Trylogia Profanum. Za nami wszystkimi - Marcin Dudziński - ebook + audiobook + książka

Trylogia Profanum. Za nami wszystkimi ebook

Marcin Dudziński

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja Trylogii Profanum, w której rozwiązują się losy bohaterów powieści Przeciwko bratu oraz Z moich kości.

Częstochowie wciąż nie dane jest zaznać spokoju. Mimo skandalu i wcześniejszych zarzutów biskup Stanisław Walter wciąż pociąga za sznurki. Jego brat, komendant miejski policji Jerzy Walter, zniknął bez śladu, a wraz z nim brutalna tajemnica jego przeszłości. Na wolności wciąż pozostaje również seryjny morderca, który terroryzował miasto w upalne lato.

W targanej żywiołami Częstochowie krzyżują się losy osób, które próbują powstrzymać panoszące się tam zło. Marek Marczuk chce za wszelką cenę odnaleźć Jerzego i powstrzymać zabójcę. Prokurator Edyta Lichota stara się prowadzić śledztwo w atmosferze coraz większych politycznych nacisków. Alicja Drylska na przekór wszystkiemu wraca do rodzinnego miasta, by ostatecznie rozprawić się z biskupem Walterem.

Żadne z nich nie wie, co ich czeka. Dni są coraz krótsze, ciemność ogarnia wszystko. Czy Częstochowa odrodzi się na nowo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 409

Oceny
4,2 (36 ocen)
14
15
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ohacisujep

Dobrze spędzony czas

dobra😁
00

Popularność




Część pierw­sza

Wcze­śniej

Roz­dział 1

Edyta

środa, 26 sierp­nia 2015

– Ależ co pan opo­wiada?! Być może dzia­ła­cie, ale na pewno nie w tej spra­wie! Ile czasu minęło od pierw­szego mor­der­stwa?! Pamięta pan? Jeśli nie, to panu z chę­cią przy­po­mnę, miało miej­sce dwu­dzie­stego dru­giego lipca!

– Bar­dzo dobrze to pamię­tam, pani poseł, pro­szę się nie uno­sić. Mam rów­nież prośbę o trak­to­wa­nie mnie i tele­wi­dzów poważ­nie.

– I ja wła­śnie to robię, panie mini­strze! Czy może pan powie­dzieć Pola­kom, kto zabija w Czę­sto­cho­wie? To już ponad mie­siąc!

– To tylko mie­siąc, pani poseł, pro­szę wziąć to pod uwagę! – Mini­ster spra­wie­dli­wo­ści ner­wowo krę­cił się w fotelu.

– Niech mnie pan nie roz­śmie­sza, panie mini­strze, naprawdę…

– Muszę prze­rwać pań­stwu tę wymianę zdań i popro­sić o powrót do kon­kre­tów – włą­czyła się do dys­ku­sji pro­wa­dząca pro­gram.

Edyta Lichota wyjąt­kowo jej nie zno­siła, ale tym razem pomy­ślała, że dzien­ni­karka dobrze zro­biła, nie pozwa­la­jąc dokoń­czyć swej roz­mów­czyni. Młoda posłanka była dla niej typo­wym przy­kła­dem par­la­men­ta­rzy­sty pierw­szej kaden­cji, który musi jakoś zazna­czyć swoją obec­ność. Pech chciał, że tra­fiła do sej­mo­wej komi­sji spra­wie­dli­wo­ści.

– Panie mini­strze, jak obec­nie wygląda sytu­acja? – zapy­tała dzien­ni­karka. – Kiedy poznamy jakieś kon­krety, usta­le­nia…

– Pani redak­tor, pro­szę o jesz­cze tro­chę cier­pli­wo­ści – odparł spo­koj­nie męż­czy­zna, nie­zra­żony poprzed­nią wymianą zdań. – Zapew­niam, że poszu­ki­wa­nie sprawcy tych mor­derstw, jak i docho­dze­nie do prawdy o tym, co stało się z komen­dan­tem Wal­te­rem, jest dla rządu i dla mnie oso­bi­ście prio­ry­te­tem. Jestem w sta­łym kon­tak­cie z mini­strem spraw wewnętrz­nych oraz pre­mie­rem. Jak wszy­scy wiemy, do Czę­sto­chowy zostali odde­le­go­wani naj­lepsi pro­ku­ra­to­rzy i poli­cjanci w kraju…

– Miło, że tak o mnie mówisz, Leoś – szep­nęła pod nosem Lichota.

Pro­ku­ra­tor ostat­nie kil­ka­na­ście dni spę­dziła w hotelu Accor. Wyna­jęty za pie­nią­dze podat­ni­ków pokój stał się jej dru­gim domem. Zdą­żyła się już dowie­dzieć, że hotel kie­dyś ist­niał pod szyl­dem Patria i był miej­scem spo­tkań szem­ra­nych biz­nes­me­nów, a dan­cingi w tutej­szej restau­ra­cji nazy­wano „pie­kieł­kiem”. Pomy­ślała, że w ostat­nich dwóch deka­dach poprzed­niego wieku pra­wie każde więk­sze mia­sto miało takie miej­sce. Ówcze­sna nazwa hotelu potwier­dzała, że naj­lep­sze inte­resy i najwięk­sze skan­dale rodziły się wła­śnie na ojczyź­nia­nym łonie i za tak zwane pań­stwowe pie­nią­dze.

– Jak we wszyst­kich tego typu spra­wach suk­ces zależy od wspól­nej pracy wielu pod­mio­tów – kon­ty­nu­ował mini­ster. – Dobrze byłoby, gdyby opo­zy­cja rów­nież poma­gała, a nie prze­szka­dzała…

– Jak to we wszyst­kich tego typu spra­wach?! – wykrzyk­nęła posłanka. Tak ener­gicz­nie zmie­niła pozy­cję, że Lichota pomy­ślała, że kobieta zaraz wysko­czy z tele­wi­zora. – Jakich spra­wach, panie mini­strze? A kiedy to mie­li­śmy w tym kraju seryj­nego zabójcę, który w kilka tygo­dni rytu­al­nie zamor­do­wał cztery osoby, w dodatku w jed­nym mie­ście? Może panu się myli rze­czy­wi­stość z jakimś fil­mem?

– Pani redak­tor – zwró­cił się do pro­wa­dzą­cej poiry­to­wany czło­nek rządu, roz­kła­da­jąc ręce – widzi pani? I to jest wła­śnie to, co nazy­wam prze­szka­dza­niem. Opo­zy­cja bije pianę, wykrzy­kuje swoje wyświech­tane hasła, tylko nic z tego nie wynika.

– Jesz­cze mniej wynika z pań­skich dzia­łań… – zdą­żyła wtrą­cić posłanka, zanim pro­wa­dząca prze­jęła stery.

– Po raz kolejny muszę pań­stwu prze­rwać. Panie mini­strze, jak pan wie, w kraju toczy się dys­ku­sja o tym, dla­czego mor­der­stwa miały miej­sce aku­rat w Czę­sto­cho­wie. W żad­nym z dotych­cza­so­wych wywia­dów nie odniósł się pan do tej kwe­stii. Czy sądzi pan, że to może mieć jakieś zna­cze­nie? Rytu­alne zabój­stwa… tuż u stóp Jasnej Góry…

– Pani redak­tor, pani pyta poważ­nie?

– Jak naj­bar­dziej. Sądzę, że opi­nia publiczna chce poznać pań­skie zda­nie.

– No dobrze, skoro pyta pani poważ­nie, to ja poważ­nie odpo­wiem, choć dla mnie aku­rat ta kwe­stia jest nie­zwy­kle gro­te­skowa – zaśmiał się pod nosem mini­ster. – Fakt, że te czyny miały miej­sce w Czę­sto­cho­wie, nie ma żad­nego zna­cze­nia. To rów­nie dobrze mogłoby się zda­rzyć w War­sza­wie czy Kiel­cach. Wów­czas wszy­scy mówi­liby, że w sto­licy jest nie­bez­piecz­nie, że mafia, że pora­chunki gan­gów, a w Kiel­cach mamy powrót do słyn­nych „scy­zo­ry­ków”.

– No tak, ale Czę­sto­chowa nie miała do tej pory łatki mia­sta nie­bez­piecz­nego, peł­nego, jak pan to nazwał, pora­chun­ków mafij­nych – odparła dzien­ni­karka.

– Nie jest chyba tajem­nicą, jak wiel­kie wpływy w mie­ście ma Kościół. – Posłanka znów była szyb­sza i nie pozwo­liła dojść męż­czyź­nie do głosu. – Powszech­nie rów­nież wia­domo o skan­dalu oby­cza­jo­wym, który doty­czy biskupa Sta­ni­sława Wal­tera, nota­bene brata zagi­nio­nego komen­danta. Może tutaj jest coś na rze­czy, może opi­nia publiczna słusz­nie się nie­po­koi.

– Ale co chce pani przez to powie­dzieć? – spy­tał mini­ster.

– No nie wiem, pan na pewno ma wię­cej infor­ma­cji, w końcu pań­skiej par­tii bar­dzo po dro­dze z kle­rem…

– Roz­strze­lała się pani, ale wydaje mi się, że strzela pani na oślep. Pra­gnę jedy­nie przy­po­mnieć, że w tym aku­rat mie­ście to nie my rzą­dzimy – odpa­ro­wał atak.

– Nie zmie­nia to faktu, że…

– Jesz­cze się trzy­masz, Leoś – ponow­nie szep­nęła Lichota, kiedy posłanka cią­gnęła swój wywód. Pro­ku­ra­tor miała ochotę zmie­nić kanał. Dys­ku­sja była bez­pro­duk­tywna i Edyta cie­szyła się, że nie musi w niej uczest­ni­czyć. Po kolej­nej burz­li­wej wymia­nie zdań zde­cy­do­wała, że jed­nak prze­łą­czy pro­gram. Wybrała następny z dostęp­nych kana­łów infor­ma­cyj­nych.

– A już za chwilę przed­sta­wimy pań­stwu mate­riał naszego repor­tera Jacka Obla­ciń­skiego, który ostat­nie kilka dni spę­dził w Czę­sto­cho­wie, roz­ma­wiał z miesz­kań­cami i nie­licz­nymi piel­grzy­mami, któ­rzy zde­cy­do­wali się zostać pod Jasną Górą po nie­daw­nym świę­cie maryj­nym. Z repor­tażu wyła­nia się obraz mia­sta ogar­nię­tego stra­chem. Czy Czę­sto­chowa już zawsze będzie żyła z pięt­nem okrut­nych mor­derstw? Wra­camy tuż po prze­rwie, pro­szę zostać z nami.

Lichota zde­cy­do­wała, że nie skusi się na repor­taż. Powoli miała dość tego tematu. Mimo że skom­pli­ko­wane wątki kilku czę­sto­chow­skich spraw były cie­kawe i sta­no­wiły dla niej nie­małe zawo­dowe wyzwa­nie, to po kil­ku­na­stu godzi­nach pracy chciała odpo­cząć. Zda­wała sobie sprawę, że jest dopiero na początku drogi, a przed nią jesz­cze wiele podob­nych dni, narad, prze­słu­chań, wywia­dów i ana­liz, od któ­rych jej umysł i tak nie uciek­nie.

Na liście kana­łów zna­la­zła sta­cje radiowe. Wybrała ostat­nią z nich. Spo­kojne bal­lady, ever­gre­eny, zawsze dzia­łały. Przy nich mogła się wyci­szyć.

Docho­dziła dzie­siąta wie­czo­rem. Lichota uło­żyła się na środku dużego łóżka i zamknęła oczy. Szorty i biały T-shirt musiały jej zastą­pić ulu­bioną piżamę, któ­rej w pośpie­chu zapo­mniała zabrać z War­szawy.

Po kil­ku­na­stu minu­tach chwy­ciła tele­fon. Wybrała numer mini­stra spra­wie­dli­wo­ści. Leon Bury ode­brał po pierw­szym sygnale.

– Oglą­da­łaś? – zapy­tał.

– No prze­cież wiesz, że tak – odpo­wie­działa kokie­te­ryj­nym tonem, który był zare­zer­wo­wany tylko dla niego. Poza Leonem Burym nikt nie sły­szał Edyty Lichoty mówią­cej w ten spo­sób. – Nie­źle cię wymę­czyła.

– Przy­zwy­cza­iłem się, jak wiesz. A wyobraź sobie, że po pro­gra­mie ucię­li­śmy sobie cał­kiem przy­jemną poga­wędkę. Po zej­ściu z anteny zmie­niła się z pindy w cał­kiem fajną babkę. Oka­zało się nawet, że zga­dzamy się w kilku spra­wach.

– Poli­tyka…

– Życie, Edyta, życie.

– Bura­sku… ale nie oka­zała się faj­niej­sza ode mnie, co? – zapy­tała zalot­nie.

– Nie spo­tka­łem jesz­cze faj­niej­szej od cie­bie.

– Poza żoną, mój miły, poza żoną – prych­nęła.

– Zostawmy ten temat, prze­cież wiesz…

– Wiem, wiem… – zawie­siła głos. – A tak w ogóle, to możesz roz­ma­wiać?

– Jesz­cze mogę. Pod­je­cha­łem na chwilę do mini­ster­stwa po jedną rzecz. Kie­rowca czeka na dole, zaraz do niego scho­dzę. Wła­ści­wie to mia­łem do cie­bie dzwo­nić. Sły­sza­łaś już, że wzięli się za nasze przy­wią­za­nie do Kościoła, prawda?

– Dzi­siaj. Ta pinda ci to zarzu­ciła.

– No wła­śnie. I nie prze­staną. Ale ty, jakby co, nie ruszaj tego biskupa. Jak poczu­jesz jakiś smród, to zatkaj nos i naj­pierw przyjdź z tym do mnie. Będziemy myśleć, co zro­bić. Musimy z nimi dobrze żyć, okej?

– Okej, jasne – odparła sucho.

– Dzięki. A ogól­nie to jak ci tam?

– Świet­nie, wszy­scy mnie tu nie­na­wi­dzą, boją się i kła­mią. Czyli bez nie­spo­dzia­nek. Zasta­na­wiam się, czy komen­dant jesz­cze żyje, czy szu­kamy już tylko trupa.

– I do czego doszłaś?

– Sama nie wiem, a ty?

– Mam nadzieję, że żyje – wes­tchnął.

– Mnie jest wszystko jedno. Chcia­ła­bym jak naj­szyb­ciej się tego dowie­dzieć, ale odno­szę wra­że­nie, że bawimy się tutaj w pod­chody, zamiast współ­pra­co­wać.

– No to wal­nij pię­ścią w stół.

– Codzien­nie to prak­ty­kuję – zaśmiała się.

– A ten komen­dant z woje­wódz­kiej? Współ­pra­cuje?

– Grze­gorz Krupp? Tak, z nim jest w porządku.

Na chwilę zapa­dła cisza, po czym Lichota kon­ty­nu­owała już zupeł­nie innym tonem:

– A wiesz, co ja teraz robię? – zapy­tała. Ponow­nie uwo­dzi­ciel­sko.

– Co?

– Leżę na łóżku… w samych spoden­kach, cien­kiej koszulce… lekko prze­świ­tu­ją­cej… a pod spodem nie mam nic. Leżę, taka sama, taka grzeczna, taka…

– Jezuu, prze­stań, bo ze scho­dów spadnę!

– Nie podoba ci się to, co mówię? – nęciła.

– Nawet nie wiesz, jak bar­dzo mi się to podoba.

– Paznok­cie u stóp mam poma­lo­wane tak, jak lubisz. – Popa­trzyła na czarny lakier i poru­szała pal­cami. – Wyobra­żasz to sobie?

– Szcze­rze mówiąc, to w tej chwili wydaje mi się, że ten obraz wyświe­tla mi się na wszyst­kich ścia­nach w tym gma­chu.

Zachi­cho­tała.

– A kiedy mnie w końcu odwie­dzisz? Dałeś mi taki fajny pokój i tak sama mam tu spać?

– Posta­ram się, wiesz, że ciężko teraz o takie manewry.

– Chyba coraz cię­żej, już nawet nie pamię­tam, kiedy był ostatni raz…

– Muszę koń­czyć, Edyta, naprawdę. Myślę o tobie. Naro­bi­łaś mi ochoty.

– To dobrze, Bura­sku, to dobrze… – Zaśmiała się raz jesz­cze.

Jed­nak kiedy się roz­łą­czyli, poczuła falę nara­sta­ją­cej tęsk­noty i bólu, który spra­wił, że nie zasy­piała szczę­śliwa. Następ­nego dnia wyła­do­wała swą złość na współ­pra­cow­ni­kach i lokal­nych funk­cjo­na­riu­szach poli­cji. Ani razu się nie uśmiech­nęła.

Smu­tek, który ją opa­no­wał, przy­kryty maską bez­względ­nej i twar­dej kobiety, znała tylko jej nowa przy­ja­ciółka, towa­rzyszka ostat­nich dni i kom­panka wielu kolej­nych.

Czę­sto­chowa obej­mo­wała Edytę Lichotę i wraz z każ­dym płyt­kim noc­nym odde­chem wtła­czała w jej płuca cięż­kie powie­trze.

Frag­ment pro­to­kołu z prze­słu­cha­nia Anny Sztern

Data: środa, 26.08.2015, godzina 10.30

Prze­słu­chu­jąca: pro­ku­ra­tor Edyta Lichota

Obecny: Leszek Hara­tyk

Edyta Lichota: To jak to było z tym listem do Jerzego Wal­tera? Pro­szę nam powie­dzieć coś wię­cej na ten temat.

Anna Sztern: Zna­la­złam go w kore­spon­den­cji.

Edyta Lichota: Kiedy?

Anna Sztern: W zeszłym roku. Jakoś w poło­wie listo­pada.

Edyta Lichota: Co zawie­rał?

Anna Sztern: Mam zacy­to­wać?

Edyta Lichota: Oczy­wi­ście. Jeśli da pani radę.

Anna Sztern: Nie cał­kiem.

Edyta Lichota: Pro­szę się skon­cen­tro­wać.

Anna Sztern: Ktoś pytał, czy komen­dant Wal­ter go pamięta. Mówił, że nie tak miało być. Wła­ści­wie tylko tyle.

Edyta Lichota: Ktoś? Czyli kto?

Anna Sztern: Pod­pi­sał się jako „E”.

Edyta Lichota: Okej. I co pani zro­biła z tym listem?

Anna Sztern: Scho­wa­łam do torebki.

Edyta Lichota: Nie zanio­sła go pani do komen­danta Jerzego Wal­tera?

Anna Sztern: Nie. To zna­czy, tak. Tylko nie od razu.

Edyta Lichota: Czyli kiedy?

Anna Sztern: Póź­niej. O wiele póź­niej. Może za późno.

Edyta Lichota: Pro­szę mówić kon­kret­niej.

Anna Sztern: Jede­na­stego sierp­nia.

Edyta Lichota: Pięć dni przed jego znik­nię­ciem… to cie­kawe. A dla­czego aku­rat wtedy?

Anna Sztern: Sama nie wiem. Pomy­śla­łam, że to jed­nak może mieć jakieś zna­cze­nie.

Edyta Lichota: Ponow­nie pro­szę o kon­krety. Jak pani myśli, kto mógł napi­sać ten list?

Anna Sztern: Pomy­śla­łam, że być może ten Eryk Oruba, o któ­rym sły­sza­łam w pracy. Sko­ja­rzy­łam fakty.

Edyta Lichota: I jak komen­dant zare­ago­wał, kiedy wrę­czyła mu pani list?

Anna Sztern: Wściekł się, że tak długo trzy­ma­łam go w tajem­nicy.

Edyta Lichota: No wła­śnie. Przy­znam, że mnie też to zasta­na­wia. Wkłada pani służ­bową kore­spon­den­cję do torebki i wynosi ją pani z komendy. Czę­sto się to pani zda­rza?

Anna Sztern: Nie, ni­gdy. To był pierw­szy raz.

Edyta Lichota: To dla­czego pani to zro­biła?

Anna Sztern: Pomy­śla­łam, że to głupi żart, wie pani, takie rze­czy się zda­rzają. Potem o nim zapo­mnia­łam. Zna­la­złam go przy­pad­kiem.

Edyta Lichota: Aku­rat wtedy, kiedy zro­biło się gło­śno o Eryku Oru­bie? Chce pani powie­dzieć, że to taki zbieg oko­licz­no­ści?

Anna Sztern: No, tak wyszło…

Edyta Lichota: A dla­czego Jerzy Wal­ter się wściekł?

Anna Sztern: Już mówi­łam, że zde­ner­wo­wał się, że wcze­śniej mu o tym nie powie­dzia­łam.

Edyta Lichota: Zro­bił coś jesz­cze?

Anna Sztern: Powie­dział mi, żebym się sku­piła na wyko­ny­wa­niu mojej pracy. Miał rację.

Edyta Lichota: A gdzie jest teraz ten list?

Anna Sztern: Nie mam poję­cia. Komen­dant zabrał go ze sobą.

Edyta Lichota: No to może wie pani, gdzie jest komen­dant?

Anna Sztern: Bar­dzo bym chciała, ale nie­stety nie wiem. Modlę się za niego.

Edyta Lichota: Modli się pani… A długo się zna­cie? Od kiedy pani tu pra­cuje?

Anna Sztern: Znam go od szes­na­stu lat.

Edyta Lichota: I jaki to jest czło­wiek?

Anna Sztern: Doświad­czony. Spra­wie­dliwy. Pro­fe­sjo­nalny. To dobry szef.

Edyta Lichota: A mimo to nakrzy­czał na panią. Ponoć darł się tak, że ściany się trzę­sły.

Anna Sztern: No tak… Był bar­dzo zde­ner­wo­wany tymi mor­der­stwami, miał tyle na gło­wie.

Edyta Lichota: Jak pani sądzi, dla­czego znik­nął?

Anna Sztern: Nie wiem.

Edyta Lichota: Może jest w to wszystko jakoś zamie­szany?

Anna Sztern: Nasz komen­dant? Ale niby jak?

Edyta Lichota: To ja tu zadaję pyta­nia.

Anna Sztern: Nie wiem, nie wydaje mi się to moż­liwe. Ja naprawdę nic nie wiem. Jestem tylko sekre­tarką, która zro­biła głu­potę. Czy mogę już iść?

Roz­dział 2

Pro­fa­num

czwar­tek, 10 wrze­śnia 2015

Nie wiem.

Nie widzę. Sze­roko otwie­ram oczy, wypa­truję, ale nie potra­fię się­gnąć wzro­kiem dalej niż do jutrzej­szego świtu.

Nie sły­szę. Cho­wam się w ustron­nym miej­scu, sku­piam myśli i wytę­żam słuch, ale nawet wtedy moją ciszę wypeł­nia jedy­nie hałas powszech­nie zna­nych fak­tów.

Stra­ci­łam swoją tajem­nicę. Zmar­no­wa­łam dro­go­wskaz, który dał mi Pan. Mie­sią­cami cho­wa­łam przed świa­tem klucz do prawdy.

Dzi­siaj sądzę, że od zawsze byłam ślepa.

Kim jestem teraz, kiedy treść listu do komen­danta Wal­tera znana jest już nie tylko mnie samej? Kim byłam, gdy ukry­wa­łam zawartą w kil­ku­na­stu sło­wach prze­strogę? Dla­czego czuję się tak, jak­bym stała pomię­dzy Jerzym Wal­te­rem a Ery­kiem Orubą? Czy wła­śnie tam widzi mnie pro­ku­ra­tor Lichota?

Nie wiem.

Dla­czego mor­derca nie­win­nych, Rzeź­nik ze świę­tego mia­sta, to ten sam czło­wiek, który spa­lił nasz sklep z dewo­cjo­na­liami? Co naprawdę ozna­czają krzyże cel­tyc­kie na jego przed­ra­mio­nach?

Czy mro­wie­nie, które czuję pod­czas każ­dej modli­twy, to lęk przed karą, wstyd przed Wszech­mo­gą­cym czy wprost prze­ciw­nie, sygnał, że moje życie ma dla Niego szcze­gólne zna­cze­nie?

„Bło­go­sła­wieni czy­stego serca, albo­wiem oni Boga oglą­dać będą”, powie­dział Pan, a ja go nie usłu­cha­łam. Wpu­ści­łam do serca zło, które pozba­wiło mnie szczę­ścia. Nabra­łam podej­rzeń, złych domy­słów, szu­ka­łam wytłu­ma­cze­nia w mrocz­nym języku kart. Odpo­wie­dzią była śmierć nio­sąca swą ostrą kosę. Śmierć jedna po dru­giej. Każda tak samo okrutna jak poprzed­nia.

Dawa­łam fał­szywe świa­dec­two, ukry­wa­jąc list. Wąt­pi­łam.

Chcę przy­wró­cić czy­stość swej wiary, odzy­skać ostrość zmy­słów.

Wcho­dzę do pracy. Do budynku komendy, który od lat jest moim dru­gim domem. Wydaje mi się, że odkąd nie ma w nim komen­danta, ten dom jest pusty. Tego wra­że­nia nie zmie­nia nawet panu­jący gwar i dono­śne głosy osób, któ­rych wcze­śniej ni­gdy tu nie było.

Kory­ta­rze, mimo że odno­wione, to jed­nak ciemne, przy­po­mi­na­jące te szpi­talne. Można odnieść wra­że­nie, że pokoje kryją cho­rych, woła­ją­cych o pomoc, a nie tych, któ­rzy powinni ją nieść. W isto­cie wszy­scy jeste­śmy cho­rzy w tych dniach. Pod­stęp­nie wsz­cze­piono nam bak­te­rię, któ­rej dzia­ła­nia jesz­cze nie pozna­li­śmy. Wiemy jedy­nie, że sza­leje w naszych orga­ni­zmach, dając nie­po­ko­jące objawy stra­chu, nie­pew­no­ści i wza­jem­nej nie­uf­no­ści. Jeste­śmy niczym wie­kowy, duży pies porzu­cony przez pana gdzieś na roz­staju dróg. Przy­gar­nięci przez obcych ludzi nie potra­fimy odzy­skać zaufa­nia, nie umiemy zro­zu­mieć, co stało się z naszym opie­ku­nem. Tęsk­nimy mimo bólu. Szu­kamy śla­dów mimo roz­go­ry­cze­nia i żalu. Pró­bu­jemy nie dowie­rzać fak­tom, które każ­demu z nas łączą się w jego wła­sną, prze­ra­ża­jącą całość.

Ja sama zmu­szam się, żeby nie brać za prawdę tej wer­sji wyda­rzeń, w któ­rej komen­dant jest współ­twórcą cha­osu, w któ­rym żyjemy, że stoi w jego cen­trum. Sta­ram się w to wie­rzyć, ale nic już nie wiem. Nie widzę dalej niż jutro. W sło­wach nie sły­szę prze­kazu ani prawdy.

Nie wiem.

Pod­cho­dzę do biurka tylko po to, by zosta­wić na nim torebkę. Mimo pię­trzą­cych się doku­men­tów jesz­cze nie czas na pracę. Wrócę tu za kil­ka­na­ście minut. Tele­fon jesz­cze nie dzwoni. Patrzę na drzwi do opusz­czo­nego gabi­netu Jerzego Wal­tera i dociera do mnie, że gdyby nagle się w nich poja­wił, nie poczu­ła­bym się ani tro­chę bez­piecz­niej.

Dla­tego wyrzu­cam myśli o nim i sku­piam się na sobie. Chcę dążyć do prawdy i gło­sić ją.

Idę do naczel­nika Marka Mar­czuka, jedy­nej osoby, z którą roz­ma­wiam otwar­cie. Mamy ciche poro­zu­mie­nie od dnia, w któ­rym Edyta Lichota pod­słu­chała naszą roz­mowę, kom­pro­mi­tu­jąc zarówno mnie, jak i jego. Mam wra­że­nie, że zawarte w krót­kim liście Eryka Oruby słowa „ja o wszyst­kim pamię­tam” znaj­dują się teraz w ustach budzą­cej grozę pro­ku­ra­tor. Pod­świa­do­mie sły­szę, jak stra­szy mnie nimi, pro­wa­dząc śledz­two. W dodatku nawet pod­czas prze­słu­cha­nia, nie powie­dzia­łam jej całej prawdy. Prawdy, którą teraz chcę ujaw­nić naczel­ni­kowi.

Popy­cham lekko uchy­lone drzwi, cicho pukam, a on, kiedy tylko mnie zauważa, ener­gicz­nym gestem zapra­sza do środka. Nie wiem, jak to robi, że wciąż potrafi się uśmie­chać.

– Mogę na chwilkę? – pytam.

– Śmiało, póki jesz­cze nie porwali mnie na spo­tka­nia – odpo­wiada pogod­nie. Poka­zuje, żebym zamknęła drzwi. – Co tam?

Chcę od razu przejść do rze­czy, ale pierw­sze słowa przy­cho­dzą mi naj­trud­niej, nawet wtedy, kiedy jestem zde­cy­do­wana.

– Mogę usiąść? – Mimo że wcale tego nie potrze­buję, przy­cho­dzi mi do głowy, iż w ten spo­sób dam sobie jesz­cze kil­ka­na­ście sekund na zebra­nie myśli.

– Pew­nie… jak się masz?

– Okej – odpo­wia­dam. Sia­dam i przy­su­wam się do biurka. Będę mówić cicho.

Naczel­nik Mar­czuk nie patrzy na mnie. Prze­rzuca wzrok z ekranu na kla­wia­turę.

– Cho­lera – prze­klina pod nosem i widzę, jak kasuje część tek­stu. – Już koń­czę, jesz­cze tylko jedno zda­nie.

Po chwili klika ostatni raz i odwraca się do mnie. Odzy­wam się, nie cze­ka­jąc już dłu­żej.

– Panie naczel­niku, muszę panu coś powie­dzieć. Powin­nam to chyba zro­bić dawno temu.

– To zna­czy?

– Cho­dzi o biskupa Wal­tera… Pan wie, że został oczysz­czony z zarzu­tów…

– Tak, wczo­raj wyszedł z aresztu. Ale co ty masz z tym wspól­nego, Anka?

– Ja zna­łam te kobiety, roz­ma­wia­łam z nimi – mówię pra­wie szep­tem, tak jak zamie­rza­łam.

– Jakie kobiety? Te, które wyko­rzy­sty­wał?

– Tak, te, które wyco­fały swoje oskar­że­nia, nagle zmie­niły zda­nie.

– No i co w związku z tym? Jakie to ma zna­cze­nie, że je zna­łaś?

– Pamięta pan na pewno te ano­ni­mowe listy, które dosta­wał komen­dant Wal­ter w zeszłym roku…

Pochyla się, mimo­wol­nie popra­wia prze­dzia­łek.

– Anka, a skąd ty w ogóle o nich wiesz? – Na jego twa­rzy maluje się zdu­mie­nie. – Prze­cież poza mną i Jur­kiem…

– Bo to ja je wtedy pisa­łam – odsła­niam całą prawdę. Kłam­stwa przy­nio­sły śmierć. Chcę wie­rzyć, że prawda to zmieni.

Otwiera sze­rzej oczy. Dotych­cza­sowe zasko­cze­nie zastę­puje cał­ko­wity szok.

– Ty je pisa­łaś… – powta­rza, jakby chciał usły­szeć to raz jesz­cze.

– Ja – potwier­dzam i żeby zabić ciszę, któ­rej się boję, zaczy­nam opo­wia­dać wszystko ze szcze­gó­łami. O mszy, na któ­rej pierw­szy raz zoba­czy­łam Aldonę, dziew­czynę w czer­wo­nej bluzce, i pozna­łam jej los z ust wścib­skich przy­ja­ció­łek. O tym, jak wiele dowie­dzia­łam się od sio­stry Miriam i o zmo­wie mil­cze­nia, która pano­wała od dawna. O stra­chu, jaki trawi księży i zakon­nice. Powie­dzia­łam, w jaki spo­sób, wraz z doku­men­tami do pod­pisu, pod­rzu­ca­łam listy komen­dan­towi.

Po ciszy, która i tak musiała nastą­pić, naczel­nik wypo­wiada słowa, po któ­rych czuję dygot na całym ciele, taki sam, jaki czuję przy każ­dej modli­twie.

– To od cie­bie się to wszystko zaczęło – stwier­dza i nabiera powie­trza, by kon­ty­nu­ować. – Jasny gwint… zawsze zasta­na­wia­łem się, co by było, gdyby Jurek nie dostał tych listów. Czy dowie­działby się o tym, co robi jego brat. Czy w ogóle odkry­li­by­śmy, co przy­da­rzyło się Ali­cji Dryl­skiej… – prze­rywa nagle. Zmie­szany patrzy na mnie, jakby spraw­dzał, czy znam to nazwi­sko.

– Ali­cji Dryl­skiej? – pytam, nie wie­dząc, o kogo cho­dzi.

– Nie­ważne. Zostaw to – ucina. – Powiedz mi lepiej, czemu aku­rat teraz mówisz mi o tym, co zro­bi­łaś?

– Pomy­śla­łam, że może to mieć jakieś zna­cze­nie, że to wszystko jest być może ze sobą powią­zane, być może będzie to dla was jakaś wska­zówka, cokol­wiek, nie wiem… A poza tym jestem wście­kła i zbul­wer­so­wana tym, że biskup wyszedł na wol­ność. Nie mogę tego zro­zu­mieć. Chcia­ła­bym coś zro­bić…

– Lichota wie o listach?

– Nie wie. – Prze­ły­kam ślinę.

– Nie pytała o tę kwe­stię na prze­słu­cha­niu?

– Nie wie – powta­rzam. – Wtedy uzna­łam, że to nie ma zna­cze­nia.

Rozu­mie mój prze­kaz. Ner­wowo pociera czoło.

– Panie naczel­niku, ja chcia­łam dobrze, czu­łam, że poma­gam. Ktoś musiał zadzia­łać w imie­niu tych kobiet. Tak sobie myślę, że może te wszyst­kie sprawy są jakoś połą­czone. Te mor­der­stwa, znik­nię­cie naszego komen­danta, biskup na wol­no­ści…

– Anka, ty nie jesteś od tego! Nie myśl o tym! I tak sporo już nabro­iłaś – unosi się, a chwilę póź­niej ner­wowo śmieje. – Cho­lera, jak się tak dobrze zasta­no­wić, to zawsze mia­łaś klucz do wszyst­kiego! Tamte ano­nimy, potem ten list od Oruby…

– Ja nie sądzi­łam…

– Dobra, dobra. Prawa nie zła­ma­łaś. Po pro­stu nikomu nawet do głowy nie przy­szło, że możesz coś wie­dzieć. A ty się na przy­szłość zasta­nów, czy warto mieć takie tajem­nice. I nie rób z sie­bie super­bo­ha­terki w prze­bra­niu asy­stentki komen­danta. Zobacz, do czego to pro­wa­dzi!

„Super­bo­ha­terki”, śmieję się w duchu na dźwięk słowa, któ­rym kie­dyś sama sie­bie okre­śla­łam.

– Chcia­ła­bym, żeby Sta­ni­sław Wal­ter odpo­wie­dział za swoje czyny. Może cho­ciaż teraz mogę coś zro­bić. Mogę dotrzeć do tych kobiet, może je prze­ko­nać, że warto dalej wal­czyć.

– Nie mie­szaj się w to! Poza tym… prze­cież nie ta sprawa jest teraz naj­waż­niej­sza, prawda?

– A co, jeśli jest? Prze­cież tego nie wiemy – ośmie­lam się skon­tro­wać. Zaska­kuję go kolejny raz w ciągu ostat­nich kilku minut.

– Anka, bo się pognie­wamy! Nie znasz prze­biegu postę­po­wa­nia ani żad­nych usta­leń i naj­le­piej będzie, jeśli tak pozo­sta­nie. Ostatni raz powta­rzam, nie mie­szaj się. Dzię­kuję za infor­ma­cję o listach, sko­rzy­stamy z niej, jeśli uznamy to za słuszne. Masz moją gwa­ran­cję, że nie użyję tej wie­dzy prze­ciwko tobie. Ale trzy­maj się z dala od śledz­twa i rób swoją robotę. Lichota i tak patrzy ci na ręce, nie sądzisz?

– Okej, ale jedno chcia­ła­bym wie­dzieć – odpo­wia­dam.

Wzdy­cha, jakby miał mnie już dosyć.

– Co takiego?

Decy­duję się pod­jąć ryzyko po raz ostatni w tej roz­mo­wie. Naj­wy­żej wyjdę bez odpo­wie­dzi. Czuję jed­nak, że muszę spró­bo­wać. Jego wcze­śniej­sza reak­cja dała mi do myśle­nia.

Chcę widzieć i sły­szeć wię­cej. Chcę wie­dzieć i rozu­mieć. Ponow­nie czuję mro­wie­nie pod skórą. Teraz jed­nak odbie­ram je pozy­tyw­nie, jak sygnał od Pana.

To ode mnie wszystko się zaczęło. To ja nio­słam świa­tło.

Ja, Anna Sztern. „Pani Ania”.

– Prawda za prawdę, panie naczel­niku. Kim jest Ali­cja Dryl­ska?

Roz­dział 3

Ali­cja

pią­tek, 11 wrze­śnia 2015

Sza­ro­sine wrze­śniowe niebo wygrało walkę z pro­mie­niami słońca. Żaden z nich nie zdo­łał się prze­bić przez gęstą war­stwę chmur. Cał­ko­wity zmrok zapadł nad Sztok­hol­mem jesz­cze przed dzie­więt­na­stą. Aura spra­wiła, że Ali­cja Dryl­ska wolała pozo­stać w domu, odpu­ściła sobie nawet spa­cer z Helen. Córeczka od rana popła­ki­wała i była czymś roz­draż­niona. Tak jakby nie­mowlę pod­świa­do­mie rozu­miało, że mama pod­jęła decy­zję i zamie­rza oznaj­mić ją tacie. Helen po raz pierw­szy w swoim krót­kim życiu poczuła, jak cięż­kie powie­trze wdziera się do przy­tul­nego i cie­płego wnę­trza, psu­jąc i zagęsz­cza­jąc atmos­ferę.

Deszcz zaczął kro­pić tuż po zmierz­chu. Po dwóch godzi­nach przy­brał na sile i wraz z lek­kim wia­trem cicho szu­miał za oknem. Jesień na dobre zago­ściła w sto­licy Szwe­cji.

Ali­cja wbiła kolana w miękką poduszkę kanapy, prze­wie­siła się przez opar­cie i nie­mal poło­żyła na sze­ro­kim para­pe­cie, ukła­da­jąc brodę na zewnętrz­nej stro­nie dłoni. Kro­ple mia­rowo stu­kały w bla­chę po dru­giej stro­nie szyby. Przez kilka chwil Ali­cja naśla­do­wała ten rytm cichymi ude­rze­niami pal­ców. Zamknęła oczy i wyłą­czyła się, wsłu­chu­jąc się w swój wewnętrzny głos.

– Uspo­ko­iła się – powie­dział Hen­rik, wyry­wa­jąc ją z zadumy. – Może zaśnie.

Ali­cja odwró­ciła się. Ogar­nęła wzro­kiem prze­stronny salon. Połą­czona z nim kuch­nia, z powodu bie­gną­cych w ścia­nach rur, znaj­do­wała się pół metra wyżej. Dwa drew­niane schodki, roz­cią­ga­jące się na całą dłu­gość pomiesz­cze­nia, doda­wały wnę­trzu nowo­cze­sno­ści i stylu. Poza tym w środku pano­wał bała­gan i chaos, wła­ściwy dla miesz­kań mło­dych rodzi­ców, z któ­rych jedno było w dodatku wiecz­nie roz­tar­gnio­nym arty­stą. Pośrodku salonu stał wózek, przez który, nie wie­dzieć czemu, Hen­rik nie­dbale prze­rzu­cił swój sza­lik. Na sto­sach kar­tek, teczek i innych tajem­ni­czych dla Ali­cji doku­men­tów spo­czy­wała butelka z mle­kiem. Żeby posta­wić ją bez­po­śred­nio na bla­cie, musia­łaby zrzu­cić wszyst­kie papiery na pod­łogę. Już dawno się pod­dała i prze­stała pro­sić Hen­rika o to, by nie wyno­sił swo­jej pracy poza gra­nice gabi­netu. Sama nie jestem lep­sza, pomy­ślała. Wie­działa, że dwa otwarte lap­topy – jeden na pod­ło­dze, drugi (o zgrozo!) na prze­wi­jaku – i kilka pomię­tych gazet na kana­pie to jej dzieło. Przyj­rzała się jed­nemu z kom­pu­te­rów i ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że wciąż leci na nim jakiś film. Widocz­nie wyci­szyła dźwięk, zamiast zatrzy­mać odtwa­rza­nie. Sobie mogła rów­nież przy­pi­sać pie­lu­chy wysy­pu­jące się z roze­rwa­nej paczki na jadal­nia­nym stole.

Mała Helen zdo­mi­no­wała ich życie. I mimo że córeczka była dla praw­niczki naj­waż­niej­sza na świe­cie, to nie tylko ona pochła­niała jej myśli. Nad­cho­dząca jesień, wci­ska­jąca swój mokry jęzor do wnę­trza, przy­po­mniała Ali­cji o dniach, w któ­rych każda ze spa­da­ją­cych z nieba kro­pel spra­wiała jej ból. Wia­do­mo­ści z Czę­sto­chowy, które ostat­nio bacz­nie śle­dziła w tajem­nicy przed swym part­ne­rem, przy­po­mi­nały jej, że od pew­nych spraw w swoim życiu ni­gdy nie uciek­nie. Że jed­nej z nich ni­gdy nie zamknęła.

– Puk, puk, kocha­nie. Jesteś tutaj ze mną? – Hen­rik pod­szedł bli­żej i uważ­nie się jej przy­pa­try­wał.

– Tak… tak… jestem – odpo­wie­działa, na powrót kon­cen­tru­jąc się na ich małym świe­cie. – Mówisz, że zasnęła?

– Powie­dzia­łem tylko, że się uspo­ko­iła – odparł nieco zdzi­wiony.

– Nie wiem, jak to robisz, że przy tobie zawsze prze­staje pła­kać – wes­tchnęła.

– Ali­cja, a gdzie ty byłaś przed chwilą? Bo na pewno nie tutaj, z nami. – Lekko się uśmiech­nął. – Prak­ty­ko­wa­łaś jedną z two­ich słyn­nych eks­pre­so­wych drze­mek z otwar­tymi oczami?

Chcia­łaby mu powie­dzieć, że tak było. Wzięła jed­nak głę­boki wdech i oznaj­miła coś innego.

– Muszę z tobą poroz­ma­wiać, Hen­rik. – Zabrzmiało to poważ­niej, niż pla­no­wała.

Usiadł koło niej i pod­cią­gnął rękawy bluzy. Patrzył na nią prze­ni­kli­wie, z tro­ską, tak jakby samym tym patrze­niem chciał jej pomóc pora­dzić sobie z tym, co ją gry­zie, czym­kol­wiek by to było.

– Whaz­zup? – powie­dział, naśla­du­jąc reklamę, z któ­rej nie­dawno śmiali się do łez. Poczuła się dziw­nie, wie­dząc, że za chwilę zepsuje mu humor.

– Sta­ni­sław Wal­ter został oczysz­czony z zarzu­tów – wystrze­liła.

Uśmiech znik­nął mu z twa­rzy. Chciał odpo­wie­dzieć od razu, ale nie potra­fił. Nie był przy­go­to­wany na roz­mowę na ten temat. Widać było, że zabra­kło mu słów w każ­dym z trzech języ­ków, w któ­rych się komu­ni­ko­wali. Oparł się i zało­żył ręce za głowę.

– Czy­ta­łam w czę­sto­chow­skiej gaze­cie… – Czuła, że musi prze­rwać ciszę.

– Wra­casz do tego? – spy­tał cicho.

– No, tak jakby…

– Ale po co ci to? – zapy­tał, patrząc przed sie­bie, w jeden punkt na ścia­nie.

Chwy­ciła go za rękę.

– Hen­rik, prze­cież wiesz, że nie wra­cam… tak naprawdę to zawsze ze mną jest…

– Okej, to rozu­miem, to oczy­wi­ste. Minęło zbyt mało czasu.

– No wła­śnie… dzie­sięć mie­sięcy.

– Tak. Ale nie poj­muję, co tak naprawdę chcesz mi powie­dzieć. Dowie­dzia­łaś się, że biskup unik­nął kary. I co?

Teraz wzięła głę­boki wdech.

– I chcę ujaw­nić prawdę. Chcę go oskar­żyć.

– Co? Är du galen?! – pod­niósł głos, pomie­szał języki. Robił tak zawsze wtedy, kiedy się iry­to­wał.

Zdała sobie sprawę, że wła­ści­wie ni­gdy nie zacho­wał się tak w sto­sunku do niej.

– Nie, Hen­rik, nie zwa­rio­wa­łam. Biję się z myślami od wczo­raj. Mia­łam wolną chwilę, odpa­li­łam kom­pu­ter i weszłam na stronę gazety. Bez żad­nego zamiaru, bez planu. Nie bój się, nie jestem maso­chistką i nie szu­kam new­sów o bisku­pie. Ale to był jeden z pierw­szych arty­ku­łów. Prze­czy­ta­łam. I od tego czasu nie mogę o nim zapo­mnieć.

– To zapo­mnij! – naka­zał jej, jakby to mogło odnieść jaki­kol­wiek sku­tek.

– Krew się we mnie zago­to­wała, Hen­rik! Wście­kłam się! – Ona rów­nież się unio­sła. – I jeśli się boisz, że wszystko nagle wró­ciło, to nie­stety tak jest!

– I co? – Przy­su­nął się do niej. – Co dokład­nie zamie­rzasz z tym zro­bić? Chcesz tam wró­cić czy jak? Co to, do licha, zna­czy, że chcesz go oskar­żyć?

– Wszyst­kie kobiety wyco­fały pozwy. Pew­nie im zapła­cił czy coś. Jest wolny. Czy­sty jak łza, rozu­miesz?! A mnie kasą nie prze­kona. Ja sama zade­cy­do­wa­łam, że zamy­kam sprawę.

– Zade­cy­do­wa­li­śmy! To była wspólna decy­zja, pamię­tasz? – pra­wie krzyk­nął. Spoj­rzeli w stronę łóżeczka. Nie dobiegł stam­tąd żaden głos. – Mamy spo­kój, dobre życie, dziecko, nasz świat! I teraz chcesz to zbu­rzyć? Chcesz wpu­ścić tu Wal­tera raz jesz­cze?

– A ty chcesz, żeby ten gwał­ci­ciel cho­dził wolno po uli­cach? Nie wku­rza cię to?

– Wku­rza, uwierz mi, że gdy­bym mógł, udu­sił­bym go gołymi rękami. Cza­sem jak piszę mocną scenę, to wyobra­żam sobie, że mój boha­ter mor­duje wła­śnie jego. Też muszę sobie z tym jakoś radzić, Ala!

– A ja sobie z tym nie radzę! – Ude­rzyła dło­nią w udo i wstała. – I nie mam wyima­gi­no­wa­nych postaci i wymy­ślo­nych świa­tów, w któ­rych mor­duję, kogo chcę!

– Ale masz Emmę – odparł, wspo­mi­na­jąc o tera­peutce.

– Wiem, ale to jest pro­ces. To nie działa tak, że poga­dam sobie z nią raz na tydzień i będę jak nowa. I wiesz co jesz­cze? Jej nie zgwał­cili, ona nie wie, jak to jest. Sama mówi, że jest dla mnie tylko ścianą, od któ­rej odbi­jam naj­gor­sze z emo­cji. Pró­buję się przy­zwy­czaić do ich obec­no­ści. Wszystko, co naj­waż­niej­sze, dzieje się we mnie, w środku!

– Masz mnie… – odparł. – Jestem, zawsze…

– Wiem, słońce, wiem – rów­nież ści­szyła głos. Helen zaczęła gry­ma­sić. – I jesteś dla mnie naj­waż­niej­szy. Ty i Helen. Ale to, co się stało, to też jest część mnie, część mojego życia… naszego życia, Hen­rik.

– Tę część zamknę­li­śmy…

– Naj­wi­docz­niej nie do końca. Nie ja. Tylko myśla­łam, że mi się udało.

– Ali­cja… – zawie­sił głos, pod­niósł się i sta­nął koło niej. – Aluś, Alice, skar­bie… wiesz, że powrót do sprawy Wal­tera to nie jest jedy­nie powrót do tego, co ci zro­bił, prawda? Zda­jesz sobie z tego sprawę? – Spoj­rzał jej w oczy. Kiw­nęła głową, ale on kon­ty­nu­ował: – Nie wia­domo, do czego może dopro­wa­dzić oskar­że­nie biskupa. A jak pod­nie­sie kwe­stię znik­nię­cia Juliana? – Wypo­wia­da­jąc ostat­nie słowa, uczy­nił sym­bol cudzy­słowu w powie­trzu. – Myślisz, że jego brat, ten glina, znowu ci pomoże?

– Nie pomoże.

– O! Czyli jest jesz­cze coś, o czym mi nie mówisz!

– On znik­nął.

– Jak to znik­nął? Uciekł, roz­pły­nął się w powie­trzu, wypa­ro­wał?

– Nikt nie wie, co się stało. Był czło­wiek i nie ma czło­wieka. Wszyst­kie media w Pol­sce o tym huczą. Pew­nie gdy­by­śmy mieli czas na prze­glą­da­nie netu i oglą­da­nie tele­wi­zji, to dowie­dzie­li­by­śmy się o tym i ze szwedz­kich mediów. Agu­ero mi tro­chę opo­wie­dział…

– I naprawdę chcesz się w to pako­wać? Pomyśl tylko!

– Myślę, Hen­rik! Może, kurwa, ni­gdy nie prze­sta­łam myśleć! Chciał­byś, żeby to było takie pro­ste, ale to nie jest pro­ste! – powie­działa to na tyle gło­śno, że Helen posta­no­wiła włą­czyć się do dys­ku­sji. Mała zaczęła pła­kać.

– Świet­nie… – mruk­nął Hen­rik.

Ali­cja pod­nio­sła córeczkę i przy­tu­liła do piersi.

– I co ci to wszystko da? – spy­tał. – Spra­wie­dli­wość? Czy po pro­stu chcesz, żeby coś się działo? Powiedz, bo ja, do cho­lery, nie rozu­miem!

– Nie wiem! Nie wiem, co mi to da, ale wiem, że chcę to zro­bić. Czuję, że muszę. Z każdą godziną coraz bar­dziej.

Hen­rik poki­wał głową. Był bar­dzo zde­ner­wo­wany.

– Nie godzę się na to – powie­dział. – Rozu­miesz? Ja-się-na-to-nie-go-dzę – dokoń­czył, sta­wia­jąc akcent na każ­dej syla­bie ostat­niego zda­nia. Minął ją bez słowa i wyszedł do przed­po­koju.

Patrzyła, jak wkłada buty, płaszcz i wycho­dzi z miesz­ka­nia.

– Prze­myśl to – rzu­cił jesz­cze, sto­jąc w drzwiach.

Chwilę potem pode­szła do okna i patrzyła, jak ner­wowo kręci się pod budyn­kiem, mok­nąc w stru­gach desz­czu.

Helen prze­stała pła­kać, ale wciąż była nie­spo­kojna. Ali­cja deli­kat­nie gła­skała córeczkę po gło­wie.

– Wszystko będzie dobrze. Mamu­sia wszystko prze­my­ślała – powie­działa do niej i poca­ło­wała ją w poli­czek.

Dziecko zła­pało palec matki i ści­snęło naj­moc­niej w swoim życiu.

Frag­ment pro­to­kołu z prze­słu­cha­nia Zenona Dryły

Data: ponie­dzia­łek, 31.08.2015, godzina 10.30

Prze­słu­chu­jąca: pro­ku­ra­tor Edyta Lichota

Obecny: Leszek Hara­tyk

Zenon Dryła: Jak długo to potrwa?

Edyta Lichota: Tak długo, aż skoń­czymy, panie Dryła.

Zenon Dryła: O dwu­na­stej pro­wa­dzę zaję­cia. Jeśli mie­li­by­śmy się nie wyro­bić, to wolał­bym to wie­dzieć teraz. Muszę zadzwo­nić i odwo­łać. Prze­pro­sić…

Edyta Lichota: Nikogo nie musi pan prze­pra­szać. Zdą­żymy.

Zenon Dryła: No, mam nadzieję.

Edyta Lichota: Panie Dryła, pro­szę powie­dzieć, co robił pan dwu­dzie­stego pierw­szego lipca tego roku.

Zenon Dryła: Nie rozu­miem. Jak to, co robi­łem?

Edyta Lichota: Pro­szę nam po pro­stu opo­wie­dzieć, jak prze­bie­gał ten dzień.

Zenon Dryła: Prze­cież już wam o tym opo­wia­da­łem! Znowu każe­cie mi wra­cać do tam­tych dni?! Serca nie macie, cho­lera?

Edyta Lichota: Taką mamy pracę. Zresztą ze mną pan jesz­cze nie roz­ma­wiał. Pro­szę mówić. Szyb­ciej skoń­czymy.

Zenon Dryła: To był nor­malny dzień. Nic szcze­gól­nego. Do osiem­na­stej byłem w mojej szkole tenisa. Potem wró­ci­łem do domu i spę­dzi­łem wie­czór z żoną. I tyle.

Edyta Lichota: A pana syn? Co on wtedy robił?

Zenon Dryła: (wes­tchnię­cie, długa pauza) O pięt­na­stej miał przyjść na mały spa­ring z kolegą, ale się nie sta­wił. Dzwo­ni­łem do niego, ale nie odbie­rał. Zresztą ten kolega też pró­bo­wał i nic. Nie mia­łem czasu się tym przej­mo­wać, pomy­śla­łem, że poga­dam z nim następ­nego dnia. Bo wie­cie, on wie­czo­rami to w pubie pra­cuje i późno wraca… (pauza)… wra­cał… zanim to się stało… kurwa…

Edyta Lichota: Potem już pan do niego nie dzwo­nił?

Zenon Dryła: Nie. A co? Jesz­cze tego nie wie­cie? Prze­cież chyba spraw­dzi­li­ście już bil­lingi, co nie? Rano się dowie­dzia­łem, co się stało. Od was zresztą!

Edyta Lichota: Pro­szę odpo­wia­dać na pyta­nia.

Zenon Dryła: Trzy­ma­cie mnie tu jak jakie­goś podej­rza­nego!

Edyta Lichota: Nikt nie powie­dział, że jest pan podej­rzany.

Zenon Dryła: Ale tak się czuję!

Edyta Lichota: A ma pan powody?

Zenon Dryła: Zwa­rio­wała pani?!

Edyta Lichota: Zadam pyta­nie ina­czej. Czy mamy powody, żeby trak­to­wać pana jak podej­rza­nego w spra­wie mor­der­stwa pań­skiego syna i trzech innych osób?

Zenon Dryła: Nie, nie macie!

Edyta Lichota: Czy mówi panu coś nazwi­sko Filip Kań­ski?

Zenon Dryła: Nie.

Edyta Lichota: Kry­stian Kubera?

Zenon Dryła: Też nie.

Edyta Lichota: A takie nazwi­ska, jak Arka­diusz Mar­czyń­ski, Jan Kubera i Artur Kań­ski coś panu mówią?

Zenon Dryła: Nie, nic mi nie mówią.

Edyta Lichota: Szybko pan odpo­wiada. Niech się pan tak nie spie­szy, zdąży pan na zaję­cia o dwu­na­stej. Pro­szę się jesz­cze raz zasta­no­wić, jest pan cał­ko­wi­cie pewien, że nie zna pan tych osób?

Zenon Dryła: Tak, jestem cał­ko­wi­cie pewien.

Edyta Lichota: I ni­gdy pan ich nie widział?

Zenon Dryła: Skoro ich nie znam, to ich nie widzia­łem, to chyba logiczne, prawda?

Edyta Lichota: To cie­kawe, bo ponoć ktoś widział was razem.

Zenon Dryła: Kpi sobie pani ze mnie, pani pro­ku­ra­tor? Czy to jeden z waszych testów?! Kim w ogóle jest ten czło­wiek obok pani?! Dostał zada­nie, żeby się nie odzy­wać czy co?

Edyta Lichota: Leszek Hara­tyk, kolega z pracy.

Zenon Dryła: I kim jest pan Leszek?

Edyta Lichota: Kolegą z pracy.

Zenon Dryła: Pięk­nie się pan uśmie­cha pod nosem, panie kolego. Jakby co, z panem też mogę poroz­ma­wiać. Jak widać kon­wer­sa­cja z panią pro­ku­ra­tor śred­nio mi wycho­dzi.

Edyta Lichota: Idzie nam cał­kiem nie­źle, panie Dryła. Wróćmy do pana kole­gów, na pewno się nie zna­cie?

Zenon Dryła: Nie… nie znamy się.

Edyta Lichota: A może kie­dyś się zna­li­ście?

Zenon Dryła: Chyba w innym życiu, bo w tym to raczej nie pamię­tam.

Edyta Lichota: Pro­szę nam opo­wie­dzieć o inte­re­sach, które pro­wa­dził pan w latach dzie­więć­dzie­sią­tych.

Zenon Dryła: To zna­czy?

Edyta Lichota: Han­dlo­wał pan z Rosja­nami.

Zenon Dryła: Ow­szem, ale co to ma do rze­czy?

Edyta Lichota: To się jesz­cze okaże. Co pan dokład­nie robił?

Zenon Dryła: Sprze­da­wa­łem wyroby ze stali, tak zwane „nie­rdzewki”. Naroż­niki, płyty, takie tam.

Edyta Lichota: Docho­dowy biz­nes, co nie?

Zenon Dryła: Nie narze­ka­łem.

Edyta Lichota: To czemu pan zmie­nił zaję­cie?

Zenon Dryła: Bo prze­sta­łem być kon­ku­ren­cyjny. Nie tylko w Czę­sto­cho­wie jest huta.

Edyta Lichota: I prze­rzu­cił się pan na tenis.

Zenon Dryła: Gra­łem od dziecka. Potem posta­no­wi­łem zająć się tym zawo­dowo. Otwo­rzy­łem wła­sną szkołę.

Edyta Lichota: Na tym też da się zaro­bić?

Zenon Dryła: Da się.

Edyta Lichota: Bingo Bistro i restau­ra­cja Zakwasy to pana knajpy, prawda?

Zenon Dryła: Ow­szem.

Edyta Lichota: Tylko pogra­tu­lo­wać. Muszę się tam kie­dyś wybrać.

Zenon Dryła: Zapra­szam. Pani kole­dzy już nas odwie­dzali.

(Pro­ku­ra­tor Edyta Lichota wyj­muje zdję­cie i poka­zuje je prze­słu­chi­wa­nemu).

Edyta Lichota: A zna pan to miej­sce?

Zenon Dryła: Klub Tori?

Edyta Lichota: Czyli zna pan.

Zenon Dryła: Chyba każdy zna.

Edyta Lichota: Był pan tam kie­dyś?

Zenon Dryła: Kie­dyś byłem. Dawno temu. Wtedy to jesz­cze był Wakans.

Edyta Lichota: Z kole­gami pan cho­dził?

Zenon Dryła: Samemu do Wakansu to tylko kurwy cho­dziły, pani pro­ku­ra­tor. (śmiech) Ow­szem, cho­dzi­łem tam ze zna­jo­mymi. Kole­gami, kole­żan­kami…

Edyta Lichota: A czy był pan tam z Arka­diu­szem Mar­czyń­skim, Janem Kuberą i Artu­rem Kań­skim?

Zenon Dryła: Jesz­cze raz pani mówię, że nie znam i nie zna­łem tych osób.

Edyta Lichota: Ma pan świa­do­mość, że tutaj trzeba mówić prawdę?

Zenon Dryła: Całą prawdę i tylko prawdę, jak na spo­wie­dzi, pani pro­ku­ra­tor. (śmiech)

Edyta Lichota: A jak pan myśli, czemu zgi­nął pana syn?

Zenon Dryła: (pauza) Zna­lazł się w złym miej­scu w złym cza­sie. Miał pecha, że aku­rat w pobliżu tego poje­ba­nego rzeź­nika! Pew­nie aku­rat wtedy, kiedy ten szu­kał kogoś do zarżnię­cia. Sta­wiam, że mój Kon­rad był ide­al­nym celem. Nie znam bar­dziej roz­tar­gnio­nej osoby niż on. Cały czas z łbem w komórce. Zde­rzyłby się z samym dia­błem, zanim w ogóle by zauwa­żył, że wszedł do pie­kła. Pew­nie tak samo napa­to­czył się temu Zeltowi. W ogóle to zamiast tra­cić czas na tę bez­pro­duk­tywną roz­mowę, powin­ni­ście go szu­kać!

Edyta Lichota: To prze­słu­cha­nie nie prze­szka­dza nam w poszu­ki­wa­niu Doriana Zelta.

Zenon Dryła: Coś słabo wam idzie. A swo­jego komen­danta też szu­ka­cie?

Edyta Lichota: A co? Wie pan, gdzie on jest?

Zenon Dryła: Ja? A skąd ja mam to wie­dzieć? Śmie­szy mnie tylko to, że sami sie­bie nie umie­cie ochro­nić.

Edyta Lichota: Skoro już jeste­śmy przy komen­dan­cie Jerzym Wal­te­rze. To też był pana zna­jomy, prawda?

Zenon Dryła: No teraz to pani prze­szła samą sie­bie! Takiego absurdu dawno nie sły­sza­łem!

Edyta Lichota: A czy któ­ryś z pań­skich kole­gów go znał?

Zenon Dryła: Mówi pani o tych kole­gach, któ­rych nie znam, tak? A to pro­szę ich o to zapy­tać.

Edyta Lichota: Nie omiesz­kam, panie Dryła.

Zenon Dryła: Czy to wszystko, pani pro­ku­ra­tor? Mogę już iść?

Edyta Lichota: Tak, to wszystko. Bar­dzo panu dzię­kuję. Pro­szę mi wie­rzyć, że ta roz­mowa nie była bez­pro­duk­tywna, jak był pan łaskaw oce­nić. Wiele się od pana dowie­dzia­łam.

Zenon Dryła: Nie­zmier­nie mnie to cie­szy. Pro­szę już nas nie nękać. Potrze­bu­jemy z żoną spo­koju.

Edyta Lichota: Pro­szę pozdro­wić żonę. Sły­sza­łam od funk­cjo­na­riu­sza Sol­nicy, że bar­dzo ją pan chroni.

Zenon Dryła: Funk­cjo­na­riusz Sol­nica… co za postać! Jego też pro­szę pozdro­wić!

Edyta Lichota: Nie omiesz­kam. Dzię­kuję panu bar­dzo, panie Dryła. Prze­słu­cha­nie zakoń­czone, zdąży pan na zaję­cia.

Roz­dział 4

Sta­ni­sław

pią­tek, 11 wrze­śnia 2015

Sła­wo­mir Maj zatrzy­mał się na przy­stanku tuż przed budyn­kiem Trój­kąta. Włą­czył świa­tła awa­ryjne.

– Prze­jedź się gdzieś. Bądź w pobliżu – powie­dział Sta­ni­sław Wal­ter, wysia­da­jąc z samo­chodu.

– Ile to potrwa? – zapy­tał kanc­lerz.

– Tyle, ile będzie trzeba. – Biskup zatrza­snął drzwi.

Maj odje­chał chwilę póź­niej. Włą­czył się do ruchu, wymu­sza­jąc pierw­szeń­stwo. Dopiero po kilku minu­tach opa­no­wał wście­kłość, która naro­sła w nim po ostat­nich sło­wach prze­ło­żo­nego.

Nie­za­do­wo­le­nie kanc­le­rza nie sta­no­wiło dla Sta­ni­sława Wal­tera pro­blemu. Biskup czuł się wyśmie­ni­cie. Z wielu wzglę­dów nie mógł się wprost docze­kać nad­cho­dzą­cego spo­tka­nia. Przede wszyst­kim dla­tego, że będzie nie­spo­dzie­wane dla jego roz­mówcy i to on przej­mie nad nim pełną kon­trolę. Rów­nież dla­tego, że miał szczerą nadzieję, że ta roz­mowa przy­nie­sie mu nowe infor­ma­cje w spra­wie brata. Hie­rar­cha prze­jął się nagłym znik­nię­ciem Jerzego nie z tro­ski o jego los, ale dla­tego, że nie miał poję­cia, co się stało. Fakt, że nie wie­dział, co dzieje się z bra­tem i kto, jeśli w ogóle ktoś, stoi za jego zagi­nię­ciem, był dla biskupa sygna­łem, że mia­sto, o któ­rym kie­dyś wie­dział wszystko, teraz kryje przed nim tajem­nice. Miał świa­do­mość, że odzy­ski­wa­nie daw­nej pozy­cji musi potrwać. Trak­to­wał to jed­nak jak pro­ces, który prze­cież zawsze cenił bar­dziej niż osią­gnię­cie celu.

Kolej­nym kro­kiem było spo­tka­nie z naczel­ni­kiem wydziału kry­mi­nal­nego. Wcho­dząc do budynku komendy, zde­cy­do­wał, że każda spę­dzona tu chwila będzie dla niego przy­jem­no­ścią.

Satys­fak­cję przy­nio­sło mu już pierw­sze, prze­ra­żone spoj­rze­nie dyżur­nego funk­cjo­na­riu­sza.

Pochy­lił się do okienka i przed­sta­wił, przy­bie­ra­jąc ujmu­jąco miły wyraz twa­rzy.

– Tak, wiem, kim pan jest… to zna­czy ksiądz… ksiądz biskup oczy­wi­ście – zare­cho­tał głu­pio poli­cjant. – W jakiej spra­wie…

– Był­bym nie­zmier­nie wdzięczny, gdyby naczel­nik Marek Mar­czuk zna­lazł dla mnie teraz czas. – Uła­twił zada­nie dyżur­nemu, który spra­wiał wra­że­nie, jakby dokoń­cze­nie zda­nia było ponad jego siły. – Czy byłoby to moż­liwe?

– Już dzwo­nię, chwi­leczkę… – wydu­kał funk­cjo­na­riusz i wci­snął jedną z cyfr na apa­ra­cie.

– Gość do naczel­nika – powie­dział i po chwili jego twarz przy­brała kolor czer­wo­nej słu­chawki, którą przy­kła­dał do ucha. – Musi mieć czas… – syk­nął. Sta­ni­sław nie spusz­czał z niego wzroku. Obser­wa­cja bez­rad­no­ści wymie­sza­nej ze stra­chem przy­nio­sła mu kolejną por­cję rado­ści. – Biskup przy­szedł… – Poli­cjant odwró­cił się ple­cami do Wal­tera, jakby chciał się ukryć. – Tak, ten… – wes­tchnął. – No prze­cież mówię, że ten! – wykrzy­czał nagle. Potem mil­czał przez chwilę. Biskup cze­kał cier­pli­wie.

– Jest? Może? Okej! Prze­każę. Jasne. Dzięki… – Funk­cjo­na­riusz odwró­cił się i z widoczną ulgą zako­mu­ni­ko­wał: – Naczel­nik już idzie!

– Ser­decz­nie panu dzię­kuję – odparł Wal­ter.

Mar­czuk poja­wił się nie­całą minutę póź­niej. Spra­wiał wra­że­nie zakło­po­ta­nego nie­spo­dzie­wa­nym naj­ściem, co dla Sta­ni­sława sta­no­wiło trze­cią już przy­jem­ność pod­czas tej wizyty.

– Księże bisku­pie – powie­dział naczel­nik i już w pierw­szej chwili ner­wowo popra­wił prze­dzia­łek. – Zapra­szam za mną, wygod­niej będzie, jeśli poroz­ma­wiamy u mnie. Bo jak rozu­miem, biskup życzy sobie…

– Och tak, był­bym zaszczy­cony, gdyby naczel­nik poświę­cił mi kilka minut swo­jego cen­nego czasu.

Mar­czuk zapro­sił go do środka. Prze­mie­rzali kory­ta­rze w mil­cze­niu, aż do momentu, w któ­rym minęli ele­gancką kobietę w czar­nym kostiu­mie. Wycho­dziła aku­rat z jed­nego z poko­jów. Spoj­rzała na nich z zain­te­re­so­wa­niem. Wal­ter zauwa­żył gry­mas rysu­jący się na twa­rzy naczel­nika.

– Pozwolę sobie zatrzy­mać panów na chwilę – ode­zwała się nie­spo­dzie­wa­nie kobieta i zro­biła dwa kroki w ich kie­runku. – Biskup Wal­ter, jeśli się nie mylę, prawda? – zaga­iła bez waha­nia.

– Zaiste – odparł duchowny.

– Tak sądzi­łam! Mam pamięć do twa­rzy, a twarz Waszej Eks­ce­len­cji okra­siła ostat­nio wiele por­tali. – Ciętą ripo­stą od razu poka­zała Wal­te­rowi, z kim ma do czy­nie­nia. Bez­ce­re­mo­nial­nie wycią­gnęła do niego rękę. – Pro­ku­ra­tor Edyta Lichota. Nie mie­li­śmy oka­zji się poznać – powie­działa. Uści­snął jej dłoń. Zano­to­wał, że była wąska i chłodna. – Uda­je­cie się, pano­wie, na roz­mowę? – zwró­ciła się do Mar­czuka.

– Tak, biskup wła­śnie zło­żył nam wizytę.

– Ow­szem, wyra­zi­łem nie­śmiałe życze­nie krót­kiego spo­tka­nia, a naczel­nik łaska­wie na nie przy­stał – dodał Wal­ter, odczu­wa­jąc ogromną satys­fak­cję z prze­sad­nie sztucz­nego tonu swej wypo­wie­dzi.

– Świet­nie! Mnie­mam więc, że będę mogła do panów dołą­czyć. Z chę­cią przy­słu­cham się tej roz­mo­wie. Szcze­rze mówiąc, to już dawno chcia­łam poznać księ­dza biskupa. – Na suro­wej twa­rzy pro­ku­ra­tor poja­wił się lekki uśmiech.

– Nie ma naj­mniej­szego pro­blemu, prawda, panie naczel­niku?

– Ależ oczy­wi­ście… – odparł zmie­szany Mar­czuk. – Zapra­szam do mnie. Czego się pań­stwo napi­je­cie?

– Bar­dzo dzię­kuję za tę miłą pro­po­zy­cję, sądzę jed­nak, że nasza roz­mowa wystar­cza­jąco mnie upoi. – Słowa biskupa spra­wiły, że twarz poli­cjanta wykrzy­wił gry­mas.

– Ja rów­nież podzię­kuję. Komi­sarz Sol­nica poczę­sto­wał mnie kawą dosłow­nie przed chwilą. Inną sprawą pozo­staje jej smak, ale prze­cież przede wszyst­kim liczą się chęci.

– W gabi­ne­cie mam wodę – dodał Mar­czuk.

– Woda wystar­czy. – Lichota zamknęła tę część roz­mowy.

Sta­ni­sław pomy­ślał, że nie­pla­no­wane spo­tka­nie zmieni nieco cha­rak­ter roz­mowy, którą chciał odbyć. Szybko doszedł jed­nak do wnio­sku, że może uczy­nić ją jesz­cze cie­kaw­szą.

– Kiedy to my się ostat­nio widzie­li­śmy, panie naczel­niku? – ode­zwał się, gdy już usie­dli. – Jeśli dobrze pamię­tam, to spo­tka­li­śmy się… – tu prze­rwał na moment, obda­rza­jąc roz­mów­ców sze­ro­kim uśmie­chem – …pod mostem. Nie­praw­daż?

Mar­czuk popra­wił się w fotelu. Wyglą­dało to tak, jakby nagłe ukłu­cie w pośla­dek zmu­siło go do gwał­tow­nego pod­nie­sie­nia się.

– Tak… dosko­nale biskup pamięta, miało miej­sce takie spo­tka­nie.

– Towa­rzy­szyło nam wtedy kilka osób, jeśli dobrze koja­rzę.

– Zga­dza się.

Lichota uważ­nie ich obser­wo­wała.

– Wody? – zapy­tał naczel­nik, się­ga­jąc po szklany dzba­nek sto­jący na skraju biurka. Nikt się nie ode­zwał, więc nalał tylko sobie. Jed­nym hau­stem opróż­nił połowę szklanki.

– Dobrze, że te upały się skoń­czyły – powie­dział.

Sta­ni­sław Wal­ter wie­dział, że stara się jakoś wypeł­nić moment nie­zręcz­nej ciszy. Nie zamie­rzał mu jed­nak uła­twiać zada­nia.

– Pamięta pan, że pod­czas naszego spo­tka­nia rów­nież nie bra­ko­wało wody?

– Lało jak z cebra, to prawda – odparł Mar­czuk.

– Widzę, że to był dla obu panów bar­dzo ważny dzień – wtrą­ciła się Lichota. Lekki uśmiech przy­lgnął do jej twa­rzy na dobre od momentu powi­ta­nia. Spo­glą­dała na nich posą­gowo, a Sta­ni­sła­wowi wyda­wało się, że nie mru­gnęła dotąd ani razu. Z uzna­niem pomy­ślał o jej pew­no­ści sie­bie. Nie wie­dzieć czemu, czerń jej źre­nic przy­po­mniała mu tę, którą ostatni raz widział w oczach Doriana Zelta.

– Ma pani cał­ko­witą rację, pani pro­ku­ra­tor. Czyta nas pani nie­mal jak otwartą księgę. Chyba musimy, że się tak wyrażę, zmniej­szyć nieco czcionkę, bo odszy­fruje pani wszystko, zanim zdo­łamy poroz­ma­wiać o tym, po co tu przy­sze­dłem.

– No wła­śnie, w jakiej spra­wie biskup do nas przy­szedł? – spy­tał Mar­czuk.

– Tak… – Wal­ter roz­ło­żył sze­roko ręce i ścią­gnął wargi. – Chyba nie będzie dla pań­stwa zasko­cze­niem, jeśli powiem, że chciał­bym mieć naj­śwież­sze infor­ma­cje o losie mojego brata. Nie wiem, czy wie­cie, że Jerzy to wła­ści­wie jedyna rodzina, jaką mam… poza oczy­wi­ście ogromną rodziną wier­nych die­ce­zjan, nad któ­rymi roz­ta­czam swą opiekę, będąc nie­jako wysłan­ni­kiem naszego Pana…

– Die­ce­zjan i die­ce­zja­nek, księże bisku­pie – dopo­wie­działa pro­ku­ra­tor. – W dzi­siej­szych cza­sach nie wypada zapo­mi­nać o żeń­skich for­mach. O kobie­tach w ogóle.

– Ależ ma pani cał­ko­witą rację, prze­pra­szam za ten mały lap­sus. Zapew­niam, że ni­gdy nie zapo­mi­nam o naszych die­cen­zjan­kach.

– Nie wąt­pię. – Lichota uśmiech­nęła się nieco sze­rzej, a Sta­ni­sław poczuł na ten widok przy­jemny dreszcz.

– Cie­szy mnie to – odparł. W peł­nej nie­do­po­wie­dzeń roz­mo­wie czuł się jak ryba w wodzie.

– Robimy wszystko, żeby odna­leźć Jerzego – stwier­dził Mar­czuk po chwili ciszy. – Mamy kilka tro­pów, nie­stety trudno nam mówić o szcze­gó­łach, nawet mimo pań­skiego oczy­wi­stego pokre­wień­stwa.

– Rozu­miem. – Wal­ter kiw­nął głową. – Pro­szę mi wyba­czyć śmia­łość pyta­nia, ale pozwolę sobie je jed­nak zadać. Dla­czego nie może pan zdra­dzić mi szcze­gó­łów?

– To stan­dar­dowa pro­ce­dura, wie­dza ope­ra­cyjna pozo­staje tajem­nicą orga­nów ści­ga­nia.

– Czyli, jeśli dobrze rozu­miem to, co chce mi pan powie­dzieć, nie wie­cie nic wię­cej ponad to, co można prze­czy­tać w gaze­tach, usły­szeć w pro­gra­mach infor­ma­cyj­nych bądź od naszych dro­gich wier­nych die­ce­zjan… i die­ce­zjanek. – Zro­bił mały ukłon w stronę Lichoty, która odpo­wie­działa mu tym samym.

Czę­ścią tego pro­cesu była gra. Wieczna gra czło­wieka z czło­wie­kiem. Bliź­niego przed bliź­nim. Lubił ją.

– Tego nie powie­dzia­łem. Wręcz prze­ciw­nie, wiemy coraz wię­cej. Jurek jest moim przy­ja­cie­lem, o czym ksiądz biskup z pew­no­ścią wie. Oso­bi­ście zależy mi na jak naj­szyb­szym jego odna­le­zie­niu. Jed­nak jeśli chce biskup wie­dzieć coś wię­cej, to my rów­nież będziemy zmu­szeni zadać kilka pytań.

– Co i tak zamie­rza­li­śmy uczy­nić – włą­czyła się Lichota. – Wie­dza Waszej Eks­ce­len­cji może oka­zać się bez­cenna zarówno dla mnie, jak i dla naczel­nika Mar­czuka. Mnie­mam, że ksiądz biskup nie ma nic prze­ciwko roz­mo­wie w for­mie prze­słu­cha­nia spi­sa­nego do akt sprawy.

– Zro­bię wszystko, co przy­służy się odna­le­zie­niu mojego brata – odpo­wie­dział i pierw­szy raz potarł kąciki ust. Posta­no­wił, że dal­sza część jego wypo­wie­dzi będzie miała inny ton i zabrzmi jak pre­ten­sja, nie­mal pogróżka. – Dro­dzy pań­stwo, bar­dzo sobie cenię prze­bieg naszej roz­mowy i wza­jemny sza­cu­nek, z jakim się do sie­bie odno­simy, ale wydaje mi się, że to taki płasz­czyk pozo­rów, pod któ­rym kryją się nie naj­lep­sze inten­cje. Bio­rąc powyż­sze pod uwagę, z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że nie mogę tego zaak­cep­to­wać. Powiem więc, że jestem szcze­rze zdzi­wiony wszyst­kim, co dzieje się w mie­ście. Mam nadzieję, że posia­dają pań­stwo wystar­cza­jące kom­pe­ten­cje, by odna­leźć mojego brata, już nawet nie chcę doda­wać, że żywego, i to jak naj­szyb­ciej! – Tu zadrżał mu głos. Fakt, że nie uda­wał, sta­no­wił zasko­cze­nie rów­nież dla niego samego.

– Pro­szę się nie uno­sić, w śledz­two zaan­ga­żo­wani są naj­lepsi funk­cjo­na­riu­sze – Mar­czuk natych­miast odparł atak biskupa.

– To nie pierw­szy raz, kiedy ludzie zni­kają bez śladu w tym mie­ście, prawda, panie naczel­niku? – kon­ty­nu­ował Wal­ter, przy­wo­łu­jąc pozby­cie się Juliana.

– Co ksiądz biskup ma na myśli? – zapy­tał, nad wyraz pew­nie, poli­cjant.

– Już pan naczel­nik dobrze wie co. Ludzie zni­kają. Nie wie­dzieć czemu, naj­czę­ściej wła­śnie na pań­skiej war­cie.

– Są też tacy, któ­rzy nie zni­kają, tylko wyjeż­dżają, prawda? To aku­rat może być cza­sem zba­wienne. Choć prze­cież jakieś ślady zawsze pozo­stają…

– W ten spo­sób nie będziemy roz­ma­wiać, panie naczel­niku. – Wal­ter wstał i skie­ro­wał się w stronę drzwi. – Znajdź­cie mojego brata. Od tego jeste­ście! A nie od tego, żeby tuszo­wać ślady, któ­rych nie zdo­łał zatrzeć nawet deszcz!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki