienia. Nie wiedziała, za jakie przestępstwo odsiadywał wyrok. Poczuli do siebie pociąg i wzięli ślub. Małżeństwo trwało osiemnaście miesięcy. Vernon nadal dużo płakał, ojczyma bardzo to irytowało, więc bił dziecko. Kary cielesne były wówczas powszechne w robotniczych teksańskich rodzinach, ale Bonnie uważała, że Joe przesadza z fizycznym dyscyplinowaniem. Odczuła ulgę, kiedy złamał warunki zwolnienia warunkowego i wrócił do więzienia. Rozwiodła się z nim i napisała później w pamiętniku: „Kiedy jest się młodym, popełnia się wiele błędów […], nigdy więcej się z nim nie spotkałam”.

Kończyła właśnie osiemnaście lat i potrzebowała pracy, żeby utrzymać siebie i dziecko. Znajomy z Houston pracował w barze i przedstawił Bonnie Royowi Haldemanowi, trzydziestojednoletniemu właścicielowi. Nowa pracowniczka wkrótce wyszła za mąż za szefa i wspomniała później, że w pierwszym okresie wspólnego życia świetnie się bawili. W chwili ślubu Bonnie była w szóstym miesiącu ciąży. Kiedy urodził się Roger, jego ojciec sprzedał bar i przejął zakład stolarski w Richardson, na przedmieściach Dallas. Vernon zaczął tam naukę w publicznej szkole, a kłopoty pojawiły się natychmiast. Dużo później twierdził, że miał trudności z pisaniem i literowaniem, chociaż czytanie szło mu bardzo dobrze. W trzeciej klasie został przeniesiony do klasy „specjalnej”, co sprawiło, że okrutne dzieciaki na placu zabaw dręczyły go i nazywały „upośledzonym”. Matka pamiętała, że u chłopca zdiagnozowano jakieś problemy z przyswajaniem wiedzy, których nazwy nie pamiętała, tyle tylko, że „nie była to dysleksja”. Prawdopodobnie chodziło o zaburzenie koncentracji uwagi (ADD – attention deficit ­disorder), chociaż częściej zaczęło się je diagnozować w drugiej połowie lat sześćdziesiątych.

W rezultacie Vernon z trudem radził sobie w szkole. Matka uznała, że może lepiej będzie mu szło w szkole przykościelnej, takiej, do której sama kiedyś uczęszczała, więc kiedy chłopiec skończył trzynaście lat, a Howellowie przeprowadzili się do Sachse, przedmieście Dallas, Bonnie zapisała Vernona i jego młodszego brata Rogera do szkoły Adwentystów Dnia Siódmego. Jej mężowi wcale się to nie podobało, ale Bonnie się uparła i przeforsowała pomysł. Zarabiała na czesne sprzątaniem domów dla agentów nieruchomości, przed pokazaniem ich potencjalnym kupcom. W nowej szkole dla odmiany ­Vernon radził sobie przyzwoicie. Fascynowały go wszelkie kwestie kościelne. Chętnie towarzyszył matce lub, częściej, babci ze strony matki na nabożeństwach adwentystów. Ku zaskoczeniu Bonnie pałający niechęcią do książek starszy syn z łatwością zapamiętywał całe strony lub rozdziały Biblii, a potem bez końca analizował ich znaczenie. Lubił też oglądać wszechobecne chrześcijańskie programy na lokalnych kanałach telewizyjnych czy w kablówkach i szydził z wyszukanych fryzur kaznodziejów, ale uważnie słuchał kazań i rozmyślał nad każdym wersetem Pisma Świętego. Koledzy ze szkoły czytali komiksy, Vernon zamykał się w pokoju z Biblią króla Jakuba. Później powie, że czuł wtedy obecność Boga, nie przez cały czas, ale wyczuwał go[48].

Pod innymi względami Vernon podzielał zwyczajne zainteresowania nastolatków dorastających w Teksasie. Lubił polować na małe zwierzęta z gwintówką lub śrutówką („króliki, gołębie i wiewiórki”, jak sam opisywał), grać na gitarze (matka zaoferowała, że opłaci mu lekcje, ale Vernon wolał uczyć się sam) oraz rozkładać na części pierwsze i przebudowywać różne urządzenia mechaniczne. I oczywiście, jak wielu innych rozstrojonych hormonalnie nastolatków, nękały go ciągle myśli o seksie. Wprowadziło go to w kolejny nieszczęśliwy etap życia.

W 1976 roku Vernon rzucił szkołę przed ukończeniem jedenastej klasy[49]. Poznał dziewczynę i zakochał się w niej. Zarabiał na siebie, pracując w stolarni u ojczyma. Małżeństwo Roya i Bonnie przechodziło kryzys i Bonnie przyznała później, że w czasie, gdy syn podejmował wątpliwe decyzje i potrzebował rodzicielskiego wsparcia, „w moim własnym życiu zapanował taki chaos, że zapewne wszystko przeoczyłam”. Vernon uważał się już za pełnoprawnego dorosłego. Miał szesnastoletnią dziewczynę, zarabiał przyzwoicie jako stolarz i kupił nawet pick-upa. Potem powtórzył się rodzinny cykl wydarzeń, dziewczyna zaszła w ciążę i chociaż Vernon się oświadczył, jej ojciec nie dał zgody na ślub.

Dziewiętnastoletni Vernon bił się z myślami, co ma teraz zrobić. Roy i Bonnie Haldemanowie wyprowadzili się do Tyler we wschodnim Teksasie. Vernon na krótko z nimi zamieszkał, ale potem poczuł potrzebę powrotu do Dallas, by wziąć odpowiedzialność za mające się urodzić dziecko. Okazało się jednak, że dziewczyna dokonała aborcji. Mimo wszystko łączyło ich z Vernonem głębokie przywiązanie.

Z niewyjaśnionych pobudek ojciec dziewczyny zgodził się, by Vernon zamieszkał w pokoju jego córki. Ponieważ Vernon wierzył, że Bóg zakazuje kontroli urodzeń, dziewczyna wkrótce znów zaszła w ciążę. Ojciec wyrzucił Vernona z domu. Pozbawiony kontaktu z ukochaną, Vernon przez jakiś czas błąkał się po Dallas i mieszkał w samochodzie. Myślał, że przykry impas nie ma rozwiązania, aż w końcu, jak twierdził, przyszedł do niego Bóg i wyraził swoje niezadowolenie: „Przez dziewiętnaście lat kochałem cię, a ty przez dziewiętnaście lat odwracałeś się do mnie plecami, odrzucałeś mnie”. Vernon uwierzył, że jeśli ukształtuje się duchowo, Bóg odda mu dziewczynę na dobre.

Załamany, opłakujący dziecko utracone w wyniku aborcji i nienarodzoną jeszcze córkę, której miał nigdy nie poznać, Vernon wrócił do Tyler, do matki, ojczyma i młodszego brata. W tym trudnym okresie szukał pocieszenia i rady w religii, w miejscowym kościele adwentystów. Uczestniczył w życiu wspólnoty bardzo entuzjastycznie, tak naprawdę zbyt entuzjastycznie. Nauczyciele i pastorzy ze szkółki szabasowej nie lubili, kiedy Vernon stale im przerywał. Szczególnie irytowała ich jego krytyka, że studia nad Biblią skupiają się na tym, co prorocy powiedzieli dawno temu. A współcześni prorocy, ­którzy żyją obecnie? Muszą jacyś być – ktoś ich zna?

Vernon zaprzyjaźnił się z młodą kobietą ze społeczności – w pamiętniku Bonnie Haldeman nazywa ją Harriet. I chociaż starszyzna Kościoła naciskała na Vernona, żeby przestał tyle gadać, a zamiast tego słuchał, Harriet powiedziała Vernonowi, że zna kobietę, która podobno jest prorokinią i gdzieś w okolicy Waco przewodzi wyjątkowo uduchowionej grupie złożonej głównie z byłych adwentystów[50]. Latem 1981 roku Harriet z Vernonem pojechali tam, żeby się rozejrzeć. Matka Harriet należała do wspólnoty Laski Pasterza w Kalifornii, a jej rodzina znała Perry’ego Jonesa. I tak oto dwoje przyjezdnych z Tyler odnalazło położone na północny wschód od Waco New Mount Carmel i Vernon przez kilka godzin przebywał wśród ludzi, którzy wierzyli, że Biblia mówi o tym, co się dzieje teraz, a nie tylko dawno, dawno temu. Był urzeczony. Albo wtedy, albo podczas kolejnej wizyty niedługo potem, Lois Roden zaprosiła Vernona, żeby został i studiował Biblię razem z nią i wyznawcami Źródeł Żywych Wód.

Jeśli dwudziestojednolatek spodziewał się ciepłego przyjęcia, błyskawicznie został wyprowadzony z błędu[51]. Różni goście, którzy chcieli przyjrzeć się życiu w New Mount Carmel, pojawiali się nieustająco i mieszkańcy zwykle nie poświęcali im większej uwagi, ponieważ większość przybyszów szybko męczyła się prymitywnymi warunkami życia i ciągłym studiowaniem Biblii. Mogli co najwyżej uznać Vernona za jednego z najmniej obiecujących. Clive Doyle wspomina: „Kiedy się pojawił, miał długie włosy. Nie wyglądał jak my. Uważaliśmy, że jest dziwny. Siedział w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami i modlił się tak głośno, że słychać go było na korytarzu. Niektórzy się z niego śmiali. I ciężko było określić jego wiek. Prawie każdy myślał, że jest starszy albo młodszy. Było mi go żal”. Catherine Matteson, osoba w podeszłym wieku, jedna z najdłużej tu przebywających, opisała swoje pierwsze wrażenie, kiedy poznała Vernona: wydawał jej się speszony, ciągle się jąkał i mamrotał, mówił bez ładu i składu[52]