Trylogia Profanum. Z moich kości - Marcin Dudziński - ebook + audiobook + książka

Trylogia Profanum. Z moich kości ebook

Marcin Dudziński

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nadszedł czas, żeby ukrócić jego męki. Złapał za sznur na jego nogach i mocno pociągnął mężczyznę za sobą. Nie dbał już o to, że porani go szorstki grunt. Teraz zaczynało się najlepsze. Położył związanego człowieka tuż obok dołu. Wyjął nóż i oświetlił go tak, żeby ten mógł zobaczyć szerokie ostrze.

Częstochowa. Komendant miejski policji Jerzy Walter musi stawić czoła kryzysowi i własnej przeszłości. Pozornie spokojny czas, który nastąpił po skandalu wokół jego brata, biskupa Stanisława Waltera, przerywa nagła kradzież. Z muzeum archeologicznego ktoś zabiera bezcenne kości. Gdy pierwsza z nich zostaje odnaleziona, policjanci orientują się, że to nie włamanie było ich największym problemem. Mając w pamięci groźbę brata, Jerzy Walter zaczyna podejrzewać, że wszystko, co właśnie ma miejsce, zostało przygotowane w określonym celu…

Gdy komendant próbuje odnaleźć mordercę i ukryć swoją przeszłość, zamknięty w areszcie Stanisław przygotowuje swój kolejny ruch. Niezależnie od tego, co zrobił jego brat, Walter zamierza przypomnieć mu, że nie sposób odwracać się od rodziny i przyjaciół.

Częstochowa jeszcze nigdy nie doświadczyła tak gorącego lata. Oślepieni słońcem mieszkańcy chowają się przed żarem z nieba i złem, które ich otacza. Mało kto wie, że kości, z których powstało, zostały zakopane dawno temu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 369

Oceny
4,2 (102 oceny)
42
36
24
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ohacisujep

Dobrze spędzony czas

dobra książka
00

Popularność




Prolog

Niedziela, 19 lipca 2015

To miała być zupełnie normalna noc spędzona w pracy. Przywykł już do tego, że pracuje w świątek, piątek i niedzielę, że bierze nocki czy nawet całe dniówki. Odkąd zaczął dorabiać do emerytury jako pracownik ochrony, granice pomiędzy dniami i nocami, między kolejnymi poniedziałkiem, środą czy sobotą, zatarły się w jego życiu niemal zupełnie. Ochroniarz. Stróż. Cieć. Nie dbał o to, jak na niego mówią. Po prostu wykonywał swoją pracę, miał dzięki niej jeszcze jakiś cel, jakąś odpowiedzialność. Miał czym zająć myśli po śmierci żony.

Tym razem jego zmiana miała potrwać nieco dłużej, ale tak naprawdę liczył, że nie będzie różniła się niczym od wszystkich poprzednich. Samo przebywanie w rezerwacie archeologicznym było dla niego przyjemnością. Dokuczał mu jedynie skwar, tak samo zresztą jak pozostałym mieszkańcom Częstochowy. Upał dawał o sobie znać jednak głównie na zewnątrz. Ale tam Wacław Mika wychodził na krótko. W budynku było przytulnie. Niemal sielankowo.

Wykonywał stałe czynności. Szybki obchód terenu, sprawdzenie drzwi, zaparzenie herbaty, zjedzenie kanapki. Na nocnych zmianach była to swoista alternatywa dla snu. W nocy zawsze chciało mu się jeść. O swoich zawodowych obowiązkach zwykł mówić, że należą do tych sympatycznych. Także i tym razem czynności te dawały mu radość. W ciągu kilku godzin zlustrował swój mały teren wielokrotnie. Mimo że nic się właściwie nie działo, on pozostawał czujny.

Jednak dokładnie o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt jeden Wacław Mika stracił przytomność. Napastnik był od niego młodszy, silniejszy i właściwie nie musiał go uderzać. Mógł go obezwładnić w inny sposób, ale zadanie ciosu sprawiło mu dziką, niewytłumaczalną satysfakcję. Ochroniarz przyjął trafienie w prawą stronę czaszki, by chwilę później, upadając, uderzyć lewą stroną głowy o twardą podłogę. I na tym skończył rzetelne wykonywanie swojej pracy. Być może nie stałoby się tak, gdyby powstrzymał chęć zapalenia papierosa i jednak pozostał w środku niewielkiego budynku muzeum. Być może, gdyby nałóg nie wyciągnął go na zewnątrz, w sam środek nocnej duchoty, mógłby dalej z pietyzmem wykonywać swoje obowiązki. Jednak kilka minut wcześniej, opierając się o poręcz przed wejściem, odpalił marlboro. Zrobił to nerwowo, szybko, jakby nie mogąc doczekać się ukojenia, które mu zapewniał papieros. Ciepło tytoniowego dymu, które zwykle przynosiło przyjemny spokój, tym razem dało zupełnie odwrotny skutek. W połączeniu z niemal nieruchomym, parnym powietrzem, grzęzło w krtani i płucach, stając się namacalną reklamą zgubnych skutków nałogu. Dusząc się właściwie przy każdym wdechu, Wacław Mika utwierdzał się w przekonaniu, że dobrze robi, powoli odstawiając to świństwo. Od pół roku palił już właściwie jedynie pod wpływem wzburzenia. Tego wieczoru zdenerwował go telefon od kolegi, który następnego dnia w południe miał go zmienić na stanowisku. Młodszy od niego o prawie czterdzieści lat ochroniarz błagał, by Wacław wziął za niego całą poniedziałkową zmianę i pozostał na stanowisku aż do wtorkowego poranka. Sam bowiem musiał zostać w domu i zająć się dwójką małych dzieci, bo żona zachorowała. Szef i tak przecież się nie dowie, a on się z Wackiem tak rozliczy, że Wacek będzie zadowolony. W dodatku lodówka w muzeum jest pełna, więc z głodu nie umrze. Same plusy.

Mika zgodził się, mimo że nie uśmiechała mu się perspektywa spędzenia aż trzydziestu godzin w jednym miejscu. Lubił tę pracę, ale bez przesady. W poniedziałki muzeum było zamknięte dla zwiedzających, więc, o ile nie wpadnie ktoś z obsługi, czekał go długi i cichy dzień. I jeszcze dłuższa noc, kolejna spędzona na łóżku uformowanym z dwóch foteli. Irytacja, której w tym upale nijak nie łagodził upragniony papieros, sprawiła jednak, że Wacław Mika zachował się jak niewychowany smarkacz. Po niecałej minucie spędzonej na zewnątrz poczuł takie ciśnienie w pęcherzu, że zamiast wyrzucić papierosa i wrócić do środka, postanowił wysikać się na dworze. Tuż za rogiem, po lewej stronie budynku, była przecież niewielka wnęka, w której mógł się skryć, załatwić, co trzeba, a potem dopalić papierosa i wrócić na stanowisko. Było ciemno, tramwaje już nie jeździły, a z tej strony rezerwatu nie było zabudowań, z których ktoś mógłby go zobaczyć.

Niecałe dwadzieścia sekund później stał już przy ścianie i z ulgą wsłuchiwał się w odgłos zaskakująco regularnego strumienia spływającego po elewacji. Wrócił do środka chwilę później. Czuł, jak pot spływa mu po plecach. Materiał, z którego zrobione były firmowe koszule, w ogóle nie przepuszczał powietrza. Zamknął drzwi, nie rozglądając się specjalnie po wnętrzu. Po prawej stronie, na końcu niewielkiego przejścia, znajdowała się toaleta. Udał się tam, czując jak koszula lepi mu się do ciała. Zastanawiał się właśnie, czy ma w szafce pod biurkiem jakąś zapasową, gdy napastnik uderzył go w głowę. W ciągu sekundy stracił kontakt z rzeczywistością.

Nie czuł, jak mężczyzna wiąże mu ręce i nogi cienkim, rolniczym sznurkiem. Nie czuł, jak kawałkiem bawełnianej szmatki knebluje mu usta. Nie wiedział, jak skutecznie wyłącza i omija system alarmowy. Nie wiedział, co i dlaczego zabiera z muzeum.

Tego dnia, właściwie po raz pierwszy w swym zawodowym życiu, Wacław Mika stracił kontrolę. A przecież była to dotychczas jedna z nielicznych rzeczy, którą naprawdę miał. Bo jeśliby przyjrzeć się temu, co posiadał, to trzeba by stwierdzić, że nie było tego dużo. Po śmierci żony właściwie niewielu rzeczy już pragnął. Miał natomiast jeszcze swoje życie i wciąż było ono dla niego jakąś wartością. Życie, które chciał po prostu dokończyć, nie wadząc nikomu. Kilkadziesiąt minut później otworzył oczy. Dochodziła pierwsza w nocy. Był w budynku sam, skrępowany. Nie mógł się wyswobodzić, a każdy, nawet najmniejszy ruch sprawiał, że sznurek wżynał się mu w nadgarstki, piszczele i szyję. Mężczyzna związał go tak mocno, że kolejna doba w tej pozycji mogła równać się skrajnemu wycieńczeniu, a nawet śmierci.

Mika pomyślał, że nie ma już nie tylko kontroli nad swoją pracą, ale przede wszystkim pewności, że ten, kto go znajdzie, znajdzie go jeszcze żywego.

Dwa tygodnie wcześniej Piątek, 3 lipca 2015

Spiekota miała wkrótce nadejść. Delikatne, ledwo wyczuwalne strużki gorącego powietrza smagały go po twarzy, zapowiadając żar, jakiego nie było w tej części świata od dekad. Powiewy kierowały się na wschód, by już niedługo, niedaleko od miejsca, w którym się znajdował, osiąść na dobre i powoli roztapiać mieszkańców miasta.

Eryk Oruba stał w bezruchu i chłonął każdą sekundę swojej wolności. Niecały kwadrans wcześniej zatrzasnęła się za nim brama kluczborskiego zakładu karnego, a on, pierwszy raz od piętnastu lat, postawił stopę poza jego terenem. W zamknięciu spędził dokładnie pięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt dziewięć dni, pięć godzin i czternaście minut. Nie wyszedł nawet na dobę. Nie miał do kogo. Nawet nie starał się o przepustkę.

Teraz jednak ktoś na niego czekał. Po drugiej stronie ulicy, przy srebrnym volkswagenie passacie stał niepozorny mężczyzna. Wyglądał na przestraszonego. Tuż po tym, jak Eryk wyszedł na zewnątrz, ten człowiek machnął do niego ręką w geście przypominającym bardziej nerwowy tik niż powitanie. Eryk dał mu znać, by chwilę zaczekał. Wiedział, że będzie czekał tak długo, aż w końcu do niego podejdzie. Mimo że mężczyzna miał na sobie dżinsy i biały T-shirt, Eryk wiedział doskonale, że jest duchownym, który w tym momencie bardziej od samego Boga boi się właśnie jego i tego, co nastąpi w kolejnych tygodniach.

Piętnaście lat spędzonych za kratkami zmieniło Eryka Orubę. Do więzienia szedł jako człowiek przegrany, który nie ma nic do stracenia, bo wszystko już stracił. Wtedy w licznych bruzdach na jego wychudzonej twarzy tkwił taki brud, jaki można znaleźć w obliczu miejskiego kloszarda. Drobinki czarnej jak smoła ziemi były wtłoczone pod powierzchnię jego skóry niczym tatuaż. Pokrywały jego dłonie i stopy.

Teraz każda ze zmarszczek na jego policzkach pokryta była gęstym i ostrym zarostem, miejscami przyprószonym siwizną. Podczas pobytu w więzieniu Eryk pielęgnował swoje długie, sięgające do ramion włosy, które teraz trzymał związane w coś na kształt samurajskiego koka. Wychodząc, założył na głowę ciemnoszarą czapkę z daszkiem.

Gdyby ktoś obcy miał zgadnąć, kim jest Eryk, pewnie strzeliłby, że kierowcą tira albo pracownikiem tartaku. Ale przede wszystkim powiedziałby, że Eryk ma w sobie jakąś tajemnicę, której przeniknąć wprost nie sposób. Że kryje w sobie historie i doświadczenia z przeszłości, którymi można by obdzielić kilka innych osób. Takie, o które ogromna większość obywateli nawet się nie ociera, z którymi nie chce mieć styczności. Postronny obserwator dostrzegłby jednak w Eryku także spokój i zgodę na wszystko, co było, jest i będzie. Jego blisko osadzone, ciepłe, niebieskoszare oczy nie zdradzały żadnych emocji. Wystarczyło jednak kilka razy w nie spojrzeć, by dać się ogarnąć pewności i ulec wrażeniu autorytetu.

Eryk dał sobie jeszcze chwilę. Obserwował nielicznych przechodniów i mijające go samochody. Wiedział, że każda z tych osób zmierza w ściśle określonym celu. Każda z nich ma swoje bieżące potrzeby.

Potrzeby i cele, to dwa słowa, o których znaczeniu niemal zapomniał przez kilkanaście lat spędzonych w zamknięciu. Potrzeba i cel jednak same ponownie go odnalazły. Gdy trafił do więzienia, czuł, że chce jeszcze żyć i wrócić kiedyś do normalności, więc wszedł w cichy pakt z tymi, których dobre imię było więcej warte niż jego wolność. Stał się wytrychem dla ludzi ważniejszych od niego. Kluczem do rozwiązania ich problemów. Wysłannik jednej z tych osób właśnie czekał po drugiej stronie ulicy.

– Zapraszam do środka – powiedział niepewnym głosem kanclerz częstochowskiej kurii Sławomir Maj, kiedy Eryk w końcu podszedł do samochodu.

Część pierwsza

Rozdział 1

Profanum

Poniedziałek, 20 lipca 2015

Tajemnice znikają, życie staje się zrozumiałe.

Zrobiłam coś, czego się wstydzę. Może nawet trochę boję. To jest chyba złe, nieprawe, ale ja mimo wszystko tak tego nie odbieram. Tego właśnie wstydzę się najbardziej.

Pamiętam, że pachniało wiosną. To był pierwszy taki dzień w roku. Powietrze było świeższe, niosło jedyną w swoim rodzaju woń kwiatów bzu i mokrej trawy. Najbardziej niesamowite było to, że czułam ją na dworcach kolejowych, w pociągu, na ulicach Częstochowy i Katowic. Ten zapach wkradał się wszędzie, uprzejmie oznajmiając światu, że nadchodzi jaskrawość i intensywność, nastaje nowe.

Tego dnia przyszła wiosna, zniknęły ostatecznie jakiekolwiek oznaki chłodu. Życie stawało się proste i zrozumiałe. Wybrałam się do córki. Był piątek. Jechałam na Ligotę, do dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze. Jechałam ja, czterdziestosześcioletnia już kobieta, do swojej dwudziestojednoletniej córki, by drugi raz w życiu spędzić z nią weekend w wynajętym lokum. Czynsz za to małe mieszkanko opłacała wspólnie z przyjaciółką i dzięki mojej pomocy, nędznej i nieregularnej. Cieszyłam się, że odpocznę od męża, jechałam z tęsknotą, z radością, z tajemniczym listem do Jerzego Waltera w wewnętrznej kieszeni torebki.

Właśnie tam zrobiłam coś, czego się wstydzę. Nie mogłam się powstrzymać. Paulina przywitała mnie na peronie, a potem autobusem dotarłyśmy pod ciemnoszary blok, otoczony wieloma takimi samymi budynkami. Pomyślałam, że ta sceneria nie pasuje ani do zapachu, który unosi się w powietrzu, ani do mojej córki, kolorowej, wyjątkowej osoby, na którą nie mogłam się napatrzeć. Zauważyłam, że zmieniła się przez ostatnie miesiące. Zastanawiałam się, skąd taka oryginalność w dziewczynie, która ma taką szarą matkę i jeszcze bardziej szarego ojca. Pierwszy raz pomyślałam, że imię Paulina jest dla niej zbyt oczywiste, że powinna być Paulą, Polą, Apolonią. Miałam wrażenie, że moją córkę namalował pędzlem szczególny artysta. Kilkoma muśnięciami dodał jasnego różu jej bluzce i policzkom, delikatnego błękitu nieba jej sukience i powiekom, a potem upiął jej lekko rude włosy w niedbały kok, nawinięty na ołówek.

Pomyślałam, że tak mało o niej wiem, że jadę do niej drugi raz w ciągu ostatnich dwóch lat, a ona bywa u nas równie rzadko. Kim jest moja córka, która nocami maluje obrazy, za dnia studiuje projektowanie graficzne, a wieczorami i w weekendy pracuje w kawiarni? Kim jest moja córka, która w sercu zamiast Boga nosi świat magii i sztuk pięknych, uważając je za bardziej ponadczasowe niż moja wiara? Jak to się stało, że jest tak bardzo inna od swoich rodziców? Kim jest jej przyjaciółka, tak samo barwna i finezyjna, że mogłaby być jej siostrą?

– Monika jest wróżką – mówi Paulina, a ja mam ochotę się przeżegnać. – To znaczy nie do końca, ale umie przepowiadać przyszłość! Ostatnio wywróżyła, że ktoś mi bliski kryje jakąś tajemnicę. Ponoć to kobieta. Stawiam na ciebie, mamo! To zabawne – mówi i śmieje się w głos, niewinnie, a ja trzęsę się w środku, próbując nie pokazać tego po sobie. Myślę o moich listach do Jerzego Waltera.

Na krześle i łóżku leżą ubrania, między karniszem i szafą rozciągnęła sznurek, na którym wiszą jej malunki, przypięte drewnianymi żabkami, z pudeł pod ścianami wysypują się szpargały. Wkraczam do innego świata.

– I co? Nie słuchamy już rapu? – pytam, bo w domu jest cicho, a ona nie ma na szyi słuchawek, z którymi kiedyś się nie rozstawała.

– Nie, mamusiu – śmieje się. – Przeszło mi…

Rozluźniam się dopiero po dwóch godzinach. Staję się niemal tak samo eteryczna jak one. Nagle zaczynam tu pasować. A potem robię coś, czego zawsze się bałam.

Monika wychodzi do sklepu, a my zostajemy same. Zanim wróci, Paulina namówi mnie, żeby jej przyjaciółka przepowiedziała moją przyszłość. Przekonuje mnie, że to tylko zabawa, ale chyba tylko ja wiem jak groźna. Jak odległa od tego, w co wierzę. A mimo to się zgadzam. Monika wraca i zamykam się z nią w pokoju.

– Nie muszę przy tym być, mamusiu. Nawet nie mogę! To twój czas, baw się dobrze! – Moja córka promienieje.

Siadam naprzeciw jej przyjaciółki, a ona wyjmuje karty.

– To tarot, słyszała pani coś o nim? – pyta.

– Słyszałam – odpowiadam spokojnie, mimo że rośnie we mnie strach i dziwna ciekawość.

– Ja rozłożę karty, a one opowiedzą nam o przeszłości, o przyszłości, o wszystkim, co panią dręczy, co ma wpływ, zarówno dobry, jak i zły, powiedzą to, czego pani nie wie…

– Nie! – przerywam jej grzecznie. Wygląda na mocno zaskoczoną.

Kładę na stole list, który od listopada noszę w torebce. Ten, którego nie wręczyłam komendantowi Walterowi. Otwieram go, a ona czyta jego treść. Patrzy na mnie ze zdziwieniem.

– Chcę wiedzieć, o co tu chodzi – odpowiadam na jej nieme pytanie. – Co tu jest grane, czy coś grozi adresatowi tego listu? Kto to napisał? Da się tak?

– Tak… da się… – Widać, że tego się nie spodziewała. Tego karty jej nie powiedziały. – Kto jest adresatem tego listu?

– To nieważne. Nie muszę odpowiadać, prawda? – Zakładam w ciemno. – Chcę wiedzieć, co oznacza.

– I nie chce pani nic wiedzieć… o sobie? – Dobiera powoli słowa, wciąż się zastanawiając.

– Nie chcę. Chcę prawdy o tym liście. Albo czegokolwiek, co mogą dać te… karty… – Patrzę na talię z niepokojem.

– Dobrze, proszę przełożyć – prosi, a ja przesuwam część talii, pierwszy raz w życiu dotykając czarnej magii.

Odkłada list na bok, robiąc miejsce na blacie.

– Rozłożę dziesięć kart, tworząc z nich krzyż celtycki – zaczyna, a ja myślę sobie, ze krzyż zawsze zwycięży.

Odsłania pierwszą kartę i na moment zastyga.

– Wieża. To bardzo zła karta – mówi. – Złowróżbna. Jedna z najgorszych w całej talii. Mówi, że ten list może nieść całkowite zniszczenie. To karta gorsza niż karta Śmierci. To właśnie Wieża może oznaczać to, co my rozumiemy jako koniec wszystkiego. Ten list przyniesie rozpacz, utratę czegoś, co ważne.

– Co to może być? – pytam szybko. Ona czuje, że bardzo chcę wiedzieć.

– Wszystko. Własność, sława, miłość… – robi pauzę i po chwili dodaje – …życie.

Milczymy. Po chwili kładzie drugą kartę.

– Śmierć – mówi, a ja widzę szkielet trzymający kosę.

– To nie tak źle, jak Wieża – szepczę pod nosem.

– Gorzej.

– Jak to? Przecież mówiłaś, że Wieża…

– Śmierć jest odwrócona. – Pokazuje układ kart.

– To znaczy?

– Zapowiada przerażające wydarzenia, oznacza stratę, porażkę… żałobę… – Ona też już szepcze. Nie wydaje mi się, żeby robiła to specjalnie.

Znowu milczymy, słychać jedynie nasze oddechy. Jest już wieczór. Monika zapaliła tylko jedną lampkę na stole, siedzimy więc w półmroku. W świetle leżą tylko karty i list, nasze twarze pozostają w półcieniu. Jeszcze raz patrzę na kościotrupa. Mogę policzyć jego żebra. Nie wiem, czemu to robię. Myślę o Jerzym Walterze, z troską, która rośnie z każdą kolejną kartą. Pojawia się Papieżyca, a Monika mówi, że symbolizuje dziewictwo i spokój, ale może też oznaczać, że osoba, której dotyczy ta karta, nigdy przed innymi nie odkryje całej prawdy. Nie wiem, czemu zapamiętuję tylko tę ostatnią symbolikę. Potem, jako zapowiedź tego, co stanie się w najbliższej przyszłości, Monika odsłania kartę Sprawiedliwość.

– Zapadnie wyrok słuszny i uzasadniony. To może być dobra wiadomość, ale i zła. Patrząc na układ kart, raczej zła. Sprawiedliwy wyrok może oznaczać sprawiedliwą karę – mówi.

Kiedy wykłada ostatnią, informuje mnie, że ta karta pokaże, jak zakończy się ta sytuacja. Widzę Koło fortuny i postacie, które chwytają je z dołu, z góry, z każdej ze stron.

– Koło fortuny to metafora przeznaczenia. Siła wyższa.

– Bóg – mówię odruchowo, mimowolnie.

– Może być Bóg… – odpowiada bez przekonania. – Tarot mówi nam, że ten list jest przeznaczeniem adresata, który będzie bezradny wobec jego konsekwencji. Zmiany mogą być fortunne, mogą oznaczać nowe szanse, jednak przy takim układzie całości powiedziałabym, że karty mówią raczej o komplikacjach i trudnych przemianach.

– Jakich? Jakich konkretnie?

– Nie można powiedzieć dokładnie, można wskazać kierunek. – Brzmi, jakby przyznawała się do winy.

Kończymy. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile czasu tu spędziłam. Mam wrażenie, że zamiast przyjaciółki mojej córki widzę przed sobą komendanta. Nie wiem, czemu wydaje mi się, że woła o pomoc. Otrząsam się i patrzę na Monikę. Czuję, że podobnie jak ja, chce już opuścić to pomieszczenie.

– Bardzo ci dziękuję. To wszystko zostaje między nami, tak? – zwracam się do niej. Czuję wstyd i strach jednocześnie.

– Oczywiście – odpowiada. Wygląda na zmęczoną.

– Co jest? – dopytuję.

Potrzebuje chwili, żeby odpowiedzieć.

– Dawno nie widziałam tak złego układu kart…

Zrobiłam coś, czego się wstydzę i boję.

Wychodzimy z pokoju i widzę swoją piękną córkę.

– Kolacja! – woła do nas i wskazuje na zastawiony stół.

Tamtej nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam, wsłuchując się w płytki oddech Pauliny, która spała bardzo spokojnie, gdy ja myślałam o tym, co zrobiłam, i prosiłam Pana o wyrozumiałość i przebaczenie. Prosiłam go o wsparcie dla Jerzego Waltera.

Teraz, kiedy siedzę przy mężu, który wpatruje się w ekran telewizora, nie potrafię odwrócić wzroku od zwęglonej figurki anioła i napisu PROFANUM na ułamanej podstawce.

Gdy byłam sam na sam z Moniką, pozwoliłam sobie na wejście w strefę mroku, na zdradę mojej wiary. Dałam się ogarnąć siłom, w które przecież nie wierzę. Zrobiłam coś, czego się boję i wstydzę. Do dzisiaj mam przed oczami szkielet śmierci na odwróconej karcie. Pamiętam każde słowo Moniki i mam wrażenie, że każde z nich pochodzi z mojego wnętrza, z samego środka moich kości.

Tajemnice znikają, życie staje się zrozumiałe. Wszyscy jesteśmy pomyleni1.

Zrobiłam coś, czego się boję. Przeszłam wtedy na chwilę na stronę profanum.

Wszyscy jesteśmy pomyleni.

Rozdział 2

Karina

Wtorek, 21 lipca 2015

– Ale… ale jak to? – wymamrotała nie do końca przytomna Karina.

Ponownie spojrzała na stojący na szafce budzik. Szósta siedem. Powinna przecież jeszcze spać. Tylko wołania matki mogły wyrwać ją z łóżka o tej porze.

Ale jej rozmówca wciąż powtarzał do słuchawki to samo, niezwykle ożywionym głosem.

– W jakim rezerwacie? W moim…? – dopytała na tyle głupio, że mimo zaspania sama to zauważyła.

– Tak, pani Karino, dokładnie tam… – zawiesił na moment głos Tomasz Pietrzak, właściciel agencji ochrony, którą ochrzcił swoim nazwiskiem. – Powtarzam, ktoś nam się włamał do muzeum i obezwładnił mojego pracownika. Mamy problem, pani Karino.

„Agencja ochrony Pietrzak. Z nami nie musisz mieć pietra” – nie wiadomo dlaczego ten fatalny slogan reklamowy przeszedł Karinie przez myśl właśnie teraz.

Podniosła się i siadła na skraju łóżka. Zakręciło jej się w głowie. Wolną ręką mocno pomasowała twarz. Teraz miała już pewność, że naprawdę nie śpi. Niestety.

– Dobrze, panie Tomaszu. Trzeba zadzwonić na policję… Już dzwonię…

– Nie trzeba. Mój pracownik to zrobił. Policja być może jest już na miejscu. Tak jak mówiłem, ja też tam jadę. Myślę, że pani również powinna.

– Oczywiście, oczywiście… Proszę mi dać chwilę… – odparła i od razu pomyślała, że właśnie zabrzmiała jak jedna z jego pracownic. Uderzyła się lekko w głowę. – To znaczy… będę najszybciej jak się da. Niech pan tam na mnie czeka – dodała już nieco bardziej stanowczo.

– Nigdzie indziej się nie wybieram. Do zobaczenia – odpowiedział, po czym się rozłączył.

Wstała i poszła do łazienki. Spojrzała w lustro i znów zobaczyła na swojej twarzy złość wymieszaną ze zniechęceniem. Włożyła dłonie w gąszcz kręconych włosów i kilkoma nerwowymi ruchami próbowała je jakoś ułożyć. A przede wszystkim sprawić, żeby nie opadały jej na prawy policzek. Zawsze sądziła, że wygląda wtedy jak tania dziwka. Kilkucentymetrowe czarne odrosty i odpryski ciemnoczerwonego lakieru na paznokciach tylko dopełniały ten wizerunek. Chwyciła w końcu gumkę do włosów i niedbale związała włosy w kucyk. Zdecydowała, że nie wchodzi pod prysznic. Opłukała się tylko przy umywalce, po czym wróciła do sypialni i założyła to samo, co dzień wcześniej. Szorty i cienką bluzkę w ciemne, bliżej nieokreślone wzory. Poszukiwania stanika trwałyby zbyt długo, więc z nich zrezygnowała. Jego brak nie rzucał się w oczy, a poza tym i tak nie bardzo miała się czym chwalić.

Chwyciła telefon i zadzwoniła do opiekunki.

– Pani Zosiu, przepraszam, że dzwonię o tej porze… Nie, nic się nie stało. To znaczy, z mamą wszystko w porządku, ale ja muszę pilnie wyjść – uspokoiła zaskoczoną rozmówczynię. – Mamy jakiś problem w rezerwacie. Może pani przyjść dziś nieco wcześniej?

– Mogę być za godzinę. Może ciut szybciej. Wcześniej nie dam rady – odparła Zofia Kartacz.

– Dobrze. Dziękuję bardzo. Mama powinna się akurat obudzić.

– A o której pani wróci? – zapytała opiekunka.

Karina zdała sobie sprawę, że właściwie to nie ma pojęcia, co ją dziś czeka, a tym bardziej, ile to może potrwać.

– Nie wiem, pani Zosiu. Będę dawała znać, dobrze?

– Tak, proszę zadzwonić, gdyby miało pani nie być dłużej niż do szóstej. Nie bardzo mogę dziś zostać po tej godzinie.

– Oczywiście.

Zanim wyszła, stwierdziła, że musi jednak zajrzeć do mamy i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Drzwi do jej pokoju były jak zawsze lekko uchylone. To było rozwiązanie pozwalające, z jednej strony, odciąć ją od wszelkich ruchów i dźwięków z pozostałej części mieszkania, a z drugiej, usłyszeć jej ewentualne nocne wołania. Karina pchnęła lekko drzwi i zajrzała do środka. Mama spała. W tle cicho grało radio, nadając Sygnały Dnia. Było nastawione na poziom głośności, który, nawet jeśli ją wybudzał, to po chwili ponownie kołysał do snu.

Konieczność zostawienia niesprawnej, częściowo sparaliżowanej po udarze matki obudziła w Karinie wyrzuty sumienia. Poczucie winy zaczęło ją dręczyć, zanim w ogóle wyszła z domu, choć była przekonana, że mama nie obudzi się przed przyjściem pani Zosi. Ponownie przymknęła drzwi i skierowała się do wyjścia. Z wieszaka w przedpokoju zdjęła niewielką torebkę i przewiesiła ją przez ramię. Upewniła się, że w środku jest paczka cienkich L&M-ów.

Wyszła na zewnątrz i poczuła, że mimo wczesnej pory na dworze jest już bardzo ciepło. Z wymiętego opakowania wyjęła papierosa i zaciągnęła się nim, jeszcze zanim dotarła do samochodu. „Palenie papierosów zwiększa ryzyko impotencji” głosił napis na paczce. Zajebiście – pomyślała. – Ale czy mnie też to dotyczy?

Spod bloku przy ulicy Wierzbowej normalnie powinna dotrzeć do rezerwatu w mniej niż dziesięć minut. Jednak o tej porze dojechała o wiele szybciej. Kiedy z alei Pokoju skręcała w prawo, minęła karetkę, która pędem gnała w przeciwnym kierunku. Chwilę potem usłyszała, jak kierowca włączył sygnał dźwiękowy.

Pod muzeum stał już policyjny radiowóz i terenowy samochód właściciela agencji ochroniarskiej. Tomasz Pietrzak rozmawiał z jednym z funkcjonariuszy. Tuż obok zobaczyła dwóch mężczyzn, w tym przydupasa Pietrzaka. Przedstawił go kiedyś Karinie jako swojego dyrektora do spraw operacyjnych. To był taki typ, który na niespodziewane wezwanie o szóstej rano przyjeżdża godzinę wcześniej, żeby się przypodobać. Drugim był pracownik, który musiał odkrył cały ten bajzel.

Zaparkowała swoje czerwone clio nieco pod kątem, zajmując prawie dwa miejsca, co, jak się domyśliła, nie umknęło niczyjej uwadze. Zgasiła papierosa, na siłę wciskając go do zapełnionej popielniczki tuż pod radiem. Wysiadła z auta i ruszyła w ich kierunku. Zdawało się jej, że w ciągu tych kilku minut temperatura powietrza podniosła się o kilka stopni.

– Dzień dobry, panowie! – rzuciła do wszystkich, nie czując potrzeby wyciągania ręki.

– Pani jest…?

– Karina Warska, kierownik działu archeologii, kustoszka rezerwatu – odpowiedziała, zanim młody funkcjonariusz zdążył dokończyć. – Co tu się stało?

– Właśnie próbujemy to ustalić – odparł policjant.

– Ktoś bardzo nieładnie potraktował mojego pracownika – odezwał się Pietrzak. – Maciek znalazł Wacka ledwo żywego. – Wskazał ręką na ochroniarza.

Dostała dwie odpowiedzi naraz. Zauważyła, że młody gliniarz nie jest zadowolony z tego, że Pietrzak w ogóle coś mówi.

– Nieładnie? To znaczy? Co mu zrobił? – zwróciła się do szefa agencji.

– Pobił go i związał – odpowiedział Pietrzak, zanim aspirant zdołał otworzyć usta.

– To wszystko ustalimy w toku naszych czynności – zaznaczył surowym tonem funkcjonariusz.

– A pan kim jest? – zwróciła się do przydupasa, gdy stwierdziła, że ten gapi się na jej biust. Kiedy zorientował się, że Karina doskonale wie, co go zainteresowało, zrobił idiotyczną minę.

– To mój zastępca, Michał Śliski – odpowiedział za niego Pietrzak, a jego współpracownik jedynie kiwnął głową. Rzeczywiście śliski – pomyślała Karina i przeniosła wzrok na funkcjonariusza.

– Chcę wejść do środka – powiedziała, sięgając do torebki po dowód osobisty. – Muszę sprawdzić, czy coś nie zniknęło. – Podała mu dokument, by mógł potwierdzić i spisać jej dane. Po sposobie, w jaki to zrobił, stwierdziła, że w przestrzeganiu procedur jest o wiele lepszy niż w pisaniu.

– Wejdźmy. Panowie też mogą oczywiście – powiedział w końcu i ruszył do drzwi.

Częstochowski rezerwat archeologiczny nie powstałby, gdyby w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku, podczas budowy wiaduktu przy alei Pokoju, przypadkiem nie odnaleziono cmentarzyska ludności kultury łużyckiej. W środku znajdowały się groby z epoki żelaza, świetnie zachowane wyroby ceramiczne, broń i liczne ozdoby. Nie było lepszego miejsca, by poznać codzienne życie ludzi zamieszkujących te tereny siedemset lat przed erą Chrystusa.

Wchodząc do środka, Karina zaśmiała się w duchu. Przypomniała sobie niedawne obchody pięćdziesięciolecia istnienia rezerwatu. Wówczas nikomu przez myśl nawet nie przeszło, że kolejna pięćdziesiątka zacznie się od tak mocnego uderzenia. Pomyślała, że jeżeli wieść się rozniesie, to darmową reklamę mają jak w banku.

Młody aspirant podszedł do znajdującego się wewnątrz kolegi i przekazał mu informacje na temat pozostałych.

– Paweł Krakowski, wydział kryminalny policji w Częstochowie – przedstawił się wygolony niemal na łyso, wysoki policjant. Podobnie jak jego kolega miał na sobie ciemnogranatową policyjną koszulę z krótkimi, ale obszernymi rękawami, co w taką pogodę musiało być zbawienne. – Właśnie czekamy na techników, którzy zabezpieczą wszelkie ślady. Są już w drodze. Proszę niczego nie dotykać do ich przyjazdu – mówił pewnym głosem, rytmicznie, kładąc nacisk niemal na każdą sylabę. – Najlepiej byłoby, gdyby na razie zostali państwo tutaj, w głównym holu.

– Ja muszę sprawdzić eksponaty – odezwała się natychmiast Karina.

– Właśnie miałem to powiedzieć – odparł, a ruchem ręki zasugerował jej odrobinę cierpliwości. – Panowie poczekają tutaj z moim kolegą, a pani pójdzie ze mną.

Kiwnął głową na potwierdzenie swoich słów i przeniósł wzrok po kolei na wszystkich zebranych. Utwierdził się w przekonaniu, że zrozumieli. Następnie wskazał Karinie dłonią przejście do właściwej części muzeum i poszedł za nią.

Pracownik ochrony musiał zapalić oświetlenie dla zwiedzających, jako że w środku panował klimatyczny półmrok, umożliwiający dogodną obserwację wykopalisk. Lampy umieszczone w poszczególnych gablotach oraz punktowe oświetlenie właściwego cmentarzyska, znajdującego się w kwadratowym zagłębieniu w centralnej części przestrzeni, wystarczały do tego, by skupić wzrok na tym, co było tu najważniejsze.

Karina podeszła do poręczy i spojrzała w dół na osiem starannie ułożonych szkieletów. Spoczywały w takim samym położeniu, jak przed ponad dwudziestoma pięcioma wiekami. Z tą różnicą, że brakowało kilku elementów, które były tu jeszcze w sobotę, kiedy ostatni raz przebywała w rezerwacie.

– Nie ma kilku kości – powiedziała głośno, ale jakby do siebie.

– Słucham? – zapytał funkcjonariusz niemal od razu.

– Brakuje kilku kości! – powtórzyła nerwowo i od razu skupiła się na wyświetlaczu telefonu, który właśnie wyjęła z torebki. Wybrała numer i przyłożyła telefon do ucha.

– Gdzie pani dzwoni? – zapytał policjant, ale tym razem to Karina poprosiła go jednoznacznym gestem o cierpliwość.

Po kilku sygnałach usłyszała zdyszany głos Jerzego Waltera. Wiedziała, że może dzwonić do niego o tej porze bez obawy, że go obudzi. Co najwyżej przerwie mu poranny trening. Komendant miejski częstochowskiej policji Jerzy Walter swój dzień zaczynał zwykle od przynajmniej siedmiu kilometrów szybkiego biegu.

– Co się dzieje? – zapytał, głęboko oddychając.

– Jurek, nie chcę przerywać ci twoich interwałów, ale chyba mamy problem w rezerwacie. Myślę, że będziesz musiał skrócić trasę na dziś.

– Jaki problem? – wypuścił powietrze.

– Ktoś się tu włamał. Są tu już twoi ludzie. Pobił ochroniarza, a przy okazji zabrał kilka rzeczy. Z różnych grobów. Nie ma niektórych kości. Ręki, nogi, głowy. To wygląda tak, jakby sobie wybierał, co mu się najbardziej podobało – opisywała Karina, wciąż dokładnie lustrując zawartość cmentarzyska.

– Będę tam niedługo. Właśnie wracałem do domu.

– Dzięki! – odparła i odwróciła się. – Matko Boska! – wykrzyknęła sekundę później.

Tuż przy wejściu, po lewej stronie, na wysokim na prawie półtora metra cokole, stała niewielka gablota, w której zwykle znajdował się jeden z najcenniejszych eksponatów. Teraz go nie było. Niewielka żarówka oświetlała pustą przestrzeń.

– Czaszka! Nie ma czaszki! – powiedziała do słuchawki i spojrzała na funkcjonariusza. Teraz wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego.

– Przyjadę do was. Czekaj na mnie – odpowiedział Jerzy i zakończył rozmowę.

– Po co ktoś chciałby mieć starą czaszkę? – zapytał bezmyślnie Paweł Krakowski.

– I w dodatku taką po trepanacji… – dodała Karina, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Podeszła bliżej i jeszcze raz z niedowierzaniem spojrzała na pustą gablotkę.

Rozdział 3

Jerzy

Wtorek, 21 lipca 2015

Pochylił się i oparł obie ręce na lekko ugiętych kolanach. Oddychał głęboko, próbując zaczerpnąć tyle powietrza, ile tylko mógł. Wstrząsał nim lęk, którego nie odczuwał od dawna. To właśnie on sprawiał, że Jerzy Walter miał wrażenie, że się dusi. Potrzebował kilku minut, żeby uregulować oddech.

Poranny trening stał się dla niego nie tylko codziennym rytuałem, ale przede wszystkim koniecznością. Od prawie ośmiu miesięcy właśnie podczas treningów robił wszystko, co w jego mocy, żeby pozbyć się gnębiącej go mieszaniny strachu i wściekłości.

Pierwszy raz wybiegł z domu zimą, jakoś miesiąc po zatrzymaniu jego brata. Niecałe dwa tygodnie po tym, jak odwiedził Stanisława w areszcie. Biegł wtedy bez opamiętania, tak szybko, jakby od tego zależało jego życie. Kiedy w końcu dotarł z powrotem do domu, był pewny, że zaraz wyzionie ducha. Narzucił sobie wówczas tempo, którego nie wytrzymywał. Jednak zagubił się w myślach tak mocno, że kiedy w końcu zmęczenie go z nich wyrwało, poczuł, jakby przy każdym wdechu ktoś wkładał mu do gardła tysiące zmrożonych gwoździ. Serce uderzało mu wtedy z siłą młota pneumatycznego, a pole widzenia ograniczyło się tak, jakby ktoś założył mu klapki na oczy.

Ale właśnie to mu wtedy pomogło. Dlatego powtórzył trening następnego dnia. Już nieco wolniej. Nieco rozważniej, ale wciąż intensywnie. Znowu pomogło. Stwierdził, że decyzja o rozpoczynaniu dni w ten sposób była słuszna. Poranny wycisk przeganiał myśli i demony, które przychodziły nocą. Aresztowanie brata wciąż stanowiło świeżą, sączącą się ranę. Czasem po prostu nie dawał rady. Codzienna walka ze swoim ciałem była dla niego przede wszystkim walką z własnym umysłem. Z wgranymi na twardy dysk i przykładnie skatalogowanymi wspomnieniami, których nie mógł usunąć. Poranny trening był jak przycisk reset, który działa jedynie czasowo. Ale dzięki niemu mógł egzystować w normalnym trybie, pracując, uśmiechając się i rozmawiając. Mógł przetrwać kolejny dzień, bez natłoku wspomnień, bez strachu o przyszłość.

Ale dziś lęk powrócił wcześniej, już w trakcie treningu. Telefon Kariny wybił go z transu, w który wprowadzał go rytm biegowych interwałów. Stał zgięty wpół i dygotał z przerażenia, nie rozumiejąc, co się dzieje. Powoli dochodził do siebie. Stwierdził, że tym razem jego obawy są niewytłumaczalne. Fakty, o których właśnie się dowiedział, nie mogły mieć przecież nic wspólnego z jego bratem, a najbliższa mu teraz Karina była przecież bezpieczna. Skąd więc wziął się ten dziwny strach, to dziwne przeczucie, że stało się coś bardzo złego?

Do domu miał niecałe półtora kilometra. Zbiegał ulicą Kilińskiego w dół, w stronę Dekabrystów. Spadek terenu sprawił, że nogi niosły go same.

W domu wziął chłodny prysznic i przebrał się w policyjny uniform. Gdy wyszedł na zewnątrz, momentalnie poczuł uderzenie fali gorącego powietrza. Temperatura rosła z każdą minutą, jakby ktoś wylewał na miasto kocioł gorącej, gęstej i lepkiej zupy. Już kiedy wsiadał do samochodu, czuł, że pot spływa mu po skroni.

Z alei Armii Krajowej skręcił w Jana Pawła II, by potem, przy centrach handlowych, zjechać na krajową jedynkę, która na odcinku przecinającym Częstochowę stanowiła jej swoistą obwodnicę.

Kiedy podjechał pod budynek rezerwatu, Karina stała akurat na zewnątrz i mimo otumaniającego upału paliła kolejnego papierosa. Jerzy pomyślał, że gdyby zobaczył ją dziś po raz pierwszy, to z pewnością nie zwróciłby na nią uwagi. A jednak kilka miesięcy wcześniej ich pierwsze spotkanie skończyło się w łóżku. Tamtego dnia oboje niewiele myśleli. Po prostu działali, chcąc jak najszybciej nasycić swe od dawna niekarmione żądze. Ale potem nadeszły kolejne dni, a oni dalej chcieli się spotykać. I teraz, po ponad półrocznej znajomości, zaczęli uświadamiać sobie, że czują się coraz mocniej ze sobą związani.

Jerzy wysiadł z samochodu i podszedł do niej. Była roztrzęsiona, wyglądała na zmęczoną. Pilnujący wejścia do rezerwatu funkcjonariusz stanął niemal na baczność, kiedy go zobaczył.

– Szybko przyjechałeś – powiedziała Karina, kiedy się zbliżył. Od razu zauważył, że nie miała rano zbyt wiele czasu, żeby przygotować się do wyjścia. Zawsze jednak uważał, że z lakierem do paznokci akurat powinna coś zrobić. Chociażby zdecydować się, czy je maluje czy nie. Jej niezdecydowanie sprawiało, że każdy paznokieć wyglądał nieco inaczej, a z kilku lakier zszedł już niemal zupełnie. Serwował jej częste docinki na ten temat, gdy wiedział, że może sobie na to pozwolić. Teraz jednak nie było na to miejsca.

– Nie miałem nic lepszego do roboty – odparł niby nonszalancko.

– Dziękuję – odpowiedziała.

– Co tam się dzieje w środku? – zapytał Jerzy, wskazując ręką na drzwi. – Widzę, że technicy już są.

– Tak, niedawno przyjechali. Coś tam sprawdzają.

– Wyrzuć tego peta i chodź ze mną. Musisz mi pokazać, czego brakuje. Rozumiem, że gadałaś już z naszymi?

– Właściwie tylko z tym Krakowskim. Trochę był zaskoczony, że dzwonię po jakieś wsparcie. Powiedziałam mu, że dzwonię po kolegę. Zdziwi się jeszcze bardziej, jak zobaczy, że chodziło o ciebie.

– Nie wątpię. Ale to dobre chłopaki. Mogłabyś być dla nich miła – zasugerował znacząco.

– Właśnie taka byłam do tej pory. Chyba w to nie wątpisz?! Ale jeśli chcesz, zaraz mogę to zmienić – odgryzła się. Następnie rzuciła niedopałek, przydepnęła go stopą i odkopnęła w stronę parkingu. Spojrzała na niego z miną aniołka. Skwitował to krótkim uśmiechem.

Jerzy wszedł do obszernego holu i przywitał się ze wszystkimi. Funkcjonariusz Krakowski i jeden z techników stali przy wejściu do toalet, słuchając kolejnej, dokładnej relacji pracownika ochrony.

– Nie przerywajcie – powiedział Jerzy, kiedy spostrzegł, że na jego widok niemal zamarli. – Paweł, mogę cię prosić na chwilę? – rzucił do funkcjonariusza Krakowskiego, który aż się zaczerwienił, gdy zdał sobie sprawę, że komendant miejski zna jego imię. – Opowiedz mi krótko, co wiemy – poprosił, kiedy odeszli na kilka kroków od reszty.

Krakowski łypnął najpierw na Karinę, jakby pytając, czy ma mówić przy niej, jednak jednoznaczne skinienie głowy Jerzego rozwiało jego wątpliwości. Funkcjonariusz wyuczonymi formułkami opowiedział o tym, jak prawie siedemdziesięcioletni Wacław Mika przeleżał ponad dobę w łazience, obezwładniony sznurem w sposób zupełnie nieludzki, i o tym, co odkryto już po odnalezieniu ochroniarza. Mika był tak wycieńczony, że niewiele dało się z niego wyciągnąć, ale zanim zabrała go karetka, zdołał wybełkotać, że nikogo nie widział. Wstępnie ustalono, że sprawca działał w pojedynkę.

– Dobrze. To teraz powiedzcie mi, co zginęło – poprosił Jerzy, gdy stanęli przy poręczach tuż nad wykopaliskami. Pod nimi znajdowało się osiem grobowców, rozmieszczonych tak jak zostały odkryte.

Obrządek pogrzebowy w kulturze łużyckiej miał dwie formy. Wcześniejszą, dla której charakterystyczne były inhumacje, czyli pochówki szkieletowe, i późniejszą, polegającą na paleniu ciał i składaniu przepalonych kości do organicznych pojemników. Groby, na które teraz patrzyli, należały do tych pierwszych. Pochowane w nich ciała zostały złożone do grobu w tradycyjny sposób, na osi północ–południe, z głową skierowaną na południe, w pozycji wyprostowanej, na wznak, z rękami wzdłuż ciała. Do każdego z grobów, zgodnie z ówczesnymi wierzeniami, włożone zostały ozdoby z brązu, ceramiczne naczynia i przedmioty codziennego użytku.

– Spójrzcie na pierwszy grób – powiedziała Karina, wskazując na kości znajdujące się obok tabliczki z numerem jeden. – Widzicie, że między czaszką a kośćmi miednicy jest duża przerwa?

Obaj pokiwali głowami.

– Zwykle tak jest, że głowę od dupy dzieli jednak pewna odległość – stwierdził Jerzy. Funkcjonariusz Krakowski parsknął śmiechem, ale natychmiast tego pożałował, kiedy natrafił na mrożące spojrzenie Kariny.

– Ha, ha, ha… bardzo śmieszne – skwitowała. – Wyobraź sobie, że przed wiekami ludzie byli zbudowani tak samo jak teraz. A ten konkretny jegomość nie był wyjątkowy. Miał na przykład również ręce. I kości jego lewej ręki udało się odkopać. Kiedy ostatnim razem widziałam ten grób, kość ramienna i kości przedramienia leżały jeszcze pomiędzy czaszką a miednicą. A teraz gdzieś sobie, kurwa, poszły. I to są właśnie pierwsze kości, które były i już ich nie ma. Jak się przyjrzycie, to w podłożu widać zagłębienia, w których leżały.

Ponownie spojrzeli na grobowiec. Rzeczywiście, w złocistym piasku wyraźnie widoczne były wąskie ślady po kościach.

– Czego jeszcze brakuje? – zapytał szybko Jerzy. Widać było, że intensywnie myśli.

– Popatrz niżej. W tej samej linii powinna być jeszcze kość udowa – odparła.

– Rzeczywiście. – Przejechał dłonią po wąsach, które wciąż pielęgnował, psując nieco swój nieskazitelny wizerunek macho po pięćdziesiątce. – A pozostałe groby? Zabrał coś z któregoś?

– Czaszkę z grobu numer sześć – powiedziała Karina i ponownie wskazała palcem właściwe miejsce.

– To ta, o której mówiłaś przez telefon… – odparł.

– Nie, to nie ta! – Te same słowa wyrwały się z gardła Karinie i Krakowskiemu niemal jednocześnie. Jerzy spojrzał na nich z zaciekawieniem.

– To nie ta… – podjęła Karina. – Ale o tamtej za chwilę. Spójrz jeszcze na siódemkę. Tam była ceramiczna misa.

– Czyli poza kośćmi zabrał też miskę? – zapytał Jerzy z wyraźnym zdziwieniem w głosie.

– Na to wygląda.

– To zastanawiające. Ale jest coś, co zastanawia mnie jeszcze bardziej. Spójrzcie na ten obszar. – Szerokim ruchem ręki objął całą powierzchnię wykopalisk. – Popatrzcie na piasek. Wyraźnie widać, gdzie leżały przedmioty, które zabrał, ale nie ma żadnych innych śladów. Jeśli nasz złodziej nie umie latać, a zakładam, że nie umie, to najprawdopodobniej ukradł te eksponaty za pomocą jakiegoś specjalnego narzędzia.

– Jakiegoś chwytaka, czy coś! – wypalił Krakowski, wyraźnie chcąc włączyć się do merytorycznej dyskusji.

– Na przykład – potwierdził Jerzy, nie chcąc pastwić się nad przenikliwością umysłu funkcjonariusza. Karina pomyślała, że Paweł Krakowski był przekonujący i zdecydowany, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, ale odkąd pojawił się Jerzy, stracił niemal natychmiast obie te cechy.

– Przygotował się i dokładnie wiedział, po co tu przyszedł – dokończył Jerzy.

– Był zorientowany lepiej, niż myślimy – potwierdziła Karina. – A najlepszy dowód tego masz tutaj. – Objęła go jedną ręką i delikatnie obróciła w stronę gablotki, w której wcześniej leżała świetnie zachowana czaszka z wyraźnie widocznymi śladami zabiegu operacyjnego. – I szczerze mówiąc, powinieneś był to zauważyć już na samym początku – dodała z wyraźnym wyrzutem.

– A ty zauważyłaś? – zapytał Jerzy, pamiętając dokładnie jej pełną emocji telefoniczną relację. Zmierzyła go wzrokiem mówiącym, że najlepiej będzie, jeśli się własnoręcznie wypatroszy i wypcha całym tym piachem z dna cmentarzyska.

Przez chwilę stali w milczeniu.

– Tej gabloty nie da się otworzyć bez uruchomienia alarmu, więc albo nasz ochroniarz go nie włączył, albo złodziej go po prostu wyłączył. Zresztą nie jest to wcale takie trudne, jak już poradzisz sobie z ochroniarzem. – Karina wypowiedziała drugie zdanie specjalnie nieco głośniej, zauważając, że Tomasz Pietrzak i jego przydupas stali blisko i najpewniej przysłuchiwali się ich rozmowie od jakiegoś czasu.

– To wszystko, co zginęło? – zapytał Jerzy.

– Tak. Obeszłam teren kilkakrotnie. Nie zauważyłam niczego poza tym.

– Jakieś zniszczenia?

– Żadnych.

– Okej – odparł i zrobił krok w stronę wyjścia. – Technicy muszą wszystko sprawdzić. Lepiej będzie, jeśli wyjdziemy i damy im spokojnie pracować.

Jerzy zaprosił wszystkich na zewnątrz, umożliwiając ekipie dokładne zbadanie miejsca przestępstwa. Po drodze zamienił jeszcze kilka zdań z funkcjonariuszami, upewniając się, że mają wszystko pod kontrolą.

Kiedy wyszli na dwór, poczuli się, jakby ktoś nagle zarzucił im na głowy plastikowe worki. Zaczerpnięcie głębszego oddechu w upale, który rozgościł się już na dobre, było arcytrudnym zadaniem.

– Tak więc ktoś prawie odprawił mojego pracownika na tamten świat tylko po to, by przywłaszczyć sobie kilka kostek… – odezwał się Tomasz Pietrzak, kierując to zdanie do wszystkich wokół. – Na co komu to, do licha, potrzebne?! I jak już brał, to czemu nie zabrał wszystkiego?!

– To jest właśnie zagadka, którą musimy rozwikłać – odparł Jerzy, patrząc przed siebie.

Podświadomie skierował wzrok w stronę miejsca, w którym dawno temu, w wypadku samochodowym, zginęła Zuzanna Drylska, miłość jego życia. Teraz fale rozgrzanego, drgającego powietrza unosiły się i pulsowały nad topiącym się od słonecznego żaru asfaltem. Gdzieś pośród mętnego jak kisiel powietrza, powlekającego całe miasto, kryła się odpowiedź na to pytanie. Rozpalona jak nigdy częstochowska ziemia już ją znała. Podobnie jak wszystkie zdarzenia, które miały wkrótce nastąpić. Częstochowa nie mogła złapać oddechu, czekając na kolejne wypadki.

Czuła, jak w celi aresztu śledczego przy ulicy Mirowskiej biskup Stanisław Walter pociera palcami kąciki ust.

Rozdział 4

Konrad Dryła

Środa, 22 lipca 2015

Najpierw wjechał na samą górę. Zatrzymał się na skraju parkingu i wyszedł ze skradzionego samochodu, żeby z tej perspektywy spojrzeć w dół, na interesujące go miejsce. Dochodziło wpół do drugiej w nocy. O tej porze teren ten całkowicie skrywał mrok. Wokół nie było lamp, które rzucałyby choć trochę światła na znajdujące się tam obiekty. Ten fakt stanowił dla niego ułatwienie, a to, co zamierzał zrobić, stawało się jeszcze prostsze. Gdy patrzył w dół, żałował jednak, że nie ma świateł, które pozwoliłyby mu nacieszyć się widokiem miejsca, w którym miał wszystko rozpocząć. Czuł, że dałoby mu to teraz jakąś trudną do pojęcia satysfakcję. Przecież już za kilka godzin nikt nie będzie na nie patrzył tak samo jak wcześniej. To miejsce zawsze już będzie się kojarzyć z tym, co za chwilę zrobi.

W oddali, na horyzoncie, rozpościerał się pas miejskich zabudowań zarysowany gdzieniegdzie słabymi światłami latarni. Można by śmiało stwierdzić, że jasnogórski klasztor górował nad miastem. Można by, gdyby nie olbrzymia, czternastometrowa figura papieża Jana Pawła II, która z tej perspektywy sprawiała o wiele bardziej majestatyczne wrażenie. Jedyne okoliczne światła skierowane były właśnie na ten pomnik. Nawet w gęstym mroku widoczna była biel laminatu, którym był pokryty kolos. Papież stał tyłem do niego, tak jakby nie chciał zobaczyć tego, co miało wkrótce nastąpić.

Po dwóch minutach wrócił do samochodu i zjechał w stronę wejścia i kas biletowych. Zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów od nich, tak by nie zwracać niczyjej uwagi. Wystarczyło mu kilku sprawnych ruchów, by przedostać się przez ogrodzenie. Podskoczył, chwycił się jego szczytu i niemal w tej samej chwili przerzucił swe ciało na drugą stronę. Kucnął i nasłuchiwał. Podobnie jak chwilę wcześniej, było zupełnie cicho. Nawet ptaki wolały pozostać w bezruchu. Powoli zakradł się do niewielkiego budynku i sprawdził, czy pracownik ochrony jest w środku. Tak jak się spodziewał – spał. Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Zdecydował, że dla całkowitej pewności musi unieruchomić bądź pozbyć się ochroniarza. Sam sen nie wystarczał. Wyjął latarkę. Mocno zapukał w drzwi, drugą rękę wyciągając jak najdalej w prawo, świecąc do środka pomieszczenia.

– Policja! Proszę natychmiast otworzyć! – nakazał donośnym, chrapliwym głosem. – Otwierać, policja!

Wyrwany ze snu stróż, niewiele myśląc, otworzył drzwi i spojrzał wprost w światło latarki. Nie wiedział nawet, czyja pięść wylądowała w tym samym momencie na jego twarzy. Cios był potężny i wystarczył, by ponownie wprowadzić, nie do końca jeszcze rozbudzonego mężczyznę, w stan błogiego snu.

Kiedy go wiązał i kneblował, pomyślał, że z tym poszło jeszcze łatwiej niż z poprzednim. Wychodząc, zabrał leżące na stole klucze do furtki. Udał się z powrotem do samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął z niego bezwładnego Konrada Dryłę.

Odpowiednia dawka tubokuraryny wstrzyknięta kilkadziesiąt minut wcześniej sprawiła, że chłopak był świadomy, ale całkowicie sparaliżowany. Był niczym żyjąca lalka, którą można się bawić, wiedząc, że odczuwa wszystko jak prawdziwy człowiek. I o to właśnie mu chodziło. Zaaplikował mu dokładnie tyle substancji, by mieć pewność, że będzie działać, ale nie zabije ofiary przedwcześnie… Wiedział, że ciągły dopływ niewielkiej ilości środka do żył chłopaka zapewniłby najlepszy efekt, ale w tych warunkach nie miał takiej możliwości. Zamierzał wstrzyknąć mu kolejną dawkę, gdy będzie już na miejscu.

Założył plecak, a wiotkie ciało przerzucił przez bark i ponownie wszedł do parku. Zamknął za sobą furtkę na klucz. Niecałą minutę później był u celu. Ułożył Konrada Dryłę przed miniaturą bazyliki, opierając go plecami o skromną konstrukcję. Chłopak był świadomy, ale nie mógł w żaden sposób zareagować. O strachu, jaki mu towarzyszył w tych chwilach, nikt się już nie dowiedział. Nikt też nie wysłuchał jego relacji o potwornym bólu, którego doświadczył tuż przed śmiercią.

Na jednym z dachów mężczyzna położył latarkę, a jej słabe światło skierował na lewą rękę Konrada Dryły. Światło było na tyle nikłe, żeby nie przyciągało niczyjej uwagi z oddali, ale wystarczające, by pomóc mu w tym, co zamierzał zrobić.

Z plecaka wyjął nóż wojskowy i olbrzymi tasak. Zanim zaczął, przesunął lekko latarkę i spojrzał na twarz chłopaka. Z jego nieruchomych oczu płynęły łzy. Przystąpił do działania bez zbędnej zwłoki.

Najpierw wstrzyknął mu jeszcze odrobinę środka zwiotczającego. Potem ostrym jak skalpel nożem przeciął skórę i mięśnie lewej ręki Konrada Dryły, mniej więcej na wysokości połowy bicepsa. Sprawnym ruchem poszerzył nacięcie na całej długości obwodu ręki. Następnie upewnił się, że nóż na każdym milimetrze styka się z kością. Widział na filmach, że w tym momencie wystarczy mocno pociągnąć skórę, by zedrzeć ją w całości niemal do samej dłoni. Wiedział jednak dobrze, że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Dlatego zaczął odcinać jak największe płaty mięśni, kawałek po kawałku, tak by dostać się do gołej kości. Krew spływała szerokim strumieniem. Nawet przez rękawiczki czuł jej ciepło. Po kilku minutach bestialskiej praktyki widział już całą kość przedramienia i kawałek kości ramiennej.

Wówczas ponownie skierował światło latarki na twarz chłopaka. Była cała mokra. Ale wciąż nieruchoma. Wciąż było w niej życie. Było czucie. Chociaż stężałe oblicze Konrada Dryły nie wyrażało żadnych emocji, on wiedział, że chłopak prosi go w tym momencie o śmierć.

Zdecydował, że odpowie na jego błagania i przyspieszy swoje działanie. Uniósł, lżejszy o odcięte mięśnie, wrak jego ręki i chwycił tasak. Odciął kończynę w stawie barkowym dwoma mocnymi ciosami. Łupnęła o ziemię. Rozszedł się dźwięk podobny do tego, jaki wydaje spadająca na glebę ucięta gałąź. Z ciała chlusnęła krew.

Ponownie spojrzał na twarz chłopaka i stwierdził, że teraz się pożegnają. Zaaplikował mu śmiertelną dawkę tubokuraryny. Unieruchomił w ten sposób wszystkie jego mięśnie, także te międzyżebrowe i przeponę. Chłopak udusił się chwilę później.

Dokończył zadanie, kiedy Konrad Dryła już nie żył. Nagie kości jego ręki ułożył tuż obok takich samych kości z rezerwatu. Odciętą dłoń położył chłopakowi między nogami i włożył do niej starannie złożoną na dwa razy kartkę papieru. Wstał i spojrzał na swoje dzieło. Wyglądało dokładnie tak, jak je sobie wyobrażał.

Spakował narzędzia i wrócił do budynku, w którym leżał związany ochroniarz. Wcześniej ułożył go tyłem do wejścia i przywiązał do nóg biurka, więc nie miał szans, żeby zobaczyć jego twarz, nawet jeśli jakimś cudem zsunąłby sobie opaskę z oczu. Wszedł do środka jedynie na chwilę, by oddać klucze do wejścia. Położył je na stole, nie zważając na szamoczącego się na podłodze mężczyznę.

Wrócił do auta i ponownie podjechał na szczyt niewielkiego wzniesienia. Tam przebrał się, uważając, by nie otrzeć się o ślady krwi Konrada Dryły na tapicerce i podłodze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

„Jeżeli pamiętamy, że wszyscy jesteśmy pomyleni, to tajemnice znikają, a życie staje się zrozumiałe” – Mark Twain. [wróć]