Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Częstochowie od wielu dni pada rzęsisty deszcz. W mieście rządzą dwaj bracia – biskup Stanisław Walter oraz Jerzy Walter – komendant policji. Obaj mają za sobą trudną przeszłość. Teraz ich losy splotą się w tajemniczej transakcji finansowej i pełnej kłamstw intrydze. Każdy z nich będzie musiał podjąć trudne decyzje. Czy zdecydują się stanąć przeciwko sobie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 402
Prolog
Sobota, 8 listopada 2014
Kula jest przecież niewiele większa od kropli – pomyślała irracjonalnie Alicja Drylska, wyskakując z rozbitego samochodu. Widok, który ujrzała przed sobą, był mętny, zupełnie rozmazany. Nie różnił się niczym od ociekającej strugami wody szyby w drzwiach auta.
Pomyślała, że mimo zmroku wcale nie jest aż tak ciemno. Było szaro. Rzęsista ulewa, światła nielicznych neonów i lamp tworzyły w Częstochowie szczególnie ziemisty mariaż. Deszcz rozjaśniał każdą noc i zaciemniał każdy dzień. A ona tak bardzo pragnęła, żeby było odwrotnie. Akurat teraz potrzebowała pozostać niezauważona. Chciała, żeby właśnie w tej chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Wszystko dookoła wciąż jednak pozostawało sine. Sine było niebo, sine ulice, posiniaczeni ludzie, poobijani przez fatalną aurę. Gama kolorów w mieście była bardzo uboga, rozmyta lejącym deszczem.
Alicja szukała ucieczki przed czymś innym niż szarość. Przed czymś o wiele bardziej namacalnym i o wiele groźniejszym. Wybiegając z samochodu przy ulicy Zana, uciekała przed śmiercią.
Od minuty i dwudziestu sześciu sekund wszystko w jej życiu działo się szybko. Gwałtowność wydarzeń doprowadziła do tego, że biegła środkiem ulicy ubrana jedynie w dresową tunikę i botki. Pomyślała, że nałoży na głowę kaptur, ale sekundę później stwierdziła, że przecież nie przed deszczem pragnie się teraz uchronić. Że przecież kaptur nie zatrzyma pędzącego naboju.
Alicja się bała. Bała się, tak jak boi się wrażliwe dziecko wepchnięte w wesołym miasteczku do tunelu strachu. Chciała krzyczeć, wrzeszczeć, wołać o pomoc. Ale wiedziała, że to nic nie da. Że jej krzyk nie przebije się przez szum lejącej się z nieba wody. Bo gdyby była na to szansa, to ktoś, ktokolwiek, usłyszałby wcześniej wytłumione strzały, huk pękającej opony i trzask giętej karoserii. Ale żaden z tych dźwięków nie zdołał przedrzeć się przez melodię deszczu. Ta ulewa, która tak mocno upodobała sobie Częstochowę, dudniła jednostajnie, złowieszczo, mrocznie. Od ponad miesiąca brzmiała niezmiennie tak samo.
Minutę i dwadzieścia sześć sekund wcześniej Alicja ujrzała Juliana. W swoim mieszkaniu na drugim piętrze niewielkiego bloku zobaczyła twarz, której nie znosiła i której się obawiała. A gdy dostrzegła całą sylwetkę mężczyzny i wycelowaną w siebie lufę pistoletu, rzuciła się do ucieczki. Wybiegła tak jak stała, tylko z telefonem schowanym w kieszeni tuniki. Chwilę wcześniej zdążyła postawić na kuchennym blacie zakupy. Przez oparcie krzesła przewiesiła jesienny płaszcz.
Wyskakując z mieszkania na korytarz, uchyliła się przed pierwszym pociskiem. Kula stłukła lustro w przedpokoju. Drugi strzał, oddany już na klatce schodowej, niemal sięgnął jej pleców. Ale Julian chybił o milimetry. Bała się, ale jednocześnie jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Sunąc schodami w dół, starała trzymać się jak najbliżej ściany. Miała przewagę jednego piętra nad napastnikiem. Wiedziała, że poruszając się przy murze, zniknie mu z pola widzenia.
Zanim pchnęła drzwi wyjściowe, zdążyła rozważyć dwa warianty dalszej ucieczki. Mogła skręcić w lewo, kierując się na podwórko, ale bała się, że tam, na placu zabaw, przy tej pogodzie, nikogo nie spotka. A teraz najbardziej chciała się na kogoś natknąć. Na kogokolwiek. Dlatego skierowała się w prawo, w stronę parkingu. Tam ktoś musiał być.
I rzeczywiście, nagle znikąd pojawił się samochód. Wjechał na chodnik i z piskiem opon zatrzymał się tuż przy niej, zagradzając jej drogę. Czarna skoda octavia, znam ten samochód – zdążyła pomyśleć. Drzwi od strony pasażera były otwarte. Zatrzymała się tuż przy nich. Były niczym zaproszenie. Ktoś chciał, żeby wsiadła do tego auta. Nagle ze środka wychylił się mężczyzna, złapał ją mocno za rękę i silnym ruchem wciągnął do środka.
Wtedy zrozumiała, czemu ten samochód wydał się jej znajomy.
Jerzy Walter, komendant miejski Policji, dodał gazu, trzymając ją wciąż mocno za przedramię. Drzwi auta zatrzasnęły się pod wpływem nagłego przyspieszenia. Była uwięziona. Ale trzydzieści dwie sekundy później odzyskała wolność, o ile wolnością można nazwać dalszą ucieczkę przed zabójcą.
Julian tym razem nie chybił. Jeden ze strzałów przebił oponę hatchbacka. Samochód gwałtownie skręcił. Jerzy Walter stracił zupełnie panowanie nad pojazdem. Szybkim ruchem kierownicy próbował kontrować, ale niczym sternik małego kutra podczas sztormu, bardziej walczył z samym sterem niż z całym pojazdem. Kiedy było już pewne, że uderzą w drzewo, Alicja zamknęła oczy. W przeciwieństwie do pozostałych częstochowian słyszała ten rozdzierający huk w momencie zderzenia.
Sekundę później podniosła powieki. Głowa Jerzego Waltera oparta była o szybę. Komendant majaczył. Jakaś mała cząstka jego świadomości wiedziała, po co tu jest, ale nie potrafiła jeszcze przekonać do swoich racji całej reszty. Mężczyzna wbił w Alicję mętny wzrok i nieskładnie sylabizował. Musiał uderzyć głową w drzwi.
Alicja błyskawicznie wyskoczyła z auta i pobiegła w stronę ulicy Pułaskiego. Tam, do cholery, muszą być jacyś ludzie! – pomyślała spanikowana.
Patrzyła, jak przy każdym kroku spod jej stóp wytryskują krople. Obserwowała je. Jej umysł rejestrował ruch niemal każdej z nich. Każda miała swoją indywidualność. Niepowtarzalną przejrzystość. W tym momencie deszcz padał na nią nie tylko z góry, ale i z dołu. Patrzyła na każdą z tych kropel z osobna, by nie widzieć szarości, którą wspólnie tworzyły.
Julian wystrzelił jeszcze dwukrotnie.
Gonił ją. Czuła to. Nie odwróciła się ani razu, ale była pewna, że się zbliża. Nie wiedziała, ile strzałów już oddał, nie była w stanie ich policzyć, bała się, że zaraz padnie kolejny.
Dobiegła do Pułaskiego i dwa kadry ułożyły się jej w kolejną pełną scenę. W sekwencję wydarzeń, którą bardzo chciała urzeczywistnić. Po drugiej stronie ulicy nadjeżdżał autobus, a jej brakowało tylko kilkudziesięciu metrów do przystanku. Żeby zdążyć, musiała przebiec przez cztery pasy jezdni i pas zieleni. Zbliżał się stary ikarus. Machnęła ręką, by mieć pewność, że kierowca dojrzy ją w tej ołowianej matni. Trawa na pasie dzielącym jezdnie była grząska i bardzo śliska. Pokonała ją dwoma susami, bojąc się, że będą to jej ostatnie kroki. Cudem jednak utrzymała równowagę. Przebiegła na drugą stronę. Ulica była pusta. Światła najbliższego samochodu były daleko, gdzieś przy skwerze Sokołów.
Autobus się zatrzymał. Kierowca otworzył tylko przednie drzwi.
Wskoczyła do środka. Ruszyli niemal od razu. Nikt nie wysiadał. A wątła sylwetka Juliana nie zdążyła wyodrębnić się z szarości na tyle wyraźnie, by kierowca go zauważył.
Opadła na fotel po prawej stronie. Zerknęła przed siebie. Spojrzenia jej i zdumionego kierowcy spotkały się w lusterku. Czuła, że patrzy na nią jak na szaloną. Była przemoczona do suchej nitki, zdyszana, makijaż spływał jej cieniutkimi strużkami po twarzy. Mokre, przylegające ściśle do głowy, ciemne włosy sprawiły, że wyglądała o wiele młodziej. Przypominała nastolatkę na gigancie.
Owszem, uciekała. By chronić siebie. Ale nie tylko.
Położyła prawą dłoń na brzuchu, tuż pod pępkiem. Delikatnie pogładziła kciukiem to miejsce. Uciekała, żeby chronić swoje dziecko, żeby doprowadzić do końca to, co zaczęła dzień wcześniej.
Jeśli jeszcze kiedyś będziesz się mścić, zaplanuj to o wiele lepiej, dziewczyno! – wrzasnęła w myślach i przez chwilę zdawało się jej, że ten krzyk był głośniejszy niż terkot ciężko pracującego silnika.
Rozdział 1
Czwartek, 23 października 2014
W archikatedrze Świętej Rodziny panował półmrok. To, co było widoczne, wysuwało się na pierwszy plan, a to, co pozostawało w cieniu, kryło się w nim od długiego czasu, lecz miało go niebawem opuścić.
Dokładnie pośrodku szerokiego przejścia po prawej stronie ław stało porysowane, niebieskie, blaszane wiadro. Nie było jedynym kiczowatym przedmiotem we wnętrzu katedry, ale jego obecność w tym akurat miejscu wydawała się zupełnie przypadkowa i niepotrzebna; jakby sprzątaczka zostawiła je przez nieuwagę. Jednak spełniało niezwykle ważną funkcję we wnętrzu monumentalnej budowli. Kto wie, czy w tych dniach nie najważniejszą.
Krople spadające z łukowego sklepienia dachu trafiały dokładnie w sam środek wiadra. Kapiąc w odstępach kilkunastu sekund, wypełniały jego wnętrze. Kropla za kroplą. Ich zetknięcie z taflą wody za każdym razem skutkowało dźwiękiem, który w wielkim i pustym gmachu nabierał kilkukrotnie większej siły.
Mocny, metaliczny pogłos odbijał się od murów w przeróżnych konfiguracjach, wypełniając całą świątynię.
Biskup pomocniczy Stanisław Walter siedział pośrodku trzeciego rzędu ław. Był jedyną osobą, która wsłuchiwała się w te dźwięki i jedyną, która w ogóle znajdowała się w katedrze.
Od jakiegoś czasu samotne przesiadywanie w tym właśnie miejscu stało się w jego życiu normą. Normą, do której jeszcze nie przywykł.
Do diabła, jakie radości tym razem mi przyniesiesz – pomyślał w duchu. Odliczył kolejne dziewiętnaście sekund od ostatniego plusku i lekko stuknął palcem wskazującym w kolano dokładnie w momencie, kiedy odgłos kolejnej spadającej kropli wypełnił wnętrze budowli.
− Jakie uciechy, do diabła… – wyszeptał niemal bezgłośnie, powtarzając swe myśli.
Siedząc o pierwszej w nocy w cywilnym ubraniu, przodem do ołtarza, mimo wszystko czuł się nieswojo.
Nie znalazł się tutaj przypadkiem ani nawet mimowolnie. Biskup Stanisław Walter rzadko zdawał się na zrządzenia losu. Każde działanie wpisywał w metodycznie wypracowany, większy plan. Z jednej strony dlatego, że musiał, a z drugiej – bo tego właśnie chciał.
Mimo to, patrząc na ambonę z tej perspektywy, czuł się dziwnie. Nie potrafił pozbyć się tego uczucia od miesięcy. Te minuty oczekiwania spędzone twarzą w twarz z przyglądającym mu się z krzyża i, jak mu się zawsze zdawało, przenikającym jego myśli Zbawicielem, były najpewniej jedynymi, w których czuł, że powinien spuścić głowę i odwrócić wzrok, by przypadkiem nie dojrzeć swojego odbicia.
Jednak biskup nigdy nie odwracał spojrzenia. Widział i chciał widzieć wszystko. W każdej sytuacji. Cokolwiek to było i jakiekolwiek by nie było, patrzył zawsze do końca, do momentu, aż poznał wszystko dogłębnie i zapamiętał w każdym szczególe.
Stuknął ponownie palcem w kolano i westchnął. Nie był do końca zadowolony z krótkiej rozmowy telefonicznej z kanclerzem kurii, Sławomirem Majem, którą odbył kilka godzin wcześniej. Chciał porozmawiać z nim osobiście. To na niego właśnie czekał.
Usłyszał kroki. Od strony głównego wejścia zbliżał się powoli ksiądz prałat. W mieszaninie odgłosów spadających kropel i stukotu butów swojego gościa biskup próbował odnaleźć jakiś rytm, ale pogłos był zbyt mocny, by dało się wykryć jakąkolwiek miarowość.
Kanclerz uklęknął, przeżegnał się, rozpiął mokry płaszcz i usiadł obok biskupa.
– Chrystus się rozgniewał i wylewa chyba wszystkie niebiańskie zapasy wody na ziemię. – Kanclerz Maj strzepnął krople z okrycia.
– Myślisz, że to na nas się rozgniewał, księże prałacie?
– Trzeba przyznać, że powody znalazłby bez trudu – odrzekł Maj.
– Pada jednak pewnie na wszystkich w promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
– Tak, pada na wszystkich bez wyjątku. Tak to zwykle bywa. Pada na wszystkich… – Walter zamyślił się i zawiesił głos.
Przeniósł wzrok wprost na twarz kanclerza i zapytał:
– Jakie nowiny, mój drogi?
– Pierwsza transza wpłynęła – odparł bez zwłoki Maj.
Kanclerz wyciągnął kartkę z wewnętrznej kieszeni płaszcza i podał ją Walterowi.
– Tutaj mam dowód wpłaty.
Biskup spojrzał na dokument. Przelew z jednego z banków w Dolnej Saksonii nie pozostawiał wątpliwości.
– Doskonale – powiedział.
– Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać – ochoczo kontynuował Maj.
– Nam? – zapytał biskup tonem, który błyskawicznie przywołał kanclerza do porządku.
Maj spuścił wzrok. Walter wręcz przeciwnie – wpatrywał się w niego jeszcze intensywniej.
– Oczywiście… Ja… Oczywiście miałem na myśli jedynie księdza biskupa. – Kanclerz był wyraźnie zdeprymowany.
Stanisław Walter po raz kolejny sprawił, że Maj zaczął się zachowywać jak zbity pies. Ile to trwało tym razem? Dwie minuty? Trzy? Niewiele czasu potrzebował, by go znów zdominować. Mimo że głową częstochowskiej kurii był arcybiskup Jan Makowski, kanclerz dobrze wiedział, że nie ma w tej archidiecezji ważniejszej osoby niż biskup pomocniczy Stanisław Walter. To on pociągał tutaj za sznurki. Mistrzowsko sterował wszystkim z drugiego rzędu.
Po chwili ciszy i jednej spadającej kropli Walter zapytał:
– A ta kobieta jeszcze żyje?
– Żyje. Dziewięćdziesiąt trzy lata – odpowiedział Maj. Dokładnie wiedział, o kogo chodzi.
Biskup kiwnął głową.
– Coś się jej nie spieszy.
– Cóż poradzić…
– Poradzić… Zawsze można coś poradzić – powiedział jakby do siebie biskup, po czym dodał: – Świetnie. To wszystko.
Kanclerz nie potrzebował dodatkowego sygnału, by wiedzieć, że spotkanie się zakończyło i powinien się zbierać. Wstał, zapiął płaszcz, spojrzał w stronę Waltera.
– Księże biskupie – powiedział, oddając lekki pokłon.
– Księże prałacie – odparł od niechcenia Walter.
Kanclerz udał się w stronę wyjścia, ale po kilku krokach zawrócił, jakby go coś zastanowiło, podszedł do trzeciego rzędu ław i zapytał:
– Księże biskupie, proszę wybaczyć śmiałość – zaczął z wahaniem. – Męczy mnie ta kwestia. Dlaczego spotykamy się w tym miejscu, o tej porze? Rozumiem, że ksiądz biskup nie chciał rozmawiać przez telefon – kontynuował. – Ale są chyba okazje i miejsca w ciągu dnia… Dlaczego tutaj, tak późnym wieczorem? – dokończył niemal na jednym wdechu.
Stanisław Walter wstał niespiesznie, wyszedł na środek głównego przejścia i stanął tuż obok Maja. Nawet na chwilę nie odwrócił od niego wzroku.
– Bo tak chciałem. Bo tak mi wygodnie – odpowiedział bardzo spokojnie, a kąciki jego ust uniosły się lekko, tworząc ten rodzaj uśmiechu, który bardziej trwoży, niż uspokaja.
Kanclerz opuścił głowę, przyklęknął, przeżegnał się i bez słowa opuścił katedrę. Po chwili biskup znowu został sam.
Krople zdawały się spadać z nieco większą częstotliwością. Trzeba uszczelnić ten dach, dziecino – pomyślał Walter.
Rozejrzał się dookoła. Kiedy przez jaskrawe witraże nie wpadało do środka światło słoneczne, właściwie nie było w katedrze nic szczególnego. A jednak coś sprawiało, że biskup poczuł, jak narasta w nim energia. Krew już od kilku sekund płynęła w jego żyłach nieco szybciej.
Otarł kąciki ust i udał się w stronę zakrystii. Minął ołtarz, nawet na niego nie patrząc i nie pochylając głowy.
W korytarzu zakrystii paliło się światło. Tuż przy lawaterzu czekał na niego Julian.
– Witaj, dziecino – radośnie przywitał go Walter.
– Witam, księże biskupie. – Julian jak zwykle patrzył w podłogę.
– Gdzie ona jest?
– Tam – wskazał jedne z dwojga drzwi.
– Zaczynajmy więc – powiedział Walter, ocierając ponownie usta.
Kobieta, która znajdowała się w pomieszczeniu, dobrze wiedziała, co ją czeka. Godziła się na to. Nie była tutaj po raz pierwszy. Bała się. Ale przyszła kolejny raz. Wiedziała, że musi być posłuszna.
Część pierwsza
Rozdział 2
Piątek, 24 października 2014
Pamiętał. Pamiętał zawsze. Na zawsze. Nie mógł i nie umiał o niej zapomnieć. Tych wspomnień nie dało się wymazać. Były jak stara farba i grzyb na ścianie jednocześnie. Nieusuwalne. Żeby się ich pozbyć, musiałby zburzyć ją całkowicie, robiąc sobie przy tym krzywdę. Każda ingerencja w tę część pamięci zabrałaby mu nieodzownie część siebie.
Siedział przy biurku i bezmyślnie patrzył w okno; wciąż lał deszcz. Wszedł w te wspomnienia jak w gęsty las tuż przed zachodem słońca. Wszedł i od razu nastał mrok, zostawiając wszystko w tym samym porządku, a jednak zmienione. Każde drzewo, które mijał, było jakąś jej cechą, jakimś wspólnym wspomnieniem, jakimś jej gestem, jakimś słowem. Każde doskonale pamiętał, mógł poustawiać je w czasie na właściwym miejscu dokładnie tak, jak drzewa stoją w lesie. W myślach podchodził do nich i mimo że doskonale wiedział, co jest wyryte na każdym pniu, czytał to po wielokroć. Pamiętał.
Pukanie do drzwi wyrwało go z zadumy. Sekretarka odczekała kilka stosownych sekund i nieśmiało zajrzała do gabinetu komendanta.
– Pięć minut – powiedział Jerzy stanowczo i niedbałym ruchem ręki pokazał, że jeszcze nie czas na jakichkolwiek gości.
Potrzebował kilku chwil, by odpędzić wspomnienia. Przywoływał je często i najczęściej przeklinał w myślach. Za każdym razem widział i rozumiał wszystko wyraźniej. Na przemian śmiał się i drwił z siebie, rozmyślając o tym, jak wypuścił z rąk coś, co było jego, coś, czego tak bardzo pragnął.
Ona była jego, chciała być jego, chciała należeć do niego.
Czuł się jak uczestnik rozmowy kwalifikacyjnej na wymarzone stanowisko. Bezbłędnie odpowiedział na wszystkie pytania, oczarował rekrutującego, dostał pozytywną odpowiedź, po czym odparł: „Dziękuję, ale jednak nie przyjmę tej oferty”. Był jak piłkarz, który spudłował do pustej bramki.
W życiu Jerzego zawsze było coś, co było w stanie ostatecznie go pokonać. Nie inny człowiek, nie zrządzanie losu. To coś tkwiło w nim samym. Jakaś cecha, jakaś pieprzona zadra, stygmat wypalony w mózgu, zastarzała substancja we krwi, gen autodestrukcji. Coś nieusuwalnego, co zawsze miało nim sterować, coś, co wyniósł z domu rodzinnego, czym nasiąknął za młodu. A przecież wiedział, doskonale wiedział.
Ona nie była taka jak jego matka.
Ona nie była taka jak jego matka.
Jego matka była kurwą.
Ona była inna.
Ona go kochała.
Ona nigdy nawet jej nie przypominała, nie miała w sobie choćby ułamka cech jego matki. Jego matki kurwy. Ona przyjęła go takim, jakim był, i dała siebie taką, jakiej pragnął.
Ona była zupełnie inna niż jego matka.
Przez ponad trzydzieści lat Jerzy powtarzał w myślach te właśnie słowa, wracając wspomnieniami do swojego największego życiowego błędu. Kiedyś robił to nieustannie; od pewnego czasu znów były częstym gościem w jego głowie.
Ocknął się na moment. Wstał i domknął uchylone okno. Deszcz w ciągu ostatnich kilkunastu minut przybrał na sile i zaczął zacinać pod takim kątem, że kilka kropel momentalnie spadło na parapet i stos niepotrzebnych już dokumentów. Jerzy pomyślał, że w taką pogodę świeżo odnowiona elewacja budynku Trójkąta, jak potocznie nazywana była Komenda Miejska Policji w Częstochowie, nie przyciągnie niczyjego wzroku. Wyjrzał przez okno; wszyscy pospiesznie mijali posterunek, uciekając przed narastającą ulewą. Trójramienny budynek chował się w deszczu jak każdy inny.
Jerzy właściwie niczego już sobie nie wyrzucał. Nie biczował się, nie karał, nie topił w wódce pretensji do samego siebie i całego świata. Żal i szukanie przyczyn zostawił za sobą. Wiedział już wszystko dokładnie. Stracił ją na własne życzenie, chciał i musiał ją stracić. Tak widocznie miało być.
Ale niespodziewanie ta sprawa nabrała dla niego nowego sensu. Wydarzenia ostatnich tygodni i informacje, które zebrał, sprawiły, że historia zatoczyła przedziwny krąg. I teraz znów musiał podjąć decyzję, co może i musi się stać.
Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę, która otrzymał kilka tygodni wcześniej. Serce stanęło mu, kiedy wyciągnął ją z koperty i przeczytał. Pomyślał, że to żart. Wiadomość znał już na pamięć. Była krótka, ale jednoznaczna. Na kopercie nie było nadawcy. Kartkę, która była w środku, dokładnie sprawdził, jednak nie znalazł odcisków palców. Zachował ją tylko dla siebie. Ktoś dawał mu znać o czymś, co nie powinno się nigdy wydarzyć. Prosił go o pomoc w imieniu Aldony – dziewczyny, która nie umie się uwolnić. Tak brzmiało jedno ze zdań listu. Przez tydzień bił się z myślami. Nie mógł uwierzyć. Zmieniał decyzję niemal codziennie. W końcu postanowił, że musi coś z tym zrobić.
Sekretarka ponownie zajrzała do gabinetu. Jerzy nie kontrolował czasu. Mogło minąć pięć minut, ale podejrzewał, że dała mu dłuższą chwilę na zebranie myśli.
– Panie komendancie, naczelnik Marczuk czeka. Mam go zaprosić? – zapytała spokojnie.
– Oczywiście, pani Aniu, proszę go wpuścić – odpowiedział szybko.
Lubił ją, była taktowna i kompetentna, a przy tym dzielnie znosiła jego dziwactwa. Czasem ciekawiło go, co myśli, kiedy widzi go nieobecnego i zadumanego jak dziś, ale wiedział, że nigdy nie poruszy z nią tego tematu.
Marczuk, wchodząc, jak zwykle poprawił włosy. Komendant Walter znał go wiele lat, ale za każdym razem się zastanawiał, czy ten gość nie mógłby zrobić tego wcześniej. Ruch ręką zaczesujący włosy na bok i wyrównujący przedziałek zawsze wydawał mu się nieco nerwowy. Marek Marczuk robił tak za każdym razem, gdziekolwiek by nie był. Walter miał okazję obserwować ten gest zarówno na służbowych zebraniach, jak i podczas licznych prywatnych spotkań poza komendą. Notoryczne sprawdzenie stanu grzywki było znakiem firmowym naczelnika i nic się nie zmieniło od wielu lat, w trakcie których Jerzy konsekwentnie budował zaufanie do swojego przyjaciela.
Jerzy nie zdążył schować kartki i wciąż trzymał ją w dłoni, jak przyklejoną.
– Co czytasz? – zapytał Marczuk bez namysłu. Komendant przez chwilę poczuł się jak dziecko złapane na gorącym uczynku podczas podjadania jeszcze gorącego ciasta. Chciał ukryć nie tylko ten liścik, ale i samego siebie. Wiedział, że Marczuk zauważył jego zakłopotanie.
– Jurek, ja w sprawie tego podsłuchu. – Policjant zręcznie zmienił temat, zamykając za sobą drzwi.
– No jak tam? – spytał Jerzy, dając jednocześnie ręką znak, by naczelnik Wydziału Kryminalnego kontynuował. Po chwilowej konfuzji nie został już żaden ślad.
– Zerknij na ten dokument. Myślę, że tak może zostać. Ci z WTO nie powinni mieć dodatkowych pytań.
Jerzy przeczytał notatkę służbową naczelnika. Zgodnie z jej treścią anonimowy informator przekazał wiadomość o możliwości popełnienia przestępstwa. Marczuk wnioskował o podsłuch telefoniczny do Wydziału Techniki Operacyjnej.
– Masz rację, jest ok. Dziękuję.
– Robimy to więc?
– Tak, wysyłaj to w takiej formie – odpowiedział Jerzy bez zastanowienia.
I właśnie ten brak wahania kazał Marczukowi jeszcze raz się upewnić, czy komendant jest świadom konsekwencji swojej decyzji.
– Jurek, rozumiem, że jesteś tego pewny? Wiesz, że jak cała machina ruszy, nie będzie już odwrotu…
Walter uśmiechnął się i przejechał palcami po wąsach. Nie był pewien i wiedział, że nigdy nie będzie, ale czuł, że tym razem właśnie tak musi postąpić. Pomyślał, że bardzo chciałby umieć powiedzieć coś innego, ale po raz kolejny krótko potwierdził Marczukowi swoje postanowienie.
– Tak, jestem pewny.
To prawda, teraz nie będzie już odwrotu.
– Marek, jeszcze jedno – powiedział komendant, podając Marczukowi małą kartkę. – Dodaj jeszcze ten numer.
Naczelnik spojrzał na imię, nazwisko i numer telefonu zapisane na niechlujnie wyrwanym kawałku papieru.
– Rzeczywiście, to może się przydać – odparł.
– Też tak myślę. Zresztą szybko się przekonamy – zakończył Jerzy.
Teraz nie będzie już odwrotu. I właśnie to powinno zaprzątać jego myśli. Jednak tuż po tym, jak Marczuk wyszedł, Jerzy jeszcze raz spojrzał przez okno i ponownie zanurzył się we wspomnieniach.
Wszedł w nie tak, jak wchodzi się w las tuż przed zachodem słońca. Wszedł i od razu zapadł mrok. Wszystko było niedokończone. Mimo że tak dokładnie pamiętał każdy jej gest, mimo że kochał ją naprawdę, to miał również świadomość, że zamknął jej drogę, jeszcze zanim stracił ją na zawsze. Stracił ją dwukrotnie. Najpierw, bo tak zdecydował, potem, bo los zdecydował za niego. Stracił ją, ale pamiętał.
Ona nie była taka jak jego matka.
Ona nie była taka jak jego matka.
Teraz nie miał zamiaru stchórzyć tak jak wtedy.
Rozdział 3
Piątek, 24 października 2014
Nie znosiła tutaj przyjeżdżać. Zawsze, gdy była w kurii, czuła, że coś pcha ją w stronę wyjścia. Została skierowana przez kancelarię do obsługi prawnej archidiecezji właściwie z dnia na dzień. Alicja przyjęła tego klienta jak każdego innego. Nie przyszło jej do głowy, by dociekać przyczyn tak nagłego przetasowania. Kiedy poprzednik przekazywał jej detale wszystkich spraw, nawet o to nie spytała. Minęło sześć miesięcy, a ona nie znalazła ani czasu, ani okazji, by pogadać o tym z szefem. Zresztą właściwie nigdy nie miała żadnych problemów z obsługą prawną kurii. Męczyło ją tylko ogólne i niewytłumaczalne poczucie, że nie chce tu być. Tak jakby ktoś szeptał jej do ucha, że tutaj coś się jeszcze zadzieje. To było jak uporczywe swędzenie, zawsze w tym samym miejscu. Niby niegroźne. Niby przemijające. Nie wiedziała, czym wywołane. Niemal zawsze ustępowało. Było jednak wyjątkowo dokuczliwe. Świdrujące. Męczące.
Tego dnia jeszcze bardziej niż zwykle nie chciała tu przyjeżdżać. Podskórnie czuła, że ta wizyta będzie wyjątkowo ciężka.
Może to przez tę pogodę.
Od wielu dni w mieście panowała ulewa. Panowała niepodzielnie i dzień po dniu coraz mocniej zakorzeniała się w świadomości częstochowian jako coś oczywistego. Była niczym przeciągające się oblężenie, któremu nie można się skutecznie przeciwstawić.
Alicja dużo by dała, by nie musieć wysiadać teraz z samochodu. Pomyślała przez chwilę, że nie wyjdzie ze swojej Kawuni, dopóki deszcz nie ustąpi. Wiedziała, że szybki marsz od jej ukochanego ciemnobrązowego opla mokki do wejścia zajmie nie więcej niż dwadzieścia sekund. Była niemal pewna, że cienka puchowa kurtka kompletnie nie zda egzaminu i przesiąknie. Bliżej nie mogła już jednak zaparkować. Drogę z kancelarii do siedziby częstochowskiej kurii zwykle pokonywała pieszo, ale dziś było to niemożliwe. Oba miejsca dzieliło co prawda niecałe osiemset metrów, lecz przejście tego dystansu w taką ulewę równałoby się przepłynięciu Warty w jej najszerszym odcinku.
Usłyszała dźwięk przychodzącego esemesa. Spojrzała na wyświetlacz i w ułamku sekundy zapomniała o swoim rozdrażnieniu. Wiadomość ją ucieszyła, zwłaszcza że miała jeszcze kilka minut, by odpisać.
„Kochanie, jest 11.23 i nie mam żadnego dobrego wytłumaczenia, dlaczego daję znak życia tak późno. Jak mogę Ci to wynagrodzić?” – odczytała napisaną po angielsku wiadomość od Henrika.
„Mógłbyś na przykład być tu teraz ze mną, a nie w Sztokholmie. Umiesz to zrobić?” – odpowiedziała w kilka sekund.
Znali się od dwóch lat i przez cały czas Alicja była Henrikiem nieustannie zafascynowana. Podobnie zauroczony Alicją był Henrik. A ich związek, któremu na początku nie dawała większych szans, wchodził obecnie w fazę poważnej, dojrzałej relacji. Wtedy w samolocie Henrik trafił na odpowiedni moment. Chciała być po prostu miła, ale jednocześnie nieznajomy ją zaintrygował. Kiedy podczas lotu tak szybko i tak bezpośrednio zaprosił ją na kolację, była zaskoczona, ale zgodziła się, trochę z ciekawości. Dziwnie zestresowała ją ich pierwsza randka, jednak gdy przyjechał dla niej do Częstochowy na kilka dni, poczuła, że zaczyna jej na Henriku zależeć. Kiedy widzieli się niecałe dwa tygodnie temu, Alicja zrobiła wszystko, by było im dobrze, by było jak najlepiej. Chociaż nie musiała się szczególnie starać, bo przecież zawsze było idealnie. Było tak podręcznikowo, że zaczęli się zastanawiać, czy Henrik nie powinien przerzucić się z pisania kryminałów na pisanie romansów i stworzyć pierwszy w oparciu o ich wspólną historię.
„Odłożyłem chwilowo pracę nad teleportacją i od rana siedziałem nad książką. Chyba straciłem rachubę czasu. Mogę teraz zadzwonić?” – odpisał Henrik.
Pisali po angielsku. Ani jego polski, chociaż robił szybkie postępy, ani tym bardziej jej szwedzki nie pozwalały jeszcze na swobodną komunikację. Szczególnie kiedy pisali esemesy na czas.
„Teraz nie bardzo. Idę na spotkanie. Zadzwonię potem, OK?” – pobiła rekord świata w szybkości ruchu kciukiem.
„Powodzenia! Kocham Cię” – ostatnie dwa słowa napisał już po polsku.
Zawsze potrafił wywołać uśmiech na jej twarzy. Nawet w takim dniu.
„Jag älskar dig, Panie Lund” – odpowiedziała mieszaniną szwedzkiego i angielskiego.
Schowała telefon i uchyliła drzwi Kawuni. Cofnęła się jednak i odwróciła, raz jeszcze próbując znaleźć na tylnym siedzeniu parasol. Debilka! – rzuciła w myślach. Musiał zostać w bagażniku, a wyjmowanie go w tym deszczu mijało się z celem. Lepiej od razu gnać do drzwi wejściowych.
Wiadomości Henrika poprawiły jej humor, ale dobry nastrój szlag trafił, gdy wyszła z samochodu. Po trzech sekundach miała wrażenie, że deszcz leje już nie tylko na nią, ale i z niej samej. Kapało na powieki, kapało z powiek, z rzęs, z nosa, warg. Cała była jedną wielką kroplą.
Idąc w stronę wejścia do kurii, pospiesznie rozejrzała się po okolicy. Wszystko wyglądało, jakby było umieszczone w worku foliowym. W jednorazowej reklamówce, którą w tych stronach nazywano zrywką. Tego dnia wszystko było w zrywce. Ulice były w zrywce. Budynki były w zrywce. Nieliczni przechodnie dusili się w niej. Kątem oka spojrzała na Jasną Górę. Cały klasztor zmieścił się w wielkiej, zacierającej kształty zrywce. W Alejach Najświętszej Marii Panny wszystko było bez wyrazu. Lejąca się z nieba woda zmyła zupełnie koloryt miasta.
Naciągnęła głębiej kaptur na czoło, opuściła głowę i praktycznie wpadła na młodego mężczyznę. Szedł szybkim krokiem, pochylony, ze wzrokiem wbitym w chodnik. W tym deszczu ledwie go rozpoznała.
– Aguero?! Ty tutaj? O tej porze? – odezwała się szczerze zaskoczona widokiem dobrego przyjaciela; do Kamila Adamusa chyba nikt nie zwracał się już po imieniu.
– Weź mi nawet nie mów, maleńka! – Uśmiechnęła się, słysząc to określenie, bo tylko jemu pozwalała się tak nazywać – Taksiarz powiedział, że nie może podjechać pod budynek i musi mnie tutaj wysadzić.
– Gdzie idziesz?
– Tutaj, zaraz za Cepelią, mam code review u kumpla.
– Code, co?!
– Przegląd kodu. W twoim świecie, byłoby to pewnie ostateczne czytanie umowy, czy coś w tym stylu.
– Aha, rozumiem, ale… ty przecież zawsze pracujesz sam!
– No jak widzisz, nie zawsze się da, ale nie każ mi tego komentować, bo mam ochotę powiedzieć to samo, co o taksówkarzu…
– Spoko. Aguero, musimy koniecznie się spotkać. Dawno się nie widzieliśmy.
– Święta racja! Tylko nie tutaj i nie w takich okolicznościach. Zadzwonię do ciebie. A tymczasem spadam, bo zaraz mnie szlag trafi w tym deszczu. Pewnie nawet majtki mam mokre.
– Miałbyś. Gdybyś nosił – rzuciła zaczepnie. Znali się tak dobrze, że wiedziała o nim właściwie wszystko. Przez moment pożałowała, że kontakty między nimi ostatnio się rozluźniły. Aquero roześmiał się, cmoknął powietrze tuż obok policzka Alicji, i odchodząc, odparł:
– Wybacz, ale leje tak, że nawet twoja piękna buźka mnie nie zatrzyma.
– Nie jest tak piękna jak buźki twoich chłopaków – wbiła mu standardową szpilkę.
– Nawet nie wiesz, jak mi brakuje twoich ciętych ripost, kochana! – odparł z uśmiechem.
Przesłali sobie buziaki w powietrzu. Pod drzwiami kurii Alicja stanęła niemal zupełnie przemoczona.
Wszystko, co zobaczyła później, widywała już wiele razy, tyle że w innych miejscach. Nigdzie nie wydawało się jej to tak nieadekwatne jak tutaj, w tym budynku. Wydarzenia, których stała się świadkiem tuż po przekroczeniu progu, nie tylko sprawiły, że przestała zwracać uwagę na krople wciąż spływające z jej rzęs, ale zadała sobie również pytanie, czy na pewno weszła do kurii. Aurę spokoju i dostojności mąciły głośne, ostre słowa wykrzykiwane przez niespodziewanych gości.
– Złodzieje! Oszuści! Jesteście zwykłymi złodziejami!
Alicja usłyszała je, zanim otworzyła drzwi i zobaczyła dwoje gwałtownie gestykulujących ludzi. Siostra Teresa, pracownica kancelarii i ksiądz prałat z wydziału ekonomicznego próbowali uspokoić zarówno mężczyznę w średnim wieku, jak i nieco młodsza kobietę.
– Spowiadać ją niby przyjeżdżał, modlić się wspólnie z umierającą! Złodziej i kłamca!
Alicja dobrze wiedziała, że w każdym polskim miasteczku, w każdej wsi znajdą są osoby, które są w stanie oddać na rzecz Kościoła cały swój majątek. Tak jak Chrystus oddał wszystko za ich zbawienie.
Sytuacja, którą zastała w głównym holu kurii, niezaprzeczalnie musiała być związana z jednym z takich przypadków. Słowa „oszuści”, „złodzieje”, „wyzyskiwacze” oraz „oddajcie, co podstępem zabraliście” były najbardziej przyzwoitymi ze wszystkich epitetów, które tam padły. Alicja doskonale wiedziała, że są w Częstochowie rodziny i niedoszli spadkobiercy, którzy z powodu zapisów w testamentach swoich rodziców zostali bez majątków. Bez spadków, na które czekali latami.
Po kilkunastu sekundach obserwowania niespodziewanej utarczki Alicja była niemal pewna, że państwo Czeladnik również zbierali zgniłe owoce takiej decyzji własnej matki. Wiesława Czeladnik zmarła dwa dni wcześniej, w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Przy okazji ostatniej spowiedzi, gdy jeszcze była władna ruszać ręką na tyle, by się podpisać, złożyła sygnaturę pod aktem ostatniej woli.
Testament nie pozostawiał wątpliwości: pani Wiesława bez wahania i z radością w sercu przekazywała działkę, dom i wszystkie znajdujące się w nim ruchomości na rzecz archidiecezji. Dzieciom, Józefowi i Anieli pozostawiając jedynie skromne oszczędności. Prawniczka dobrze znała sprawę, gdyż osobiście uczestniczyła w przygotowaniu tego dokumentu. Wiedziała również, że sam arcybiskup Jan Makowski pojawiał się u pani Wiesławy, tak jak teraz bywa u dziewięćdziesięciotrzyletniej pani Marii. Testament pani Czeladnik został podpisany w obecności notariusza przy łóżku umierającej kobiety. Według relacji kapłanów, obie staruszki miały nie utrzymywać, bądź nie chciały utrzymywać kontaktu z rodziną. Kościół otoczył więc biedaczki opieką, bo – jak twierdził zarówno kanclerz kurii, jak i sam biskup pomocniczy Stanisław Walter – rodziny tych kobiet miały lata temu o nich zapomnieć.
Alicja nie chciała łączyć wizyt biskupów z treścią wspomnianego testamentu. Nie chciała tego w ogóle, a już na pewno nie w tej chwili.
Sytuacja została szybko opanowana. Musiała trafić na końcówkę przedstawienia, ale w powietrzu wyczuwało się, że emocje narastały od dłuższego czasu.
Wszystkie te wydarzenia obserwował człowiek siedzący na krześle pod ścianą. Miał około czterdziestu lat i niezwykle wyraziste rysy twarzy, jakby narysowane grubym kawałkiem węgla. Alicja spojrzała na niego przelotnie, tuż po wejściu, ale po chwili przyjrzała się dokładniej. Pomyślała, że gość wygląda, jakby ktoś mu w miejscu głowy najpierw naszkicował niemal idealnie odmierzony kwadrat, a potem na środku odrysował nos, oczy i usta. Następnie namazał czarne gęste włosy przykrywające uszy. Poza tym na twarzy gościa była jedynie biała przestrzeń. Pustka.
Ten człowiek patrzył na nią i kiedy ich spojrzenia się spotkały, nieznacznie skinął głową. Alicja domyśliła się, że to właśnie ten mężczyzna poprosił ją o niezwłoczne spotkanie.
Podeszła, przedstawiła się i upewniła się, że czeka na nią. Ponownie kiwnął głową.
Weszli do niewielkiej salki konferencyjnej, którą Alicja zajmowała w trakcie wizyt w kurii. Wybrała miejsce u szczytu solidnego dębowego stołu. Mężczyzna usiadł dość daleko od niej. Dzieliły ich trzy wolne krzesła. Nie uszło to jej uwadze. Podobnie jak bijąca od niego nieśmiałość. Poruszał się niepewnie, jakby wszystko, co widział dookoła, było dla niego zagadką. Kiedy zapraszającym gestem skierowała go w stronę tego pomieszczenia, po drodze spojrzał na nią jeszcze dwukrotnie, jakby upewniając się, że idąc w tym kierunku, nie sprawia jej jakiegoś problemu.
Minęła dłuższa chwila, zanim zapytany o powód wizyty mężczyzna przemówił.
– Mienia za… Nazywam się Wiktor Maleńkow. – W każdym jego słowie słychać było wyraźny wschodni akcent i wybrzmiewało dziwne zakłopotanie. Spojrzał na Alicję wzrokiem, w którym kryło się zapytanie, czy to wystarczy, czy powinien mówić dalej.
– W czym mogę pomóc? – zachęciła go, aby kontynuował.
– Ja prije… prijechałem z Wierszyny. Eto takaja wieś na Syberii, niedaleko Irkucka – odpowiedział, niemal natychmiast sięgając do teczki. Alicja dopiero teraz zwróciła uwagę na strój swojego rozmówcy. Wszystko, co miał na sobie, zdawało się pochodzić z innej epoki. Wyglądał jakby założył garnitur swojego pradziadka. Taki, który znalazł po latach na zakurzonym strychu. Tak też pachniał. Biała koszula dawno pożółkła; teraz miała kolor przypominający kogel-mogel. Maleńkow przetarł stół rękawem czarnego, spranego garnituru, ostrożnie wyjął dokumenty z postrzępionej aktówki i położył na blacie.
W głowie Alicji zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza. Świeciła dość mocno, ale na razie nie pobierała zbyt wiele energii.
Tajemniczy gość rozłożył kilka papierów przed prawniczką, układając je w taki sposób, by nagłówek każdego kolejnego wystawał spod poprzedniego.
– Ja prawnuk Sobińskich – powiedział, przenosząc ponownie wzrok na prawniczkę i wtedy w głowie Alicji pobór mocy skoczył do niebotycznych wartości. Wypowiadając te trzy słowa, Maleńkow zapalił wszystkie światła Galerii Jurajskiej, dodając do tego pracujące na pełnych obrotach czajniki elektryczne wszystkich mieszkańców jej bloku. Nie potrzebowała właściwie już żadnych innych informacji, by w pełni zrozumieć, jaki jest cel wizyty tego mężczyzny.
Tylko sprawa nieruchomości przy ulicy Zbierskiego w ostatnim czasie naprawdę obchodziła biskupa pomocniczego Stanisława Waltera. Odkąd podczas kontroli rzeczoznawcy odkryli w rozsypującym się dworku testament przedwojennych właścicieli, Alicja uczyniła wszystko, do czego obligowało ją prawo. Testament sporządzony przez Józefa Sobińskiego był krótki, ale nie dawał możliwości alternatywnych interpretacji. W przypadku nieodnalezienia prawowitego spadkobiercy, działka oraz stojący na niej dworek miały przejść w ręce Kościoła rzymskokatolickiego i stać się częścią majątku archidiecezji częstochowskiej.
I oto Maleńkow zjawia się cztery dni przed upływem terminu uprawomocnienia się decyzji sądu i wykłada na stół dokumenty unieważniające stwierdzenie nabycia spadku. Alicja zdała sobie sprawę, że właśnie w tej chwili nieśmiały przybysz niweczy jej pracę. A przede wszystkim burzy plany Stanisława Waltera.
– Ja prijechał w sprawie domu rodziny. Ojciec Karol Nowacki z naszego kościoła skazał mienia o dokumentach… że się znalazły… – dodał.
– Ma pan jakieś dowody na swoje pochodzenie? – zebrała się w sobie Alicja i zadała jedyne w tym momencie stosowne pytanie.
Maleńkow powoli wstał, podniósł leżące przed nim papiery i bez pośpiechu podał je prawniczce. Każdy jego ruch był ospały. Każdy jakby nieco spóźniony, jakby dokonany w ostatniej możliwej chwili. Nic dziwnego, że o przysługujący mu majątek upomniał się tak późno – pomyślała Alicja, obserwując swojego gościa.
Kiedy podszedł bliżej, Alicja zauważyła, że przybysz ze Wschodu jest nie tylko nieśmiały. Przede wszystkim był przestraszony. Tak jakby zjawił się pod przymusem w studiu telewizyjnym i na oczach milionów musiał odpowiadać na trudne pytania. Spojrzała na pierwszy dokument. Akt urodzenia. Pobieżna znajomość cyrylicy pomogła jej w zrozumieniu treści. Maleńkow wyglądał na młodszego; w rzeczywistości urodził się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku w Irkucku. Był synem Władysława Maleńkowa i Ludmiły Bobrin.
Alicja poprosiła go, by mówił dalej. Zaczął pewniej niż poprzednio i mimo że zastanawiał się nad niemal każdą głoską, jego opowieść i fakty zawarte w kolejnych pismach potwierdzały wcześniejsze słowa.
Jego rodzice już nie żyli, co poświadczały akty zgonu. Akt urodzenia jego ojca był najważniejszym dowodem. Władysław Maleńkow był synem Lidii Maleńkow, wcześniej Sobińskiej, która wyszła za Dymitra Maleńkowa po rychłej śmierci swojego ukochanego Józefa. Mocowanie się z surowym i ciężkim klimatem Syberii i wszechogarniającą tęsknotą za krajem było ponad siły wątłego pana Józefa, który nigdy nie odnalazł swojego miejsca na zesłaniu. Jako taki spokój znalazł dopiero kilka metrów pod ziemią, zmarł niecałe półtora roku po przymusowym wysiedleniu.
Pani Lidia była silniejsza od swojego męża i postanowiła przetrwać w tym dziwnym, nieprzyjaznym otoczeniu. Podczas dostarczania posiłków robotnikom pracującym przy wyrębie lasów poznała miejscowego kierowcę o imieniu Dymitr. Krzepki Rosjanin otwarcie przejawiał ogromny żal z powodu losu pani Lidii. Pomstował na tę część świata, w której przyszło mu się urodzić, a której nie umiał opuścić. Dymitr, podobnie jak pani Lidia, był silny i dzielnie znosił trudy życia na Syberii. Był miły dla pani Lidii; dzięki niemu zaczęła powoli akceptować miejsce, w którym przyszło jej się znaleźć. A ponieważ nie chciała przeżyć reszty swojego życia w samotności, postanowiła, że spędzi ją z Dymitrem Maleńkowem.
Po kilku latach małżeństwa wydała na świat syna Władysława, któremu opowiadała o Polsce i Polakach, o rodzinnej Częstochowie, o Jurze, ruinach zamków i o pięknych lasach. Opowiadała mu o Przenajświętszej Panience. Uczyła go języka polskiego i robiła bigos, żeby poznał smaki, które i ona poznawała, kiedy była w jego wieku. Nigdy jednak nie powiedziała o testamencie swojego pierwszego męża Józefa, bo albo nic o nim nie wiedziała, albo uznała, że tych ziem już nie ma i nie ma po co tam wracać.
Władysław dorósł i szybko poznał Ludmiłę, córkę wytwórcy cegieł, i jeszcze szybciej się zakochał. Miłość rozkwitła. Ludmiła wkrótce zaszła w ciążę, a stało się to tuż po tym, jak Władysław osiągnął pełnoletność. A tak naprawdę nawet wcześniej, do czego nie chciał się przyznać ani mamie Lidii, ani wcale dlań nie surowemu ojcu Dymitrowi.
Wiktor odziedziczył więc w znikomej części syberyjskie rysy Ludmiły, Dymitra, a po trosze i Władysława, który przecież jedynie w połowie nosił w sobie polskość. Odziedziczył polskie smaki, mrozy tajgi i tundry, wytrzymałość Buriatów, Jakutów, Tatarów i tęsknotę Sybiraków.
Alicja zrozumiała, jak wielkim stresem musiała być dla Wiktora wizyta w Polsce. On nie znał świata. Podróż do kraju dziadków była dla niego wyprawą życia, nieśmiałą próbą sięgnięcia po lepsze życie. Droga z Wierszyny do Częstochowy musiała być dla niego niemal tak ciężka jak droga jego przodków w przeciwnym kierunku.
– To bolszoj trud, żeby tu przyjechać. U nas teraz charoszaja pogoda. Jeszcze nie zima. Droga do Wierszyny dobra dla aut. Ojciec Nowacki i dobrzy ludzie mienia pomogli – zakończył swoją opowieść Maleńkow.
Alicja musiała przetrawić uzyskaną właśnie wiedzę. Odłożyła plik dokumentów i zamyśliła się. Zastanawiała ją właściwie już tylko jedna rzecz. Jeśli ma kompleksowo przedstawić biskupowi Walterowi całą tę historię, potrzebowała wyjaśnienia jeszcze jednego szczegółu.
– W jaki sposób dowiedział się pan o testamencie pradziadka, panie Maleńkow?
– Ach tak, ja zabył eto skazać – zaczął. – Ojcu Nowackiemu skazał ksiądz Ryszard z parafii tu w mieście. Trzy tygodnie temu. Oni druzja. Ten ksiądz skazał o testamencie. Ojciec Nowacki od razu do mnie priszoł. Pomógł wszystko zorganizować. Często rozmawiamy z ojcem Karolem. To taki dobry człowiek. Bardzo pomaga – dokończył. W jego głosie słychać było wdzięczność.
Zastanowiło ją tempo przepływu informacji i pomocy ze strony księży. W głowie kłębiły się jej pytania. Czy takie rzeczy mogą być jedynie dziełem przypadku i dobrej woli? W czyim interesie było przekazanie aż na Syberię informacji o testamencie?
Alicja pojęła też, że pustka, którą dojrzała na twarzy swojego gościa, nie wynikała ze specyficznych rysów, ale była przejawem prostoty Maleńkowa. Zrozumiała, że Wiktor, niemal dosłownie, całą swą łatwowierność spakował do wytartej aktówki i zabrał ze sobą do Polski.
– Ma pan szczęście panie Wiktorze – powiedziała prawniczka. – Nie wiem, czy zdaje sobie pan z tego sprawę, ale zjawił się pan w ostatniej chwili. Ta ziemia za kilka dni należałaby już do Kościoła. Pomogę panu. Dzisiaj jest piątek i niewiele już załatwimy, spotkajmy się ponownie w poniedziałek. Ma się pan gdzie zatrzymać?
– Tak, ja prijechał do księdza Ryszarda. Ja przyjdę w poniedziałek. Dziękuję bardzo – odpowiedział, a na jego twarzy po raz pierwszy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
– Dobrze. Widzimy się więc o dziewiątej rano. Proszę przyjść tutaj – odparła Alicja.
Maleńkow przed wyjściem zostawił jej wszystkie dokumenty. Wszystkie, co do jednego, w oryginale. Była tak oszołomiona, że nie zaprotestowała. W zasadzie już wtedy myślała o tym, co czeka ją za chwilę, kiedy będzie przekazywała te rewelacje Stanisławowi Walterowi. W swojej krótkiej, ale intensywniej karierze pracowała z politykami, przedsiębiorcami, sportowcami i drobnymi przestępcami. Tylko na swoich pierwszych zawodowych spotkaniach czuła niewielką tremę. Wkrótce jednak wszyscy jej współpracownicy i znajomi zaczęli w żartach powtarzać, że idzie jak przecinak. Zawsze przygotowana i pewna siebie. Wiedziała, co chce powiedzieć, potrafiła dobierać słowa i doskonale czuła, jakich tematów unikać. Zawsze odważna i przebojowa. Czasem zbyt odważna. W kancelarii Waryński i Partnerzy koledzy czasem mówili na nią Xena, porównując do wojowniczej księżniczki z serialu. Nawet jej się to podobało. Mimo że dobrze wiedziała, że w ich ustach oznaczało to bardziej uszczypliwość niż podziw.
Jednak przed spotkaniem z biskupem zawsze czuła się niekomfortowo. Nigdy nie powiedziałaby tego na głos, ale Alicja bała się spotkań ze Stanisławem Walterem. W jakiś zagadkowy, właściwy tylko dla niego sposób, obezwładniał ją. Czuła, jakby podczas każdej wizyty zakładał jej kaftan bezpieczeństwa i nakazywał się z niego wydostać.
Sprawdziła w sekretariacie; Walter akurat miał przerwę w spotkaniach, więc powołując się na sprawę niecierpiącą zwłoki, weszła do jego gabinetu.
Już w pierwszej chwili zdeprymował ją jeden fakt. W wystroju tego miejsca nic co prawda nie przyciągało wzroku – na szarosinej ścianie wisiała panorama Częstochowy, w pokoju stało ciężkie biurko i kilka krzeseł w tym samym stylu. Jednak był w nim obecny człowiek, którego Alicja się nie spodziewała, który zawsze przyprawiał ją o dreszcze. Kiedy zobaczyła Juliana, na sekundę stanęła jak wryta. Ten krótki moment nie mógł uciec uwadze Waltera. On błyskawicznie wyłapywał takie chwile. Wychwytywał je. Rozkoszował się nimi.
Obecność Juliana mocno zbiła prawniczkę z tropu, jednak już w pierwszym zdaniu przeszła do rzeczy.
– Księże biskupie, chyba mamy problem. Właśnie odbyłam rozmowę ze spadkobiercą nieruchomości po państwie Sobińskich – powiedziała na jednym wdechu.
Dostrzegła grymas niezadowolenia na twarzy biskupa. Nie spuścił z niej wzroku, ale jego oczy zwęziły się na chwilę, a na policzkach napięły się mięśnie. Zacisnął zęby, tylko na moment. A potem zapadła gęsta cisza, przerywana jedynie przyspieszonym biciem serca Alicji.
– Co to za człowiek? – odezwał się po chwili Walter z pewnym zaciekawieniem.
W skrócie zrelacjonowała mu niedawne spotkanie.
– I mówisz, moja droga, że przedstawił ci wszystkie dowody – powiedział, kiedy skończyła. – Czy to może te papiery, które trzymasz w dłoni?
– Tak, to te. – Podeszła bliżej i podała mu plik dokumentów.
Pobieżnie je przewertował. Następnie wstał z fotela i natychmiast schował wszystkie do sejfu. Odwrócił się do osłupiałej Alicji i zadał jeszcze jedno pytanie:
– I mówisz również, że ta informacja została przekazana na Syberię przez naszego drogiego proboszcza Ryszarda?
– Tak, tak… – wydukała, wciąż nie do końca rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło.
Biskup rozsiadł się swobodnie za biurkiem. Łypnął na Juliana, ale ten jak zawsze patrzył w jeden wybrany punkt w podłodze. Wiedział jednak doskonale, że Julian słuchał i usłyszał już wszystko, co miało znaczenie. Z pewnością dużo bardziej niż prawniczka spodziewał się puenty Waltera.
– Nie będziemy się przejmować panem Maleńkowem – powiedział biskup.
Właśnie znowu założył Alicji kaftan bezpieczeństwa. Zdołała jedynie wydukać cztery słowa:
– Ale, tak nie można…
– Moja droga, nie będziemy przejmować się panem Maleńkowem – powtórzył o wiele bardziej stanowczo.
Mimo że siedział przed nią, Alicja poczuła, jak zawiązuje jej z tyłu rękawy kaftana i zaciska je. Zaciska je mocno.
Rozdział 4
Piątek, 24 października 2014
Wieczorem w końcu został sam. Z wiekiem coraz bardziej tego potrzebował. Mimo pięćdziesięciu ośmiu lat był we wzorowej kondycji; jednak wraz z upływem czasu gromadziło się coraz więcej spraw, które musiał przemyśleć. Chwilami osaczały go problemy z dalekiej przeszłości, te powszechnie znane i takie, o których wiedzieli nieliczni. Były jednak z nim na tyle długo, że szybka reakcja w przypadku ich nagłego powrotu nie stanowiła dla niego problemu. Te historie tkwiły w nim i szły z nim przez życie, ręka w rękę, już od dziesięcioleci. Przyzwyczaił się do ich towarzystwa.
Dawne sprawy zostały przyćmione przez fakty z przeszłości nieco bliższej. Takie, które żyły i świeciły mocnym światłem. Wymagały koncentracji i uwagi na co dzień. Przypominały o sobie często. Zajmowały czas. Domagały się analizy. Każdy wniosek z nich płynący miał wpływ na to, co wysuwało się na pierwszy plan.
Priorytetowe dla Stanisława były właśnie sprawy bieżące. To one miały obecnie największe znaczenie i kiedy o nich myślał, raz po raz czuł w głowie uderzenia ciepła, jakby każdy z tych faktów był oddzielnym, rozżarzonym węglem, który przepalał mu czaszkę od środka.
Wszystkie te warstwy były połączone. Wszystko, co działo się kiedyś, miało wpływ na to, co dzieje się dzisiaj. Wszystko, czego dokonał w przeszłości, wracało do niego teraz. Każda obecna decyzja miała swoje podłoże w tym, czego doświadczył wcześniej.
Dlatego potrzebował chwil sam na sam z sobą. Potrzebował ciszy, bo w niej znajdował odpowiedzi i decydował, co stanie się dalej.
Stanisław często myślał o sobie jak o pracowniku dużej firmy, która zatrudniała ponad siedmiuset pracowników, posiadała ponad pięćset działek, więcej niż dwieście dwadzieścia hektarów terenu i zarządzała dziesiątkami tysięcy dusz. Panował nad nimi i rządził słowem, w które od dawna wierzył mniej niż one.
Niewiele było w Częstochowie zdarzeń, nad którymi nie miałby kontroli. Jego firma miała siedzibę w Alejach, jego brat Jerzy urzędował w komendzie na Popiełuszki. To absolutnie wystarczało, by w tym mieście rzeczy ważne nie działy się bez ich wiedzy, oficjalnej bądź cichej aprobaty. Co prawda ostatnio ich kontakty uległy znacznemu rozluźnieniu, co zwróciło uwagę Stanisława. Był jednak zbyt zaabsorbowany bieżącymi sprawami, aby głębiej się zastanowić nad przyczynami takiego stanu rzeczy.
Wypił łyk herbaty i spojrzał na zegarek. Dwudziesta pierwsza czterdzieści dziewięć. Pół godziny temu skończył konwersację z Robertem Kuleszą. Ciągle o niej myślał.
Radny był w ostatnich tygodniach jego najczęstszym rozmówcą. Niecierpliwił się, podobnie jak wiceprzewodniczący rady miasta, Zdzisław Franczak.
– Tak jak mówiłem wcześniej… na tę chwilę mamy jedną z trzech działek – powiedział Stanisław, kiedy radny poprosił go o potwierdzenie aktualnego statusu.
– A ten największy teren? Ten z dworkiem? Czekamy do środy i przyklepany, tak? – zapytał Kulesza. W słuchawce słychać było płacz dziecka. Drugi syn Kuleszy urodził się niecałe dwa miesiące temu. Maluch nie dawał rodzicom spać. Stanisław wziął na to poprawkę i po raz setny w ciągu ostatnich dni potwierdził radnemu, że się nie myli.
– Tak, w środę będzie oficjalnie we władaniu Kościoła – odpowiedział, skrzętnie ukrywając fakt niespodziewanego pojawienia się spadkobiercy. Sprawę Maleńkowa chciał rozwiązać bez konsultacji z radnymi i bez wiedzy brata. Jerzy oddalił się ostatnio od niego, pewnie był zapracowany i miał mnóstwo własnych problemów. Stanisław postanowił, że nie będzie go angażował, że tym razem poradzi sobie bez jego pomocy. Już w trakcie spotkania z Alicją w głowie pojawił się mu plan, który początkowo przeraził nawet jego samego. W końcu jeszcze nigdy nie posunął się tak daleko. Ale im dłużej o nim myślał, tym bardziej przekonywał się do tego pomysłu, tym wyraźniej czuł, że to rozwiązanie najlepsze z możliwych. Jedyna opcja.
Tylko ta granica, którą musiał przekroczyć… Nie było jednak innego wyjścia. Przecież nie będzie się przejmował jakimś Maleńkowem. Miał świadomość, że prawdziwa konfrontacja z prawniczką została jedynie odroczona. Wiedział, że Drylska wróci w poniedziałek i będzie walczyć o uczciwość. Ale cudownie odnaleziony spadkobierca niestety bardzo przeszkadzał im wszystkim w dopięciu planu. Za bardzo. Lepiej dla Drylskiej, żeby do niego nie dołączała, pomyślał Stanisław, jednak za dobrze znał życie, by uwierzyć, że Alicja odpuści.
Zbyt długo wraz z radnymi pracował nad tą sprawą, żeby teraz miała się rozbić o potomka Sybiraków. Maleńkow nawet nie miałby pojęcia, co dokładnie począć z tą własnością. Oni za to wiedzieli doskonale.
– Musimy być cierpliwi, panie Robercie – dodał biskup. – W środę większość terenu będzie w naszych rękach. Na ostatnią część musimy jeszcze trochę poczekać, ale jestem optymistą i zakładam, że nie dłużej niż miesiąc – dopowiedział, myśląc z niechęcią o umierającej dziewięćdziesięciotrzyletniej Marii. Mogłaby się pospieszyć. W końcu jej testament był już sporządzony i podpisany.
Z Kuleszą i Franczakiem pół roku wcześniej spotkał się Dariusz Grott. Grott sam już nie wiedział, czy był jeszcze Polakiem, czy już Niemcem. Operował przedziwną mieszaniną polskiego i niemieckiego, a najosobliwiej brzmiał wtedy, gdy próbował wypowiadać się pełnymi zdaniami. Mimo że Stanisław rozmawiał z nim tylko parokrotnie i do tego w przelocie, zawsze miał wrażenie, że słucha spowiadającego się, który nie potrafi nazwać swoich grzechów.
Dariusz Grott był królem plastiku; częstochowianinem, który to miasto i ten kraj opuścił jeszcze przed transformacją. Los gnał go w różne miejsca na zachód od Odry, aż w końcu na stałe osiadł aż pod holenderską granicą, gdzie w Dolnej Saksonii, w miejscowości Gildehaus otworzył swój pierwszy zakład. Gospodarka rozwijała się w szalonym tempie, powstawały nowe dobra, nowe produkty, nowe zabawki, nowe urządzenia. Każdy Niemiec chciał mieć to, co nowe. Wszystkie te rzeczy trzeba było wyprodukować i… spakować. I Dariusz Grott wszystkie te rzeczy pakował.
A kiedy wyprodukował już opakowania w każdym możliwym kształcie i rozmiarze, zaczął sprzedawać tworzywa do produkcji tego, co nowe. W krótkim czasie wielu Niemców, Francuzów, Duńczyków, Holendrów, Belgów, a nawet Polaków mogło zakupić produkty wykonane w jednej z licznych wytwórni tworzyw sztucznych Dariusza Grotta. Biznes kwitł. Przedsiębiorca poradził sobie po drodze z wysokimi kosztami produkcji, protestami wpływowych ruchów ekologicznych i konkurencją.
Pewnego dnia wsiadł do jednego ze swoich ogromnych SUV-ów i pojawił się w Częstochowie z planem budowy zakładów produkcji tworzyw sztucznych na terenie miasta. Radni, z którymi spotkał się podczas pierwszej wizyty, zapamiętali przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze, komiczny widok mężczyzny przypominającego wyglądem Danny’ego DeVito, kiedy wysiadał ze swojego czarnego range rovera. Grott był niski, krępy i łysiał. Nigdy nie stanowiło to dla niego problemu. Był przynajmniej charakterystyczny. Drugim faktem, który zwrócił uwagę miejskich urzędników, było dążenie Grotta, by zakłady stanęły gdzieś w obrębie miasta, a nie poza jego granicami. Tłumaczył to sentymentem do stron rodzinnych. Nie przekonywały go nawet korzyści płynące ze zlokalizowania fabryki w specjalnej strefie ekonomicznej.
Wtedy Kulesza i Franczak przyszli do Stanisława Waltera. Wspólnie znaleźli możliwości i uzgodnili dogodne warunki. Ich realizacja była jedynie kwestią czasu. Niech i Częstochowa ma swój plastikowy epizod! – postanowili.
Po tym spotkaniu Stanisław pomyślał, że już nic w nim nie zostało z tego człowieka, który kiedyś planował uczynić Częstochowę miastem książek. Chciał, by była jedynym takim miejscem na świecie, w którym księgarni i antykwariatów jest więcej niż aptek, kawiarni i restauracji razem wziętych. Pragnął uczynić z Częstochowy miasto słowa, którego mieszkańcy mogliby dumnie mówić: „Przyjedź do nas, a znajdziesz tu każde kiedykolwiek napisane zdanie”. Tak naprawdę nigdy nie wykonał nawet jednego kroku, by do tego doprowadzić. Zresztą czy byłoby to w rzeczywistości zgodne z jego prawdziwą naturą? Nawet on sam w to nie wierzył. W Częstochowie miała więc powstać wytwórnia tworzyw sztucznych, a wszystkie zaangażowane w ten proces strony, łącznie z nim samym, miały dostać za to hojną zapłatę.
O dwudziestej drugiej trzydzieści położył się do łóżka. Wrażenia z poprzedniej nocy w katedrze i fakt, że zasnął właściwie dopiero nad ranem, sprawiły, że był bardzo zmęczony. Dlatego też cieszył się, że dziś jest sam i już niczego nie musi robić, o niczym myśleć. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Mimo wszystko sięgnął jeszcze po telefon i kolejny raz zadzwonił do brata. Jerzy ponownie nie odebrał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki