Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Truchlin – tajemnicza dzielnica Pragi, gdzie czas zatrzymał się w dziewiętnastym wieku: nie działają elektryczność ani inne współczesne wynalazki. Jest mroźna zima, dzielnicę pokrywa śnieg. Od pierwszych przygód Jirki i En upłynęło kilka miesięcy.
Na pogrzebie dziadka Jirka zauważa nieznajomego mężczyznę, który z ukrycia obserwuje ich rodzinę. Niedługo potem chłopak zostaje porwany i ląduje na Czerepach, w miejscu o wiele bardziej posępnym niż reszta Truchlina. Jirka nie wierzy własnym oczom: czy to możliwe, że w dwudziestym pierwszym wieku, kilkaset metrów od centrum europejskiej stolicy, ludzie chodzą w ubraniach z innej epoki i wyznają surowe, średniowieczne zasady?
Czym jest poszukiwany przez porywaczy Jirki czarny merkuryt? Kto lub co straszy nocami na ulicach Pragi? I dlaczego Jirce wciąż wydaje się, że En ma jakiś sekret? Akcja pędzi, a napięcie rośnie z każdą stroną książki.
Truchlin. Czarny merkuryt - druga część bestsellerowej czeskiej sagi dla młodzieży potwierdza talent Vojtěcha Matochy do tworzenia pełnych emocji historii, których atmosferę podkreślają czarno-białe, mroczne ilustracje Karla Osohy.
W Czechach ukazały się już trzy części serii, a na jej podstawie kręcony jest pełnometrażowy film fabularny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mama stała tuż przy nim, zakrywała usta chusteczką, po jej twarzy spływały łzy. Ojciec obejmował mamę lewą ręką. Twarz miał jak wyciosaną z kamienia, spojrzenie surowe i nieobecne, wargi zaciśnięte. Nie poruszał się, ale przez cały czas trwania mowy pogrzebowej jego wzrok co chwilę zjeżdżał w stronę zegarka na lewym nadgarstku. Nie miał tego zauważyć nikt z otaczających go ludzi, ale Jirka zauważył. W tym wszystkim tylko łzy mamy były prawdziwe.
– Dziadek chciał zostać pochowany na Truchlinie – powtarzała, ale ojciec był nieugięty. Dopiął swego, chociaż za cenę kłótni oraz pełnej napięcia ciszy, która panowała w domu przez cały wieczór.
Truchlin. Ojciec Jirki nienawidził tego słowa. Zawsze kiedy je słyszał, nieznacznie pochmurniał. Odkąd Jirka sięgał pamięcią, ojciec ani razu nie postawił tam stopy, dziadka odwiedzała zawsze tylko mama. Tata przez całe życie udawał, że takiej dzielnicy nie ma w Pradze. I z pewnością marzył, żeby tak było naprawdę. Oczywiście wiedział doskonale, że mama się tam urodziła, ale kiedy ktoś wspomniał przy nim o Truchlinie, zawsze się krzywił, jakby ugryzł kwaśne jabłko. Nie chciał, by łączono go z tym miejscem; bał się, że zaszkodziłoby to jego opinii poważnego adwokata, z której był taki dumny.
W ciągu ostatnich czterech miesięcy Jirka wiele razy śnił o Truchlinie. To były męczące sny: błądził w nich po ciemnych ulicach, gdzie nie świeciła ani jedna latarnia, zaglądał przez brudne okna do opuszczonych, martwych mieszkań, przedzierał się przez zarośnięte ogrody. Szukał drogi do domu, ale nigdy jej nie znajdował. Nigdy nikogo nie spotykał. Mimo to cały czas przed kimś uciekał. Wiedział, że za żadne skarby świata nie wolno mu się zatrzymać, bo dopadnie go tajemnicze zło. Ale chociaż biegł szybko jak wiatr i z całych sił wzywał pomocy, nigdy nie udawało mu się wydostać z Truchlina. Budził się, drżąc, z sercem w szalonym galopie.
Jirka nigdy nie powiedział rodzicom, że cztery miesiące wcześniej prawie stracił na Truchlinie życie.
Dziadek wiedział, ale nic nikomu nie zdradził. Dziadek ukrywał wiele spraw. Przez całe życie. Jako jeden z niewielu znał prawdziwą naturę Truchlina. Miał świadomość, że gdzieś w sercu Wzgórza Wisielców pracuje gigantyczna maszyna, zadziwiające dzieło dawno zmarłego geniusza Dalibora Nápravníka, przez które na Truchlinie nie działa prąd. Przez które Truchlin do dzisiaj jest ciemną, brzydką plamą na obliczu Pragi, cichym schronieniem dla staroświeckich dziwaków, którzy chcą się ukryć przed światem. Przez wiele lat dziadek dbał o maszynę w podziemnej sali, naprawiał ją i utrzymywał w dobrym stanie.
Nikt nie wiedział o Truchlinie tyle co on. Ale trzy dni temu zmarł i tajemnica Truchlina odeszła razem z nim. Czy wydarzenia z października miały na to wpływ? Pewnie tak.
Od października Jirka widział dziadka tylko kilka razy. Tak bardzo chciałby dziś wypytać go o wszystko, co dotyczy maszyny, o wszystkie tajemnicze zakątki i dziwną truchlińską społeczność! Tyle że dziadek jesienią spędził prawie pięć tygodni w szpitalu, a kiedy Jirka go odwiedzał, zawsze towarzyszyła mu mama. Dziadek bardzo się starał nie zdradzić choćby spojrzeniem, że wtedy, w październiku, coś się wydarzyło. Kiedy w zimie wypuścili go do domu na niecały miesiąc, nie chciał się z nikim widzieć, a Jirka też niespecjalnie tęsknił za jego towarzystwem. Wtedy jeszcze nie pogodził się z tym, że dziadek go okłamywał. Teraz tego żałował. Dziadek już nigdy nic mu nie powie.
Tego szarego lutowego popołudnia Truchlina nie było widać z cmentarza Olszańskiego. Oba wzgórza chowały się za ciężkimi, wilgotnymi chmurami, leniwie sunącymi po stalowoszarym niebie. Nieprzyjemna zima ciągnęła się już trzeci miesiąc, ulice pokrywała rozjeżdżona breja, a słońca nie było widać już od paru tygodni. Jirka mocnej otulił szyję kołnierzem kurtki; w kasztanowej alei wiał lodowaty, szczypiący w policzki wiatr. Na cmentarzu byli dziś sami, zza muru dobiegało od czasu do czasu podzwanianie tramwaju, poza tym panowała cisza.
– Każda droga ma swój cel, a Václav Novotný dotarł właśnie do kresu swej podróży. – Stojący nad czarną trumną mistrz ceremonii dopiero się rozkręcał. Jirka patrzył na niego tylko przez chwilę, po czym jego wzrok znowu odpłynął. Nie, jednak nie byli sami. Kilka grobów dalej, w równoległej alejce, stał nieznajomy mężczyzna. Pojawił się znienacka, jakby wyrósł spod ziemi. Nie ruszał się, częściowo schowany za obtłuczonym pomnikiem, więc Jirka z początku go nie zauważył.
Nieznajomy miał na sobie ciemną kurtkę i przybrudzone materiałowe spodnie, pozlepiane czarne włosy sterczały mu na wszystkie strony. Wpatrywał się w trumnę dziadka. W szarej twarzy ledwo było widać głęboko osadzone oczy. Oceniając po sylwetce, Jirka dałby mu najwyżej czterdzieści lat, ale jego twarz wyglądała o wiele starzej. Nie poruszał się. Wyglądało to zupełnie tak, jakby jeden z cmentarnych posągów nagle ożył. Skąd on się wziął? Przecież jeszcze przed chwilą nikogo tu nie było… Jirka zerknął niepewnie na rodziców. Zauważyli tego człowieka? Pewnie nie.
Nagle Jirka aż się zachłysnął: facet patrzył prosto na niego. Szybko uciekł wzrokiem. Od razu zrozumiał. Ten człowiek przyszedł z Truchlina. Tak. Na pewno. Zamyślona twarz, zaniedbany wygląd, stare, zmęczone oczy. Jirka zadrżał. Nie wiedział dlaczego, ale poczuł strach. Nieznajomy roztaczał wokół siebie atmosferę nieokreślonego zagrożenia. Było coś niepokojącego w jego postawie, w zamglonym spojrzeniu. Dlaczego nie podszedł bliżej? Dlaczego tak stoi… i tylko ich obserwuje? Czy to kolega dziadka? A tak w ogóle to czy nie wydaje się jakiś znajomy?
Tata też go zauważył. Na sekundę się spiął i Jirka mógłby przysiąc, że lekko zbladł. Jakby na końcu kasztanowej alei zobaczył upiora. Zaraz potem tata przestąpił z nogi na nogę i lekko się obrócił, tak by zasłonić mamie widok. A może Jirce się tylko wydawało?
A potem facet zniknął. Przepadł bez śladu tak samo niespodziewanie, jak się pojawił minutę wcześniej. Schował się za pomnikiem? Nie, zniknął. Przecież Jirka musiałby widzieć, jak odchodzi, miał tylko parę sekund. Rzędy nagrobków, szare pomniki, nagie gałęzie drzew. Facet jakby zapadł się pod ziemię. Na pewno wcześniej tam stał? Jirka się rozejrzał. Przecież to nie halucynacje… Nie, nikogo tu nie ma.
– Kto to był? – zapytał ojca, kiedy wychodzili z cmentarza na ruchliwą ulicę Vinohradzką.
– Kto?
– Ten człowiek, który na nas patrzył. Stał tam, a potem…
– Nie mam pojęcia, o kim mówisz.
Popołudnie dobiegało końca. Jirka przesiedział całą stypę bez słowa. Nikt nie chciał z nim rozmawiać. I dobrze, nie miał sił na żadne towarzyskie pogaduszki. Przy jedzeniu co chwilę zerkał na telefon. Miał nadzieję, że napisze do niego En. Chociaż jedno zdanie, to by wystarczyło. Tylko tyle, żeby wiedział, że o nim myśli. Że nie zapomniała. Ale żaden SMS nie przyszedł.
Po jedzeniu Jirka się zmył, powiedział mamie, że źle się czuje. Nikt z dalszych krewnych nie będzie za nim tęsknił. En jeszcze przed wyjazdem ze szkołą na obóz narciarski tłukła mu do głowy, żeby nie zapomniał dziś wieczorem wpisać hasła, nim skończy się odliczanie. Przed restauracją spojrzał na zegarek: ma dużo czasu, spokojnie może iść do klubu pieszo, przynajmniej przewietrzy sobie głowę. Zaczynało się ściemniać.
– To będzie nasza polisa ubezpieczeniowa – wyjaśniała mu En jakiś tydzień po ich październikowej przygodzie.
Spotkali się wtedy wieczorem w klubie. En wiedziała, że ich wrogowie polecieli za ocean, ale chciała być gotowa, na wypadek gdyby kiedyś postanowili wrócić. Była pewna, że biznesmen Hrouda nie podda się tak łatwo, w końcu włożył wiele wysiłku, by znaleźć i zatrzymać maszynę działającą w podziemnej sali pod Truchlinem. Prawie mu się udało. Gdyby nie En i jej nakręcony po kryjomu na telefonie filmik, który mógł służyć jako dowód przeciwko Hroudzie, żaden Truchlin już by nie istniał, a podstępny biznesmen zarobiłby górę pieniędzy na sprzedaży truchlińskich domów.
W świetle monitora oczy czarnowłosej dziewczyny lśniły wtedy z podekscytowania.
– Spece od zwrotów akcji w Hollywood mówią na tę sztuczkę dead man’s trigger. – Uśmiechnęła się kącikiem ust, kiedy Jirka uniósł brwi. – Jak to działa: Hrouda wie, że mamy nagranie, za pomocą którego możemy go zrujnować. Ale my chcemy trzymać go w szachu najdłużej jak się da. Filmu na razie nie upubliczniamy, bo w ten sposób stracilibyśmy jedyną broń przeciwko Hroudzie. A gdyby jemu jakimś cudem udało się z tego wyłgać, to dla nas koniec. Używamy więc nagrania tylko jako straszaka. Żeby Hrouda wiedział, że wystarczy jeden fałszywy ruch, a film wypłynie, ale żebyśmy nie musieli go tak naprawdę upubliczniać.
– I jak nam to pomoże? – Jirka sceptycznie patrzył w monitor.
– Dzięki temu Hrouda musi się liczyć z odwetem, nawet gdyby nas oboje nagle… – zaczęła En i umilkła, jakby nie mogła znaleźć właściwego słowa i nie chciała użyć tego najbardziej oczywistego.
– Unieszkodliwił – pomógł jej Jirka.
En z namysłem pokiwała głową.
– Stworzyłam prostą stronę internetową, na której leci odliczanie. Zawsze doba z kawałkiem, trzydzieści godzin. Na stronie są dwa pola do wpisania haseł, jedno dla mnie, drugie dla ciebie. Musimy codziennie wpisywać oba hasła, bo jeśli tego nie zrobimy, odliczanie dobiegnie końca. Inna aplikacja dostanie wtedy sygnał, że odliczanie się skończyło, i automatycznie roześle nagranie po internecie. Rozumiesz?
– Trochę. – Jirka pokiwał głową. – Ale Hrouda musiałby wiedzieć, że taki system istnieje, inaczej nie będzie się go bał.
– Dzwoniłam do niego.
– Rozmawiałaś z Klementem Hroudą?!
– No, Hrouda się akurat wiele nie nagadał. Wyjaśniłam mu co i jak, a on rzucił słuchawką. – En wzruszyła ramionami. – Nie wymyśliłam niczego lepszego, ale jestem pewna, że to zadziała. W czasie zimnej wojny nikt na nikogo nie zrzucił bomby atomowej właśnie dlatego, że wszyscy trzymali się nawzajem w szachu i każdy wiedział, że atak oznacza odwet.
Kiedy teraz Jirka wspinał się po ciemnych schodach do klubu, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Cała En, zawsze wymyśli coś mądrego. Na pierwszy rzut oka rozwiązanie mogło się wydawać wariackie, ale… Jirka już wiele razy się przekonał, że w takich sytuacjach warto zaufać En. Minął drzwi do jej mieszkania. Dziś nie ma jej w domu, dopiero pojutrze wraca z obozu narciarskiego. Szkoda, że nawet nie napisała, pomyślał Jirka gorzko. Przecież wie, że dzisiaj pogrzeb dziadka.
W drzwiach klubu się zatrzymał i jak zwykle sprawdził, czy przytrzaśnięty drzwiami niewidoczny włos znajduje się na swoim miejscu. Gdyby był naruszony, oznaczałoby to, że ktoś się tu kręcił. Kolejne zabezpieczenie autorstwa En. Ale dzisiaj wszystko było w porządku.
Jirka wszedł do klubu, wyuczonym ruchem sięgnął po lampę naftową i ją zapalił. Płomyk rozproszył ciemność. Jirka zdmuchnął zapałkę i podszedł do szafki, w której trzymali laptopa. Hasło mógłby oczywiście wpisać na komputerze w domu, ale gdyby ktoś to odkrył, zaczęliby go wypytywać. Telefon też odpadał: w październiku Jirka rozbił swojego smartfona podczas bójki z Krausem, więc teraz musiał się zadowolić starym telefonem z klawiszami, za to bez internetu.
Stuk. Co to było? Czy ktoś idzie po schodach na strych? Jirka wstrzymał oddech. Nie, coś mu się wydawało. Nikogo tu nie ma. Przed oczami stanął mu obraz faceta z cmentarza. Jirka potrząsnął głową, odpędzając od siebie wspomnienie. Kto wie, kto to był. Może po prostu jakiś wariat, który codziennie chodzi na cmentarz.
Otworzył laptopa, poczekał, aż wszystko się załaduje, i włączył przeglądarkę. Pojawiły się aktualności: trzęsienie ziemi w Tajlandii, biatlon, ktoś uciekł z więzienia, zima zaskoczyła drogowców. Nic o Truchlinie ani o Klemencie Hroudzie. Świetnie. Włączył stronę z odliczaniem. Zostały jeszcze trzy godziny. Wpisał hasło, wcisnął Enter i patrzył, jak licznik się odświeża, znów wskazywał 30 : 00 : 00, potem 29 : 59 : 59. Czyli En też już wpisała swoje hasło. Super. Zamknął laptopa, ciemność wokół zgęstniała.
Na zewnątrz zaczął padać śnieg. Maski zaparkowanych samochodów pokrył świeży puch, miękkie płatki kołysały się w świetle ulicznych latarni. Nigdzie żywej duszy. Jirka przyspieszył kroku. Postanowił iść na skróty, pomiędzy budynkami, tam nie będzie tak wiało. Skręcił w pasaż, przeszedł przez podwórko. Zerknął na telefon, ciągle nic. Może powinien do niej napisać pierwszy.
Nagle czyjeś dłonie chwyciły go za gardło i szarpnęły w tył, telefon wypadł mu z dłoni, kolana się ugięły. Co się…?! Sekundę później obaj leżeli na chodniku, Jirka na wierzchu, twarzą ku górze, a napastnik pod nim. Przedramieniem wciąż uciskał gardło Jirki. Chłopiec chciał krzyknąć, ale z jego ust wydobyło się tylko charczenie. Szarpał całym ciałem i wierzgał, obiema rękami próbował uwolnić się z uścisku. Na próżno.
W oknie na trzecim piętrze najbliższego budynku błysnęło światło, za firanką mignęła czyjaś postać. Na pomoc! Ratunku! Jirka szarpnął się, odepchnął łokciami i prawie wstał, ale facet podciął mu nogi i obaj znowu zwalili się na twardy chodnik. Musi nabrać powietrza, nabrać powietrza, nabrać powietrza do płuc i wrzasnąć…
– Na pomoc!
– Halo? Jest tam ktoś? – z góry dobiegł ich głos starszej pani.
– Na po… – zawołał Jirka, zanim ramię napastnika znowu go przydusiło i pchnęło w smugę cienia. Odgłos rozdzierającego się materiału, nos rozpłaszczony na zimnym chodniku. Ostry żwir wbijał mu się w skórę. Napastnik klęczał mu teraz na plecach i całym ciężarem przyciskał Jirkę do ziemi.
– Halo? – rozległo się jeszcze raz wołanie.
Jirka poczuł szczypiącą woń, aż zakręciło go w nosie. Coś wilgotnego otarło mu się o twarz. Zamachnął się łokciem w tył. Napastnik syknął, ale nie zwolnił uścisku, wręcz przeciwnie – mocniej przycisnął szmatkę do twarzy Jirki. O nie, o nie. Musi wstrzymać oddech. Jak długo się tak da? Sekunda, dziesięć, dwadzieścia… Musi wytrzymać, zebrać resztki sił. Kopnąć. Uderzyć. Przeturlać się. Zrobić cokolwiek.
Nieznośny ucisk w płucach. Nie da rady. Jeszcze chwilę, spróbuj jeszcze chwilę, nakazywał rozum, ale ciało odmawiało współpracy. Długi, ciągnący się w nieskończoność, pełen ulgi wdech. Kolory zlały się w jedną plamę, zakołysała się pokryta śniegiem ziemia, światło latarni pochłonęło całe niebo, potem wołanie starszej pani na balkonie uniosło się gdzieś ponad chmury, aż w końcu cały świat się rozmył i pociemniał.
Kiedy Jirka doszedł do siebie, leżał związany na czymś w rodzaju desek, wokół było ciemno. Deski pod nim poruszały się gwałtownie, Jirka co chwilę stukał o nie głową. Wózek. Tak, leży na dnie wózka, pewnie pod plandeką. A może założyli mu worek na głowę? O Boże, co się dzieje?!
Próbował się obrócić na drugi bok, ale osłabione mięśnie nie chciały go słuchać. Usiłował krzyknąć, też nie dał rady. Leżał więc po prostu, słuchał skrzypienia kół i czekał.
Do głowy napływały mu ponure myśli. Wspomnienie ręki Navrátila z nożem przytkniętym do jego gardła było nagle bardzo żywe, jakby wydarzyło się to zaledwie parę godzin wcześniej. Musi coś wymyślić. Szybko. Im bardziej się starał, tym większa panika go ogarniała. Szarpnął więzy.
Nagle się zatrzymali. Jirka wytężył słuch. Facet obchodził wózek dookoła, pod jego nogami skrzypiał świeży śnieg. Rozległo się trzaśnięcie drzwiami, ktoś głośno kichnął. Zabrzęczał łańcuch. Coś skrzypnęło, wózek znowu ruszył, kroki ucichły i zmieniła się akustyka. Byli wewnątrz budynku. Jirka wyobraził sobie garaż albo opuszczony magazyn gdzieś na przedmieściach.
– I co, m-masz ją? – bardzo blisko nich rozległ się wysoki, piskliwy głos.
– Daj mi spokój – warknął gniewnie porywacz Jirki i szedł dalej, ciągnąc wózek za sobą.
– M-melichar pyta – upierał się piskliwy głos. – Chce wiedzieć, jak p-poszło.
Cisza. Kroki umilkły. Wózek się zatrzymał.
– Nie mam. Chciałem, ale nie było okazji – niechętnie wyjaśnił porywacz, chrząknął i splunął. – Ale mam jej chłopaka. Musi wystarczyć Melicharowi.
– O tym zdecyduje M-melichar – odpowiedział piskliwiec bez przekonania. – Mówił wyraźnie, że chce ją. M-myślę, że się nie ucieszy. Novotný nie będzie się wiecznie ukrywał. A jak się p-pojawi, będą kłopoty.
– Mamy chłopaka – powtórzył opryskliwie porywacz, a ton jego głosu wyraźnie wskazywał, że uważa rozmowę za zakończoną.
Jirka ledwo oddychał z przejęcia. Wytężał słuch, żeby nie uronić ani słowa. Kim jest Melichar? I czy serio właśnie padło nazwisko dziadka? Ale to by znaczyło, że…
Nagle ktoś zdarł z wózka plandekę, złapał Jirkę w pasie i zarzucił go sobie na ramię jak worek. W przytłumionym świetle Jirka na sekundę zobaczył twarz swojego porywacza. Szybko zamknął oczy, by tamten się nie zorientował, że już jest przytomny. Nieogolona twarz, wystające kości policzkowe. Czy to był facet z cmentarza? Trudno powiedzieć. Gdyby tylko mógł się mu dokładnie przyjrzeć!
Przez chwilę wspinali się po wąskich, krętych schodach, potem skrzypnęły drzwi i znaleźli się w pomieszczeniu. Facet się zawahał, po czym rzucił Jirkę na zakurzony materac, kichnął, mruknął coś pod nosem i wyszedł. Zamek szczęknął dwa razy, a później zapanowała cisza.
Jirka ostrożnie się rozejrzał. Pomieszczenie wyglądało jak więzienna cela, jakieś trzy na cztery metry, łuszczące się ściany, nad drewnianym stolikiem wąskie okno, jedyne źródło światła. Czekał, aż jego oczy przywykną do ciemności. Leżał na starym, szpitalnym łóżku z metalowym stelażem, na ścianie wisiał jakiś obrazek, zbyt ciemny, żeby Jirka mógł zobaczyć, co przedstawia. Pod sufitem biegła metalowa rura, pewnie dzięki niej nie było tu zimno.
Jirka wytężył siły i usiadł, wciąż miał spętane nogi. Najpierw uwolnił lewą rękę. Porywacz wyraźnie nie miał czasu go porządnie związać. Rozplątał sznur krępujący kostki. Rozmasował nadgarstki odgniecione od więzów i na kilka sekund przymknął oczy. W głowie mu huczało. Siedział, skupiając się na oddechu. W końcu zdjął podartą zimową kurtkę, którą miał ciągle na sobie. Na stoliku znalazł dzbanek z wodą, napił się.
Niedobrze. Jeśli porwali go ludzie Hroudy, mają cały dzień, żeby wytłuc z niego hasło, a potem się go pozbyć. Nagle poczuł przebiegający po plecach dreszcz. Czy to są w ogóle ludzie Hroudy? Mówili o kimś, kto się nazywa Melichar. Dlaczego Hrouda miałby nagle kazać tak o sobie mówić? Jirka pokręcił głową. To zupełnie bez sensu. Wstał i poczekał, aż przestanie mu się kręcić w głowie. Czuł mdłości.
Jeśli zegarek pokazywał właściwy czas, było dopiero wpół do ósmej. Przez chwilę wbijał w niego wzrok, chciał się upewnić, że wskazówki są w ruchu; w trakcie szarpaniny z porywaczem kilka razy walnął zegarkiem o ziemię, a gdy teraz wcisnął przycisk do podświetlania tarczy, nie zaświeciła się. Kiedy rodzice zaczną go szukać? Może już zaczęli. Martwią się, może myślą o tym, żeby powoli zacząć poszukiwania. Ale policja włączy się w nie najwcześniej jutro rano. Teraz rodzice pewnie do niego dzwonią, słyszą sygnał i nie wiedzą, dlaczego nie odbiera… Może ktoś znalazł jego telefon i dał im znać. Może.
Jirka dokuśtykał do okna i wyjrzał na zewnątrz. Nagle zrozumiał. Zegarek wcale się nie popsuł. Za oknem rozpościerał się widok na czarne, zaklęte miasto, w którym nie paliło się żadne światło. Krzywe budynki z ozdobnymi, barokowymi dachami tłoczyły się wokół okrągłego placu z dwoma nagimi drzewami i kolumną morową, daleko za nimi wznosiły się uliczki i kręte schody prowadzące na Wzgórze Wisielców. W miejscu, gdzie miasto stykało się z niebem, Jirka rozpoznał jedną z zębatych wież Świętego Floriana. Z nieba sypał śnieg. Tylko słaby blask nad oddalonymi dachami sygnalizował, że za horyzontem leży Praga. Jaśniejsza plama na ciemnym niebie.
Zabrali go na Truchlin. Tylko kto? I po co? Jirka zwalił się na łóżko. Tyle pytań kotłowało mu się w głowie! Ale jedno dręczyło go najmocniej. Wciąż nie mógł zapomnieć słów, które usłyszał chwilę wcześniej.
„Novotný nie będzie się wiecznie ukrywał. A jak się pojawi, będą kłopoty”, tak powiedział jeden z tych ludzi.
Václav Novotný. Dziadek.
Czy czarna trumna na dzisiejszym pogrzebie była pusta?
Proza czeska
Jan Balabán
Wakacje / Możliwe, że odchodzimy
Którędy szedł anioł
Bianca Bellová
Jezioro
Mona
Tereza Boučková
Rok koguta
Roman Cílek
Ja, Olga Hepnarová
Emil Hakl
Zasady śmiesznego zachowania
Petra Hůlová
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia
Macocha
Krótka historia ruchu
Zdeněk Jirotka
Saturnin
Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář
Godzina w niebie
Petra Soukupová
Zniknąć
Pod śniegiem
Najlepiej dla wszystkich
Petr Šabach
Gówno się pali
Podróże konika morskiego
Masłem do dołu
Pijane banany
Dowód osobisty
Babcie
Marek Šindelka
Zostańcie z nami
Mapa Anny
Kateřina Tučková
Boginie z Žítkovej
Wypędzenie Gerty Schnirch
Seria Czeska Bajka
Vojtěch Matocha
Truchlin
Iva Procházková
Pyszna środa
Petra Soukupová
Bercik i niuniuch
Pavel Šrut, Galina Miklínová
Niedoparki
Niedoparki powracają
Niedoparki na zawsze
Seria Czeskie Krymi
Jiří Březina
Przedawnienie
Południca
Daniel Petr
Siostra Śmierć
Iva Procházková
Mężczyzna na dnie
Roznegliżowane
Zagraj mi na drogę
Czeskie smaczki
Zofia Tarajło-Lipowska
Havel od kuchni
Michael Žantovský
Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf
Ekonomia i polityka
Václav Klaus
My, Europa i świat
Seria Nowe Polskie
Rafał Niemczyk
Mama umiera w sobotę
Tytuł oryginału: Prašina. Černý merkurit
First published in 2019 by Nakladatelství Paseka, Praha
Redakcja: Joanna Lewandowska, Julia Różewicz
Korekta: Barbara Sikora
Okładka i opracowanie graficzne: Nikola Janíčková (Take Take Take)
Logo „Czeska Bajka”: Anna Wiśniewska
Wydanie książki zostało dofinansowane przez
Copyright © by Vojtěch Matocha, 2019
Copyright © for the illustrations by Karel Osoha, 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera,
Wrocław 2021
Copyright © for the Polish translation by Anna Radwan-Żbikowska
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-47-5
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
kontakt: [email protected]
Wydanie I, Wrocław 2020
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com