Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja Trylogii Profanum, w której rozwiązują się losy bohaterów powieści Przeciwko bratu oraz Z moich kości.
Częstochowie wciąż nie dane jest zaznać spokoju. Mimo skandalu i wcześniejszych zarzutów biskup Stanisław Walter wciąż pociąga za sznurki. Jego brat, komendant miejski policji Jerzy Walter, zniknął bez śladu, a wraz z nim brutalna tajemnica jego przeszłości. Na wolności wciąż pozostaje również seryjny morderca, który terroryzował miasto w upalne lato.
W targanej żywiołami Częstochowie krzyżują się losy osób, które próbują powstrzymać panoszące się tam zło. Marek Marczuk chce za wszelką cenę odnaleźć Jerzego i powstrzymać zabójcę. Prokurator Edyta Lichota stara się prowadzić śledztwo w atmosferze coraz większych politycznych nacisków. Alicja Drylska na przekór wszystkiemu wraca do rodzinnego miasta, by ostatecznie rozprawić się z biskupem Walterem.
Żadne z nich nie wie, co ich czeka. Dni są coraz krótsze, ciemność ogarnia wszystko. Czy Częstochowa odrodzi się na nowo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Część pierwsza
Rozdział 1
środa, 26 sierpnia 2015
– Ależ co pan opowiada?! Być może działacie, ale na pewno nie w tej sprawie! Ile czasu minęło od pierwszego morderstwa?! Pamięta pan? Jeśli nie, to panu z chęcią przypomnę, miało miejsce dwudziestego drugiego lipca!
– Bardzo dobrze to pamiętam, pani poseł, proszę się nie unosić. Mam również prośbę o traktowanie mnie i telewidzów poważnie.
– I ja właśnie to robię, panie ministrze! Czy może pan powiedzieć Polakom, kto zabija w Częstochowie? To już ponad miesiąc!
– To tylko miesiąc, pani poseł, proszę wziąć to pod uwagę! – Minister sprawiedliwości nerwowo kręcił się w fotelu.
– Niech mnie pan nie rozśmiesza, panie ministrze, naprawdę…
– Muszę przerwać państwu tę wymianę zdań i poprosić o powrót do konkretów – włączyła się do dyskusji prowadząca program.
Edyta Lichota wyjątkowo jej nie znosiła, ale tym razem pomyślała, że dziennikarka dobrze zrobiła, nie pozwalając dokończyć swej rozmówczyni. Młoda posłanka była dla niej typowym przykładem parlamentarzysty pierwszej kadencji, który musi jakoś zaznaczyć swoją obecność. Pech chciał, że trafiła do sejmowej komisji sprawiedliwości.
– Panie ministrze, jak obecnie wygląda sytuacja? – zapytała dziennikarka. – Kiedy poznamy jakieś konkrety, ustalenia…
– Pani redaktor, proszę o jeszcze trochę cierpliwości – odparł spokojnie mężczyzna, niezrażony poprzednią wymianą zdań. – Zapewniam, że poszukiwanie sprawcy tych morderstw, jak i dochodzenie do prawdy o tym, co stało się z komendantem Walterem, jest dla rządu i dla mnie osobiście priorytetem. Jestem w stałym kontakcie z ministrem spraw wewnętrznych oraz premierem. Jak wszyscy wiemy, do Częstochowy zostali oddelegowani najlepsi prokuratorzy i policjanci w kraju…
– Miło, że tak o mnie mówisz, Leoś – szepnęła pod nosem Lichota.
Prokurator ostatnie kilkanaście dni spędziła w hotelu Accor. Wynajęty za pieniądze podatników pokój stał się jej drugim domem. Zdążyła się już dowiedzieć, że hotel kiedyś istniał pod szyldem Patria i był miejscem spotkań szemranych biznesmenów, a dancingi w tutejszej restauracji nazywano „piekiełkiem”. Pomyślała, że w ostatnich dwóch dekadach poprzedniego wieku prawie każde większe miasto miało takie miejsce. Ówczesna nazwa hotelu potwierdzała, że najlepsze interesy i największe skandale rodziły się właśnie na ojczyźnianym łonie i za tak zwane państwowe pieniądze.
– Jak we wszystkich tego typu sprawach sukces zależy od wspólnej pracy wielu podmiotów – kontynuował minister. – Dobrze byłoby, gdyby opozycja również pomagała, a nie przeszkadzała…
– Jak to we wszystkich tego typu sprawach?! – wykrzyknęła posłanka. Tak energicznie zmieniła pozycję, że Lichota pomyślała, że kobieta zaraz wyskoczy z telewizora. – Jakich sprawach, panie ministrze? A kiedy to mieliśmy w tym kraju seryjnego zabójcę, który w kilka tygodni rytualnie zamordował cztery osoby, w dodatku w jednym mieście? Może panu się myli rzeczywistość z jakimś filmem?
– Pani redaktor – zwrócił się do prowadzącej poirytowany członek rządu, rozkładając ręce – widzi pani? I to jest właśnie to, co nazywam przeszkadzaniem. Opozycja bije pianę, wykrzykuje swoje wyświechtane hasła, tylko nic z tego nie wynika.
– Jeszcze mniej wynika z pańskich działań… – zdążyła wtrącić posłanka, zanim prowadząca przejęła stery.
– Po raz kolejny muszę państwu przerwać. Panie ministrze, jak pan wie, w kraju toczy się dyskusja o tym, dlaczego morderstwa miały miejsce akurat w Częstochowie. W żadnym z dotychczasowych wywiadów nie odniósł się pan do tej kwestii. Czy sądzi pan, że to może mieć jakieś znaczenie? Rytualne zabójstwa… tuż u stóp Jasnej Góry…
– Pani redaktor, pani pyta poważnie?
– Jak najbardziej. Sądzę, że opinia publiczna chce poznać pańskie zdanie.
– No dobrze, skoro pyta pani poważnie, to ja poważnie odpowiem, choć dla mnie akurat ta kwestia jest niezwykle groteskowa – zaśmiał się pod nosem minister. – Fakt, że te czyny miały miejsce w Częstochowie, nie ma żadnego znaczenia. To równie dobrze mogłoby się zdarzyć w Warszawie czy Kielcach. Wówczas wszyscy mówiliby, że w stolicy jest niebezpiecznie, że mafia, że porachunki gangów, a w Kielcach mamy powrót do słynnych „scyzoryków”.
– No tak, ale Częstochowa nie miała do tej pory łatki miasta niebezpiecznego, pełnego, jak pan to nazwał, porachunków mafijnych – odparła dziennikarka.
– Nie jest chyba tajemnicą, jak wielkie wpływy w mieście ma Kościół. – Posłanka znów była szybsza i nie pozwoliła dojść mężczyźnie do głosu. – Powszechnie również wiadomo o skandalu obyczajowym, który dotyczy biskupa Stanisława Waltera, notabene brata zaginionego komendanta. Może tutaj jest coś na rzeczy, może opinia publiczna słusznie się niepokoi.
– Ale co chce pani przez to powiedzieć? – spytał minister.
– No nie wiem, pan na pewno ma więcej informacji, w końcu pańskiej partii bardzo po drodze z klerem…
– Rozstrzelała się pani, ale wydaje mi się, że strzela pani na oślep. Pragnę jedynie przypomnieć, że w tym akurat mieście to nie my rządzimy – odparował atak.
– Nie zmienia to faktu, że…
– Jeszcze się trzymasz, Leoś – ponownie szepnęła Lichota, kiedy posłanka ciągnęła swój wywód. Prokurator miała ochotę zmienić kanał. Dyskusja była bezproduktywna i Edyta cieszyła się, że nie musi w niej uczestniczyć. Po kolejnej burzliwej wymianie zdań zdecydowała, że jednak przełączy program. Wybrała następny z dostępnych kanałów informacyjnych.
– A już za chwilę przedstawimy państwu materiał naszego reportera Jacka Oblacińskiego, który ostatnie kilka dni spędził w Częstochowie, rozmawiał z mieszkańcami i nielicznymi pielgrzymami, którzy zdecydowali się zostać pod Jasną Górą po niedawnym święcie maryjnym. Z reportażu wyłania się obraz miasta ogarniętego strachem. Czy Częstochowa już zawsze będzie żyła z piętnem okrutnych morderstw? Wracamy tuż po przerwie, proszę zostać z nami.
Lichota zdecydowała, że nie skusi się na reportaż. Powoli miała dość tego tematu. Mimo że skomplikowane wątki kilku częstochowskich spraw były ciekawe i stanowiły dla niej niemałe zawodowe wyzwanie, to po kilkunastu godzinach pracy chciała odpocząć. Zdawała sobie sprawę, że jest dopiero na początku drogi, a przed nią jeszcze wiele podobnych dni, narad, przesłuchań, wywiadów i analiz, od których jej umysł i tak nie ucieknie.
Na liście kanałów znalazła stacje radiowe. Wybrała ostatnią z nich. Spokojne ballady, evergreeny, zawsze działały. Przy nich mogła się wyciszyć.
Dochodziła dziesiąta wieczorem. Lichota ułożyła się na środku dużego łóżka i zamknęła oczy. Szorty i biały T-shirt musiały jej zastąpić ulubioną piżamę, której w pośpiechu zapomniała zabrać z Warszawy.
Po kilkunastu minutach chwyciła telefon. Wybrała numer ministra sprawiedliwości. Leon Bury odebrał po pierwszym sygnale.
– Oglądałaś? – zapytał.
– No przecież wiesz, że tak – odpowiedziała kokieteryjnym tonem, który był zarezerwowany tylko dla niego. Poza Leonem Burym nikt nie słyszał Edyty Lichoty mówiącej w ten sposób. – Nieźle cię wymęczyła.
– Przyzwyczaiłem się, jak wiesz. A wyobraź sobie, że po programie ucięliśmy sobie całkiem przyjemną pogawędkę. Po zejściu z anteny zmieniła się z pindy w całkiem fajną babkę. Okazało się nawet, że zgadzamy się w kilku sprawach.
– Polityka…
– Życie, Edyta, życie.
– Burasku… ale nie okazała się fajniejsza ode mnie, co? – zapytała zalotnie.
– Nie spotkałem jeszcze fajniejszej od ciebie.
– Poza żoną, mój miły, poza żoną – prychnęła.
– Zostawmy ten temat, przecież wiesz…
– Wiem, wiem… – zawiesiła głos. – A tak w ogóle, to możesz rozmawiać?
– Jeszcze mogę. Podjechałem na chwilę do ministerstwa po jedną rzecz. Kierowca czeka na dole, zaraz do niego schodzę. Właściwie to miałem do ciebie dzwonić. Słyszałaś już, że wzięli się za nasze przywiązanie do Kościoła, prawda?
– Dzisiaj. Ta pinda ci to zarzuciła.
– No właśnie. I nie przestaną. Ale ty, jakby co, nie ruszaj tego biskupa. Jak poczujesz jakiś smród, to zatkaj nos i najpierw przyjdź z tym do mnie. Będziemy myśleć, co zrobić. Musimy z nimi dobrze żyć, okej?
– Okej, jasne – odparła sucho.
– Dzięki. A ogólnie to jak ci tam?
– Świetnie, wszyscy mnie tu nienawidzą, boją się i kłamią. Czyli bez niespodzianek. Zastanawiam się, czy komendant jeszcze żyje, czy szukamy już tylko trupa.
– I do czego doszłaś?
– Sama nie wiem, a ty?
– Mam nadzieję, że żyje – westchnął.
– Mnie jest wszystko jedno. Chciałabym jak najszybciej się tego dowiedzieć, ale odnoszę wrażenie, że bawimy się tutaj w podchody, zamiast współpracować.
– No to walnij pięścią w stół.
– Codziennie to praktykuję – zaśmiała się.
– A ten komendant z wojewódzkiej? Współpracuje?
– Grzegorz Krupp? Tak, z nim jest w porządku.
Na chwilę zapadła cisza, po czym Lichota kontynuowała już zupełnie innym tonem:
– A wiesz, co ja teraz robię? – zapytała. Ponownie uwodzicielsko.
– Co?
– Leżę na łóżku… w samych spodenkach, cienkiej koszulce… lekko prześwitującej… a pod spodem nie mam nic. Leżę, taka sama, taka grzeczna, taka…
– Jezuu, przestań, bo ze schodów spadnę!
– Nie podoba ci się to, co mówię? – nęciła.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo mi się to podoba.
– Paznokcie u stóp mam pomalowane tak, jak lubisz. – Popatrzyła na czarny lakier i poruszała palcami. – Wyobrażasz to sobie?
– Szczerze mówiąc, to w tej chwili wydaje mi się, że ten obraz wyświetla mi się na wszystkich ścianach w tym gmachu.
Zachichotała.
– A kiedy mnie w końcu odwiedzisz? Dałeś mi taki fajny pokój i tak sama mam tu spać?
– Postaram się, wiesz, że ciężko teraz o takie manewry.
– Chyba coraz ciężej, już nawet nie pamiętam, kiedy był ostatni raz…
– Muszę kończyć, Edyta, naprawdę. Myślę o tobie. Narobiłaś mi ochoty.
– To dobrze, Burasku, to dobrze… – Zaśmiała się raz jeszcze.
Jednak kiedy się rozłączyli, poczuła falę narastającej tęsknoty i bólu, który sprawił, że nie zasypiała szczęśliwa. Następnego dnia wyładowała swą złość na współpracownikach i lokalnych funkcjonariuszach policji. Ani razu się nie uśmiechnęła.
Smutek, który ją opanował, przykryty maską bezwzględnej i twardej kobiety, znała tylko jej nowa przyjaciółka, towarzyszka ostatnich dni i kompanka wielu kolejnych.
Częstochowa obejmowała Edytę Lichotę i wraz z każdym płytkim nocnym oddechem wtłaczała w jej płuca ciężkie powietrze.
Fragment protokołu z przesłuchania Anny Sztern
Data: środa, 26.08.2015, godzina 10.30
Przesłuchująca: prokurator Edyta Lichota
Obecny: Leszek Haratyk
Edyta Lichota: To jak to było z tym listem do Jerzego Waltera? Proszę nam powiedzieć coś więcej na ten temat.
Anna Sztern: Znalazłam go w korespondencji.
Edyta Lichota: Kiedy?
Anna Sztern: W zeszłym roku. Jakoś w połowie listopada.
Edyta Lichota: Co zawierał?
Anna Sztern: Mam zacytować?
Edyta Lichota: Oczywiście. Jeśli da pani radę.
Anna Sztern: Nie całkiem.
Edyta Lichota: Proszę się skoncentrować.
Anna Sztern: Ktoś pytał, czy komendant Walter go pamięta. Mówił, że nie tak miało być. Właściwie tylko tyle.
Edyta Lichota: Ktoś? Czyli kto?
Anna Sztern: Podpisał się jako „E”.
Edyta Lichota: Okej. I co pani zrobiła z tym listem?
Anna Sztern: Schowałam do torebki.
Edyta Lichota: Nie zaniosła go pani do komendanta Jerzego Waltera?
Anna Sztern: Nie. To znaczy, tak. Tylko nie od razu.
Edyta Lichota: Czyli kiedy?
Anna Sztern: Później. O wiele później. Może za późno.
Edyta Lichota: Proszę mówić konkretniej.
Anna Sztern: Jedenastego sierpnia.
Edyta Lichota: Pięć dni przed jego zniknięciem… to ciekawe. A dlaczego akurat wtedy?
Anna Sztern: Sama nie wiem. Pomyślałam, że to jednak może mieć jakieś znaczenie.
Edyta Lichota: Ponownie proszę o konkrety. Jak pani myśli, kto mógł napisać ten list?
Anna Sztern: Pomyślałam, że być może ten Eryk Oruba, o którym słyszałam w pracy. Skojarzyłam fakty.
Edyta Lichota: I jak komendant zareagował, kiedy wręczyła mu pani list?
Anna Sztern: Wściekł się, że tak długo trzymałam go w tajemnicy.
Edyta Lichota: No właśnie. Przyznam, że mnie też to zastanawia. Wkłada pani służbową korespondencję do torebki i wynosi ją pani z komendy. Często się to pani zdarza?
Anna Sztern: Nie, nigdy. To był pierwszy raz.
Edyta Lichota: To dlaczego pani to zrobiła?
Anna Sztern: Pomyślałam, że to głupi żart, wie pani, takie rzeczy się zdarzają. Potem o nim zapomniałam. Znalazłam go przypadkiem.
Edyta Lichota: Akurat wtedy, kiedy zrobiło się głośno o Eryku Orubie? Chce pani powiedzieć, że to taki zbieg okoliczności?
Anna Sztern: No, tak wyszło…
Edyta Lichota: A dlaczego Jerzy Walter się wściekł?
Anna Sztern: Już mówiłam, że zdenerwował się, że wcześniej mu o tym nie powiedziałam.
Edyta Lichota: Zrobił coś jeszcze?
Anna Sztern: Powiedział mi, żebym się skupiła na wykonywaniu mojej pracy. Miał rację.
Edyta Lichota: A gdzie jest teraz ten list?
Anna Sztern: Nie mam pojęcia. Komendant zabrał go ze sobą.
Edyta Lichota: No to może wie pani, gdzie jest komendant?
Anna Sztern: Bardzo bym chciała, ale niestety nie wiem. Modlę się za niego.
Edyta Lichota: Modli się pani… A długo się znacie? Od kiedy pani tu pracuje?
Anna Sztern: Znam go od szesnastu lat.
Edyta Lichota: I jaki to jest człowiek?
Anna Sztern: Doświadczony. Sprawiedliwy. Profesjonalny. To dobry szef.
Edyta Lichota: A mimo to nakrzyczał na panią. Ponoć darł się tak, że ściany się trzęsły.
Anna Sztern: No tak… Był bardzo zdenerwowany tymi morderstwami, miał tyle na głowie.
Edyta Lichota: Jak pani sądzi, dlaczego zniknął?
Anna Sztern: Nie wiem.
Edyta Lichota: Może jest w to wszystko jakoś zamieszany?
Anna Sztern: Nasz komendant? Ale niby jak?
Edyta Lichota: To ja tu zadaję pytania.
Anna Sztern: Nie wiem, nie wydaje mi się to możliwe. Ja naprawdę nic nie wiem. Jestem tylko sekretarką, która zrobiła głupotę. Czy mogę już iść?
Rozdział 2
czwartek, 10 września 2015
Nie wiem.
Nie widzę. Szeroko otwieram oczy, wypatruję, ale nie potrafię sięgnąć wzrokiem dalej niż do jutrzejszego świtu.
Nie słyszę. Chowam się w ustronnym miejscu, skupiam myśli i wytężam słuch, ale nawet wtedy moją ciszę wypełnia jedynie hałas powszechnie znanych faktów.
Straciłam swoją tajemnicę. Zmarnowałam drogowskaz, który dał mi Pan. Miesiącami chowałam przed światem klucz do prawdy.
Dzisiaj sądzę, że od zawsze byłam ślepa.
Kim jestem teraz, kiedy treść listu do komendanta Waltera znana jest już nie tylko mnie samej? Kim byłam, gdy ukrywałam zawartą w kilkunastu słowach przestrogę? Dlaczego czuję się tak, jakbym stała pomiędzy Jerzym Walterem a Erykiem Orubą? Czy właśnie tam widzi mnie prokurator Lichota?
Nie wiem.
Dlaczego morderca niewinnych, Rzeźnik ze świętego miasta, to ten sam człowiek, który spalił nasz sklep z dewocjonaliami? Co naprawdę oznaczają krzyże celtyckie na jego przedramionach?
Czy mrowienie, które czuję podczas każdej modlitwy, to lęk przed karą, wstyd przed Wszechmogącym czy wprost przeciwnie, sygnał, że moje życie ma dla Niego szczególne znaczenie?
„Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”, powiedział Pan, a ja go nie usłuchałam. Wpuściłam do serca zło, które pozbawiło mnie szczęścia. Nabrałam podejrzeń, złych domysłów, szukałam wytłumaczenia w mrocznym języku kart. Odpowiedzią była śmierć niosąca swą ostrą kosę. Śmierć jedna po drugiej. Każda tak samo okrutna jak poprzednia.
Dawałam fałszywe świadectwo, ukrywając list. Wątpiłam.
Chcę przywrócić czystość swej wiary, odzyskać ostrość zmysłów.
Wchodzę do pracy. Do budynku komendy, który od lat jest moim drugim domem. Wydaje mi się, że odkąd nie ma w nim komendanta, ten dom jest pusty. Tego wrażenia nie zmienia nawet panujący gwar i donośne głosy osób, których wcześniej nigdy tu nie było.
Korytarze, mimo że odnowione, to jednak ciemne, przypominające te szpitalne. Można odnieść wrażenie, że pokoje kryją chorych, wołających o pomoc, a nie tych, którzy powinni ją nieść. W istocie wszyscy jesteśmy chorzy w tych dniach. Podstępnie wszczepiono nam bakterię, której działania jeszcze nie poznaliśmy. Wiemy jedynie, że szaleje w naszych organizmach, dając niepokojące objawy strachu, niepewności i wzajemnej nieufności. Jesteśmy niczym wiekowy, duży pies porzucony przez pana gdzieś na rozstaju dróg. Przygarnięci przez obcych ludzi nie potrafimy odzyskać zaufania, nie umiemy zrozumieć, co stało się z naszym opiekunem. Tęsknimy mimo bólu. Szukamy śladów mimo rozgoryczenia i żalu. Próbujemy nie dowierzać faktom, które każdemu z nas łączą się w jego własną, przerażającą całość.
Ja sama zmuszam się, żeby nie brać za prawdę tej wersji wydarzeń, w której komendant jest współtwórcą chaosu, w którym żyjemy, że stoi w jego centrum. Staram się w to wierzyć, ale nic już nie wiem. Nie widzę dalej niż jutro. W słowach nie słyszę przekazu ani prawdy.
Nie wiem.
Podchodzę do biurka tylko po to, by zostawić na nim torebkę. Mimo piętrzących się dokumentów jeszcze nie czas na pracę. Wrócę tu za kilkanaście minut. Telefon jeszcze nie dzwoni. Patrzę na drzwi do opuszczonego gabinetu Jerzego Waltera i dociera do mnie, że gdyby nagle się w nich pojawił, nie poczułabym się ani trochę bezpieczniej.
Dlatego wyrzucam myśli o nim i skupiam się na sobie. Chcę dążyć do prawdy i głosić ją.
Idę do naczelnika Marka Marczuka, jedynej osoby, z którą rozmawiam otwarcie. Mamy ciche porozumienie od dnia, w którym Edyta Lichota podsłuchała naszą rozmowę, kompromitując zarówno mnie, jak i jego. Mam wrażenie, że zawarte w krótkim liście Eryka Oruby słowa „ja o wszystkim pamiętam” znajdują się teraz w ustach budzącej grozę prokurator. Podświadomie słyszę, jak straszy mnie nimi, prowadząc śledztwo. W dodatku nawet podczas przesłuchania, nie powiedziałam jej całej prawdy. Prawdy, którą teraz chcę ujawnić naczelnikowi.
Popycham lekko uchylone drzwi, cicho pukam, a on, kiedy tylko mnie zauważa, energicznym gestem zaprasza do środka. Nie wiem, jak to robi, że wciąż potrafi się uśmiechać.
– Mogę na chwilkę? – pytam.
– Śmiało, póki jeszcze nie porwali mnie na spotkania – odpowiada pogodnie. Pokazuje, żebym zamknęła drzwi. – Co tam?
Chcę od razu przejść do rzeczy, ale pierwsze słowa przychodzą mi najtrudniej, nawet wtedy, kiedy jestem zdecydowana.
– Mogę usiąść? – Mimo że wcale tego nie potrzebuję, przychodzi mi do głowy, iż w ten sposób dam sobie jeszcze kilkanaście sekund na zebranie myśli.
– Pewnie… jak się masz?
– Okej – odpowiadam. Siadam i przysuwam się do biurka. Będę mówić cicho.
Naczelnik Marczuk nie patrzy na mnie. Przerzuca wzrok z ekranu na klawiaturę.
– Cholera – przeklina pod nosem i widzę, jak kasuje część tekstu. – Już kończę, jeszcze tylko jedno zdanie.
Po chwili klika ostatni raz i odwraca się do mnie. Odzywam się, nie czekając już dłużej.
– Panie naczelniku, muszę panu coś powiedzieć. Powinnam to chyba zrobić dawno temu.
– To znaczy?
– Chodzi o biskupa Waltera… Pan wie, że został oczyszczony z zarzutów…
– Tak, wczoraj wyszedł z aresztu. Ale co ty masz z tym wspólnego, Anka?
– Ja znałam te kobiety, rozmawiałam z nimi – mówię prawie szeptem, tak jak zamierzałam.
– Jakie kobiety? Te, które wykorzystywał?
– Tak, te, które wycofały swoje oskarżenia, nagle zmieniły zdanie.
– No i co w związku z tym? Jakie to ma znaczenie, że je znałaś?
– Pamięta pan na pewno te anonimowe listy, które dostawał komendant Walter w zeszłym roku…
Pochyla się, mimowolnie poprawia przedziałek.
– Anka, a skąd ty w ogóle o nich wiesz? – Na jego twarzy maluje się zdumienie. – Przecież poza mną i Jurkiem…
– Bo to ja je wtedy pisałam – odsłaniam całą prawdę. Kłamstwa przyniosły śmierć. Chcę wierzyć, że prawda to zmieni.
Otwiera szerzej oczy. Dotychczasowe zaskoczenie zastępuje całkowity szok.
– Ty je pisałaś… – powtarza, jakby chciał usłyszeć to raz jeszcze.
– Ja – potwierdzam i żeby zabić ciszę, której się boję, zaczynam opowiadać wszystko ze szczegółami. O mszy, na której pierwszy raz zobaczyłam Aldonę, dziewczynę w czerwonej bluzce, i poznałam jej los z ust wścibskich przyjaciółek. O tym, jak wiele dowiedziałam się od siostry Miriam i o zmowie milczenia, która panowała od dawna. O strachu, jaki trawi księży i zakonnice. Powiedziałam, w jaki sposób, wraz z dokumentami do podpisu, podrzucałam listy komendantowi.
Po ciszy, która i tak musiała nastąpić, naczelnik wypowiada słowa, po których czuję dygot na całym ciele, taki sam, jaki czuję przy każdej modlitwie.
– To od ciebie się to wszystko zaczęło – stwierdza i nabiera powietrza, by kontynuować. – Jasny gwint… zawsze zastanawiałem się, co by było, gdyby Jurek nie dostał tych listów. Czy dowiedziałby się o tym, co robi jego brat. Czy w ogóle odkrylibyśmy, co przydarzyło się Alicji Drylskiej… – przerywa nagle. Zmieszany patrzy na mnie, jakby sprawdzał, czy znam to nazwisko.
– Alicji Drylskiej? – pytam, nie wiedząc, o kogo chodzi.
– Nieważne. Zostaw to – ucina. – Powiedz mi lepiej, czemu akurat teraz mówisz mi o tym, co zrobiłaś?
– Pomyślałam, że może to mieć jakieś znaczenie, że to wszystko jest być może ze sobą powiązane, być może będzie to dla was jakaś wskazówka, cokolwiek, nie wiem… A poza tym jestem wściekła i zbulwersowana tym, że biskup wyszedł na wolność. Nie mogę tego zrozumieć. Chciałabym coś zrobić…
– Lichota wie o listach?
– Nie wie. – Przełykam ślinę.
– Nie pytała o tę kwestię na przesłuchaniu?
– Nie wie – powtarzam. – Wtedy uznałam, że to nie ma znaczenia.
Rozumie mój przekaz. Nerwowo pociera czoło.
– Panie naczelniku, ja chciałam dobrze, czułam, że pomagam. Ktoś musiał zadziałać w imieniu tych kobiet. Tak sobie myślę, że może te wszystkie sprawy są jakoś połączone. Te morderstwa, zniknięcie naszego komendanta, biskup na wolności…
– Anka, ty nie jesteś od tego! Nie myśl o tym! I tak sporo już nabroiłaś – unosi się, a chwilę później nerwowo śmieje. – Cholera, jak się tak dobrze zastanowić, to zawsze miałaś klucz do wszystkiego! Tamte anonimy, potem ten list od Oruby…
– Ja nie sądziłam…
– Dobra, dobra. Prawa nie złamałaś. Po prostu nikomu nawet do głowy nie przyszło, że możesz coś wiedzieć. A ty się na przyszłość zastanów, czy warto mieć takie tajemnice. I nie rób z siebie superbohaterki w przebraniu asystentki komendanta. Zobacz, do czego to prowadzi!
„Superbohaterki”, śmieję się w duchu na dźwięk słowa, którym kiedyś sama siebie określałam.
– Chciałabym, żeby Stanisław Walter odpowiedział za swoje czyny. Może chociaż teraz mogę coś zrobić. Mogę dotrzeć do tych kobiet, może je przekonać, że warto dalej walczyć.
– Nie mieszaj się w to! Poza tym… przecież nie ta sprawa jest teraz najważniejsza, prawda?
– A co, jeśli jest? Przecież tego nie wiemy – ośmielam się skontrować. Zaskakuję go kolejny raz w ciągu ostatnich kilku minut.
– Anka, bo się pogniewamy! Nie znasz przebiegu postępowania ani żadnych ustaleń i najlepiej będzie, jeśli tak pozostanie. Ostatni raz powtarzam, nie mieszaj się. Dziękuję za informację o listach, skorzystamy z niej, jeśli uznamy to za słuszne. Masz moją gwarancję, że nie użyję tej wiedzy przeciwko tobie. Ale trzymaj się z dala od śledztwa i rób swoją robotę. Lichota i tak patrzy ci na ręce, nie sądzisz?
– Okej, ale jedno chciałabym wiedzieć – odpowiadam.
Wzdycha, jakby miał mnie już dosyć.
– Co takiego?
Decyduję się podjąć ryzyko po raz ostatni w tej rozmowie. Najwyżej wyjdę bez odpowiedzi. Czuję jednak, że muszę spróbować. Jego wcześniejsza reakcja dała mi do myślenia.
Chcę widzieć i słyszeć więcej. Chcę wiedzieć i rozumieć. Ponownie czuję mrowienie pod skórą. Teraz jednak odbieram je pozytywnie, jak sygnał od Pana.
To ode mnie wszystko się zaczęło. To ja niosłam światło.
Ja, Anna Sztern. „Pani Ania”.
– Prawda za prawdę, panie naczelniku. Kim jest Alicja Drylska?
Rozdział 3
piątek, 11 września 2015
Szarosine wrześniowe niebo wygrało walkę z promieniami słońca. Żaden z nich nie zdołał się przebić przez gęstą warstwę chmur. Całkowity zmrok zapadł nad Sztokholmem jeszcze przed dziewiętnastą. Aura sprawiła, że Alicja Drylska wolała pozostać w domu, odpuściła sobie nawet spacer z Helen. Córeczka od rana popłakiwała i była czymś rozdrażniona. Tak jakby niemowlę podświadomie rozumiało, że mama podjęła decyzję i zamierza oznajmić ją tacie. Helen po raz pierwszy w swoim krótkim życiu poczuła, jak ciężkie powietrze wdziera się do przytulnego i ciepłego wnętrza, psując i zagęszczając atmosferę.
Deszcz zaczął kropić tuż po zmierzchu. Po dwóch godzinach przybrał na sile i wraz z lekkim wiatrem cicho szumiał za oknem. Jesień na dobre zagościła w stolicy Szwecji.
Alicja wbiła kolana w miękką poduszkę kanapy, przewiesiła się przez oparcie i niemal położyła na szerokim parapecie, układając brodę na zewnętrznej stronie dłoni. Krople miarowo stukały w blachę po drugiej stronie szyby. Przez kilka chwil Alicja naśladowała ten rytm cichymi uderzeniami palców. Zamknęła oczy i wyłączyła się, wsłuchując się w swój wewnętrzny głos.
– Uspokoiła się – powiedział Henrik, wyrywając ją z zadumy. – Może zaśnie.
Alicja odwróciła się. Ogarnęła wzrokiem przestronny salon. Połączona z nim kuchnia, z powodu biegnących w ścianach rur, znajdowała się pół metra wyżej. Dwa drewniane schodki, rozciągające się na całą długość pomieszczenia, dodawały wnętrzu nowoczesności i stylu. Poza tym w środku panował bałagan i chaos, właściwy dla mieszkań młodych rodziców, z których jedno było w dodatku wiecznie roztargnionym artystą. Pośrodku salonu stał wózek, przez który, nie wiedzieć czemu, Henrik niedbale przerzucił swój szalik. Na stosach kartek, teczek i innych tajemniczych dla Alicji dokumentów spoczywała butelka z mlekiem. Żeby postawić ją bezpośrednio na blacie, musiałaby zrzucić wszystkie papiery na podłogę. Już dawno się poddała i przestała prosić Henrika o to, by nie wynosił swojej pracy poza granice gabinetu. Sama nie jestem lepsza, pomyślała. Wiedziała, że dwa otwarte laptopy – jeden na podłodze, drugi (o zgrozo!) na przewijaku – i kilka pomiętych gazet na kanapie to jej dzieło. Przyjrzała się jednemu z komputerów i ze zdziwieniem stwierdziła, że wciąż leci na nim jakiś film. Widocznie wyciszyła dźwięk, zamiast zatrzymać odtwarzanie. Sobie mogła również przypisać pieluchy wysypujące się z rozerwanej paczki na jadalnianym stole.
Mała Helen zdominowała ich życie. I mimo że córeczka była dla prawniczki najważniejsza na świecie, to nie tylko ona pochłaniała jej myśli. Nadchodząca jesień, wciskająca swój mokry jęzor do wnętrza, przypomniała Alicji o dniach, w których każda ze spadających z nieba kropel sprawiała jej ból. Wiadomości z Częstochowy, które ostatnio bacznie śledziła w tajemnicy przed swym partnerem, przypominały jej, że od pewnych spraw w swoim życiu nigdy nie ucieknie. Że jednej z nich nigdy nie zamknęła.
– Puk, puk, kochanie. Jesteś tutaj ze mną? – Henrik podszedł bliżej i uważnie się jej przypatrywał.
– Tak… tak… jestem – odpowiedziała, na powrót koncentrując się na ich małym świecie. – Mówisz, że zasnęła?
– Powiedziałem tylko, że się uspokoiła – odparł nieco zdziwiony.
– Nie wiem, jak to robisz, że przy tobie zawsze przestaje płakać – westchnęła.
– Alicja, a gdzie ty byłaś przed chwilą? Bo na pewno nie tutaj, z nami. – Lekko się uśmiechnął. – Praktykowałaś jedną z twoich słynnych ekspresowych drzemek z otwartymi oczami?
Chciałaby mu powiedzieć, że tak było. Wzięła jednak głęboki wdech i oznajmiła coś innego.
– Muszę z tobą porozmawiać, Henrik. – Zabrzmiało to poważniej, niż planowała.
Usiadł koło niej i podciągnął rękawy bluzy. Patrzył na nią przenikliwie, z troską, tak jakby samym tym patrzeniem chciał jej pomóc poradzić sobie z tym, co ją gryzie, czymkolwiek by to było.
– Whazzup? – powiedział, naśladując reklamę, z której niedawno śmiali się do łez. Poczuła się dziwnie, wiedząc, że za chwilę zepsuje mu humor.
– Stanisław Walter został oczyszczony z zarzutów – wystrzeliła.
Uśmiech zniknął mu z twarzy. Chciał odpowiedzieć od razu, ale nie potrafił. Nie był przygotowany na rozmowę na ten temat. Widać było, że zabrakło mu słów w każdym z trzech języków, w których się komunikowali. Oparł się i założył ręce za głowę.
– Czytałam w częstochowskiej gazecie… – Czuła, że musi przerwać ciszę.
– Wracasz do tego? – spytał cicho.
– No, tak jakby…
– Ale po co ci to? – zapytał, patrząc przed siebie, w jeden punkt na ścianie.
Chwyciła go za rękę.
– Henrik, przecież wiesz, że nie wracam… tak naprawdę to zawsze ze mną jest…
– Okej, to rozumiem, to oczywiste. Minęło zbyt mało czasu.
– No właśnie… dziesięć miesięcy.
– Tak. Ale nie pojmuję, co tak naprawdę chcesz mi powiedzieć. Dowiedziałaś się, że biskup uniknął kary. I co?
Teraz wzięła głęboki wdech.
– I chcę ujawnić prawdę. Chcę go oskarżyć.
– Co? Är du galen?! – podniósł głos, pomieszał języki. Robił tak zawsze wtedy, kiedy się irytował.
Zdała sobie sprawę, że właściwie nigdy nie zachował się tak w stosunku do niej.
– Nie, Henrik, nie zwariowałam. Biję się z myślami od wczoraj. Miałam wolną chwilę, odpaliłam komputer i weszłam na stronę gazety. Bez żadnego zamiaru, bez planu. Nie bój się, nie jestem masochistką i nie szukam newsów o biskupie. Ale to był jeden z pierwszych artykułów. Przeczytałam. I od tego czasu nie mogę o nim zapomnieć.
– To zapomnij! – nakazał jej, jakby to mogło odnieść jakikolwiek skutek.
– Krew się we mnie zagotowała, Henrik! Wściekłam się! – Ona również się uniosła. – I jeśli się boisz, że wszystko nagle wróciło, to niestety tak jest!
– I co? – Przysunął się do niej. – Co dokładnie zamierzasz z tym zrobić? Chcesz tam wrócić czy jak? Co to, do licha, znaczy, że chcesz go oskarżyć?
– Wszystkie kobiety wycofały pozwy. Pewnie im zapłacił czy coś. Jest wolny. Czysty jak łza, rozumiesz?! A mnie kasą nie przekona. Ja sama zadecydowałam, że zamykam sprawę.
– Zadecydowaliśmy! To była wspólna decyzja, pamiętasz? – prawie krzyknął. Spojrzeli w stronę łóżeczka. Nie dobiegł stamtąd żaden głos. – Mamy spokój, dobre życie, dziecko, nasz świat! I teraz chcesz to zburzyć? Chcesz wpuścić tu Waltera raz jeszcze?
– A ty chcesz, żeby ten gwałciciel chodził wolno po ulicach? Nie wkurza cię to?
– Wkurza, uwierz mi, że gdybym mógł, udusiłbym go gołymi rękami. Czasem jak piszę mocną scenę, to wyobrażam sobie, że mój bohater morduje właśnie jego. Też muszę sobie z tym jakoś radzić, Ala!
– A ja sobie z tym nie radzę! – Uderzyła dłonią w udo i wstała. – I nie mam wyimaginowanych postaci i wymyślonych światów, w których morduję, kogo chcę!
– Ale masz Emmę – odparł, wspominając o terapeutce.
– Wiem, ale to jest proces. To nie działa tak, że pogadam sobie z nią raz na tydzień i będę jak nowa. I wiesz co jeszcze? Jej nie zgwałcili, ona nie wie, jak to jest. Sama mówi, że jest dla mnie tylko ścianą, od której odbijam najgorsze z emocji. Próbuję się przyzwyczaić do ich obecności. Wszystko, co najważniejsze, dzieje się we mnie, w środku!
– Masz mnie… – odparł. – Jestem, zawsze…
– Wiem, słońce, wiem – również ściszyła głos. Helen zaczęła grymasić. – I jesteś dla mnie najważniejszy. Ty i Helen. Ale to, co się stało, to też jest część mnie, część mojego życia… naszego życia, Henrik.
– Tę część zamknęliśmy…
– Najwidoczniej nie do końca. Nie ja. Tylko myślałam, że mi się udało.
– Alicja… – zawiesił głos, podniósł się i stanął koło niej. – Aluś, Alice, skarbie… wiesz, że powrót do sprawy Waltera to nie jest jedynie powrót do tego, co ci zrobił, prawda? Zdajesz sobie z tego sprawę? – Spojrzał jej w oczy. Kiwnęła głową, ale on kontynuował: – Nie wiadomo, do czego może doprowadzić oskarżenie biskupa. A jak podniesie kwestię zniknięcia Juliana? – Wypowiadając ostatnie słowa, uczynił symbol cudzysłowu w powietrzu. – Myślisz, że jego brat, ten glina, znowu ci pomoże?
– Nie pomoże.
– O! Czyli jest jeszcze coś, o czym mi nie mówisz!
– On zniknął.
– Jak to zniknął? Uciekł, rozpłynął się w powietrzu, wyparował?
– Nikt nie wie, co się stało. Był człowiek i nie ma człowieka. Wszystkie media w Polsce o tym huczą. Pewnie gdybyśmy mieli czas na przeglądanie netu i oglądanie telewizji, to dowiedzielibyśmy się o tym i ze szwedzkich mediów. Aguero mi trochę opowiedział…
– I naprawdę chcesz się w to pakować? Pomyśl tylko!
– Myślę, Henrik! Może, kurwa, nigdy nie przestałam myśleć! Chciałbyś, żeby to było takie proste, ale to nie jest proste! – powiedziała to na tyle głośno, że Helen postanowiła włączyć się do dyskusji. Mała zaczęła płakać.
– Świetnie… – mruknął Henrik.
Alicja podniosła córeczkę i przytuliła do piersi.
– I co ci to wszystko da? – spytał. – Sprawiedliwość? Czy po prostu chcesz, żeby coś się działo? Powiedz, bo ja, do cholery, nie rozumiem!
– Nie wiem! Nie wiem, co mi to da, ale wiem, że chcę to zrobić. Czuję, że muszę. Z każdą godziną coraz bardziej.
Henrik pokiwał głową. Był bardzo zdenerwowany.
– Nie godzę się na to – powiedział. – Rozumiesz? Ja-się-na-to-nie-go-dzę – dokończył, stawiając akcent na każdej sylabie ostatniego zdania. Minął ją bez słowa i wyszedł do przedpokoju.
Patrzyła, jak wkłada buty, płaszcz i wychodzi z mieszkania.
– Przemyśl to – rzucił jeszcze, stojąc w drzwiach.
Chwilę potem podeszła do okna i patrzyła, jak nerwowo kręci się pod budynkiem, moknąc w strugach deszczu.
Helen przestała płakać, ale wciąż była niespokojna. Alicja delikatnie głaskała córeczkę po głowie.
– Wszystko będzie dobrze. Mamusia wszystko przemyślała – powiedziała do niej i pocałowała ją w policzek.
Dziecko złapało palec matki i ścisnęło najmocniej w swoim życiu.
Fragment protokołu z przesłuchania Zenona Dryły
Data: poniedziałek, 31.08.2015, godzina 10.30
Przesłuchująca: prokurator Edyta Lichota
Obecny: Leszek Haratyk
Zenon Dryła: Jak długo to potrwa?
Edyta Lichota: Tak długo, aż skończymy, panie Dryła.
Zenon Dryła: O dwunastej prowadzę zajęcia. Jeśli mielibyśmy się nie wyrobić, to wolałbym to wiedzieć teraz. Muszę zadzwonić i odwołać. Przeprosić…
Edyta Lichota: Nikogo nie musi pan przepraszać. Zdążymy.
Zenon Dryła: No, mam nadzieję.
Edyta Lichota: Panie Dryła, proszę powiedzieć, co robił pan dwudziestego pierwszego lipca tego roku.
Zenon Dryła: Nie rozumiem. Jak to, co robiłem?
Edyta Lichota: Proszę nam po prostu opowiedzieć, jak przebiegał ten dzień.
Zenon Dryła: Przecież już wam o tym opowiadałem! Znowu każecie mi wracać do tamtych dni?! Serca nie macie, cholera?
Edyta Lichota: Taką mamy pracę. Zresztą ze mną pan jeszcze nie rozmawiał. Proszę mówić. Szybciej skończymy.
Zenon Dryła: To był normalny dzień. Nic szczególnego. Do osiemnastej byłem w mojej szkole tenisa. Potem wróciłem do domu i spędziłem wieczór z żoną. I tyle.
Edyta Lichota: A pana syn? Co on wtedy robił?
Zenon Dryła: (westchnięcie, długa pauza) O piętnastej miał przyjść na mały sparing z kolegą, ale się nie stawił. Dzwoniłem do niego, ale nie odbierał. Zresztą ten kolega też próbował i nic. Nie miałem czasu się tym przejmować, pomyślałem, że pogadam z nim następnego dnia. Bo wiecie, on wieczorami to w pubie pracuje i późno wraca… (pauza)… wracał… zanim to się stało… kurwa…
Edyta Lichota: Potem już pan do niego nie dzwonił?
Zenon Dryła: Nie. A co? Jeszcze tego nie wiecie? Przecież chyba sprawdziliście już billingi, co nie? Rano się dowiedziałem, co się stało. Od was zresztą!
Edyta Lichota: Proszę odpowiadać na pytania.
Zenon Dryła: Trzymacie mnie tu jak jakiegoś podejrzanego!
Edyta Lichota: Nikt nie powiedział, że jest pan podejrzany.
Zenon Dryła: Ale tak się czuję!
Edyta Lichota: A ma pan powody?
Zenon Dryła: Zwariowała pani?!
Edyta Lichota: Zadam pytanie inaczej. Czy mamy powody, żeby traktować pana jak podejrzanego w sprawie morderstwa pańskiego syna i trzech innych osób?
Zenon Dryła: Nie, nie macie!
Edyta Lichota: Czy mówi panu coś nazwisko Filip Kański?
Zenon Dryła: Nie.
Edyta Lichota: Krystian Kubera?
Zenon Dryła: Też nie.
Edyta Lichota: A takie nazwiska, jak Arkadiusz Marczyński, Jan Kubera i Artur Kański coś panu mówią?
Zenon Dryła: Nie, nic mi nie mówią.
Edyta Lichota: Szybko pan odpowiada. Niech się pan tak nie spieszy, zdąży pan na zajęcia o dwunastej. Proszę się jeszcze raz zastanowić, jest pan całkowicie pewien, że nie zna pan tych osób?
Zenon Dryła: Tak, jestem całkowicie pewien.
Edyta Lichota: I nigdy pan ich nie widział?
Zenon Dryła: Skoro ich nie znam, to ich nie widziałem, to chyba logiczne, prawda?
Edyta Lichota: To ciekawe, bo ponoć ktoś widział was razem.
Zenon Dryła: Kpi sobie pani ze mnie, pani prokurator? Czy to jeden z waszych testów?! Kim w ogóle jest ten człowiek obok pani?! Dostał zadanie, żeby się nie odzywać czy co?
Edyta Lichota: Leszek Haratyk, kolega z pracy.
Zenon Dryła: I kim jest pan Leszek?
Edyta Lichota: Kolegą z pracy.
Zenon Dryła: Pięknie się pan uśmiecha pod nosem, panie kolego. Jakby co, z panem też mogę porozmawiać. Jak widać konwersacja z panią prokurator średnio mi wychodzi.
Edyta Lichota: Idzie nam całkiem nieźle, panie Dryła. Wróćmy do pana kolegów, na pewno się nie znacie?
Zenon Dryła: Nie… nie znamy się.
Edyta Lichota: A może kiedyś się znaliście?
Zenon Dryła: Chyba w innym życiu, bo w tym to raczej nie pamiętam.
Edyta Lichota: Proszę nam opowiedzieć o interesach, które prowadził pan w latach dziewięćdziesiątych.
Zenon Dryła: To znaczy?
Edyta Lichota: Handlował pan z Rosjanami.
Zenon Dryła: Owszem, ale co to ma do rzeczy?
Edyta Lichota: To się jeszcze okaże. Co pan dokładnie robił?
Zenon Dryła: Sprzedawałem wyroby ze stali, tak zwane „nierdzewki”. Narożniki, płyty, takie tam.
Edyta Lichota: Dochodowy biznes, co nie?
Zenon Dryła: Nie narzekałem.
Edyta Lichota: To czemu pan zmienił zajęcie?
Zenon Dryła: Bo przestałem być konkurencyjny. Nie tylko w Częstochowie jest huta.
Edyta Lichota: I przerzucił się pan na tenis.
Zenon Dryła: Grałem od dziecka. Potem postanowiłem zająć się tym zawodowo. Otworzyłem własną szkołę.
Edyta Lichota: Na tym też da się zarobić?
Zenon Dryła: Da się.
Edyta Lichota: Bingo Bistro i restauracja Zakwasy to pana knajpy, prawda?
Zenon Dryła: Owszem.
Edyta Lichota: Tylko pogratulować. Muszę się tam kiedyś wybrać.
Zenon Dryła: Zapraszam. Pani koledzy już nas odwiedzali.
(Prokurator Edyta Lichota wyjmuje zdjęcie i pokazuje je przesłuchiwanemu).
Edyta Lichota: A zna pan to miejsce?
Zenon Dryła: Klub Tori?
Edyta Lichota: Czyli zna pan.
Zenon Dryła: Chyba każdy zna.
Edyta Lichota: Był pan tam kiedyś?
Zenon Dryła: Kiedyś byłem. Dawno temu. Wtedy to jeszcze był Wakans.
Edyta Lichota: Z kolegami pan chodził?
Zenon Dryła: Samemu do Wakansu to tylko kurwy chodziły, pani prokurator. (śmiech) Owszem, chodziłem tam ze znajomymi. Kolegami, koleżankami…
Edyta Lichota: A czy był pan tam z Arkadiuszem Marczyńskim, Janem Kuberą i Arturem Kańskim?
Zenon Dryła: Jeszcze raz pani mówię, że nie znam i nie znałem tych osób.
Edyta Lichota: Ma pan świadomość, że tutaj trzeba mówić prawdę?
Zenon Dryła: Całą prawdę i tylko prawdę, jak na spowiedzi, pani prokurator. (śmiech)
Edyta Lichota: A jak pan myśli, czemu zginął pana syn?
Zenon Dryła: (pauza) Znalazł się w złym miejscu w złym czasie. Miał pecha, że akurat w pobliżu tego pojebanego rzeźnika! Pewnie akurat wtedy, kiedy ten szukał kogoś do zarżnięcia. Stawiam, że mój Konrad był idealnym celem. Nie znam bardziej roztargnionej osoby niż on. Cały czas z łbem w komórce. Zderzyłby się z samym diabłem, zanim w ogóle by zauważył, że wszedł do piekła. Pewnie tak samo napatoczył się temu Zeltowi. W ogóle to zamiast tracić czas na tę bezproduktywną rozmowę, powinniście go szukać!
Edyta Lichota: To przesłuchanie nie przeszkadza nam w poszukiwaniu Doriana Zelta.
Zenon Dryła: Coś słabo wam idzie. A swojego komendanta też szukacie?
Edyta Lichota: A co? Wie pan, gdzie on jest?
Zenon Dryła: Ja? A skąd ja mam to wiedzieć? Śmieszy mnie tylko to, że sami siebie nie umiecie ochronić.
Edyta Lichota: Skoro już jesteśmy przy komendancie Jerzym Walterze. To też był pana znajomy, prawda?
Zenon Dryła: No teraz to pani przeszła samą siebie! Takiego absurdu dawno nie słyszałem!
Edyta Lichota: A czy któryś z pańskich kolegów go znał?
Zenon Dryła: Mówi pani o tych kolegach, których nie znam, tak? A to proszę ich o to zapytać.
Edyta Lichota: Nie omieszkam, panie Dryła.
Zenon Dryła: Czy to wszystko, pani prokurator? Mogę już iść?
Edyta Lichota: Tak, to wszystko. Bardzo panu dziękuję. Proszę mi wierzyć, że ta rozmowa nie była bezproduktywna, jak był pan łaskaw ocenić. Wiele się od pana dowiedziałam.
Zenon Dryła: Niezmiernie mnie to cieszy. Proszę już nas nie nękać. Potrzebujemy z żoną spokoju.
Edyta Lichota: Proszę pozdrowić żonę. Słyszałam od funkcjonariusza Solnicy, że bardzo ją pan chroni.
Zenon Dryła: Funkcjonariusz Solnica… co za postać! Jego też proszę pozdrowić!
Edyta Lichota: Nie omieszkam. Dziękuję panu bardzo, panie Dryła. Przesłuchanie zakończone, zdąży pan na zajęcia.
Rozdział 4
piątek, 11 września 2015
Sławomir Maj zatrzymał się na przystanku tuż przed budynkiem Trójkąta. Włączył światła awaryjne.
– Przejedź się gdzieś. Bądź w pobliżu – powiedział Stanisław Walter, wysiadając z samochodu.
– Ile to potrwa? – zapytał kanclerz.
– Tyle, ile będzie trzeba. – Biskup zatrzasnął drzwi.
Maj odjechał chwilę później. Włączył się do ruchu, wymuszając pierwszeństwo. Dopiero po kilku minutach opanował wściekłość, która narosła w nim po ostatnich słowach przełożonego.
Niezadowolenie kanclerza nie stanowiło dla Stanisława Waltera problemu. Biskup czuł się wyśmienicie. Z wielu względów nie mógł się wprost doczekać nadchodzącego spotkania. Przede wszystkim dlatego, że będzie niespodziewane dla jego rozmówcy i to on przejmie nad nim pełną kontrolę. Również dlatego, że miał szczerą nadzieję, że ta rozmowa przyniesie mu nowe informacje w sprawie brata. Hierarcha przejął się nagłym zniknięciem Jerzego nie z troski o jego los, ale dlatego, że nie miał pojęcia, co się stało. Fakt, że nie wiedział, co dzieje się z bratem i kto, jeśli w ogóle ktoś, stoi za jego zaginięciem, był dla biskupa sygnałem, że miasto, o którym kiedyś wiedział wszystko, teraz kryje przed nim tajemnice. Miał świadomość, że odzyskiwanie dawnej pozycji musi potrwać. Traktował to jednak jak proces, który przecież zawsze cenił bardziej niż osiągnięcie celu.
Kolejnym krokiem było spotkanie z naczelnikiem wydziału kryminalnego. Wchodząc do budynku komendy, zdecydował, że każda spędzona tu chwila będzie dla niego przyjemnością.
Satysfakcję przyniosło mu już pierwsze, przerażone spojrzenie dyżurnego funkcjonariusza.
Pochylił się do okienka i przedstawił, przybierając ujmująco miły wyraz twarzy.
– Tak, wiem, kim pan jest… to znaczy ksiądz… ksiądz biskup oczywiście – zarechotał głupio policjant. – W jakiej sprawie…
– Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby naczelnik Marek Marczuk znalazł dla mnie teraz czas. – Ułatwił zadanie dyżurnemu, który sprawiał wrażenie, jakby dokończenie zdania było ponad jego siły. – Czy byłoby to możliwe?
– Już dzwonię, chwileczkę… – wydukał funkcjonariusz i wcisnął jedną z cyfr na aparacie.
– Gość do naczelnika – powiedział i po chwili jego twarz przybrała kolor czerwonej słuchawki, którą przykładał do ucha. – Musi mieć czas… – syknął. Stanisław nie spuszczał z niego wzroku. Obserwacja bezradności wymieszanej ze strachem przyniosła mu kolejną porcję radości. – Biskup przyszedł… – Policjant odwrócił się plecami do Waltera, jakby chciał się ukryć. – Tak, ten… – westchnął. – No przecież mówię, że ten! – wykrzyczał nagle. Potem milczał przez chwilę. Biskup czekał cierpliwie.
– Jest? Może? Okej! Przekażę. Jasne. Dzięki… – Funkcjonariusz odwrócił się i z widoczną ulgą zakomunikował: – Naczelnik już idzie!
– Serdecznie panu dziękuję – odparł Walter.
Marczuk pojawił się niecałą minutę później. Sprawiał wrażenie zakłopotanego niespodziewanym najściem, co dla Stanisława stanowiło trzecią już przyjemność podczas tej wizyty.
– Księże biskupie – powiedział naczelnik i już w pierwszej chwili nerwowo poprawił przedziałek. – Zapraszam za mną, wygodniej będzie, jeśli porozmawiamy u mnie. Bo jak rozumiem, biskup życzy sobie…
– Och tak, byłbym zaszczycony, gdyby naczelnik poświęcił mi kilka minut swojego cennego czasu.
Marczuk zaprosił go do środka. Przemierzali korytarze w milczeniu, aż do momentu, w którym minęli elegancką kobietę w czarnym kostiumie. Wychodziła akurat z jednego z pokojów. Spojrzała na nich z zainteresowaniem. Walter zauważył grymas rysujący się na twarzy naczelnika.
– Pozwolę sobie zatrzymać panów na chwilę – odezwała się niespodziewanie kobieta i zrobiła dwa kroki w ich kierunku. – Biskup Walter, jeśli się nie mylę, prawda? – zagaiła bez wahania.
– Zaiste – odparł duchowny.
– Tak sądziłam! Mam pamięć do twarzy, a twarz Waszej Ekscelencji okrasiła ostatnio wiele portali. – Ciętą ripostą od razu pokazała Walterowi, z kim ma do czynienia. Bezceremonialnie wyciągnęła do niego rękę. – Prokurator Edyta Lichota. Nie mieliśmy okazji się poznać – powiedziała. Uścisnął jej dłoń. Zanotował, że była wąska i chłodna. – Udajecie się, panowie, na rozmowę? – zwróciła się do Marczuka.
– Tak, biskup właśnie złożył nam wizytę.
– Owszem, wyraziłem nieśmiałe życzenie krótkiego spotkania, a naczelnik łaskawie na nie przystał – dodał Walter, odczuwając ogromną satysfakcję z przesadnie sztucznego tonu swej wypowiedzi.
– Świetnie! Mniemam więc, że będę mogła do panów dołączyć. Z chęcią przysłucham się tej rozmowie. Szczerze mówiąc, to już dawno chciałam poznać księdza biskupa. – Na surowej twarzy prokurator pojawił się lekki uśmiech.
– Nie ma najmniejszego problemu, prawda, panie naczelniku?
– Ależ oczywiście… – odparł zmieszany Marczuk. – Zapraszam do mnie. Czego się państwo napijecie?
– Bardzo dziękuję za tę miłą propozycję, sądzę jednak, że nasza rozmowa wystarczająco mnie upoi. – Słowa biskupa sprawiły, że twarz policjanta wykrzywił grymas.
– Ja również podziękuję. Komisarz Solnica poczęstował mnie kawą dosłownie przed chwilą. Inną sprawą pozostaje jej smak, ale przecież przede wszystkim liczą się chęci.
– W gabinecie mam wodę – dodał Marczuk.
– Woda wystarczy. – Lichota zamknęła tę część rozmowy.
Stanisław pomyślał, że nieplanowane spotkanie zmieni nieco charakter rozmowy, którą chciał odbyć. Szybko doszedł jednak do wniosku, że może uczynić ją jeszcze ciekawszą.
– Kiedy to my się ostatnio widzieliśmy, panie naczelniku? – odezwał się, gdy już usiedli. – Jeśli dobrze pamiętam, to spotkaliśmy się… – tu przerwał na moment, obdarzając rozmówców szerokim uśmiechem – …pod mostem. Nieprawdaż?
Marczuk poprawił się w fotelu. Wyglądało to tak, jakby nagłe ukłucie w pośladek zmusiło go do gwałtownego podniesienia się.
– Tak… doskonale biskup pamięta, miało miejsce takie spotkanie.
– Towarzyszyło nam wtedy kilka osób, jeśli dobrze kojarzę.
– Zgadza się.
Lichota uważnie ich obserwowała.
– Wody? – zapytał naczelnik, sięgając po szklany dzbanek stojący na skraju biurka. Nikt się nie odezwał, więc nalał tylko sobie. Jednym haustem opróżnił połowę szklanki.
– Dobrze, że te upały się skończyły – powiedział.
Stanisław Walter wiedział, że stara się jakoś wypełnić moment niezręcznej ciszy. Nie zamierzał mu jednak ułatwiać zadania.
– Pamięta pan, że podczas naszego spotkania również nie brakowało wody?
– Lało jak z cebra, to prawda – odparł Marczuk.
– Widzę, że to był dla obu panów bardzo ważny dzień – wtrąciła się Lichota. Lekki uśmiech przylgnął do jej twarzy na dobre od momentu powitania. Spoglądała na nich posągowo, a Stanisławowi wydawało się, że nie mrugnęła dotąd ani razu. Z uznaniem pomyślał o jej pewności siebie. Nie wiedzieć czemu, czerń jej źrenic przypomniała mu tę, którą ostatni raz widział w oczach Doriana Zelta.
– Ma pani całkowitą rację, pani prokurator. Czyta nas pani niemal jak otwartą księgę. Chyba musimy, że się tak wyrażę, zmniejszyć nieco czcionkę, bo odszyfruje pani wszystko, zanim zdołamy porozmawiać o tym, po co tu przyszedłem.
– No właśnie, w jakiej sprawie biskup do nas przyszedł? – spytał Marczuk.
– Tak… – Walter rozłożył szeroko ręce i ściągnął wargi. – Chyba nie będzie dla państwa zaskoczeniem, jeśli powiem, że chciałbym mieć najświeższe informacje o losie mojego brata. Nie wiem, czy wiecie, że Jerzy to właściwie jedyna rodzina, jaką mam… poza oczywiście ogromną rodziną wiernych diecezjan, nad którymi roztaczam swą opiekę, będąc niejako wysłannikiem naszego Pana…
– Diecezjan i diecezjanek, księże biskupie – dopowiedziała prokurator. – W dzisiejszych czasach nie wypada zapominać o żeńskich formach. O kobietach w ogóle.
– Ależ ma pani całkowitą rację, przepraszam za ten mały lapsus. Zapewniam, że nigdy nie zapominam o naszych diecenzjankach.
– Nie wątpię. – Lichota uśmiechnęła się nieco szerzej, a Stanisław poczuł na ten widok przyjemny dreszcz.
– Cieszy mnie to – odparł. W pełnej niedopowiedzeń rozmowie czuł się jak ryba w wodzie.
– Robimy wszystko, żeby odnaleźć Jerzego – stwierdził Marczuk po chwili ciszy. – Mamy kilka tropów, niestety trudno nam mówić o szczegółach, nawet mimo pańskiego oczywistego pokrewieństwa.
– Rozumiem. – Walter kiwnął głową. – Proszę mi wybaczyć śmiałość pytania, ale pozwolę sobie je jednak zadać. Dlaczego nie może pan zdradzić mi szczegółów?
– To standardowa procedura, wiedza operacyjna pozostaje tajemnicą organów ścigania.
– Czyli, jeśli dobrze rozumiem to, co chce mi pan powiedzieć, nie wiecie nic więcej ponad to, co można przeczytać w gazetach, usłyszeć w programach informacyjnych bądź od naszych drogich wiernych diecezjan… i diecezjanek. – Zrobił mały ukłon w stronę Lichoty, która odpowiedziała mu tym samym.
Częścią tego procesu była gra. Wieczna gra człowieka z człowiekiem. Bliźniego przed bliźnim. Lubił ją.
– Tego nie powiedziałem. Wręcz przeciwnie, wiemy coraz więcej. Jurek jest moim przyjacielem, o czym ksiądz biskup z pewnością wie. Osobiście zależy mi na jak najszybszym jego odnalezieniu. Jednak jeśli chce biskup wiedzieć coś więcej, to my również będziemy zmuszeni zadać kilka pytań.
– Co i tak zamierzaliśmy uczynić – włączyła się Lichota. – Wiedza Waszej Ekscelencji może okazać się bezcenna zarówno dla mnie, jak i dla naczelnika Marczuka. Mniemam, że ksiądz biskup nie ma nic przeciwko rozmowie w formie przesłuchania spisanego do akt sprawy.
– Zrobię wszystko, co przysłuży się odnalezieniu mojego brata – odpowiedział i pierwszy raz potarł kąciki ust. Postanowił, że dalsza część jego wypowiedzi będzie miała inny ton i zabrzmi jak pretensja, niemal pogróżka. – Drodzy państwo, bardzo sobie cenię przebieg naszej rozmowy i wzajemny szacunek, z jakim się do siebie odnosimy, ale wydaje mi się, że to taki płaszczyk pozorów, pod którym kryją się nie najlepsze intencje. Biorąc powyższe pod uwagę, z przykrością muszę stwierdzić, że nie mogę tego zaakceptować. Powiem więc, że jestem szczerze zdziwiony wszystkim, co dzieje się w mieście. Mam nadzieję, że posiadają państwo wystarczające kompetencje, by odnaleźć mojego brata, już nawet nie chcę dodawać, że żywego, i to jak najszybciej! – Tu zadrżał mu głos. Fakt, że nie udawał, stanowił zaskoczenie również dla niego samego.
– Proszę się nie unosić, w śledztwo zaangażowani są najlepsi funkcjonariusze – Marczuk natychmiast odparł atak biskupa.
– To nie pierwszy raz, kiedy ludzie znikają bez śladu w tym mieście, prawda, panie naczelniku? – kontynuował Walter, przywołując pozbycie się Juliana.
– Co ksiądz biskup ma na myśli? – zapytał, nad wyraz pewnie, policjant.
– Już pan naczelnik dobrze wie co. Ludzie znikają. Nie wiedzieć czemu, najczęściej właśnie na pańskiej warcie.
– Są też tacy, którzy nie znikają, tylko wyjeżdżają, prawda? To akurat może być czasem zbawienne. Choć przecież jakieś ślady zawsze pozostają…
– W ten sposób nie będziemy rozmawiać, panie naczelniku. – Walter wstał i skierował się w stronę drzwi. – Znajdźcie mojego brata. Od tego jesteście! A nie od tego, żeby tuszować ślady, których nie zdołał zatrzeć nawet deszcz!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki