Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Największy prywatny detektyw Londynu znów wyrusza, by tropić zło i występek. Nieprzewidywalny i niepokonany, zawsze górą czy to w walce, czy w miłości, kpi sobie z niebezpieczeństwa, śmiejąc się geniuszom zbrodni w twarz! Alfred Bendelin powraca i tym razem nikt go nie powstrzyma. A już na pewno nie Nicholas Jones, nieśmiały policjant, który marzy o chwili spokoju i próbuje wreszcie ułożyć sobie życie.
Zwabiony podstępem w pułapkę Nick musi znów wcielić się w rolę fikcyjnego detektywa i rozwikłać zagadkę morderstwa Waltera Darringtona, antypatycznego właściciela znanego wydawnictwa. Przy pomocy swojego przyjaciela Ruperta przenika do wąskiego kręgu podejrzanych i rozpoczyna śmiertelną rozgrywkę z zabójcą. Zabawa w Alfreda Bendelina przestaje być jednak zabawą, gdy okazuje się, że karty od początku gry były znaczone, a morderca wie, że – w odróżnieniu od swojego literackiego alter ego – Nick Jones ma więcej niż tylko jedną słabość…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Sasza Hady
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
Warszawa, 2023
ISBN 978-83-8341-040-1
Warszawa 2023
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Rupert Marley, Sprawa pustej trumny
Najlepszy nieboszczyk – Elisabeth wychodzi – Reading, sobota rano – Little Fenn, sobota wieczorem – Rozkosze wieku dojrzałego według Sary Crow – Nóż na gardle
– Już na ciebie czeka – powiedziała Mary, wskazując kciukiem za siebie, zanim Nick Jones zdążył się odezwać i wyrazić nadzieję, że szef zapomniał o tym, że go wezwał, i poszedł na turniej tańców gaelickich albo doroczne spotkanie Stowarzyszenia Pełnych Nadziei Wędkarzy znad Tamizy.
Nick spojrzał na nią z wyrzutem i niechętnie podszedł do drzwi nadkomisarza O’Connora. Za plecami usłyszał tłumione parsknięcie i musiał z całej siły powstrzymywać się, żeby nie odwrócić się i nie dać jej znienacka w ucho.
Tak naprawdę bardzo lubił Mary i właściwie nie miał jej za złe, że świetnie się bawi całą tą sytuacją. Sekretarka O’Connora była niezwykle rozsądną, twardo stąpającą po ziemi dziewczyną i na wiele rozmaitych sposobów korzystnie odcinała się od reszty pracujących w wydziale fałszerstw pań. Nikogo nie kokietowała i z zasady nie uczestniczyła w plotkarskich sabatach, a z drugiej strony nie próbowała też udawać „dobrego kumpla”, z którym można wyskoczyć na piwo i rybę z frytkami. Panowało powszechne przekonanie, że ma romans z nadkomisarzem, ale prawdopodobnie pocieszali się tą pogłoską wszyscy ci mężczyźni, którzy bezskutecznie usiłowali zaprosić ją na drinka. Zresztą, gdyby naprawdę miała romans ze swoim szefem, musiałaby zaplanować jego drobiazgowy grafik i sama wręczać sobie kosztowne upominki. Nad całą resztą służbowego i prywatnego życia O’Connora już zapanowała. Złośliwi twierdzili, że tak naprawdę to ona jest szefem wydziału i nie chce się zamienić z O’Connorem biurkami tylko dlatego, że on byłby beznadziejną sekretarką.
Nick wiedział, że wygląda to zupełnie inaczej – O’Connor był świetnym szefem, ale zajmował się tyloma sprawami naraz, że potrzebował nieustannych podpowiedzi w sprawie tych wszystkich detali, które jakoś mu umykały (takich jak terminy oddawania raportów czy data urodzin jego teściowej). Nick często myślał o Mary jak o operatorze machiny oblężniczej – rzeczywiście to ona nią kierowała, ale bez mocy i rozmachu tego molocha mogłaby najwyżej upuścić sobie na stopę jakiś bardzo ciężki kamień.
Mimo tej racjonalnej wizualizacji wszechwiedza Mary wciąż była nieco przerażająca.
*
O’Connor bardzo szybko przeszedł do rzeczy.
– Oczywiście wiesz, o czym chciałem z tobą porozmawiać – powiedział, kiedy tylko Nick usiadł w fotelu naprzeciwko jego imponującego biurka. Było ono zawalone stertami papierów, ale Nick podejrzewał, że tylko na pokaz – Mary na pewno miała wszystkie ważne dokumenty porządnie poukładane w szafkach, opatrzone nalepkami i pospinane kolorowymi spinaczami. W dwóch kopiach.
– Zapewne znowu chodzi o Bendelina – odparł Nick.
Nadkomisarz nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się przebiegle i sięgnął do szuflady, w której przechowywał swoją tajną butelkę whiskey. Z drugiej szuflady, zza przemyślnej konstrukcji złożonej ze zszywacza do papieru i kilku paczek papierosów wyjął szklaneczki i nalał dwie szczodre porcje bursztynowego płynu. Dopiero dochodziło południe, a Nick nie zdążył rano zjeść śniadania, ale postanowił wspaniałomyślnie wykazać dobrą wolę i nie zaprotestował.
Popijając, obserwował O’Connora, który z ożywieniem przerzucał jakieś teczki. Zastanawiał się, czy nadkomisarz dalej myśli, że Mary nic nie wie o jego skrytce na whiskey. Ciekawe, jak w takim razie tłumaczył sobie to, że choćby nie wiem jak często zaglądał do tej butelki, nigdy nie było widać dna.
O’Connor ułożył jakieś dokumenty w równym stosie na biurku przed sobą i spróbował czarująco się uśmiechnąć. Jako że był dwustufuntowym Irlandczykiem o czerwonej, jakby wysmaganej wichrami z Antrim twarzy i nastroszonych rudych wąsach, efekt okazał się nieco niepokojący.
– Nauczycielka z Dorchester zadźgana nożem w parku. Podejrzewają siedemnastoletniego chłopaka, z którym miała podobno romans, jej ucznia – powiedział półgłosem O’Connor, konfidencjonalnie unosząc brwi. – Podobno nagle ruszyło ją sumienie i postanowiła to skończyć. Niestety główny podejrzany tego wieczora, kiedy ją zamordowano, do późna oglądał telewizję z całą rodziną. Może wszyscy w tym siedzą – dodał kuszącym szeptem.
– Nie.
O’Connor, niezrażony, odłożył raport na bok i zerknął na kolejny.
– Szanowany wydawca został znaleziony na swoim biurku w poniedziałek rano, sztywny jak kij od miotły. Ktoś go najpierw otruł, a potem elegancko wbił mu nożyczki pod łopatkę. Połowa pracowników wydawnictwa nie ma alibi, ale chłopakom nie udało się jeszcze nikogo wytypować. Miałbyś pole do popisu.
– Nie.
– Uduszona panna młoda z Oldham. – Aksamitny głos O’Connora przywiódł Nickowi na myśl pewnego złotoustego kelnera, któremu w zeszły wtorek udało się namówić go na nieświeżą jagnięcinę. – Pan młody pamięta tylko, że szedł wziąć prysznic, a potem nagle zgasło światło. Kiedy się ocknął, dziewczyna zaczynała stygnąć. Leżała na łóżku w białej sukni, a na szyi miała zawiązaną czarną tasiemkę. Mąż się załamał i od razu przyznał. Z tym, że nikt mu nie wierzy, bo na trzy dni przed ślubem złamał rękę, więc mógłby dusić najwyżej kurczęta. A to była solidnie zbudowana dziewczyna. Ktoś musiał schować się w łazience w apartamencie nowożeńców i czekać tam na nich. Mamy listę gości weselnych. I menu.
– Nie.
– Seryjny morderca z Taunton. Jak na razie mają sześć trupów. Ale może będzie więcej – dodał pośpiesznie. – Gość obcina ofiarom głowy. Tak jak lubisz – uśmiechnął się do Nicka z nadzieją.
– Nie.
Nadkomisarz spochmurniał, przejrzał resztę raportów, a w końcu sięgnął po jeden z tryumfującą miną, jakby wyciągał asa z rękawa.
– Popularny młody dentysta zatłuczony na śmierć własną rakietą do tenisa. Dużo, dużo krwi. Śledztwo prowadzi ta nowa z wielkim biustem, Eileen Roberts. Mógłbyś…
– Nie, nie mógłbym – zapewnił Nick. – Szefie, przecież już o tym rozmawialiśmy. Całkiem niedawno – dorzucił znacząco.
– Miałeś dość czasu, żeby zmienić zdanie – stwierdził cierpko O’Connor, ku uldze Nicka rezygnując ze słodkiego tonu i przymilnego uśmieszku. – Nick, wiesz, że bardzo cię cenię jako solidnego, dokładnego pracownika. Doskonale wykonujesz swoje obowiązki. Wzorowo. Ale mógłby je wykonywać równie wspaniale jakiś tępy urzędnik, jakich w naszym wydziale nie brakuje. Za to ty, Nick, masz talent i powinieneś go wykorzystywać. Po tej hecy z Bendelinem wszyscy o ciebie pytają. Naprawdę dobrze by to wyglądało, gdybyśmy cię wypożyczyli przynajmniej do jednej z tych spraw…
– To była pojedyncza akcja, nie będę się już bawił w prywatnego detektywa. – Nick pokręcił głową, zupełnie niewzruszony żarliwym tonem nadkomisarza.
– Wiem, że kiepsko wspominasz współpracę z Linnetem, ale teraz byłoby zupełnie inaczej – O’Connor się nie poddawał. – Oni by tam oszaleli ze szczęścia, że raczyłeś przyjechać. Słuchaj, ja nie mówię nawet, że masz taką sprawę osobiście rozwiązać. Naprawdę wystarczyłoby, żebyś się tam pokazał, podniósł morale, powęszył odrobinkę. I może tak przypadkiem byś…
– Szefie, nawet gdybym chciał, to teraz nie mam czasu – uciął Nick.
– W grudniu też nie miałeś czasu – przypomniał zgryźliwie O’Connor.
– Ciotka Aurelia miała kłopoty z sercem. A potem ciotka Adelajda chorowała na zapalenie ucha. A potem obie miały atak podagry…
– Nick, one są po siedemdziesiątce.
– No właśnie – odparł z kamienną twarzą. – W tym wieku ze zdrowiem nie ma żartów.
– I w styczniu też nie miałeś czasu.
– Polly ciężko przechodziła grypę.
– I w lutym też nie.
– Ann pojechała odwiedzić rodziców i musiałem zajmować się dziećmi.
– A teraz?
Nick już nabierał tchu, żeby odpowiedzieć, ale nadkomisarz machnął ręką ze zniechęceniem.
– Nie chcę tego słuchać. Nick, obiecaj mi chociaż, że się nad tym zastanowisz. Hm? Nie? A może ci jeszcze poczytam raporty? – zaproponował nieco żałośnie.
– Już mi czytałeś. Trzy razy.
– No dobrze. To chociaż wpadnij w niedzielę na kolację do nas. Finnsech i Bláthnat przyjeżdżają na weekend i chętnie się z tobą zobaczą.
O’Connor był kochającym ojcem i wszyscy zastanawiali się, jak to możliwe, że przedłożył dumę z celtyckich przodków ponad uczucie do własnych córek i do genetycznego prezenciku w postaci ogniście rudych włosów oraz wrażliwej na słońce cery dołożył jeszcze takie imiona. Równie dobrze mógłby je obie wytatuować w koniczynki.
– Dobrze. Ale nie będziemy rozmawiać o pracy, prawda? – zapytał ostrożnie.
– Ależ skąd.
*
– Próbował cię na zmianę przekonywać odrąbanymi głowami i wdzięcznymi krągłościami kapitan Roberts? – zapytała Mary, kiedy tylko zamknął za sobą drzwi do gabinetu szefa. – Jeśli chcesz, mogę teraz powiedzieć na ten temat bardzo zabawny żart – zaproponowała, przechylając głowę na bok.
– Mhm. Nie, dzięki.
Nick wiedział, że nie podsłuchiwała. Po pierwsze Mary miała swoje zasady, a po drugie wcale nie musiała podsłuchiwać. Zapewne mogłaby zrobić notatki z tej rozmowy, jeszcze zanim się odbyła.
– Tak czy inaczej byłeś twardy. Nie dałeś się.
– Aha – mruknął w zamyśleniu.
– I bardzo dobrze – powiedziała, poklepując go po łokciu. – Przecież sam wiesz, co jest dla ciebie najlepsze.
Nick na pewno czułby się podniesiony na duchu solidarną postawą Mary, gdyby nie to, że coś go zastanowiło w tonie, jakim została wypowiedziana ta uwaga. Zanim jednak zdążył ją o to zapytać, szybko zmieniła temat.
– Idziemy na basen po pracy?
– Tak, tylko musimy wyjść od razu, bo o osiemnastej trzydzieści mam pociąg do Moreton.
Mary spojrzała na niego z politowaniem.
– WIEM.
*
Nick i Mary zawsze korzystali z pobliskiego publicznego basenu, a nie tego przy komendzie. Po pierwsze było tam o wiele więcej miejsca, a po drugie nie chcieli prowokować kolejnych plotek.
– A poza tym nie chcę, żeby koledzy z pracy gapili się na mnie, jak paraduję w mokrym kostiumie – prychnęła Mary, kiedy pierwszy raz postanowili się tam wybrać. – Przecież oni tylko po to chodzą na nasz policyjny basen. Gdyby zamiast moczyć tyłki i wymieniać złośliwe uwagi solidnie popływali, nie mieliby takich brzuchów. Nie będę wymieniać nazwisk.
– Ale ja też jestem twoim kolegą z pracy – zaprotestował wtedy Nick, lekko urażony.
– Ty to co innego – odparła ze spokojem. Prawdopodobnie był to komplement.
Oni nigdy nie tracili czasu na torze. Kiedy Nick patrzył na Mary z determinacją wskakującą z rozbiegu do zimnej wody, zawsze myślał, że właśnie tak musiało wyglądać lądowanie okrętów alianckich na plażach Normandii.
Pływali przez pełną godzinę, nie zatrzymując się ani na chwilę. Wymieniali tylko porozumiewawcze, szybkie uśmiechy pod wodą, kiedy się mijali w chmurze łaskoczących bąbelków, niczym dwa dorodne pstrągi.
„Alfred Bendelin wrócił między kartki książek Ruperta i tam powinien pozostać” – myślał Nick, odbijając się od ściany basenu i jednym ruchem ramion przekręcając na plecy. Trochę już brakowało mu tchu, więc spróbował się odprężyć. Oddychał głęboko, wciągając do płuc piekący zapach chloru, i czuł, jak rozgrzana skóra twarzy wysycha mu niemal natychmiast. „Nie potrzeba mi nowych kłopotów. Nie teraz”. Uszy wypełniał mu huczący szum wody. Nie przestając miarowo pracować rękami, zamknął oczy, jakby zapadał w sen.
Kiedy dopłynął do drugiego brzegu basenu, nabrał powietrza i zanurkował głęboko w kojący, chłodny błękit. Po minucie wstrzymywania oddechu zaczęło mu dudnić w skroniach, więc pozwolił, żeby jego ciało uniosło się łagodnie do góry, jakby wzlatywało w sferę nieważkości. Na powierzchni głośno wciągnął powietrze przez nos, a potem z przyjemnością wystartował ostrym kraulem.
– Trochę szkoda, że teraz nie będziesz miał już czasu na chodzenie ze mną na basen – powiedziała niespodziewanie Mary, kiedy po wyjściu z przebieralni pakowali do sportowych toreb mokre ręczniki.
– A to dlaczego? – zdziwił się Nick.
– No wiesz, inne życie – mruknęła wymijająco, nie patrząc na niego.
– Przecież nic się nie zmieniło.
– Jeszcze nie. – Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie, a potem zarzuciła sobie torbę na ramię i przegarniając palcami swoje wilgotne, krótko przycięte włosy, ruszyła w kierunku wyjścia. Zaintrygowany Nick pośpieszył za nią, chociaż wiedział, że nie ma co liczyć na wyjaśnienia.
Przy wyjściu minęli jakiegoś mężczyznę, który delikatnie i powoli rozczesywał siedzącej przed nim małej dziewczynce długie, sięgające do pasa mokre loki. Na jego twarzy malował się wyraz nieskończonej, bolesnej wręcz cierpliwości.
*
W chwili, kiedy Nick pośpiesznie zmierzał przez jasno oświetlone ulice Londynu ku stacji Paddington, co jakiś czas przystając, żeby spróbować wytrząsnąć wodę z ucha, Danny Harper zajmował strategiczną pozycję przy schodach. Oparł się wygodnie o ścianę i przyjął niedbałą, swobodną pozę kogoś, kto wcale tu na nikogo nie czeka, a już na pewno nie na Elisabeth Sanders.
Delikatność podpowiadała mu, że wypadałoby jednak trochę odczekać, ale intuicja z kolei mówiła, że wtedy może być już za późno. Takie kobiety jak Elisabeth nigdy nie są długo same. Zawsze bardzo szybko znajdują się przy nich jacyś pełni współczucia, opiekuńczy faceci, gotowi zaoferować swe silne ramię i szeroką pierś do wypłakiwania się. Dlaczego to nie miałby być on? Danny przycisnął brodę do obojczyka i krytycznie zerknął na swoją klatkę piersiową, obciągniętą bawełnianą koszulką. Z jakiegoś powodu było mu zawsze ciepło, więc nawet w zimie nie nosił swetrów. Może to dlatego, że ciągle był w ruchu, coś nosił, przepakowywał, układał w stosy. Właśnie kiedy zastanawiał się, czy dla wykształconych, ponadprzeciętnie inteligentnych kobiet bardziej atrakcyjne są białe czy niebieskie kołnierzyki i próbował wymyślić sposób, w jaki mógłby rozbudzić pierwotne instynkty w Elisabeth, usłyszał kroki na schodach. Wyprostował się i oblał rumieńcem, ale zaraz uświadomił sobie: płaskie obcasy – to nie ona.
– Daniel? Co ty tu jeszcze robisz? – powiedziała Amiya, kiedy go zobaczyła. Zeszła z ostatnich stopni i stanęła przy nim, mierząc go poważnym spojrzeniem ciemnych oczu. Uśmiechnął się do niej i wzruszył ramionami.
– Może cię podwieźć do domu? – zapytała, a kiedy pokręcił głową ciągle bez słowa, życzyła mu udanego weekendu i ruszyła do wyjścia. Danny odprowadzał ją wzrokiem, z sympatią obserwując jej spokojne, pełne naturalnej gracji ruchy. Chociaż ubierała się zawsze w eleganckie, ciemne kostiumy, w jakiś sposób i tak otaczał ją poblask czerwieni, złota i głębokiego indyjskiego różu, delikatne lśnienie powiewającego jedwabiu. Danny pociągnął nosem, jakby chciał złowić aromat piżma i drzewa sandałowego, ale poczuł tylko suchy zapach papieru. Amiya rzecz jasna nigdy by sobie nie pozwoliła na coś takiego, z uporem używała tylko chłodnych, morskich kompozycji, które równie dobrze mogły być wodą po goleniu. No cóż, gdyby to Danny był jej narzeczonym, przekonałby ją, że to nie jest najlepszy pomysł.
Znowu kroki na górze. Tym razem to na pewno nie była Elisabeth. Ciężkie, zdecydowane stąpnięcia. Szuranie tweedowej spódnicy. Sara przeszła obok niego, obojętnie kiwając mu głową, jakby go prawie nie zauważyła. Już miał westchnąć z ulgą, kiedy w ostatniej chwili, już z ręką na klamce drzwi, odwróciła się i posłała mu złośliwy, domyślny uśmieszek. Stara czarownica.
Co Elisabeth robi tam tak długo? Czyżby z kimś rozmawiała? Kto tam jeszcze został? Ted? Danny zmarszczył brwi. Czy ten nudziarz nadawał się na czułego pocieszyciela? Hm, pewnie tak jak i on sam. Danny westchnął lekko. Zdawał sobie przecież sprawę, że nie ma szans u Elisabeth. Ale kiedy ma się dwadzieścia lat, nie sposób w coś takiego uwierzyć. Że nie ma żadnej nadziei.
Idzie. To ona. Danny wstrzymał oddech. Jego serce od razu podchwyciło rytm jej szybkich, lekkich kroków. Tuk-tuk-tuk-tuk. Jej wysokie obcasy zastukotały jak werble i wynurzyła się zza zakrętu schodów. Była tego dnia ubrana w sukienkę koloru wina jeżynowego, ciemnozielone czółenka i dopasowany, podkreślający talię płaszczyk. Wyglądała olśniewająco, jak zwykle.
Danny otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle poczuł, że ma pustkę w głowie. Już prawie go minęła, kiedy wreszcie udało mu się słabo zawołać:
– Elisabeth…
Odwróciła się i posłała mu przez ramię pytające spojrzenie.
– Mi-miłego wieczoru – powiedział, starając się, by zabrzmiało to tak, jakby on sam mógł niejedno w tej kwestii zrobić. Niestety, zabrzmiało, jakby wciąż jeszcze przechodził mutację.
Elisabeth obdarzyła go szerokim uśmiechem, od którego Danny’emu zakręciło się w głowie, skinęła mu głową i już jej nie było. Poszła.
Wpatrywał się z niedowierzaniem w zamknięte drzwi i słuchał, jak rozwiewa się echo jej kroków. Naprawdę sobie poszła.
A niech to!
*
Świat był dla Charliego przyjaznym miejscem. Tu, na targu na przedmieściach Reading wyczuwał to wyraźniej niż zwykle. Mimo że dopiero kończył się marzec, wiał ciepły wiatr, przynosząc nie wiadomo skąd zapach mokrej ziemi. Ludzie, którzy robili na targu poranne, sobotnie zakupy, zachowywali się raczej jak na sezonowej wystawie w galerii – jakby tak naprawdę przyszli tu nasycić oczy widokiem pierwszych wiosennych warzyw, a nie zaopatrzyć się w pragmatyczną włoszczyznę na obiad. Wszyscy byli ożywieni i radośni, jakby ktoś mokrą szmatką zmył im z twarzy tę stężałą skorupę zimowego światła, która każe patrzeć tylko pod nogi, żeby przypadkiem nie wejść w kałużę. Nawet oddychali inaczej – jakby wreszcie było warto.
Charlie pławił się w tej słonecznej harmonii świata. Czuł, jak miękko wtapia się w ten ruchliwy, rozkołysany tłum. Wszystko było takie… prawidłowe. Pasował tu – jak wymyta do czysta marchewka leżąca wśród innych świeżych i jędrnych marchewek. Jak groszek w koszyczku zielonego, chrupiącego groszku. To uczucie przynależności i bezpieczeństwa kojarzyło mu się z czymś… O, właśnie – czuł się jak drobna moneta wciśnięta głęboko między poduszki kanapy. Niemal niewidzialny, błogo roztopiony w świecie. Wydawało się, że wszystko ma na wyciągnięcie ręki.
Ogarnęło go wrażenie, że przydarzy mu się tego dnia coś miłego.
I właśnie wtedy ją zobaczył.
Stała o kilka kroków przed nim. Zasłaniali mu ją inni ludzie, ale pomyślał, że właściwie to tym lepiej, będzie mógł się jej przyjrzeć niezauważony. Kupowała pasternak i nać selera. Bardzo zdrowo, bardzo zdrowo.
Była absolutnie idealna.
Miała pewnie osiemdziesiątkę, jak nic. Chociaż zrobiło się całkiem ciepło i wszyscy dookoła włożyli już pastelowe trencze, jej czarny zimowy płaszcz był starannie zapięty, a wątły, pomarszczony kark owinęła szczelnie wełnianą chustą spiętą podłużną ametystową broszą. Mimo że trzymała się prosto, wyglądała jak podstarzały sęp, któremu nie posłużyło przejście na wegetarianizm. Kiedy przesuwał się bliżej niej, zauważył kątem oka, że obok stoi druga, prawie taka sama. No tak, nic dziwnego. Takie stare damy lubiły symetrię, parzystość, porządek. Przede wszystkim porządek. Właśnie za to je cenił. Nie były jak te młode flądry, wiecznie roztrzepane, które nigdy nie wiedzą, gdzie co trzymają. A jeśli one nie wiedziały, to skąd on miał niby wiedzieć?
Przysunął się tak blisko, że jego nozdrza podrażnił zapach naftaliny i lawendy. Charlie poczuł pojedyncze, lekkie uderzenie adrenaliny, ciepłe i rozkoszne mrowienie w karku.
Wziął łagodny, głęboki wdech, a potem naturalnym, niemal sennym ruchem wsunął rękę do torebki staruchy. Do tej ślicznej, skórkowej uporządkowanej torebki, w której wszystko było na swoim miejscu: fiolka z pastylkami na wzdęcia, klucze, długopis, pudełko miętówek i wreszcie ten upragniony, pękaty…
Świat nagle przestał być dla Charliego przyjaznym miejscem.
W pierwszej chwili nie połączył tego wysokiego, piskliwego wrzasku z pieczeniem w swoim gardle, a nagłego, ostrego bólu w ręce z metalicznym trzaskiem, który rozległ się gdzieś we wnętrzu torebki. Dopiero po chwili wszystkie te wrażenia zlały się w jedno i uderzyły w niego jak taran. Wytrzeszczał oczy na zatrzaśniętą na swoich siniejących palcach pułapkę na myszy i wrzeszczał. To była dobra, staromodna pułapka. Na szpileczce umieszczono nawet kawałeczek podeschniętego sera.
Zanim zdążył się otrząsnąć z szoku, jakiego dostarczył mu ból i ten makabryczny widok, druga staruszka, ta, która przypominała bardziej sowę niż sępa, stanęła przed nim i skrupulatnie, z wysiłkiem skupiając na nim spojrzenie krótkowzrocznych oczu, opróżniła pojemnik z gazem łzawiącym, kierując rozpylacz prosto w jego oczy. Jakby truła mrówki włażące przez szparę w oknie.
Charlie zawył jeszcze głośniej, zamachał rękami i cofnął się o krok. Wtedy potknął się o końcówkę parasola pierwszej staruszki, który nieoczekiwanie wsunął mu się między kostki. Chwilę później leżał na bruku, zasłaniając twarz lewą ręką, a staruszka o twarzy sępa przyciskała zdumiewająco twardym i ciężkim trzewikiem jego stopę, wykręcając ją niemiłosiernie. Ostrą końcówkę długiego parasola oparła jakby przypadkiem o jego biodro.
Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem i pociągnęła nosem. Był to bardzo złowróżbny dźwięk.
– Aurelio, idź po posterunkowego Greya. Ja się tu nim zajmę.
Charlie nawet nie pomyślał o ucieczce. Po pierwsze ostrze parasola wyraźnie starało się za wszelką cenę bliżej się z nim zaprzyjaźnić, a po drugie, chociaż otaczał ich tłum zafascynowanych i lekko przerażonych gapiów, wcale nie był pewien, czy w razie czego stanęliby po jego stronie.
Przez rozmazane łzy dostrzegł, jak pilnująca go staruszka z namysłem sięga do torebki i wyjmuje z niej małą buteleczkę z ciemnego szkła. Zadygotał.
Potrząsnęła flakonikiem i przyjrzała się krytycznie jego zawartości pod światło, a potem kciukiem podważyła korek. Rozszedł się ciężki i duszący zapach wody kolońskiej.
Ciotka Adelajda zadarła głowę do góry, jakby płukała gardło i z boleściwą miną roztarła sobie po kilka kropel na skroniach, po czym spojrzała na Charliego z niesmakiem.
– Czuję, że będę miała migrenę.
*
– Tak, ciociu, rozumiem, że to musiał być dla was szok. Drugi kieszonkowiec w ciągu miesiąca. Tak, to pewnie wiosna na nich tak działa. Nie, nie sądzę, żeby chemiczna kastracja mogła tu pomóc. Od jakiegoś czasu już tego w Anglii nie robimy, ciociu. Tak, na psy. Tak, zaleje nas, niewątpliwie. A ten chłopak był Chińczykiem? A, z Newcastle. To jeszcze gorzej, jasne. Oczywiście, przywiozę wam następnym razem zapas gazu łzawiącego. Słuchaj, może zadzwonię do was później, dobrze? Mamy tu takie małe sąsiedzkie spotkanie. Nie, bez alkoholu, co też ci przyszło do głowy. Kala duszę, tak. Nie, no jestem całkiem poważny. Nie, nie chcę mieć raka trzustki i hemoroidów. Dobrze, gdybym jednak miał, to na pewno się zgłoszę po ten wasz balsam.
Po kilkunastu minutach Nick wrócił do gości. Teoretycznie przyjęcie odbywało się w bawialni, ale w domu Ann Hope wszyscy grawitowali ku przytulnej kuchni. Dlatego zamiast siedzieć przy eleganckich nakryciach i dźwiękach sączącej się z głośników muzyki, wszyscy cisnęli się wokół kuchennego stołu, wyjadając ciasto łyżkami wprost z blachy i wciąż na nowo ustalając, który był czyj kieliszek.
– Jak poszło? Wyglądasz na zgnębionego – zauważył Rupert, po czym ostrożnie wsunął sobie do ust gorący pasztecik, starając się nie polać swojej niebiańsko błękitnej koszuli roztopionym masłem. Nick tylko westchnął ciężko.
– Starsze panie były bardzo zdenerwowane? – zapytał ze współczuciem Willy Talbot, który siedział naprzeciwko niego, tuż obok Emmy.
– Raczej pełne złośliwej satysfakcji. One traktują to chyba jako rodzaj rozrywki. Bardziej martwiłbym się o tego pechowego złodzieja. Podobno ma połamane palce. Wiem dokładnie, jak się czuje, biedaczek.
– Tobie też łamały palce, kiedy byłeś niegrzeczny? – zachichotał Rupert, ocierając wąsy chusteczką.
– Nie, ale zawsze sugerowały, że to otwarta opcja. Czy komuś jeszcze czegoś dolać? – Nick rozejrzał się po stole.
– Przyniosę sherry z bawialni – powiedziała Ann i wyszła z kuchni.
– Ann, wracaj, nikt nie chce sherry! – zawołała za nią panna March, a potem wzruszyła ramionami. Obok niej siedział Norman Nicholson, starannie ogolony i całkiem elegancki w nowej, brązowej kamizelce. Od jesieni przybrał trochę na wadze i chyba dobrze się z tym czuł. Ogólnie wcale nie wyglądało na to, żeby szczególnie bolał nad utraconą wolnością, uznał Nick, przyglądając mu się w zamyśleniu. Wszyscy się trochę zmienili. Najbardziej chyba Emma, która odkąd przyjęła posadę sekretarki na komisariacie w Moreton-in-Marsh, pozbyła się znacznej części swojej świetlistej aury prerafaelickiej rusałki i nabrała wyglądu kogoś, komu można powierzyć opiekę nad dziesięcioma bezradnymi mężczyznami, którzy wprawdzie potrafią strzelić do innego człowieka, ale boją się złożyć wniosek urlopowy. To pewnie wpływ Talbota. Odkąd zaczęto widywać ich razem (jak to ujęła panna March), w jakiś sposób upodobnili się do siebie – Emma stała się zaradną, zadowoloną z życia młodą damą, a Willy praktycznie zaczął świecić.
Ciekawe, na czym to polega – zastanawiał się Nick. – Przecież Emma jest wciąż uderzająco piękną dziewczyną. Tylko ja chyba już tego nie zauważam.
Uśmiechnął się czule do pustego krzesła Ann, tak jakby ciągle tam siedziała. No, właśnie, gdzie ona się podziewa? Może jednak poszła zajrzeć do dzieci; chyba nawet wydawało mu się, że słyszy skrzypnięcie drzwi. Teoretycznie miała się nimi zajmować panna March, która wzięła je do siebie na noc, żeby oni mogli tutaj swobodnie posiedzieć do późna. Jednak kiedy tylko dzieci zasnęły, postanowiła wpaść na moment na mały kieliszek orzechówki i oczywiście zabrała ze sobą Normana. Kilka razy powtarzali, że już idą, ale nikt im nie uwierzył. W kuchni Ann było jak zawsze głośno, ciepło i wesoło.
– Nick? Możesz tu przyjść na moment? – Ann jednak była w bawialni.
– Co się stało? Czemu zgasiłaś światło? – zapytał, wchodząc do pogrążonego w ciemności pokoju. Po omacku szukał włącznika. – Coś za oknem? To znowu pani Trent? Zaraz ją złapię i odprowadzę do Bra…
Nagle czyjeś silne ręce chwyciły go za ramiona i mocno przycisnęły do ściany. Nie zdążył nawet krzyknąć ze zdziwienia, kiedy zatkano mu usta. Odruchowo zacisnął powieki, a kiedy je otworzył, zobaczył przed sobą płonące w półmroku oczy. Przeszedł go długi dreszcz.
– Nicku Jonesie, kiedy oni wszyscy wreszcie sobie pójdą? – szepnęła gniewnie Ann i znów go pocałowała.
Po pewnym czasie westchnął i odsunął ją od siebie delikatnie.
– Ann?
– Mm?
– Czy moglibyśmy…
– Taak?
– Czy moglibyśmy trochę pogłośnić muzykę? – poprosił.
– Znowu je słyszysz? – zapytała współczująco, ale w jej głosie dosłyszał rozbawienie.
– Mhm. Pośpiesz się z tą muzyką, bo właśnie przechodzą do tego, co pomyślałby sobie o mnie teraz stryjeczny dziadek Maksymilian, a to ten z egzemą i wypadającą sztuczną szczęką.
– Dobra, idę, ale nie waż się stąd ruszyć.
– Ani mi to w głowie – wymruczał, czując, jak Ann wysuwa się z jego uścisku i ostrożnie brodzi w ciemności. Odchylił głowę do tyłu, żeby oprzeć ją o przyjemnie chłodną ścianę, i poprawił ubranie.
Mimo że od wielu lat nie mieszkał z ciotką Adelajdą i Aurelią, wciąż nie mógł wyzwolić się spod ich wpływu – według nich zbawiennego. Za każdym razem, kiedy zamierzał uchybić przyzwoitości (niestety, tak jak rozumiały ją dwie kostyczne stare panny), w jego głowie rozlegały się ich pełne oburzenia głosy. Co ciekawe, ciotka Adelajda zwykle była bardzo konkretna w swoich napomnieniach („Nicholas, natychmiast wyjmij stamtąd ręce! Zapnij bluzkę tej młodej damy, w tej chwili!”), podczas gdy ciotka Aurelia poprzestawała na ogólnych okrzykach nagany („Och! Jak ci nie wstyd!?”). Nick czasami zastanawiał się, co jest bardziej krępujące i z czego wynika ta różnica. I z którą z ciotek byłby w stanie się szybciej dogadać – choćby tylko we wnętrzu własnej głowy.
Kiedy z bawialni buchnęła głośna muzyka i Aretha Franklin na całe gardło zaśpiewała, że nigdy dotąd nie kochała tak mężczyzny, wszyscy w kuchni jak jeden mąż spojrzeli ze szczerym współczuciem na Ruperta. Poruszył się na krześle z niewyraźną miną, tym razem wyjątkowo nie ciesząc się z okazywanego mu zainteresowania.
Panna March pochyliła się ku niemu, poklepała go po ręce i zapytała delikatnie:
– To jak tam ostatnio idzie ci pisanie?
*
Sara Crow spędzała ten wieczór samotnie w swoim małym mieszkaniu. Nie przeszkadzało jej to w najmniejszym stopniu – uważała, że tak jest właściwie lepiej.
Zrobiła sobie mocnego drinka na bazie szkockiej, zapaliła lampkę stojącą na stoliku przy tapczanie, wsunęła na nos okulary i zatopiła się w lekturze najnowszego kryminału Terry’ego K. Wooda. Lampka miała przepalony abażur, stolik obłaził z lakieru, tapczan był zapadnięty, a okulary miały niemodne oprawki, ale Sarze to również nie przeszkadzało. Jej świętej pamięci rodzice na widok tak niedbale umeblowanego i zabałaganionego mieszkania dostaliby pewnie palpitacji serca. Jako mała dziewczynka Sara spędziła niekończące się godziny na polerowaniu klamek, froterowaniu podłóg i nabłyszczaniu szybek w kredensie i nie miała zamiaru zmarnować ani jednej więcej. Jej rodzice dawno nie żyli, a ona sama była już stara – co okazało się zaskakująco interesującym doświadczeniem. Kiedy tylko posiwiała, a jej ręce zaczęły wyglądać, jakby moczyła je całymi dniami w zimnej wodzie, ludzie stali się nagle szalenie uprzejmi (nawet w sklepach). Zupełnie jakby doszli do wniosku, że wszystko, co mówi, jest godne uwagi, a przynajmniej grzecznego kiwania głową. Sara uważała, że to bardzo zabawne. Przecież nie stała się inną osobą – po prostu teraz czasami łupało ją w krzyżu, wrastały jej paznokcie i miała problemy z trawieniem. Najwyraźniej było to godne społecznego szacunku i ogólnej aprobaty.
Książka była dobrze napisana, ale Sara jakoś nie mogła się skupić na lekturze. Ciągle wracała myślami do tego morderstwa. Było to – pomimo że oczywiście straszne, groteskowe i tak dalej – naprawdę podniecające. Nie mogła się oprzeć dywagowaniu nad tym, co będzie dalej, próbom przewidywania przyszłości. Czy zginie ktoś jeszcze?
Wszystko to przypominało jakąś sensacyjną książkę, a nie prawdziwe, nudne życie. Oczywiście nie zaczęło się to dwa tygodnie temu, w tę noc, kiedy zginął Walter, tylko znacznie, znacznie wcześniej. Ona sama już od pół roku wyczuwała narastające napięcie. Miłość. Nienawiść. Pieniądze. Niebezpieczne marzenia. Być może śmierć Waltera Darringtona to dopiero początek.
Wbrew sobie Sara poczuła jakieś ukłucie żalu – nie, nie chodziło o Darringtona, ona na pewno nie będzie po nim płakać. Po prostu nagle gorąco zapragnęła uczestniczyć w tym wszystkim, co stanie się dalej (niekoniecznie jako kolejny trup, rzecz jasna). Chciała być znowu młoda i dopiero wybierać swoją przyszłość, rywalizować z innymi, wzbudzać pożądanie.
Uśmiechnęła się cynicznie do samej siebie. Co za niedorzeczny pomysł. Przecież ona dokonała już prawie wszystkich wyborów, których miała w swoim życiu dokonać.
I żałowała tylko jednego.
Zresztą, niezależnie od tego, że w tej grze nie miała swojej stawki i zostały jej już tylko drobniaki po kieszeniach, zawsze mogła robić to, co właściwie wychodziło jej najlepiej. Kopać ludzi po kostkach pod stołem. Podpijać czyjeś drinki. Od czasu do czasu ukradkiem związać komuś razem sznurowadła. I ze spokojem przyglądać się rozwojowi sytuacji.
Odłożyła książkę. Z okładki spoglądała na nią przerażona półnaga dziewczyna, przyciskająca do piersi białe prześcieradło, na które padł cień kogoś, kto trzymał w ręce rewolwer. Nazwisko Wooda wypisano wielkimi, błyszczącymi literami, o wiele większymi niż tytuł. Stary drań, pomyślała Sara właściwie bez złości.
*
Amiya Gulzar spoglądała na białą pigułkę, która leżała na jej dłoni. Wydawała się niewielka, ale i tak na pewno stanie jej w gardle, gdy będzie próbowała ją przełknąć.
Wiedziała, że nie ma innego wyjścia. I że już nigdy nie będzie innego wyjścia.
A co gdybym znalazła się na bezludnej wyspie – pomyślała. Tam, gdzie są tylko kokosy i źródła słodkiej wody. Niektórym by to wystarczyło do życia. A co ja bym zrobiła na takiej wyspie, gdzie nie ma szkieł kontaktowych, nożyczek, olejku do opalania i innych współczesnych wynalazków – takich jak te małe pigułki.
Ostatnio było gorzej. Odkąd przekonała się, co te małe pigułki zrobiły z Walterem.
Niezależnie, jak się z tym czuła, i tak musiała je brać.
Na takiej wyspie mogłabym być wolna, całkowicie wolna. Aż do śmierci.
Sięgnęła po kubek z wodą i przysunęła dłoń z pigułką do ust. Zawahała się.
– Połknij. Nie ma się nad czym zastanawiać – powiedział mężczyzna siedzący obok niej. – Po prostu ją połknij.
Amiya przymknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu gwałtownym ruchem.
*
Tydzień później, w sobotę 31 marca Nick siedział w carltonie Ruperta, który opuszczał zaspane przedmieścia Londynu i raźno mknął na północ. Była ósma rano. Nick stłumił ziewnięcie i pomyślał tęsknie o mocnej herbacie.
– Dzięki, że zgodziłeś się ze mną pojechać – powiedział Rupert, kiedy tylko Nick wsiadł i zatrzasnął drzwiczki. – Ostatnio naprawdę źle sypiam i bałem się, że mogę zasnąć za kierownicą, a już od kilku miesięcy obiecywałem Arthurowi, że go odwiedzę.
Nick zerknął na pisarza zapatrzonego w drogę przed sobą. Rzeczywiście był dosyć blady, ale kiedy Rupert wyglądał zachęcająco i świeżo w sobotę rano? Prawdopodobnie to tylko wybieg – po prostu chciał porozmawiać, a jako że Nick spędzał teraz cały swój wolny czas w Little Fenn, to był jedyny sposób. Czyżby chodziło o jakieś osobiste problemy? Ta sprawa z George’em nie wypaliła, niestety. Potem był jeszcze jakiś Paul, Winston i Wigbert. Tego ostatniego najprawdopodobniej sobie wymyślił.
Kiedy byli za St. Albans, Rupert – jakby potwierdzając przypuszczenia Nicka – zapytał go najpierw o jego problemy. Tak dla rozgrzewki.
– Jak tam w pracy?
No cóż, skoro przez najbliższe dwie godziny miał wysłuchiwać jakichś smętnych zwierzeń Ruperta, nie zamierzał teraz sobie żałować.
– Okropnie – powiedział z przekonaniem, natychmiast się ożywiając. – Nudno, że strach, a do tego O’Connor nie daje mi spokoju. Upiera się, żeby mnie pożyczyć – pożyczyć, rozumiesz: jak zapasowy parasol – chłopakom z innych wydziałów. Albo dziewczynom. Oczywiście nie jako starego, dobrego Nicka Jonesa, który tak wspaniale wypełnia formularze, o nie – jako Alfreda Bendelina, pogromcę wszelkiego zła i wybawiciela niewinnych – ciągnął zgryźliwie.
– No co ty nie powiesz – ucieszył się Rupert. – Dasz znać, jakby coś się szykowało? Twój wierny Watson…
– Wybij to sobie z głowy, mój wierny Watsonie. Nie wiem, jak mogłeś pomyśleć, że dałbym się na to namówić. Teraz, kiedy mam, no… obowiązki… No wiesz, Ann na mnie liczy. To znaczy, ja jeszcze nic… – zaplątał się nagle, niepewny, co właściwie chciał powiedzieć. Wcale nie planował zwierzać się przyjacielowi ze swoich wątpliwości i niejasnych planów.
– Rozumiem – powiedział spokojnie Rupert.
Nick spojrzał na niego z wdzięcznością, ale też lekkim zdziwieniem. Bo on sam jeszcze tego wszystkiego nie rozumiał. Niektóre rzeczy po prostu działy się jakby same z siebie. Nie trzeba było o nich nawet mówić. Prawda?
– No właśnie – mruknął w końcu. – To nie jest właściwy moment na jakieś wygłupy. Potrzeba mi teraz stabilizacji i stałego dopływu gotówki. Nie zamierzam ryzykować posady u O’Connora, bawiąc się w prywatnego detektywa.
– Ale przecież mógłbyś być dobrym detektywem – próbował oponować Rupert. – Ostatnio poszło nam całkiem nieźle. Rozumiem, że mógłbyś czuć tremę, gdyby chodziło o pierwsze samodzielne śledztwo, ale jakby nie było, masz już wprawę. Okazałeś się godny chwalebnego imienia Alfreda Bendelina – mrugnął do niego porozumiewawczo.
– To było coś innego. Myślę, że mieliśmy po prostu szczęście i tyle.
Przez chwilę jechali w milczeniu.
– No dobrze, nie zaprzeczam, że dobrze poradziliśmy sobie ze sprawą w Fenn – powiedział w końcu Nick. – I że całkiem mi się to podobało. Ale wiesz, to była tylko przygoda, a nie coś, co można robić przez całe życie. – Wzruszył ramionami. – Ja w pewnym sensie jestem zawodowcem w branży policyjnej, a prawdziwy zawodowiec wie, kiedy należy się wycofać: gdy jest się w szczytowej formie. W tym wypadku to jest ten właściwy moment – tuż po pierwszym i ostatnim sukcesie.
– No cóż, trochę szkoda, ale oczywiście cię rozumiem.
– Rupercie, przecież nie mogę wiązać swojej przyszłości z losami fikcyjnego detektywa...
– Jasne.
– Poza tym to śmieszne, podszywać się pod Alfreda Bendelina. Jeszcze pół roku temu wierzyli w jego istnienie tylko naiwni nieszczęśnicy, którzy oblegali moje mieszkanie, a teraz policjantom z całej Anglii wydaje się, że bez pomocy Bendelina nie rozwiążą żadnej sprawy. To idiotyczne.
– Zupełnie idiotyczne – zgodził się Rupert.
– Nie mam zamiaru dać się w to wrobić.
– Słusznie.
Znowu zapadła cisza. Nick, w znacznie lepszym humorze, wyglądał przez okno. Jak to miło, że Rupert go poparł. Tym bardziej, że to właściwie nie w jego stylu – on sam pewnie z radością wpakowałby się w każdą aferę, nie licząc się z nikim i z niczym. No więc to naprawdę miło, że tym razem…
– Rupercie – powiedział nieswoim głosem. – Gdzie my właściwie jedziemy?
– Do Nottingham, tak jak ci mówiłem – odparł Rupert, nie odwracając głowy.
– Odwiedzić Arthura? – upewnił się nerwowo.
– Och, do niego też wpadniemy – zapewnił beztrosko Rupert.
– Rupercie, spójrz na mnie – zażądał Nick tonem bardzo przypominającym najlepsze wystąpienia ciotki Aurelii.
Rupert spojrzał.
– Och, nie, powiedz, że to nieprawda – zakwilił Nick, szarpiąc się za włosy. – Powiedz, że tylko mi się wydaje, że dzieje się to, co się dzieje, i że nie jesteś takim draniem, jakim jesteś…
– Hm, znaczy mam powiedzieć tak czy nie? – zastanowił się Rupert.
– To ten trup z Nottingham, tak? Ten zamordowany wydawca? Dlaczego mi to robisz? Dlaczego nie mogę sobie żyć cicho i spokojnie?
– Wybacz, Nick, ale miałem nóż na gardle. Naprawdę mi przykro – powiedział Rupert, starając się, aby brzmiało to szczerze. – O’Connor…
– Jaki O’Connor, jaki nóż na gardle? Co ty masz z nim w ogóle wspólnego? – zapytał czujnie Nick.
Rupert uśmiechnął się wymijająco.
– Rupercie, powiedz mi prawdę. Czy ty masz coś na sumieniu? Coś, o czym nie wiem? – Nick mówił coraz bardziej nerwowo, w miarę jak ogarniały go coraz gorsze podejrzenia. – O’Connor ma na ciebie jakiegoś haka i zmusił cię do współpracy? Czy te wszystkie głupie żarty o porywaniu i wywożeniu gdzieś młodych chłopców…? To… to były tylko żarty, prawda?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – oświadczył Rupert, marszcząc brwi. – Mam nóż na gardle, bo mój wydawca żąda nowego tomu przygód Alfreda Bendelina. Morderstwo na mokradłach okazało się prawdziwym przebojem i teraz szybko muszę napisać coś nowego. Tylko nie mam pomysłu – wyznał z rozbrajającą szczerością. – No więc pomyślałem, że zadzwonię do O’Connora i…
– I wspólnie zaplanujecie to porwanie – warknął Nick.
– Przypominam ci, że sam wsiadłeś. A nie jesteś już takim młodym chłopcem.
Nick przez dłuższą chwilę milczał nadąsany i promieniował czystym oburzeniem. Rupert zerkał na niego co chwilę i bardzo się starał nie parsknąć śmiechem, żeby go jeszcze bardziej nie rozdrażnić.
– Czy ta walizka na tylnym siedzeniu…? – zapytał w końcu Nick, wskazując kciukiem za siebie.
– Tak, są w niej twoje rzeczy. Mówiłeś, że w piątki wieczorem chodzisz z Mary na basen, więc postanowiłem wpaść do naszego mieszkania właśnie wtedy. Jest w niej też uroczysty glejt od O’Connora. Zostałeś oficjalnie oddelegowany jako konsultant do sprawy zabójstwa Waltera Darringtona. Widziałem, że jest tam również czuła notka od twojego szefa. O charakterze osobistym. Prywatna, rozumiesz. No więc on pisze, że jeśli Alfred Bendelin nie zawiedzie, Nick Jones nie straci premii. Żartowniś z niego, co?
– Czyli do tego jeszcze szantaż – burknął ponuro Nick. Właściwie już zdecydował, na co przeznaczy tę premię. Czyżby był to znak od losu, żeby nie podejmował pochopnych decyzji? Zasępił się.
– Nick, naprawdę nie masz się czym martwić – powiedział Rupert, patrząc na niego z niepokojem. – Wszystko jest załatwione. Po prostu na jakiś czas zmieniasz miejsce pracy.
– Pogadałeś też z Ann? – zapytał z nadzieją Nick.
– Niee… Pomyślałem, że ty jej lepiej to wszystko wyjaśnisz.
– No to pięknie.
– Zaraz cię zapoznam ze sprawą. Tym razem naprawdę będę ci pomagał i nie będę się uganiał za żadnymi spódniczkami. Nawet gdyby nosiły spodnie. Właściwie już wszystkim się zająłem. O czternastej mamy spotkanie z Anthonym Burrowsem, szefem wydawnictwa Darrington & Burrows. Po prostu zdaj się na mnie. Mam wszystko pod kontrolą.
– A wiesz, od pewnego momentu zacząłem się obawiać, że coś takiego powiesz – mruknął zrezygnowany Nick, po czym oparł się wygodniej i przymknął oczy. – No, mów.
– W niedzielę czwartego marca, tuż po północy Walter Darrington wszedł do budynku wydawnictwa – zaczął Rupert śpiewnym głosem, jakby opowiadał jakąś historię na dobranoc. – Otworzył drzwi własnym kluczem i poszedł prosto do swojego gabinetu. W gabinecie znajdowało się biurko, dwa fotele, szafka z dokumentami i mały barek. Darrington wyjął dwa kieliszki…
Dziki seks – Panna Jenny Stanfield się rumieni – Wszystko, absolutnie wszystko – Pokój redaktorów – Pojawia się Terry K. Wood – Wzgardzony bankiet
Nick i Rupert rozglądali się zdezorientowani po wielkiej hali. Panował tam spory ruch – przywożono na wózkach jakieś paczki, obijano stemplami stosy kopert, pakowano jakieś pudła i rozpakowywano inne, wynoszono pękate worki codziennej poczty, a w rogu warczała jednostajnie jakaś tajemnicza maszyna. Nick oceniał, że w hali uwija się mniej więcej piętnastu mężczyzn, z których żaden nie zwrócił najmniejszej uwagi na dwóch intruzów.
W paczkach, piętrzących się w wielkich stosach, które tworzyły zmieniający się co chwilę ruchomy labirynt, prawdopodobnie były książki. Jednak chociaż powietrze w pomieszczeniu było przesiąknięte charakterystycznym, gryzącym zapachem suchego papieru, który Rupert w pierwszej chwili wciągnął głęboko do płuc z miną nałogowca, teraz przyjaciele wcale nie byli już tacy pewni, że znajdują się w wydawnictwie.
– Czy ten dziki seks może być za godzinę? – zapytał z nadzieją jeden z pracujących na hali mężczyzn, wysoki rudzielec, drugiego, znacznie starszego, który z namysłem wpatrywał się w jakąś listę i zaznaczał coś na niej długopisem.
– Nie, będzie za dwie. Mówiłem ci – odparł tamten, zupełnie niewzruszony.
Obaj nic sobie nie robili z obecności Nicka i Ruperta, którzy stali zaledwie o krok od nich i od jakiegoś czasu przysłuchiwali się z fascynacją ich rozmowie.
– No to Stanley się nie załapie – mruknął rudy, najwyraźniej zmartwiony. Starszy magazynier wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od listy. – Szef znowu się wścieknie, że nie wyrobiliśmy normy. A powiedz mi jeszcze: co z tym księdzem i demonami?
– Dalej są w garażu, nie rozwiązywałem ich. Po księdza może ktoś się jeszcze zgłosi, ale jeśli chodzi o demony, to wątpię.
– Aha. A masz jeszcze te wstydliwe choroby? – upewnił się.
– Mnóstwo. Wystarczy dla wszystkich.
– No to świetnie – ucieszył się ten młodszy, po czym skinęli sobie głowami, jak jeden fachowiec drugiemu, i rozeszli się, wracając do innych obowiązków.
Nick i Rupert wymienili znaczące spojrzenia, po czym znowu rozejrzeli się po hali. A jednak ktoś ich zauważył – przy biurku tuż obok drzwi stała niewysoka, szczupła dziewczyna i przyglądała im się. Musiała tu przyjść dopiero przed chwilą, bo przedtem jej nie widzieli. Kiedy Nick i Rupert zgodnie ruszyli w jej kierunku, na twarzy dziewczyny odmalował się niepokój i zakłopotanie, jakby żałowała, że zwrócili na nią uwagę.
Miała idealnie proste włosy w kolorze białego pieprzu, równo przycięte kilka centymetrów nad ramionami i drobną twarz o regularnych rysach. Ubrana w białą, starannie wyprasowaną bluzkę, szary sweterek, krótką spódnicę i czarne pantofelki na płaskim obcasie wyglądała jak wzorowa uczennica jakiejś szacownej pensji dla młodych panien. Nick zastanawiał się, co w takim razie robi w tym dziwnym miejscu.
– Dzień dobry pani. – Zanim zdążyła uciec, Rupert podszedł do niej zdecydowanym krokiem i pochwycił ją w oślepiający strumień swojego uśmiechu jak w krąg światła punktowego reflektora. – Czy mogłaby nam pani powiedzieć, czy rzeczywiście znajdujemy się w siedzibie wydawnictwa Darrington & Burrows? Adres się zgadza, ale przyznaję, że w tej chwili jestem skłonny podejrzewać, że trafiliśmy raczej na zaplecze jakiegoś siedliska grzechu i występku, prawdopodobnie nawiedzanego przez siły nieczyste. Nie żebym miał coś przeciwko – mrugnął do niej.
Dziewczyna rzuciła Rupertowi spłoszone spojrzenie spod grzywki, potem zerknęła na Nicka, jakby chciała się upewnić, że przynajmniej z jego strony nic jej nie grozi, i w końcu zdecydowała się odezwać. Widząc jej nerwowość, obaj byli pewni, że będzie mówić cicho i niewyraźnie, więc pochylili się ku niej. Osaczona dziewczyna przygarbiła się lekko, ale odpowiedziała zaskakująco czystym głosem o nienagannej dykcji.
– To wydawnictwo Darrington & Burrows, ale rzeczywiście łatwo się pomylić. Znajdują się panowie konkretnie w magazynie, biuro jest na pierwszym piętrze. Mogę panów zaprowadzić.
Rupert zamrugał, usiłując rozpoznać jej dziwnie nijaki akcent – mówiła starannie, jak przedwojenni prezenterzy BBC.
– Bedfordshire?
Dziewczyna tylko się lekko uśmiechnęła.
– Huntingdonshire? – próbował dalej. – Northamptonshire?
Pokręciła głową, a Nickowi wydawało się, że w jej dużych, szarych oczach na moment zapaliły się wesołe iskierki.
– Panowie są z kimś umówieni? – zapytała znów bardzo formalnie, obciągając rękawy sweterka.
– Tak, z panem Anthonym Darringtonem – wyrwał się Nick, nieco zazdrosny, że Rupert zdążył zdobyć jej pełną uwagę.
Pisarz westchnął ze zniecierpliwieniem.
– Wszystko pokręciłeś – cmoknął. – Darrington to ten otruty nieboszczyk, a my przyszliśmy do tego drugiego, który po śmierci wspólnika zgarnął całą kasę. Zaprowadzisz nas do niego, urocza panienko? – zwrócił się znów do dziewczyny słodkim tonem.
– Oczywiście – powiedziała uprzejmie, ale jej uniesione brwi zdradzały, że ma wątpliwości, czy to dobry pomysł. – Proszę za mną.
Poprowadziła ich przez halę do drugich drzwi, które otwierały się na klatkę schodową. Kiedy postawiła stopę na pierwszym stopniu, Rupert znów ją zagadnął.
– A czy mogłaby nam pani jeszcze wyjaśnić, panno…
– Jenny Stanfield – powiedziała, zatrzymując się i odwracając do nich. – Bardzo mi miło – dodała, kiedy wymienili swoje nazwiska. Wyciągnęła rękę do Ruperta, który stał bliżej, ale kiedy zobaczyła, że pisarz gnie się w ukłonie, najwyraźniej szykując się do szarmanckiego ucałowania jej dłoni, cofnęła ją pośpiesznie, chowając za plecy dziecinnym gestem. Nick parsknął krótkim śmieszkiem, a Rupert zamienił zręcznie swój ukłon w niedbałą pozę, opierając się łokciem o poręcz schodów, po czym jak gdyby nigdy nic wyszczerzył się do niej radośnie.
– Jenny Stanfield, jak ślicznie. W takim razie będę ci mówił po imieniu – oświadczył. – Zatem powiedz mi, droga Jen, o co chodzi z tym dzikim seksem, księżmi i demonami, bo przed rozmową z twoim szefem wolałbym dowiedzieć się, jakie tu u was panują zwyczaje.
Jenny wytrzeszczyła na niego oczy, a potem uśmiechnęła się nieznacznie.
– Pewnie słyszeliście rozmowy magazynierów. Oni mówią o książkach, posługując się skrótami tytułów, żeby było szybciej. Tak się do nich przyzwyczaili, że już nie zdają sobie sprawy, jak to czasami zabawnie brzmi dla kogoś z zewnątrz. Ten dziki seks to nasz poradnik dla małżeństw: Dziki seks po dziesięciu latach. Jak sprawić, by namiętność nie wygasła. Ostatnio wydajemy takie rzeczy, zaskakująco dobrze się to sprzedaje. Dzisiaj mieli nam dowieźć dodruki, ale z tego co wiem się spóźnią, więc posłaniec z księgarni będzie mógł zabrać tylko połowę zamówienia.
– Stanley, jak rozumiem – pokiwał głową Rupert.
– Tak. Z kolei ten ksiądz to Przygody księdza z Fearmore, irlandzki kryminał, coś w stylu Ojca Browna.
– Mówili, że leży związany w garażu – powiedział Nick nieco podejrzliwie.
– Pewnie chodziło o powiązane paczki – wyjaśniła Jenny. – Czekamy na jakieś zamówienie na ten tytuł, jeśli będzie odpowiednio duże, nie trzeba będzie przepakowywać książek. A demony to Demony przeszłości, wspomnienia piosenkarki, byłej hazardzistki. Średnio interesujące.
– Było jeszcze coś o wstydliwych chorobach – przypomniał sobie Nick.
– Wstydliwe choroby cywilizacji, eseje M.J. Fergussona.
– Rozumiem. – Nick wydawał się jakby rozczarowany.
– Przykro mi, że zniszczyłam czarną legendę naszego wydawnictwa, ale tu naprawdę jest dość nobliwie i nie dzieje się nic podejrzanego – powiedziała i natychmiast spłonęła mocnym rumieńcem. Tak jak Nick wcale nie potrafiła kłamać.
*
Anthony Burrows okazał się energicznym szatynem w wieku Ruperta, znacznie jednak szczuplejszym od pisarza. Miał gęstą, krótko przystrzyżoną brodę i nosił eleganckie okulary w cienkich oprawkach. Kiedy tylko Jenny zastukała do drzwi jego gabinetu i zaanonsowała przybycie gości, od razu zerwał się z krzesła i wyszedł im na spotkanie.
– Pan Rupert Marley, jestem zaszczycony! Żałuję, że dopiero teraz mamy okazję się poznać – oświadczył, ściskając rękę pisarza.
Rupert przedstawił Nicka jako swojego sekretarza i właśnie chciał powiedzieć kilka miłych słów szefowi wydawnictwa, ale Anthony Burrows znienacka klepnął go serdecznie w ramię, mówiąc:
– Proszę się rozgościć w moim gabinecie, a ja skoczę zrobić nam kawy. Mamy tu cudowną kawę – pochwalił się i już go nie było.
Przyjaciele spojrzeli na siebie nieco zdziwieni.
– Co on z tą kawą? – mruknął cicho Nick, który był zaprzysięgłym zwolennikiem herbaty. – Myślałby kto, że Darrington otruł się małą czarną…
Rupert, nie zważając na marudzenie Nicka, rozglądał się za Jenny, która gdzieś zniknęła, kiedy tylko pojawił się Burrows. Zauważył, że im bliżej byli jego gabinetu, tym bardziej ich przewodniczka stawała się nerwowa. Kiedy dotarli na pierwsze piętro, całkiem zamilkła i już nic nie dało się z niej wyciągnąć.
Znajdowali się w małym lobby, z którego można było bezpośrednio przejść do biura Burrowsa. Na prawo były jeszcze jedne drzwi, prawdopodobnie prowadzące do gabinetu zmarłego wspólnika, a naprzeciwko wyjścia na klatkę schodową otwierał się wąski korytarzyk, w którym zniknął zaaferowany Burrows. Nigdzie jednak nie było widać ani Jenny, ani nikogo innego. Na środku lobby pod oknem stało biurko, ale chociaż było zarzucone stertami papierów, nikt przy nim nie siedział.
– Pewnie jego sekretarka ma wolne i dlatego sam poleciał robić tę kawę – domyślił się Nick.
– Chodźmy do środka, skoro nas zaprosił. – Rupert pewnym krokiem wszedł do gabinetu i od razu zajął wygodniejszy z dwóch stojących przy biurku foteli dla gości. – No proszę, całkiem tutaj przyjemnie – powiedział, rozglądając się po wypełnionych regałach na książki.
Na biurku Burrowsa panował nieskazitelny wręcz porządek – stał tam tylko pojemnik na wizytówki w kształcie otwartej książki, płaska popielniczka z orientalnym wzorkiem, mosiężna lampka z podłużnym kloszem z zielonego szkła i futerał na wieczne pióro. Nick uznał, że wydawca albo posprzątał specjalnie na ich przyjście, albo na co dzień zajmował inne biuro. Cały ten gabinet wyglądał raczej jak pokój jakiegoś klubu dla dżentelmenów niż miejsce pracy.
Podczas gdy Nick i Rupert rozglądali się po jego biurze, Anthony Burrows przyrządzał kawę w maleńkiej kantynie. Nucąc pod nosem, ustawiał na okrągłej tacy spodeczki i z przyjemnością słuchał głośnego buczenia ekspresu. Kiedy wszystko było już gotowe, pochylił się nad pełnymi filiżankami i z przymkniętymi oczami wciągnął głęboko bogaty aromat brazylijskiej arabiki. Idealna. Jak zwykle.
Kiedy przechodził z pełną tacą przez pokój redaktorów, jego bystry wzrok wyłowił na biurku Elisabeth talerzyk małych lukrowanych ciasteczek. Właśnie sięgała po jedno z nich, kiedy Anthony zgarnął je wszystkie płynnym ruchem, niczym jastrząb porywający kurczęta, i przełożył na tacę.
– Ej!
– Siła wyższa. Goście przyszli – rzucił przez ramię, oddalając się szybkim krokiem.
Elisabeth patrzyła za nim z niedowierzaniem i oburzeniem, ale w końcu się uśmiechnęła.
– Ciekawe, kto to taki – powiedziała i zamieniła spojrzenia z siedzącą naprzeciwko niej Sarą Crow. Potem obie zerknęły na trzeciego redaktora, ale mężczyzna tylko wzruszył ramionami i wrócił do pracy.
– Przepraszam, że kazałem panom czekać. Proszę, oto kawa i ciasteczka. – Burrows ustawił wszystko zręcznie na blacie i usiadł za biurkiem.
Sam Rupert Marley, coś takiego – pomyślał, przyglądając się, jak pisarz próbuje kawy i uśmiecha się do niego z miną zachwyconego konesera. Wygląda na to, że rzeczywiście ma tak dobrą prezencję, jak wszyscy mówią. A to przecież – Anthony dobrze o tym wiedział – bardzo ważne w tej branży. Kiedy na spotkaniu autorskim okazuje się, że autor pikantnych opowieści o przygodach donżuana i mistrza boksu sam przypomina łysiejącego borsuka z wadą zgryzu, część literackiego czaru bezpowrotnie się ulatnia. Czytelnicy kryminałów (a zwłaszcza te słodkie starsze panie, które wyglądają, jakby wymordowały z tuzin własnych siostrzeńców) oczekują właśnie kogoś takiego jak Rupert Marley: pewnego siebie, szarmanckiego, odrobinę zuchwałego… Mężczyzny, który umie się ubrać, umie przemawiać i umie olśniewać. Burrows zauważył, że Rupert Marley lubi olśniewać i tego dnia postanowił olśnić właśnie jego.
Co do tego drugiego… Cóż, gdyby go porządnie uczesać i ubrać, też byłby niezłym materiałem na literata. Chociaż rzeczywiście wygląda bardziej na asystenta czy sekretarza, z rodzaju tych zahukanych. O, proszę, ani okiem nie mrugnął, kiedy Marley sięgnął po jego filiżankę i ją też opróżnił.
– Może jeszcze kawy? – zapytał dyplomatycznie, podsuwając gościom zdobyczne ciasteczka.
– O nie, dziękuję. – Marley łaskawie skinął dłonią – To mi w zupełności wystarczy.
– W takim razie możemy przejść do rzeczy – powiedział Anthony, odchylając się na oparcie fotela. – Ma pan nade mną przewagę, ponieważ wciąż nie wiem, czemu zawdzięczam tę miłą wizytę.
Rupert błysnął zębami w czarującym uśmiechu.
– Słyszałem bardzo dużo dobrego o Darrington&Burrows, a czytając wasze książki, od razu zauważyłem wysoki poziom ich redakcyjnego przygotowania. Dlatego zdecydowałem się przyjść właśnie do was – oznajmił Marley, dając do zrozumienia, że zaiste szczęsny to dzień dla Darrington&Burrows. – Od pewnego czasu myślałem o odświeżeniu pierwszego tomu przygód Alfreda Bendelina, Tajemnica czarnej koperty. Kiedy go pisałem, nie miałem jeszcze pełnej koncepcji serii, i wydaje mi się, że obecnie ta pierwsza część odbiega nieco od pozostałych. Krótko mówiąc, Kopercie przydałaby się nowa redakcja. Chciałbym zlecić to waszemu wydawnictwu, jeśli oczywiście będzie pan zainteresowany taką formą współpracy.
Anthony Burrows wysłuchał propozycji Ruperta w skupieniu, a teraz rzucił mu nieprzeniknione spojrzenie.
– Czuję się zaszczycony, że pomyślał pan właśnie o nas, ale muszę przyznać, że zajmujemy się redakcją tylko książek wydawanych przez nasze wydawnictwo – powiedział rzeczowo. – Nie spotkałem się dotąd z praktyką zlecania pracy nad tekstem redaktorom z innej oficyny… Nie jest tajemnicą, iż podpisał pan kontrakt na wyłączność z wydawnictwem Harlam Press, a zatem zdaję sobie sprawę, że nawet gdyby był pan zadowolony z naszej pracy, nawet gdyby udało nam się prześcignąć pod tym względem naszych kolegów z Harlam, nie będziemy mogli liczyć na to, że przeniesie się pan do nas.
– Rzeczywiście, podpisałem z nimi taką umowę – przyznał Rupert, zupełnie niespeszony. – Z drugiej strony chciałbym się ciągle rozwijać jako pisarz, próbować czegoś nowego. – Wykonał ręką jakiś nieokreślony gest w powietrzu. – Zacząłem właśnie pracę nad zupełnie nowym cyklem, z zupełnie nową bohaterką…
– Bohaterką? – Anthony nadstawił uszu.
– Tak. Jak pan wie, mój kontrakt z Harlam dotyczy tylko i wyłącznie książek o Alfedzie Bendelinie.
Burrows wyprostował się na fotelu i położył łokcie na biurku, łącząc przed twarzą rozłożone palce obu dłoni. Wyraźnie się ożywił, a po jego chłodzie nie pozostało ani śladu.
– Bohaterka, mówi pan – powiedział z entuzjazmem. – Doskonały pomysł. W końcu ileż można czytać o facetach? Jaka ona będzie? Krucha staruszka w typie panny Marple, pozornie nieszkodliwa i zdziecinniała?
Rupert pokręcił głową z szelmowskim uśmieszkiem.
– A może jakaś elegancka, piekielnie niebezpieczna dama, nowa Irene Adler? – dopytywał Anthony.
Tajemnicza mina Ruperta sugerowała, że Burrows prędzej przerzuci się z kawy na kakao, niż zgadnie, co chodzi po głowie takiemu geniuszowi jak on. Znowu pokręcił głową.
Anthony Burrows zmrużył oczy, zastanawiając się nad czymś intensywnie, a potem rozpogodził się i obdarzył Ruperta i Nicka pięknym uśmiechem. Marley, który nie raz widział taki uśmiech u swojego wydawcy, szybko wepchnął ręce do kieszeni, żeby przypadkiem czegoś nie podpisać.
Rzeczywiście, Burrows sięgnął po swoje wieczne pióro, wyjął z szuflady czystą kartkę i zaczął coś na niej szybko notować zamaszystym charakterem pisma.
– Myślę, że dojdziemy do porozumienia w sprawie Tajemnicy czarnej koperty – powiedział, nie odrywając wzroku od wysmukłej stalówki. – Przydzielimy do tego zadania naszego najlepszego redaktora. A właściwie redaktorkę.
– Jenny Stanfield? – podsunął Rupert, tknięty przeczuciem.
– Jenny? – powtórzył Anthony tak zdziwionym tonem, jakby nawet nie był pewny, czy zna kogoś takiego.
– Ta miła młoda dama, która przyprowadziła nas do pańskiego gabinetu – podpowiedział Nick.
– Ach, tak, rzeczywiście. Nie, Jenny jest tylko naszą praktykantką, bardzo zdolną oczywiście, ale bez żadnego doświadczenia. Miłe dziecko – powiedział Burrows mgliście. – Nie, pracą nad pana książką zajmie się Elisabeth Sanders. Przekona się pan, że to klasa sama w sobie. Nasza najlepsza redaktorka – zaznaczył. – Zaraz panów oprowadzę i ją poznacie…
– Jeszcze jedna rzecz, panie Burrows… – wtrącił Rupert.
– Proszę mi mówić Anthony – zaproponował jowialnie wydawca. – Zresztą, tutaj wszyscy mówimy sobie po imieniu i nie robimy żadnych ceremonii. Nasze wydawnictwo szczyci się swoją przyjazną, demokratyczną atmosferą.
Nick zastanowił się, dlaczego to zawsze szefowie, a nie pracownicy, wygłaszają takie opinie. Chociaż Anthony wydawał się rzeczywiście dość przystępny jak na właściciela wydawnictwa. Obecnie – jedynego właściciela…
– Bardzo chętnie, Anthony. Otóż chciałbym uczestniczyć w pracach wydawniczych, szczególnie na początkowym etapie – wyznał Rupert. – Jako że nasza współpraca dotycząca Czarnej koperty ma być rodzajem testu, czy dobrze się dogadujemy, chciałbym bywać w waszym wydawnictwie jak najczęściej, żeby poznać dobrze wasze metody pracy.
– Jak najczęściej – powtórzył Burrows, smakując te słowa jak plasterek cytryny. – No cóż, z taką praktyką również się dotąd nie spotkałem. Większość autorów powierza nam swoje teksty, żebyśmy mogli się nad nimi odpowiednio skupić, a dopiero później przedstawia swoje uwagi. Nasi pisarze zwykle nie są zainteresowani procesem przygotowania książki do druku na tyle, by chcieć w nim osobiście uczestniczyć – powiedział Anthony, dodając w duchu: „dzięki Bogu”.
Nick, który jakby usłyszał tę niemą pobożną apostrofę, uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, że chociaż Burrowsowi bardzo nie w smak jest ewentualna obecność Ruperta w biurze, w końcu się zgodzi. Pokusa była zbyt duża.
– Zawsze przykładam ogromną wagę do jakości moich książek – oświadczył Rupert surowo, składając ręce na piersi gestem średniowiecznego opata, sprawującego pieczę nad skryptorium.
Nick znowu ukrył uśmiech. Dobrze znał redaktora opiekującego się serią o Bendelinie w Harlam Press, ponieważ ten nieszczęsny człowiek czasami dzwonił do niego, kiedy nie mógł namierzyć Ruperta i zmusić go do odpowiedzi na takie pytania jak: dlaczego w najnowszym tomie przygód Bendelina pojawia się ojciec detektywa, skoro zginął cztery książki wcześniej, i czy naprawdę Bendelin był w stanie pokonać trzech ninja spinką od krawata, mając przy tym zawiązane oczy, jedną rękę założoną za plecy i atak kataru siennego. Nick zawsze wtedy wzdychał dyskretnie, zapewniał zmartwionego mężczyznę, że się tym zajmie, po czym odwiedzał Marleya w jego luksusowym mieszkaniu i przekonywał go, że nie może uciekać przed własnym redaktorem i następnym razem, kiedy zadzwoni, powinien mieć gotowe odpowiedzi, a nie chować się pod prysznicem i udawać, że go nie ma. Rupert niezaprzeczalnie miał talent i mnóstwo świetnych pomysłów, ale kiedy oddawał gotowy tekst, nabierał do niego dziwnej niechęci. „Wiesz, te wszystkie pytania, poprawki, komentarze, które muszę czytać – to wszystko przypomina prawdziwą pracę” – wyznał raz Nickowi, krzywiąc się przy tym z niesmakiem.
– Harlam Press musi doceniać pana profesjonalizm – powiedział Burrows, robiąc dobrą minę do złej gry. – Skoro jest pan przyzwyczajony do takiego trybu pracy, oczywiście spróbujemy się dostosować. Rzecz jasna, wiele zależy też od samej Elisabeth. Nigdy nie ośmieliłbym się czegoś jej narzucać – powiedział uroczyście, starając się przy tym nie patrzyć na ciasteczka leżące na jego biurku.
– Och, na pewno ją przekonam – odparł Rupert, muskając końcem palca swoje wypielęgnowane wąsy.
„Boże, co za zarozumiały bęcwał” mówiła teraz wyraźnie mina Burrowsa; szybko jednak zastąpił ją uprzejmy uśmiech.
– Moja sekretarka jest dziś nieobecna, więc umowę dotyczącą Czarnej koperty podpiszemy następnym razem, zaś teraz pozwolicie, że oprowadzę was po naszym wydawnictwie i przedstawię pracowników – powiedział Burrows, podnosząc się zza biurka.
– Tak, to dla mnie ważne, by poznać dobrze waszą firmę i wczuć się w panującą tu atmosferę. Chcę wiedzieć o Darrington&Burrows wszystko, absolutnie wszystko. – Rupert też wstał i obdarzył wydawcę promiennym uśmiechem.
Anthony już otwierał usta – zapewne, by wyrazić pisarzowi wdzięczność za jego tak daleko idącą życzliwość – ale w tym momencie drzwi gabinetu otworzyły się niespodziewanie i stanął w nich młody człowiek w spodniach na szelkach i cienkim podkoszulku. Rupert, ubrany w garnitur z adrii i rypsową koszulę, mimowolnie się wzdrygnął.
– Anthony, mamy problem z tym zamówieniem na Rozwiązłe damy, trzeba będzie przepakować paletę. Dzień dobry panom – zreflektował się młodzieniec, kłaniając się Nickowi i Rupertowi uprzejmym, ale swobodnym ruchem. – O, co widzę, ciastka Elisabeth! – dodał jednym tchem i od razu się nimi poczęstował.
– Danny, ile razy ci mówiłem, żebyś pukał, zanim wpadniesz jak burza do mojego gabinetu? – Burrows zmierzył młodzieńca spojrzeniem, które wyrażało nie tyle naganę, co rezygnację. – Przepraszam was, to Daniel Harper, mój marnotrawny siostrzeniec. A co do tych Rozwiązłych dam, to chodzi o antologię dawnej poezji kobiecej – dodał pośpiesznie.
– Domyśliliśmy się – powiedział Rupert, przytykając palec do boku nosa gestem, który – jak mu się wydawało – powinien wywoływać natychmiastowe skojarzenia z Sherlockiem Holmesem. – Zarówno tego, że chodzi o jakieś nobliwe dzieło literackie, jak i tego, że ten sympatyczny młody człowiek musi być z tobą jakoś spokrewniony.
Rzeczywiście, mieli takie same nosy i wykrój ust, ale o ile ciemne oczy Anthony’ego zdradzały żywą inteligencję i upór, o tyle niebieskie oczy jego młodszej wersji patrzyły na świat ufnie i pogodnie.
– Niech pan Wilson podzwoni jeszcze w sprawie tych Dam, poczekajcie z przeładowywaniem – zalecił Burrows. – A teraz zmykaj, my idziemy na mały obchód firmy.
– Tak jest, szefie! – Danny zasalutował żartobliwie, jeszcze raz obrzucił Nicka i Ruperta ciekawym spojrzeniem, po czym wymaszerował z gabinetu Anthony’ego. Po chwili usłyszeli, jak z hałasem zbiega po schodach do magazynu.
– To dobry chłopak, ale strasznie narwany. Wyrzucili go ze studiów i siostra wysłała go do mnie, żeby robił coś pożytecznego, zanim zacznie się nowy nabór. Muszę przyznać, że jestem z niego bardzo zadowolony – wszędzie go pełno, ze wszystkimi dobrze się dogaduje i zawsze wie, co w trawie piszczy. Spodziewam się trudnej przeprawy z siostrą pod koniec wakacji, bo wydaje mi się, że Danny wcale nie będzie chciał wracać na uniwersytet, a ja chętnie go u siebie zatrzymam, dopóki nie zdecyduje się, co tak naprawdę chce w życiu robić – mówił Anthony, prowadząc gości w głąb korytarza.
– A co studiował? – zapytał Nick.
– Weterynarię. Wyrzucili go po jakimś incydencie z rybim pęcherzem pławnym, w który zamieszana była podobno opiekunka żeńskiego dormitorium. Niektórzy po prostu nie znają się na żartach.
Burrows zapukał krótko do pierwszych drzwi na lewo i nie czekając na odpowiedź, wprowadził Nicka i Ruperta do środka.
– Oto pokój redaktorów. Moi drodzy, poznajcie Ruperta Marleya – nie muszę wam tłumaczyć, kto to, prawda? – i jego sekretarza Nicholasa Jonesa. To Sara Crow, nasz korektorski inkwizytor, żaden błąd jej nie umknie! – dowcipkował Anthony, przedstawiając im siedzącą tuż przy drzwiach kobietę w średnim wieku. Według Nicka nadawała się raczej na ofiarę inkwizycji niż jej szeregowego członka: miała rozwichrzone, siwe włosy, haczykowaty nos i małe, błyszczące złośliwie oczka wiedźmy. Nie zdziwiłby się, gdyby ubrana w kolorowe łachmany zaczepiła go w ciemnej uliczce i zaproponowała wróżenie z ręki. Mimowolnie sprawdził, czy nie nosi pęków bransolet i pierścieni z amuletami, ale Sara miała na ręku tylko srebrny zegarek na wąskim paseczku. Uścisnęła im dłonie mocno i rzeczowo jak mężczyzna, a przy tym obrzuciła ich obu po kolei tak bezpośrednim i obscenicznym spojrzeniem, że Nick pokraśniał, a Rupert – mimo iż przyzwyczajony, że kobiety rozbierają go wzrokiem – miał ochotę ukradkiem przytrzymać spodnie.
– Sara ma ogromne doświadczenie – powiedział z dumą Anthony, nie dostrzegając ich zmieszania. – Będzie się zajmować pana tekstem na samym końcu, usuwając wszystkie drobne usterki.
– Końcówka jest najważniejsza – oświadczyła Sara, posyłając Rupertowi kolejny dwuznaczny uśmieszek. Pisarz pokiwał uprzejmie głową, starając się zachować kamienną twarz.
– To Ted Kendrick, redaktor. – Anthony przesunął się do następnego biurka i przedstawił im chudego Walijczyka o brązowej, gładko wygolonej twarzy i przerzedzonej czuprynie. Ted przywitał się z Nickiem i Rupertem dość obojętnie, po czym wpatrzył się znów w monitor komputera i przestał się interesować tym, co się dzieje w pokoju.
– A to jest właśnie nasza perła w koronie, nasz redakcyjny skarb: Elisabeth Sanders – powiedział Burrows takim tonem, jakby przedstawiał im członka rodziny królewskiej.
Rupert i Nick musieli przyznać, że coś w tym jest – Elisabeth wyglądała po królewsku. Ubrana w idealnie skrojony kostium, który uwydatniał jej bujną figurę, perfekcyjnie umalowana i promieniejąca skondensowaną energią, przypominała Nickowi szybujący po falach kliper. Rupert, udając, że się potknął na miękkim dywanie, cofnął się o krok, żeby obejrzeć ją sobie całą, aż po eleganckie szpilki na wysokim obcasie. „Jak galaretka na sprężynach”, pomyślał, przypominając sobie tekst Jacka Lemmona ze swojej ulubionej komedii. Obaj dali się jej całkowicie zawojować, ale Rupert, jako bardziej odporny na kobiecy urok, zdołał też dostrzec, że staranny makijaż Elisabeth kryje rysujące się pod jej oczami delikatne cienie, a jej szeroki, hollywodzki uśmiech jest trochę zbyt promienny. Zauważył też, że stojąc, przytrzymywała się obiema rękami blatu biurka. „Ciekawe…”.
– …omówicie wszystko później, kiedy już będzie Samantha i zajmie się papierkową robotą. – Rupert ocknął się z zamyślenia i skupił na tym, co właśnie mówił Burrows. – Może być we wtorek?
– Oczywiście – zgodził się pośpiesznie Nick, widząc nieco zagubione spojrzenie Ruperta.
– To świetnie. – Anthony zatarł ręce z zadowoleniem. – A teraz… O, proszę, tu jesteś! – Ostatnie słowa skierował do młodej kobiety o orientalnej urodzie, która właśnie weszła do pokoju. – Właśnie mieliśmy iść do ciebie. To Rupert Marley i Nicholas Jones, a to nie jest moja narzeczona – oświadczył uroczyście wydawca.
Przyjaciele spojrzeli z konsternacją na siebie, a potem na nią, nie wiedząc, jak się zachować, ale ona sama wybawiła ich z kłopotu i przedstawiła się jak gdyby nigdy nic:
– Amiya Gulzar, redaktor naczelny i redaktor techniczny. I szef działu praw autorskich – dodała jakby po namyśle. – Asystentka dyrektora, asystentka sekretarki, konsultantka działu graficznego… Czasem też podlewam kwiatki.
– Tak, tak, wszyscy wiemy, że jesteś niezastąpiona – powiedział pośpiesznie Anthony, starając się ukryć irytację.
– Przepraszam, czy pan jest tym Rupertem Marleyem? – Amiya zwróciła się do Ruperta, który natychmiast się rozjaśnił, zadowolony, że znów jest w centrum uwagi.
– Tak – ukłonił się, bezskutecznie próbując przybrać skromną minę.