Trzy Krainy. Bezsenność w Ekwadorze - Joanna Gałach - ebook
NOWOŚĆ

Trzy Krainy. Bezsenność w Ekwadorze ebook

Joanna Gałach

0,0

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Odkryj miejsce, które odciśnie ślad na twojej duszy!

Zapnij plecak i na przekór popularności greckich wysp, hiszpańskich wybrzeży oraz tureckich kompleksów all inclusive, wyrusz w podróż, którą zapamiętasz na całe życie – prosto do Ameryki Południowej!

Przepraw się przez ocean, dżunglę oraz granie usiane wulkanami i powędruj śladem cofających się lodowców. Zachwyć się naturą, płynąc po wzburzonych głębinach, grzęznąc do pasa w błocie lub zdobywając szczyty, na których nie sposób złapać oddechu. Poczuj na plecach dreszcz adrenaliny, a na końcu stań na krawędzi otchłani i powiedz sobie: było warto.

Właśnie taką przygodę przeżyła trójka początkujących podróżników – niedoszła ornitolożka, inżynier oraz księgowa. To nietypowe trio postanowiło wyjść ze swojej strefy komfortu i rzucić się w wir wydarzeń. Historie zawarte w tej książce sprawią, że twoje serce zabije mocniej na myśl o wyprawie do dżungli, a nocami będziesz śnić o współczesnych smokach oraz widokach zapierających dech w piersiach… To jak, wyruszamy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joanna Gałach

Trzy Krainy

Bezsenność w Ekwadorze

I. METROPOLIA

1. IMPULS

Jeśli przyszedł taki moment w twoim życiu, gdy masz już trochę więcej odwagi, stabilizację finansową, a dziecięca ciekawość świata, o dziwo, ciągle tli się w sercu, nie gaś tego w sobie i pędź w stronę światła. Nie wahaj się ani sekundy. Carpe diem. Pamiętaj, że życie daje nam tyle szans i możliwości, na ile śmiałości nam starcza.

Zawczasu ucinam wszelkie pomówienia. To nie jest kryzys wieku średniego. Jeżeli nawet takowym byłby, ale jego poprawne rozpoznanie uniemożliwia wciąż młody duch w ciele sprawnym i nadal względnie atrakcyjnym, to chwilo trwaj wiecznie – na przekór wszystkim zgorzkniałym tetrykom.

Podpowiadam. Wycieczkę na drugi koniec świata rozpoczyna impuls; chwila, w której łapiesz złotą myśl, cichaczem przemykającą przez zarzuconą obowiązkami głowę i na jej podstawie podejmujesz decyzję. Postanawiasz uatrakcyjnić, niekoniecznie kompletnie zmienić, swoje przecież całkiem udane życie.

Doświadczyłam takiego impulsu w wieku już dojrzałym. Pewnego dnia, nie mogąc oprzeć się irracjonalnej pokusie, chwyciłam cyrkiel i we wewnętrzu sporej wielkości szafy wyryłam datę: 3 marca 2022. Moje dzieło, choć nie nawykłam do niszczenia rzeczy i był to mój pierwszy taki wybryk, podkreśliłam dwiema kreskami, jak niegdyś w ławce szkolnej, w erze bez zakreślaczy, gdy podkreślenie było jednym z niewielu dostępnych środków wyrazu, umożliwiających zakomunikowanie: To ważne. Dłuższą chwilę wpatrywałam się w mój zapis. Chyba tymi dwiema krzywymi kreskami oddzieliłam właśnie jedną połówkę mojego życia od drugiej, składając w ofierze drzwiczki sporej wielkości mebla. Nad silnym pragnieniem zmiany, rozglądającym się za odpowiednią metaforą, nie sposób było jednak zapanować, a podświadomość na symbol przejścia niespodziewanie wybrała „narniową” szafę. Tego dnia, siedząc na zimnej podłodze niewielkiego gabinetu, uzmysłowiłam sobie w sposób prawie bolesny, że połowa życia za mną, a tyle niezrealizowanych planów przede mną.

Drugim impulsem była Aśka, która wówczas nie posądzała siebie o ponadprzeciętną sprawczość.

Zdjęcie z wyspy Espanola podesłał mi na telefon mój mąż. Wieczorem, z charakterystycznym dla niego błyskiem w oku, zapytał: Jedziemy?. Bez wahania odpowiedziałam: Oczywiście, przekonana, że wykupił wycieczkę na przez lata upragnione przeze mnie Filipiny. Dwa dni później kurtyna opadła. To nie była Azja, lecz Ameryka Południowa, zaś filipińskie wyspy były dzikimi, jak to zwykł mawiać Piotr, Galapagosami, Andami i dżunglą amazońską.

Tego dnia poznałam Asię, kompana podróży, która przy lampce białego, młodego wina opowiedziała nam historię pewnego zauroczenia. Niedoszła pani ornitolog była bez pamięci zakochana w pewnym egzotycznym ptaku i jego małych, niebieskich nóżkach.

Plan podróży, który wtenczas naprędce nakreśliliśmy w brulionie do nauki języka hiszpańskiego, czule zatytułowałam Bezsenność. Przez wiele tygodni nie zmrużyłam przez niego oka. Żarty mojego męża o żabie w dżungli nie bawiły mnie ani trochę. Dziś, wiedząc znacznie więcej o tych przebiegłych, zmyślnych stworzeniach, z podejrzliwością analizuję używane przez małżonka, pieszczotliwe zdrobnienia i przezwiska. Czy on już wtedy wiedział, że wiele żab, w tym także tych zaślubionych, jest w dżungli względnie bezpiecznych? Czy jednak historię jednej z nich, malutkiej jak opuszek palca, niezwykle przy tym barwnej, której używa się, po dziś dzień, do wytwarzania trujących, indiańskich strzałek, usłyszał dopiero od pewnego Indianina, w dorzeczu naprawdę dużej rzeki?

Koszmary trwały dwa miesiące. Był to proces oswajania się z nieznanym. Moje myśli wciąż krążyły po odległych krainach jadowitych węży, wielkich, włochatych pająków, rekinów, jaguarów, czających się za pniami 40-metrowych drzew… Co ja wtedy miałam w głowie… Jedno potężne, obezwładniające uczucie… STRACH.

2. PRZYGOTOWANIA

Nie spodziewałam się takiej intensywności 6-miesięcznych przygotowań. Mój organizm też nie był gotów. W trosce o zdrowie psychiczne, chroniąc świadomość przed coraz bardziej prawdopodobnym zwarciem w układzie nerwowym wskutek naprzemiennego zamartwiania się i organizowania, coraz częściej przełączał mnie na autopilota. Całkiem możliwe, że przez ów przycisk security nie pamiętam ogromnej liczby szczegółów. Na szczęście liczne ślady wzmożonej aktywności w tym okresie pozostały. Żółte papiery, schowane w płytkiej szufladzie, już czekają na kolejną wyprawę. Do błonicy, sepsy, żółtej gorączki, duru brzusznego, WZW A plus B, wścieklizny, tężca, krztuśca, cholery stopniowo dołączały kolejne pieczątki oraz z wielkim namaszczeniem i powagą naklejane przez epidemiologa naklejki. Zdobycze cywilizacji zamknięte zostały w kilku małych wersach niepozornej, żółtej książeczki WHO.

Państwo zawsze przygotowani na najgorsze… Z odkrytym ramieniem siedzę na kozetce i kątem oka zerkam na ustawiony w gabinecie zestaw do reanimacji. Oczywiście, ale proszę się nie martwić. Przez ponad 30 lat pracy użyliśmy go tylko raz. OK… Budujące. Wstrząs anafilaktyczny, atak serca, napad paniki ściskający za gardło. Możliwości jest wiele. Natrętnie myślę, że tę przeźroczystą, niepozorną szafeczkę powinni jednak jakoś zakamuflować. Jakkolwiek. Ukryć, osłonić lub po prostu ustawić gdzieś w rogu. To ona będzie winna, gdy któremuś z pacjentów gwałtownie podskoczy ciśnienie, uniemożliwiając igłom (nie wiem, bo nie patrzę jak długim), przebić się przez skórę. Dwa ostatnie wkłucia. Jakie to jest nieprzyjemne…

W trakcie podawania szczepionek jak zwykle odwracam głowę i spoglądam w bok. Na krzesełku ustawionym tuż przy lekarskim biurku siedzi mój mąż i nie zważając na powagę sytuacji, rozśmiesza mnie jak przed laty przed młodym, speszonym księdzem.

Malaria wymaga odrębnej atencji. Po 35 latach wytężonej pracy nad unieszkodliwieniem pasożyta, programem pilotażowych szczepień objęto kilka krajów afrykańskich. W Polsce szczepionka o dość niskiej skuteczności (36%) jest niedostępna, ale można nabyć antymalaryczne tabletki, które są naprawdę drogie. Co prawda lekarz podróży przepisał nam zamiennik, kilkukrotnie zaznaczając, że dokładnie ten lek mamy wykupić, ale jedna z poznańskich aptek i tak wprawiła mnie przy ladzie w kompletne osłupienie. Ile? 760 zł. Słucham? Farmaceuta z lekkim zniecierpliwieniem przekręca czytnik w moją stronę, aby przynajmniej jeden ze zmysłów pokonał wyparcie i był gotów ogarnąć sytuację. Słuch najwidoczniej nie domaga. Ze zdziwieniem przecieram oczy. Na szczęście niezawodna pamięć motoryczna automatycznie wyciąga portfel i kartę debetową. Znów odwracam wzrok. Potwierdzenie? Tak, proszę, bo mąż mi nie uwierzy.

Medykamenty, w tym zakupy apteczne, nadszarpnęły budżet, ale przełamały pewne tabu. Leki przeciwko wymiotom, biegunce i zaparciom, bólom brzucha, głowy i pleców, plus antybiotyki, plastry, strzykawki i igły, których jakość w Ekwadorze może nie być zadowalająca i wiele, wiele innych, rozsypane na podłodze małego pokoju tworzyły niewielką piramidę. Nigdy w życiu nie miałam w mieszkaniu tylu lekarstw i przyborów medycznych. Niewiele brakowało, a miałabym ich znacznie więcej.

Z lekkim uśmiechem na ustach wspominam kolejną pogawędkę, ze znanym mi już farmaceutą, o sposobach na opanowanie zemsty faraona, tudzież innego tamtejszego bóstwa, która mogłaby się przydarzyć w trakcie 14-godzinnej nocnej podróży autobusem z Quito do dżungli. Tocząca się w aptece ożywiona debata widocznie przerastała najśmielsze wyobrażenia mojego męża, lecz miałam swoje powody, aby zgłębiać wstydliwy temat z profesjonalistą, tudzież kilkoma innymi stojącymi w kolejce osobami. Przymusowa zażyłość mojej przyjaciółki z mizernej wielkości opuncją, jednym z niewielu krzewów na pewnym pustkowiu, za to z całkiem pokaźną widownią czerwonego autokaru, działa na wyobraźnię. Na wspomnienie tej opowieści całe moje ciało w mgnieniu oka pokrywa się gęsią skórką. Myślałam tylko o jednym – mówi Natka, trzymając w ręku kryształowy, w połowie już pusty, kieliszek. Mam dwójkę dzieci i ponad 30 lat. Nie mogę narobić w majtki. Po prostu nie mogę. Nie w autobusie. Nie publicznie. Nawet nie wiesz, jak głośno krzyknęła – Stój! Ludzie byli przerażeni – zanosi się śmiechem siedzący obok mąż Natki. Ja bardziej, uwierz mi. Ale dostałam oklaski, jak wsiadałam do busa. To fakt. Moja żona była niekwestionowaną gwiazdą dnia. Właściwie to tygodnia. Ej! Nie szturchaj mnie! Przyznaj, nawet drinki miałaś za darmo.

Skompletowanie wyprawki niezbędnej do eksploracji innego kontynentu zdecydowanie nie należy do zadań z gatunku łatwych i przyjemnych. Część zakupów powierzyłam mojemu mężowi jako specjaliście do spraw szukania rzeczy specjalistycznych.

Pierwszą poważną barierę psychologiczną stanowił mój nowy plecak. Wzbudzał skrajne emocje. Rozczulał, bo przywoływał dziecięce marzenia o byciu hobbitem w odległych krainach, ale jednocześnie przerażał, gdyż uzmysławiał realność zamierzeń. Namacalne, niebieskie 65 litrów umieszczone na moich plecach, w które miałam zmieścić prawie 4-tygodniową eskapadę przez morza, góry i lasy, nie było ciężkie, prawdopodobnie za sprawą czarodziejskiego pasa biodrowego, na którym trzyma się cały tonaż. Jednakże sama wielość kieszeni, skrytek, sprzączek, z których każda ściska coś innego; każda jest za coś innego odpowiedzialna, początkowo wydawała się nie do ogarnięcia. Po kilkukrotnym pakowaniu było łatwiej, ale pojawił się pewien szkopuł. Marcin, ja chyba nie potrafię zrobić tego prawidłowo. Gdy posortowane, skrzętnie ułożone „kupki” umieszczałam w plecaku, po krótkiej chwili miałam w bagażu potworny, nieludzki wręcz bałagan. Przepakowując się nasty raz, czułam narastającą w karku frustrację.

Rozwiązanie przyszło kurierem. Co to jest? – dopytuję męża, rozpakowując niewielką przesyłkę. A na co wygląda? Yyyy. Proszę, nie testuj mojej wyobraźni. Gdy w jeden segregator do plecaka włożyłam spodnie i długi rękaw, w drugi T-shirty i szorty, w trzeci – bieliznę itd., odnalazłam spokój. Z nieładu wyłoniła się idealna harmonia, a ja odzyskałam kontrolę. Czy teraz możemy jechać? A mamy wszystko? Nie wiem. Myślę, że nie… Ciągle nie ułatwiasz mi decyzji… Żaba, to jest już przesądzone. Kupiliśmy bilety.

W trakcie intensywnego okresu przygotowań moje zdziwienie rosło. Nie sądziłam, że tak prosta z pozoru czynność, jaką jest spakowanie odpowiednich ubrań, może stać się poważnym wyzwaniem. Powody ku temu są przynajmniej dwa. Bardzo ograniczona przestrzeń bagażowa i bardzo silne promieniowanie słoneczne na równiku, które powoduje, że nawet przy zachmurzonym niebie prawdopodobieństwo spalenia się na raka jest ogromne. Przezorność, jak się później okazało, nie powstrzymała pewnego raka przed wypełnieniem swojego przeznaczenia, ale o tym później.

3 pary spodni trekkingowych, trzy pary krótkich, szybkoschnących spodenek, T-shirty techniczne, kurtka przeciwdeszczowa i przeciwwietrzna, dwie bluzy na długi rękaw, sandały, bo buty trekkingowe będę mieć na sobie, czapka z daszkiem… I dużo więcej się nie zmieści… I dobrze, bo to wszystko będziesz nosić na plecach. Pamiętaj o tym.

Jeszcze raz przeglądam garderobę. Co on mi zrobił? Wciąż trudno mi w to uwierzyć… Zapamiętajcie ku waszej przestrodze, bo dla mnie jest już za późno. Percepcja specjalisty do spraw skomplikowanych prawdopodobnie znacząco będzie różnić się od waszego, bardziej wysublimowanego poczucia estetyki. On nie zwraca uwagi na kolor i w tej materii mój mąż nie stanowi wyjątku. Pstrokatą papugę… Wróć! Rajskiego ptaka podróżującego po Ameryce Południowej widać było zapewne z odległości wielu, wielu kilometrów, niewykluczone, że nawet i z księżyca. Sama nie wybrałabym tak jaskrawych ubrań, które ani z czasem, ani w praniu, nic a nic nie tracą na intensywności koloru. Niestety… W plecaku nie zabrakło dwóch strojów kąpielowych i oczywiście bielizny. I tu niektórych zmartwię. Tropiki i rajskie wyspy to niekoniecznie miejsce na koronki, wrzynające się tu i ówdzie stringi oraz szaloną miłość fizyczną, chyba że w oparach sprayów na pchły, wszy, pluskwy i inne insekty, stosowanych tak na wszelki wypadek przez wzgląd na odmienny standard higieniczny.

Po licznych dyskusjach z moim mężem, upchnęłam do plecaka jeden gadżet, który osobiście kocham i bez którego nie chciałam jechać; maskę do pływania z Decathlonu, tzw. Predatora. Jej twórca jest geniuszem. Nawet najbardziej płoche, zdecydowanie niemorskie zwierzę z gatunku homo sapiens, będzie czuć się w niej bezpieczne. Nie ma ryzyka zachłyśnięcia się wodą nawet w zderzeniu z nakrywającą falą. Na wyspach Galapagos istnieje oczywiście możliwość wypożyczenia fajki i okularów do wody w licznych punktach organizujących nurkowanie, ale jak włożyć do buzi rurkę do oddychania po kimś, gdy w głowie ciągle wybrzmiewają ostrzeżenia lekarza od wypraw egzotycznych o chorobach zakaźnych, w tym HIV, pasożytach i innych takich?

W bocznej kieszeni plecaka zamieszkała najsilniejsza Mugga na dżunglę, moskitiera, lornetka, adrenalina, zaś butelka z filtrami węglowymi, dzięki której wodę można pić nawet z kałuży, dyndała sobie wesoło przypięta do dwóch zewnętrznych sprzączek.

Hmm… Czy coś jeszcze? Rzecz najważniejsza. Koniecznie spakuj dobrą kondycję, bo zdarzyć się może, że będziesz nosić na plecach 14 kilogramów, będziesz wspinać się na wysokość 4,5 tys. metrów, będziesz brodzić w głębokim błocie w dżungli, a dzięki aviomarinowi, być może nie podzielisz losu kilkunastu rzygających obok ciebie pasażerów, zmierzających małą łódką na kolejną, galapagoską wyspę. No więc komu w drogę, temu… zanim się rozmyślisz. Ja z emocji (różnych) zapomniałam kodu do drzwi wejściowych. Wbijałam go codziennie przez 17 lat i nie byłam w stanie przypomnieć sobie 5-cyfrowej sekwencji, gdy zdenerwowana zawróciłam do mieszkania po okulary przeciwsłoneczne. Celowo zostawiłam je na stole w salonie, aby mieć pewność, że o nich nie zapomnę. Czy na pewno masz już wszystko? Chyba tak. A czy zamknęłaś drzwi od mieszkania? Czemu dopiero teraz pytasz? Mogłeś zadać to pytanie, gdy wsiadałam do auta. Teraz chyba jeszcze raz musimy zawrócić… Nie warcz. Pamiętaj, że jedziemy na wakacje. I mam nadzieję, że szczęśliwie z nich wrócimy… – dodaje cicho siedząca na tylnym siedzeniu Aśka.

3. LOT

Amsterdam. Stąd mamy lot. Miasto rowerów, mostów i kawiarni, skrytych w urokliwych, zabytkowych kamienicach. Taaaa… Może i w dzień. Ja zwiedzałam Amsterdam w nocy i ten obrazek tak mocno utkwił w mojej pamięci, jakby dożywotnio chciał zespolić się z korą mózgową. Widziałam miasto zombie, snujących się w oparach marihuany i alkoholu, od czasu do czasu przystających, aby przykleić się do szyb w czerwonej dzielnicy. Trudno tu uciec od zgiełku tłumów, a zapach seksu i maryśki spowija całą aglomerację. To jest jakieś szaleństwo. Mówiłeś, że to jest bardzo ładne, energetyzujące miasto… Sama chciałaś zobaczyć czerwoną dzielnicę. Jakoś nie protestowałeś. Zerkam na męża. Nie patrz tak na mnie. Nie było warto. Te kobiety i transwestyci do atrakcyjnych nie należeli. Może w środku są ładniejsze, ładniejsi… za tymi czerwonymi kotarkami… – zastanawia się Aśka. Wątpię. W witrynach raczej tańczą i kuszą ci najbardziej pociągający, albo przykuwający uwagę. Chodzi pewnie o ruch sceniczny albo egzotyczną urodę. Kto w ogóle korzysta z takich usług? – zastanawiam się. Myślę, że ci, co lizali szybę. Ale byli napaleni – śmieje się Aśka. Też to widziałaś? Starałam się nie patrzeć, ale… Jaki plan? Małe piwo i do hotelu? – przerywa Marcin. Tak, ale szukaj jakiegoś pubu w bocznych ulicach. Tu jest stanowczo za dużo ludzi. Czuję się jak dziwoląg, w dodatku osaczony tym słodkim, choć przyznam, całkiem przyjemnym zapachem.

3 beers, please. Tu jest znacznie spokojniej – oświadcza Marcin, siadając w wąskiej, oświetlonej alejce. I co myślicie, drogie panie? O Amsterdamie? No comments. Spoglądam na Aśkę, która nie potrafi zapanować nad mimiką twarzy. O co chodzi? Koleżanka wzrokiem wskazuje na czteroosobową grupę Hiszpanek, które przysiadły obok na długich ławach, okalających równie długi, drewniany stół. Zmieścimy się, ze spokojem. Nie o to chodzi. A o co? O telefony. Takie to już pokolenie. Ludzie przyklejają się do ekranów i żyją w wirtualnej rzeczywistości – skwitowałam. One właśnie wybierają kształt warg sromowych. Że co? To, co słyszysz. Zerknij. Faktycznie; nie sposób nie dostrzec, na sporej wielkości wyświetlaczach, bogatej galerii zdjęć, powoli skrolowanych lub powiększanych przez młode, atrakcyjne kobiety. Spokojna, zdawać by się mogło, pozbawiona większych emocji dyskusja, toczy się w języku hiszpańskim, bez cienia wstydu i zażenowania i w sposób tak naturalny, że w serce wdziera się nuta zazdrości. Czy trzeba urodzić się na południu, aby mieć tyle otwartości, swobody i pewnej frywolności w stosunkach międzyludzkich? Ukradkiem obserwuję mojego męża, który chyba nie czuje się zbyt komfortowo. Jego głowa odwrócona jest w przeciwnym kierunku do głównej atrakcji wieczoru i zdaje się, że ostatnia rzecz, na którą ma ochotę, to rozprawiać i analizować możliwości w zakresie korekt estetycznych. Bawi mnie ta sytuacja. Zderzenie kultur i obyczajowości. Ciekawe jak będzie w Ekwadorze? Po dłuższej chwili zbieramy się do hotelu. Robi się już późno.

Natychmiast po przekroczeniu progu pokoju, kieruję swoje kroki do łazienki. Kąpiesz się? O tej godzinie? Jest trzecia w nocy. Nie mam wyboru. Na włosach czuję jedynie zapach marihuany. Mamy jeszcze chwilę, więc zdążę się i umyć, i wysuszyć. Po 10 minutach wychodzę z łazienki i wciąż owinięta w ręcznik, podchodzę do fotela obwieszonego ubraniami. Podkładam pod nos kurtki, spodnie, bluzy. Marcin, to już nie jest zabawne. Cała moja odzież przeszła zapachem ulicy i tym wszystkim, co na niej spalano. Czy my przejdziemy kontrolę na lotnisku? Myślę, że tak. W przeciwnym wypadku musieliby uziemić cały kraj. Nielatający Holendrzy. Czy ty słyszysz, jak to brzmi?

Port lotniczy w Amsterdamie nie należy do małych. Lotnisko jest ogromne, podobnie jak masa kontroli, która, o zgrozo, nas czeka. Czasu mamy na szczęście wystarczająco dużo, aby podejść do stanowiska Wrap and go i ostreczować bagaże. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, aby kupić pokrowce na plecaki, więc zagrożone urwaniem bądź uszkodzeniem liczne sprzączki, zamki i paski, muszą zostać zabezpieczone folią.

Wrap and go – dobre sobie. Raczej try wrapping, sit down, wait very patiently, you can take a nap and… almost ready. Czy ty jesteś złośliwa? A czy ty widzisz jego tempo? To maszyna owija plecaki, on przy niej tylko stoi i pomimo że zaczął pracę zaledwie 10 minut temu, ciągle wyciera pot z czoła, jakby co najmniej tonę węgla przerzucił. Może od jej obserwowania kręci mu się w głowie i oblewają go zimne poty… Jasne. Obrońca się znalazł. Co ty taki wyrozumiały się nagle zrobiłeś? Spoglądam z niedowierzaniem na mojego małżonka. Na wakacje lecę. Jak się Pan, Panie Marcinie, na samolot nie spóźni przez to zawrotne tempo pracy. Po kolejnych 15 minutach oczekiwania, z nieskrywaną ulgą, odbieram ostatni plecak. No w końcu… Możemy iść się odprawić.

Będę pikać? Obstawiajcie. Odwracam się w stronę moich towarzyszy doli i niedoli tuż przed wejściem do stanowiska kontrolerów. Okaże się, moja droga. Po kolei ściągam rzeczy; kurtka, pasek, komórka i wrzucam do pojemnika do skanowania. Please lift your shirt. Pardon? This is a standard procedure. Really? How high? To the belly. OK. Turn around. OK. You can go. Zestresowałam się. Marcin, czy ja wyglądam jak przestępca, bo to było co najmniej dziwne. Sprawdzał, czy wyrobiłaś formę na wakacje. To mógł sprawdzić też tego pana za mną, ale jakoś się nie kwapił. Ręce mi się trzęsą, gdy zbieram swoje rzeczy z kuwety. Ile czasu do lotu? Jeszcze 2 godziny. No to sobie posiedzimy. A ile trwa lot? – dopytuję. 12, może 13 godzin. To sobie długo posiedzimy…

Gdy lecisz z pilotem jednym samolotem, a dziś przypada ten dzień, w którym akurat nie pilotuje żadnego aeroplanu, lepiej nie rozmawiaj z nim o bezpieczeństwie w przestworzach. Możesz bowiem dowiedzieć się rzeczy, które nie uczynią z ciebie spokojniejszego pasażera. Żaba, przecież pasy bezpieczeństwa nie uchronią twojego życia, gdy samolot się rozbije. To po co są? Dla porządku. Pasażer siedzi na tyłku i łatwiej go później zidentyfikować. W normalnych warunkach, zapięty pasażer nie poobija się w trakcie turbulencji. Turbulencje to normalne warunki? Zdarzają się dość często. OK. Czyli nie panikować i spokojnie patrzeć w okno. Tak, to ważne. Szybciej zauważysz i poinformujesz załogę o płonącym silniku, skrzydle lub innej części samolotu. Zamurowało mnie. A coś ty myślała? – wybucha śmiechem Aśka. Że masz podziwiać krajobraz albo umiejętności pilota? Po trzecim wspólnym locie z Aśką, która dopiero co zdała egzaminy na pilota boeinga, wiem stanowczo za dużo. Czemu nie wybraliśmy miejsc na ogonie? – pytam męża. Czy możesz mi powiedzieć, co cię nagle ugryzło? Wybrałem miejsca, gdzie jest najwięcej przestrzeni na nogi. Przecież o tym rozmawialiśmy… Faktycznie. Chyba o tym rozmawialiśmy, a jednak mimo najbardziej optymalnych warunków, 13 godzin lotu daje mi w kość. Już po szóstej godzinie na niebie puchną mi nogi. Przeszłam się po pokładzie, zrobiłam kilka przysiadów i grzecznie wróciłam pod koc, do trwających w klasie ekonomicznej trzyosobowych mistrzostw w Angry Birds. Film sensacyjny z Markiem Wahlbergiem okazał się całkiem niezły. Przesłuchanie dwóch albumów muzycznych odrobinę mnie zrelaksowało. Ciągle myślę o książce, którą czytałam w drodze do Amsterdamu. Stalkować czy zamordować? Jak należy pomścić bliskich? Obiad. Kawka. Drzemka. Kreskówka dla odmiany. Angry Birds. Może w końcu i ja wygram. Przyznaję, że jedyną rzeczą, w której nie mogę współtowarzyszyć moim kompanom podróży jest oglądanie interaktywnej mapy z naszą aktualną lokalizacją. Mała kropka pośrodku bezmiaru błękitu to dla mnie stanowczo za wiele.

4. QUITO

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

OKŁADKA
STRONA TYTUŁOWA
I. METROPOLIA
1. IMPULS
2. PRZYGOTOWANIA
3. LOT
4. QUITO
5. SZLAK WULKANÓW I RÓWNIK
6. STARE MIASTO
II. ARCHIPELAG
1. GALAPAGOSY
2. WYSPA SANTA CRUZ
3. LANCHAS
4. WYSPA ISABELA
5. WYSPA SEYMOUR NORTE
6. WYSPA PINZÓN
III. REZERWAT
1. CUYABENO
2. SPACER PO LESIE
3. LAGUNA

Trzy Krainy. Bezsenność w Ekwadorze

ISBN: 978-83-8373-362-3

© Joanna Gałach i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Anna Grabarczyk

KOREKTA: Julia Żak

OKŁADKA: agdalena Czmochowska

ZDJĘCIA: Joanna Domagała

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek