Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy losy Linki, Niki i Adeli niespotykanie krzyżują się na pogrzebie jednego mężczyzny, nikt jeszcze nie wie, że właśnie nadszedł czas na odkrycie zagadki zarówno jego nietuzinkowego życia, jak i wzbudzającej wiele wątpliwości śmierci. Opowieści o wydarzeniach i emocjach związanych z czasem, jaki każda z trzech bohaterek spędziła z ukochanym, łączą się w porywającą, a czasem wręcz groteskową historię miłości i zdrady, prawdy i kłamstwa, nadziei i rozpaczy, bliskości i samotności.
“Trzy panie w łóżku, nie licząc samotności” to gatunkowy eksperyment, łączący porywające literackie portrety psychologiczne trzech bardzo różnych kobiet z nieoczywistym wątkiem kryminalnym i błyskotliwą satyrą. Tytuł tej niezwykłej opowieści nieprzypadkowo odwołuje się do genialnej i przenikliwie komicznej książki Jerome’a K. Jerome’a. Inspirując się stworzoną przez niego opowieścią, Anna Łacina serwuje czytelnikom wyborną porcję inteligentnego (nieraz czarnego) humoru, sporą dawkę zaskakujących wydarzeń i świetnie skomponowany zestaw nieprzewidywalnych bohaterów. Czyż to nie przepis na smakowitą czytelniczą ucztę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Text © copyright by Anna Łacina 2024
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta: Katarzyna Machowska
Redakcja techniczna: Paweł Kremer
Projekt okładki: Lena Wójcik
Zdjęcie na okładce: wygenerowane w Adobe Firefly
Wydanie I | Kraków 2024
ISBN ebook: 978-83-68031-47-8
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Marcin Kośka
Come in by the gold gates or not at all,
Take of my fruit for others or forbear,
For those who steal or those who climb my wall
Shall find their heart’s desire and find despair.
C.S. Lewis, The Magician’s Nephew
Wtorek, 25 listopada 2008
Szpakowaty mężczyzna przestał pisać i zlustrował wchodzących uważnym spojrzeniem. Policjant usiadł przy biurku pod ścianą, a Marek stał niezdecydowany na środku pomieszczenia, ściskając w ręku reklamówkę.
– Słucham pana. – Szpakowaty gestem wskazał mu krzesło.
– Ja… – Marek wziął głęboki oddech – …postanowiłem się przyznać!
– Do czego?
– Do zabójstwa.
– Jakiego zabójstwa?
– Franciszka Koperskiego, w Kowalewie. To była środa, dwudziesty drugi października.
– Wyraża pan zgodę na rejestrację rozmowy?
Marek skinął głową.
Policjant wcisnął przycisk dyktafonu.
– Zamieniam się w słuch.
– Pojechałem pociągiem do Kowalewa. Gdy wysiadłem, było już ciemno. Wszyscy poszli w kierunku miasta, a ja w przeciwnym, i kiedy już nikt mnie nie widział, wszedłem w krzaki, przebrałem się w sukienkę…
– Przepraszam, w co?
– W czerwoną sukienkę. Ktokolwiek by mnie wtedy zobaczył, zapamiętałby tylko czerwoną sukienkę i kapelusz. Jak mówiłem, zapadł zmrok, do tego kapelusz zasłaniał twarz, każdy by przysiągł, że to była kobieta.
– Konkretna kobieta?
– Tak. Jego kochanka. Nie pierwsza zresztą.
– Nie za zimno w październiku na sukienkę? – wtrącił się drugi policjant.
– Miałem kurtkę. Zdjąłem dopiero pod domem denata, na wypadek gdyby ktoś akurat wyglądał przez okno. Chciałem, by zapamiętano tę kobietę. Zabiłem go, wróciłem w to samo miejsce, włożyłem własne ciuchy, a ponieważ pociąg odjeżdżał dopiero za parę godzin, poszedłem pieszo do Rychnowa. Nie chciałem, by mnie widziano w Kowalewie, zresztą musiałem odreagować, wie pan, zabójstwo to była wyższa konieczność, ale wcale nie znaczy, że dla mnie jak splunąć. No i gdyby mnie ktoś zobaczył, toby przysiągł, że byłem w Rychnowie, prawda? Ale po drodze nie spotkałem nikogo.
– Kowalewo, środa, dwudziesty drugi października?
– Wtedy to już był czwartek.
– Karol… mógłbyś? – Szpakowaty popatrzył na młodszego kolegę. Ten wstał i wyszedł. – Co pan zrobił z sukienką? – znów zwrócił się do Marka.
– Jest tutaj. – Marek sięgnął po reklamówkę i położył ją na stole. – Kapelusz należał przedtem do denata. On lubił nosić takie… jak z tego horroru, co facet mordował dzieciaki w snach. Uwierzy pan, że to była jego ulubiona postać? – Narysował palcem kółko na czole. – Jeden kapelusz kiedyś zostawił u nas, więc go wziąłem, by zasłonić twarz.
– Nie widzę go tutaj. – Szpakowaty grzebał w reklamówce.
– Po zabójstwie został u niego.
– Uhm… Rozumiem, że łączyły pana ze zmarłym bliższe relacje?
– Nie takie, jak bym sobie życzył – warknął Marek.
Otworzyły się drzwi, wrócił drugi policjant i położył przed szpakowatym wydruk.
Czyli już wiedzą, że mówi prawdę.
– Becep – mruknął szpakowaty, wpatrując się w kartkę. – Brak cech przestępstwa. – Podniósł wzrok na Marka. – Dlaczego pan chce się przyznać?
– Bo to ja go zabiłem.
– A właściwie dlaczego pan go zabił?
Marek westchnął, sięgnął do wewnętrznej kieszeni na piersi i wyciągnął złożoną we czworo kartkę. Podał ją szpakowatemu. Tamten zaczął czytać, unosząc coraz wyżej brwi.
– To jakiś żart?
– Nie. Najzupełniej poważnie.
Szpakowaty podał kartkę koledze.
– Czytaj – zakomenderował.
Poniedziałek, 27 października 2008
Sukienka miała kolor krwi. Ciemna czerwień z amarantowym połyskiem. Lina wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. W marcu skończyła dwadzieścia dziewięć lat i była stara. Bez męża. Bez dziecka. Bez zobowiązań.
„Wolna – pomyślała. – Nic mnie już nie trzyma”.
Czuła się jak dmuchawiec. Wystarczy lekki wiatr i rozwieje się na wszystkie strony.
Obrysowała usta konturówką, pomalowała je wiśniową szminką. I szminkę, i konturówkę dostała kiedyś od Freddiego. Wtedy nie chciała ich używać. Jej światem były półtony, półcienie, półsłówka. Ulubiony kolor? Biel. Ulubiona pogoda? Mgła. Najlepiej zimowa, kiedy kontury są zatarte, nie wiadomo, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna niebo. A Freddy był jak gawron na śniegu. Jak wykrzyknik na białej kartce. Jak plama krwi na prześcieradle.
Teraz ktoś wziął gumkę i wymazał ten wykrzyknik. A prześcieradło uprała już bardzo dawno temu.
Potrzebowała więc konturów i mocnych barw, by nie zniknąć jak on.
Przeciągnęła pędzlem po kościach policzkowych. Róż też podarował jej Freddy.
Właściwie to miał na imię Franek. Linka pierwsza zaczęła mówić na niego Freddy i chyba mu się to spodobało.
Od jak dawna się znali?
*
To był wieczór, jeszcze nie bardzo ciemny, miała wtedy z osiem lat. Wracała do domu z lekcji baletu, jak zwykle skracając sobie drogę przez cmentarz, kiedy nagle ktoś wyskoczył zza nagrobka z piskliwym: „Huuu! Zjem cię!”.
Gdyby zawołał coś innego albo gdyby nie krzyczał, tylko próbował zagadywać, jakoś się przymilić, z pewnością by się przestraszyła.
Ojciec zawsze mówił: „Bać się trzeba żywych. Zmarli już nic nam zrobić nie mogą”.
Ale ten nie wyglądał na żywego. Nie wydawał się też bardzo silny. Skręcony w dziwnej pozie, z uniesionymi rękami, rozcapierzonymi palcami, ubrany w czarną pelerynę, wywołał w Lince niepohamowany atak śmiechu. Zwłaszcza kiedy zauważyła białe wampirze zęby. W szkatułce ze skarbami trzymała identyczne. Z białego plastiku. Przywiozła je z wakacji jako pamiątkę znad morza.
Poza tym dostrzegła, że jest tylko troszkę wyższy od niej i niewiele starszy. Najwyżej dwa, trzy lata. Chłopak opuścił ręce i owinął się szczelnie peleryną.
– Nie boisz się? – spytał obrażonym tonem.
– Teraz to już nie – odpaliła odruchowo. – Ale jak żyłam, to się bałam.
Stary dowcip, ojciec często go przywoływał, a jednak nieznajomy cofnął się o pół kroku. Spojrzał na Linkę nieufnie i z pewnym respektem. Miał taką minę, jakby chciał o coś zapytać, ale się krępował.
Przyjrzała mu się uważniej.
– Znam cię! – stwierdziła. – Widziałam cię u pana Bronka.
Nawet teraz, po ponad dwudziestu latach, wspomnienie wywołało ten sam dreszcz emocji co wtedy. Linka, przyglądając się nieznajomemu, odkryła, że to przecież tamten chłopiec, który tak ją intrygował i złościł, i ciekawił.
Nie poznała go w pierwszej chwili, bo u pana Bronka wyglądał zwyczajnie, bez peleryny i wampirzych zębów, nie wyskakiwał też zza krzyża z głupawym „huu”, co najwyżej siedział na płycie nagrobnej, malując na złoto wycięte w kamieniu litery. Ale to był on: ponury chudzielec patrzący na wszystkich spode łba. A raczej spod grzywy czarnych kręconych włosów. Nigdy nie zagadał, nigdy nie spojrzał w oczy, nigdy się nie uśmiechnął. I zawsze udawał straszliwie zajętego przy drobnych pracach kamieniarskich, które wykonywał z miną „nie mam czasu na znajomości, wykonuję bardzo ważne zadanie, które powierza się tylko dorosłym i profesjonalistom”. Zarozumiały pajac!
Gdyby Linka chciała, mogłaby robić to samo. Pan Bronek Wójcik, kamieniarz, przyjaciel taty, na pewno by jej pozwolił.
– To mój wujcio – potwierdził chłopiec. – Wujcio Wójcik. – Zaśmiał się nerwowo.
Ruszyła przed siebie, a on nadal stał przy krzyżu jak pomnik koślawego anioła. Obejrzała się przez ramię.
– Czekasz na kogoś? – spytała.
Potrząsnął głową.
– No to chodź. Idziemy w tę samą stronę.
Niechętnie oderwał się od nagrobka. Zauważyła, że utyka.
– Freddy Krueger też tak chodził – odpowiedział na niezadane pytanie. Rozchylił pelerynę, pokazując sweter w poprzeczne pasy.
– Jaki Freddy Krueger?
– Nie oglądałaś Koszmaru z ulicy Wiązów? – rzucił z pełnym politowania zdziwieniem. – No tak, za mała jesteś i do tego dziewczyna. A ja oglądałem pięć razy, chociaż to film od osiemnastu lat!
Zdenerwował ją ten chełpliwy ton. „Mała i do tego dziewczyna”!
– A byłeś kiedykolwiek w kostnicy?
Popatrzył na nią niepewnie.
– A widzisz! – zatryumfowała. – Ja mogę tam chodzić, kiedy tylko chcę!
Zmiażdżyła go. Chłopak umilkł i dopiero gdy przekroczyli bramę cmentarza, zadał ciche, niemal pokorne pytanie.
– Czy mógłbym kiedyś pójść z tobą… do kostnicy?
Tak właśnie zaczęła się ich znajomość. A potem dzięki Freddiemu poznała Huberta. Swoją pierwszą, wielką i niespełnioną miłość.
Piątek, 17 września 1993
Halinka ostatni raz popatrzyła w lustro. Spędziła kilka godzin na nakładaniu i zmywaniu makijażu, ale ciągle nie była zadowolona z efektu. Jak to kiedyś złośliwie szepnął jej Freddy: „nie wystarczy kupić farby, do malowania potrzeba trochę talentu”. A potem, niby niechcący, przejechał palcem po jej twarzy i paskudnie zmieszał tusz ze szminką. Od tej pory zwracała uwagę na to, by nie malować się zbyt mocno.
„Staraj się, by nikt nie zauważył makijażu i myślał, że z natury jesteś taka ładna” – tłumaczył jej.
Czy to znaczy, że uważał ją za brzydką? Ładną tylko wtedy, gdy się pomaluje? Znali się tak długo, że traktowała go jak starszego brata, którego nigdy nie miała. Sądziła, że on też ją lubi, ale ostatnio zrobił się dziwny. Jakby specjalnie szukał okazji, by jej dociąć.
„Dobrze, że chociaż włosy układają się jak należy”, pomyślała. Kaśka, koleżanka z ławki, cytując swoją starszą siostrę, twierdziła, że długimi włosami można zasłonić wszystko. Pospolitą twarz, krzywe nogi, za długi albo za krótki nos, nawet wystające zęby. Wprawdzie Halinka nie miała ani wystających zębów, ani brzydkiego nosa, ale z pewnością nie była też idealnie piękna. A bardzo chciała. Szczególnie dziś. Bo właśnie dziś do pana Bronka znowu przyjeżdżali Freddy i… Hubert.
Zjawiali się obaj raz na kilka tygodni, najczęściej w sobotę albo w niedzielę, choć zdarzało się, jak dziś, że przyjeżdżali już w piątkowy wieczór. Weekend spędzali w Toruniu, nadrabiając zaległości kulturalno-imprezowe, w poniedziałek rano zgłaszali się na wyznaczoną wizytę w poradni hematologicznej, a kiedy Halinka wracała ze szkoły, już ich nie było. Znów musiała czekać, tęsknić i podpytywać panią Anię, żonę pana Bronka, na kiedy mają wyznaczony termin kolejnej wizyty.
Obaj mieli jakąś szlachetną chorobę krwi. Halinka wiedziała tylko, że chorował na to carewicz Aleksander i jeszcze parę osób z królewskich rodów, a królowa Wiktoria była nosicielką. Na razie tyle wiadomości jej wystarczało.
Wiedziała też, że choroba jest dziedziczna. Czy to oznacza, że chłopcy byli spokrewnieni z królową Anglii? Freddy ani trochę nie wyglądał na księcia, chociaż kiedy Halinka oglądała portrety carów, na przykład Iwana Groźnego, miała wrażenie, że dostrzega podobieństwo. A może to potomek zaginionej księżnej Anastazji?
Nawet jeśli, mało ją to obchodziło. Za to Hubert… Ach, Hubert! Wysoki, szczupły, z miedzianą czupryną (ponoć rude włosy są charakterystyczne dla mieszkańców Irlandii i Szkocji) jak nikt pasował do obrazu księcia incognito. I jeszcze to dziwne nazwisko: „Kynert” do tego pisane przez „C”. Hubert, zapytany o to wprost, stwierdził, że podobno praprapraprzodkowie jego ojca wywodzili się ze Szkocji, z miejscowości Kinnaird, co się w języku gaelickim zapisuje Ceann Àrd. Po powstaniach szkockich w XVIII wieku rozproszyli się po świecie i zasymilowali. Ceann Àrd podobno oznaczało wodza. Mówił to półżartem, ale Halinka wiedziała swoje.
Często przed zaśnięciem wymyślała bardzo romantyczne historie, w których Hubert, porwany za młodu podczas walk o tron, albo może raczej ukryty przez wiernego sługę, trafiał w końcu do Polski, uciekając przed siepaczami. A jeśli nie sam Hubert, to z pewnością jego przodkowie. Wprawdzie Hubert twierdził, że jedyną rodziną, jaką ma w Szkocji, jest osiadły tam po II wojnie światowej stryjeczny dziadek, były lotnik Dywizjonu 303, ale przecież rzadko się zdarza, że ukrywany książę zna swoją przeszłość. Romantyczni bohaterowie zwykle całe lata żyją w nieświadomości, by znienacka odkryć swą prawdziwą tożsamość.
Halinka zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli gdzieś przetrwali legalni pretendenci do tronu, mało prawdopodobne, by którykolwiek chciał u schyłku XX wieku upominać się o urząd przynoszący w tej chwili więcej problemów niż korzyści. Ale miło było sobie wyobrażać, jak zamaskowani angielscy szpiedzy zjawiają się pewnego dnia w poszukiwaniu Huberta i jego rodziny, i jak Halinka dzięki znajomości angielskiego podsłuchuje ich rozmowę, udaremniając zbrodnię. Oczywiście zanim zbrodnia zostałaby udaremniona, musiałoby się wydarzyć kilka mrożących krew w żyłach scen, Halinka mogłaby nawet zostać lekko ranna i romantycznie omdleć w ramionach Huberta, a on wreszcie uświadomiłby sobie, ile dla niego znaczy, i przekonany, że ją stracił, wyznałby jej miłość. Wtedy ona, obudzona pocałunkiem, odzyskałaby przytomność, a Hubert natychmiast poprosiłby ją o rękę. Rodzice Huberta z wdzięczności zgodziliby się na ślub i od tej pory wszyscy żyliby długo i szczęśliwie w Golubiu-Dobrzyniu, bo Hubert właśnie tam mieszkał.
I kto wie, czy jego rodzina nie wybrała tego miejsca specjalnie? Przecież to tam znajdował się zamek Anny Wazówny i co roku odbywały się turnieje rycerskie. Czy może być miejscowość bardziej pasująca na przechowalnię ukrytych książąt?
A na zakończenie całej tej zawiłej historii mogłoby się na przykład okazać, że Halinka spokrewniona jest z Anną Wazówną (w końcu jasnoblond włosy i jasna karnacja wskazują na możliwe skandynawskie pochodzenie), a więc legalnie odzyskuje golubski zamek i wraz z Hubertem… tu zwykle wyobraźnia Halinki umykała i znów wracała do malowniczych scen walk i pościgów, kończących się romantycznym pocałunkiem. Tak przyjemnie było wyobrażać sobie oplatające ją ramiona Huberta i wyznania, jakich od nikogo jeszcze nie usłyszała.
Oczywiście, w snutych sobie samej na dobranoc historiach Halinka była już pełnoletnia. Na razie zaczynała ósmą klasę i bardzo się przykładała do nauki angielskiego. Na wszelki wypadek.
Niestety, choć znali się od prawie roku, chłopak nie zwracał na nią uwagi. Był uprzejmy, sympatyczny, ale nic poza tym. Nie pomagały najstaranniej dobrane stroje, nie pomagał ani makijaż, ani jego brak. Parę tygodni temu wymalowała się zbyt mocno, na szczęście dezaprobata, jaką dostrzegła w oczach Freddiego, i ciche syknięcie kazały jej ukradkiem wycofać się do łazienki i zmyć wszystko, zanim zauważył ją Hubert. Tak czy siak, Halinka nie umiała wyobrazić sobie innego sposobu zwrócenia jego uwagi jak właśnie przez ocalenie mu życia. Albo zrobienie czegoś równie spektakularnego.
Westchnęła, poprawiła włosy i wybiegła z domu. Chłopcy już na pewno są u Wójcików.
*
– Cześć, Halina! – powitał ją Freddy.
– Cześć, Linka! – odezwał się Hubert, a jej serce wykonało radosnego fikołka. Tylko on tak do niej się zwracał. Zwyczajne imię w ustach Huberta zyskiwało kolor i blask. Postanowiła, że już nie będzie pospolitą Haliną. Będzie Liną. Linką.
Halinka teraz spuściłaby wzrok, uśmiechając się nieśmiało, ale Linka spojrzała Hubertowi prosto w oczy i obdarowała go tak promiennym uśmiechem, że aż się speszył.
– Miło znów cię widzieć. Zostajesz do poniedziałku? – Dobrze wiedziała, że tak, ale bardzo chciała, by znów się do niej odezwał. By rozmawiał tylko z nią. O czymkolwiek. Skinął głową, więc dodała, nie pozwalając Freddiemu przejąć inicjatywy: – Taki piękny wieczór, może się przejdziemy?
– Dobra, idziemy do salonu gier – włączył się Freddy. – Mieli sprowadzić nowe flippery.
Halinka westchnęłaby w duchu i powlokła się za chłopakami, by przez następnych parę godzin umierać z nudów. Natomiast Linka stwierdziła tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Jak chcesz spędzić ten czas z automatem, zamiast ze mną, to idź. Ale ja bym wolała się wami nacieszyć. – Położyła nacisk na „wami”, chociaż chodziło jej o tylko jedną osobę. – Tak rzadko jesteście w Toruniu. Do tego zaczęła się szkoła… I jesień… Robi się coraz zimniej. To może być ostatnia okazja na wieczorny spacer.
– Też bym się przeszedł – przyznał Hubert. – Zresztą od flipperów dolewa mi do łokcia.
Linka wiedziała, że chłopcy muszą oszczędzać stawy, bo jeśli je przeciążą, zbiera się w nich krew. To właśnie dlatego obaj chodzili tak charakterystycznie, jakby kolana mieli z drewna. Aż dziw, że nie słychać skrzypienia, ale wcale jej to nie przeszkadzało.
Freddy wzruszył ramionami.
– Możemy się przejść. Halina, prowadź.
– Linka – poprawiła, a Freddy aż się zatchnął. – Podoba mi się to imię – dorzuciła, by rozwiać ewentualne niejasności. I miała wrażenie, że Hubert się ucieszył. Freddy natomiast spochmurniał.
– Tyle że jak się za dużo łazi, to dolewa do kolana i lekarka się wścieknie, że znowu trzeba się toczyć – burknął.
Halinka parsknęła śmiechem, wyobrażając sobie toczącego się chudzielca Freddiego. Jak zahacza o nierówności terenu kolanami, łokciami, jak podskakuje na wybojach, a jego ciemne, kręcone włosy wplątują się w przydrożne krzaki. Oczywiście wiedziała, że „toczenie” w języku chłopaków oznacza transfuzję, ale nie mogła odpędzić tego obrazu. I kto to mówi! Freddy, który wbrew zakazom lekarzy wspina się na drzewa, grywa w piłkę albo robi inne niedozwolone rzeczy?
– A niech dolewa! – Hubert też się zaśmiał. – Przynajmniej coś nam dadzą, będzie na zapas, a tak to by tylko krew pobrali.
– Chcecie, droga wolna. Ja tam idę pograć. Huba, jak zmienisz zdanie, wiesz, gdzie mnie szukać. – Odwrócił się na pięcie i pokuśtykał przed siebie.
Hubert stanął, wyraźnie rozdarty. Patrzył to na Linkę, to na oddalającego się przyjaciela. Czuła, że za chwilę za nim pobiegnie.
– Może jednak… – bąknął.
– Naprawdę tak lubisz grać na automatach? – spytała.
Roześmiał się.
– Najbardziej lubię patrzeć na minę Freddiego, jak jedzie na symulatorze motocykla. Albo wyścigówki. Kompletnie wtedy odpływa. Mógłby tam siedzieć do zamknięcia.
– Duży dzieciak! Może trochę się przejdziemy, a potem do niego dołączymy? Lubisz chodzić po cmentarzu o zmierzchu? Ja bardzo. Cisza, spokój…
Czuła, jak wali jej serce, i miała nadzieję, że Hubert tego nie słyszy. „Jeśli się zgodzi, znaczy, że coś z tego będzie, jeśli wybierze Freddiego, nie mam szans”, zakładała się sama ze sobą.
Pomyślała o rozłożystym grabie z gałęziami przygiętymi niemal do ziemi. Człowiek czuł się pod nim jak w namiocie. Gdyby zaprowadziła tam Huberta… Nie śmiała wyobrażać sobie czegokolwiek więcej. Myśl, że mogliby znaleźć się tylko we dwoje, otuleni zielonymi liśćmi i zapadającym zmrokiem, już sama w sobie była przerażająco cudowna.
Ruszyła w stronę cmentarnej bramy, a chłopak podążył za nią.
Poniedziałek, 27 października 2008
Przypudrowała cienie pod oczami. Od wtorku prawie nie spała. Ale dziś to się wreszcie skończy. Zamknie jeden rozdział swego życia i… będzie musiała otworzyć nowy.
Zamrugała, by powstrzymać łzy. Tusz na rzęsach podobno wodoodporny, ale nie napisali, czy odporny na rozpacz.
Włożyła czerwone szpilki i zrobiła kilka kroków przed lustrem. Do ósmej jeszcze dwie godziny, ale na tych obcasach z pewnością będzie szła dwa razy dłużej. No i musi sprawdzić, czy dyrektor pamiętał o zastępstwach.
Trochę się zdziwi, gdy ją zobaczy w tym stroju i mocnym makijażu. Ale nie zdążyłaby się przebrać. Może lepiej omijać dziś jego gabinet? Poprosiła o czas wolny między czwartą a siódmą lekcją, powiedziała, dlaczego, zgodził się. Jego problem, jeśli nikogo nie wyznaczył.
Wyszła ze swojego pokoju. Ojciec pochrapywał na kanapie. Chyba pamięta, jak się umówili? Na wszelki wypadek napisała na kartce: PODJEDŹ PO MNIE POD SZKOŁĘ O 10:30.
Położyła wiadomość na nocnej szafce i na palcach, starając się nie stukać obcasami, ruszyła w stronę drzwi.
– Coś ty na siebie włożyła? – zatrzymał ją głos ojca. – Oszalałaś? W takim stroju na pogrzeb?!
Wzruszyła ramionami.
Ojciec usiadł na kanapie.
– Linka… – powiedział prosząco. – Naprawdę nie wypada. Włóż coś stosowniejszego.
– Białą czy białą? – zakpiła.
– Chyba masz coś ciemnego?
– Ta jest najciemniejsza, jaką mam. – Pogładziła śliski materiał, przypominając sobie dotyk palców Freddiego.
– Poczekaj tu. – Ojciec odrzucił kołdrę i szybko wciągnął spodnie na piżamę. – Zaraz wracam. I zjedz coś w końcu!
Włożył sweter i wyszedł. Linka usłyszała najpierw szum wody w łazience, potem trzaśnięcie drzwi, a po chwili daleki kaszel ich samochodu. Spojrzała na zegar. Szósta piętnaście. Dokąd on pojechał?
Mogłaby teraz wyjść z domu, nie czekając na powrót ojca, ale cała jej pewność siebie rozwiała się razem z poranną mgłą. Linka opadła na wytarty fotel. Wtuliła się w oparcie. Szloch, który wzbierał w niej od środy, w końcu wydarł się przez ściśnięte gardło. Pieprzyć tusz, najwyżej się rozmaże. A fotel i tak był poplamiony. Zresztą ojciec ma rację, przecież nie może iść taka wymalowana do szkoły.
Piątek, 17 września 1993
Stali w bezksiężycową noc pod grabowym parasolem, w grobowej ciszy.
– Rzeczywiście niesamowite miejsce – szepnął Hubert. – Nie widziałem jeszcze takiego drzewa. Bo to przecież nie jest wierzba płacząca?
– Nie. To grab.
– Córka grabarza, pod grabem, nad grobem. – Słyszała uśmiech w jego głosie. – Wiesz, kto tu leży?
– Moi pradziadkowie, dziadkowie… I mama.
– Oj. Nie wiedziałem…
Speszył się, więc szybko dodała, żeby go uspokoić:
– Lubię to miejsce. Prababcia posadziła ten grab dla swojego męża. Specjalnie wybrała taką odmianę. Kiedy się rozrósł, zasłonił całą kwaterę. Tata dba, żeby nikogo w pobliżu nie chować. Wiesz, żeby nie uszkodzić korzeni. – Przytuliła się do gładkiego pnia. – Tak sobie myślę, że oni wszyscy żyją w tym drzewie. Mówią do nas przez szelest liści. Kiedy byłam mała i brakowało mi mamy, siadałam tam, pod tą gałęzią, a ona głaskała mnie po głowie.
Poczuła dłoń Huberta, jeszcze zanim dotknął jej włosów. Najpierw delikatne muśnięcie opuszkami, potem palce wsuwające się między pasma, rozwijające to, co tak pracowicie skręcała na grubych wałkach, potem jego dłonie na karku, na ramionach…
Odwróciła się. Nie widziała w ciemności wyrazu jego twarzy i miała nadzieję, że on nie widzi jej.
A więc to… dziś? Tak zwyczajnie? Bez pościgów i walk? Jeszcze nigdy nie całowała się z chłopakiem i bardzo była ciekawa, czy prawdą jest to, co opowiadają koleżanki. Albo co piszą w książkach.
– Wiesz… – szepnął Hubert – …tutaj, w tej ciemności, wyglądasz jak latarnia. Ładna sukienka. W ogóle do twarzy ci w białym.
Może to miało zabrzmieć romantycznie, ale Linka parsknęła śmiechem. Nastrój prysł. Hubert wyplątał palce z jej włosów.
– Chyba trudno dorastać bez mamy? – rzucił w przestrzeń.
– Prawie jej nie pamiętam. Tylko właśnie to, jak mnie czesała albo głaskała po głowie. Miałam trzy lata, kiedy zmarła, a chorowała już wcześniej.
W oddali rozległy się ochrypłe okrzyki wychwalające klub żużlowy Apator Toruń.
– No tak, w grupie każdy odważny – mruknęła Linka. – A potem będziemy musieli po nich sprzątać.
Jak na zamówienie rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
– Idziemy! – zakomenderowała. – Trzeba ich przegonić. Pomożesz mi?
– Oszalałaś?!
Wzięła go za rękę i wyprowadziła spod drzewa. Szkoda czasu na wyjaśnienia. Szli na skróty, między nagrobkami, w stronę, z której dobiegały odgłosy. Czuła wzrastający opór chłopaka.
– Są pijani – szepnął. – Do tego co najmniej czterech.
– Chodź, zanim coś zniszczą – ponagliła. – Gdyby zaczęli nas gonić, rozdzielamy się i…
– Chyba nie myślisz, że cię zostawię! – oburzył się.
– Jesteś tak ubrany, że wystarczy, jak znieruchomiejesz przy jakimś drzewie, a stracą cię z oczu – przerwała. – Tylko zasłoń wtedy twarz, bo jest najjaśniejsza. A teraz uważaj, to ważne. – Zdjęła biały pasek od sukienki i luźno zawiązała chłopakowi wokół szyi. – Idź główną alejką, w równym tempie, nie reaguj na nic. Gdyby byli za blisko, schowaj pasek i zniknij.
Hubert posłusznie ruszył przed siebie. Linka widziała go jako czarny cień z białą pętlą wokół szyi. „Pająkowaty” chód jeszcze dodawał mu niesamowitości.
Ukryta za nagrobkiem zagwizdała motyw z Dziecka Rosemary. Zawsze łatwiej było jej gwizdać niż śpiewać. Usłyszeli? Może chociaż na tyle, że zaczną się rozglądać?
Wbiegła na alejkę i tanecznym krokiem ruszyła za Hubertem. Zaczęła od delikatnych failli, jak na lekcjach baletu, by co jakiś czas wykonać efektowny grand jeté. Pani, która prowadziła szkółkę baletową, z pewnością wytknęłaby jej mnóstwo błędów, ale kibice Apatora chyba ją wreszcie dostrzegli, bo w ciemności rozległo się zdumione:
– Ty, Benek! Widzisz to?
Uniosła ręce, zawirowała przed Hubertem i zbiegła z alejki, znikając wśród rozrośniętych tuj. Hubert nadal szedł przed siebie jak lunatyk.
Drzew i krzewów na cmentarzu św. Jerzego nie brakowało, więc kryjąc się za nimi, bez większych trudności podkradła się do głównej alei w innym miejscu, by znów wykonać tę samą serię ćwiczeń.
Tamci umilkli. Słyszała szmer przyciszonej rozmowy. Skupili się w grupkę, jakby oczekiwali ataku. Gdy podbiegła bliżej, zobaczyła ich niepewne miny.
– Ej, ty, mała! – wrzasnął jeden.
W żaden sposób nie dała po sobie poznać, że ich widzi lub słyszy. Znów znikła im z oczu, a potem, korzystając z tego, że ich uwaga skupiła się na Hubercie, zaszła ich z tyłu i znienacka wrzasnęła. Cienko. Piskliwie.
Krzyczała, jakby to ją ktoś przestraszył, a tamci rozbiegli się na wszystkie strony i w ciągu paru sekund cmentarz zupełnie opustoszał.
Ojciec nie powiedział, jak zdobył czarną sukienkę o wpół do siódmej rano, a Lina wolała nie pytać. Obwąchała ją tylko nieufnie. Sukienka wyglądała na nową, a przynajmniej na świeżo upraną.
– Jeszcze nieużywana – powiedział ze śmiechem. – Świetnie się złożyło, bo dopiero jutro będzie potrzebna. Spokojnie zdążę ubrać po powrocie. Wkładaj!
Spojrzała niepewnie.
– Daj spokój, to stan wyższej konieczności – przekonywał. – Przecież jej nie ubędzie. No, wkładaj!
Włożyła. To zdecydowanie nie był jej fason ani rozmiar, nie wspominając o kolorze, ale kilka agrafek i zaszewek jako tako dopasowało strój do figury.
– Bez igły się nie ubierzesz i bez nożyczek nie rozbierzesz. – Wiedziała, że ojciec sili się na żartobliwy ton, próbując ją rozweselić. – Zdążysz? – zapytał z troską. – Może cię podwiozę?
Pokręciła głową i odcięła nitkę od ostatniej zaszewki.
– Mam mnóstwo czasu – powiedziała cicho i wyszła.
– Dzień dobry, chciałabym zamówić wiązankę pogrzebową.
Nika odłożyła przygotowywany właśnie bukiet i sięgnęła po zeszyt.
– Na kiedy? Z jakich kwiatów?
– Na jedenastą trzydzieści.
Gwałtownie podniosła wzrok i jeszcze szybciej uciekła spojrzeniem na zeszyt zamówień.
– To znaczy, trochę przed – ciągnęła przybyła. – Czy ma pani katalog?
Nie odpowiedziała od razu, uparcie gapiąc się w zeszyt, póki serce nie wróciło z gardła na swoje miejsce. Powinna była wykłócić się z szefową o wolny dzień. Dziś nie jest sobą.
Spokojnie. Nic się przecież nie stało… Co z tego, że zamówienie na jedenastą trzydzieści? Zmarły miał wielu znajomych.
Bum-bum… bum-bum… głupie serce. Zwolnij… zwolnij, najlepiej po prostu się zatrzymaj.
– No cóż – zdołała wydobyć z siebie zupełnie normalny, profesjonalny ton. – Mamy dużo zamówień, więc…
– Zrobi pani – przerwała tamta bezczelnie – czy mam iść do konkurencji?
„Oni mają jeszcze więcej zamówień”, chciała powiedzieć, ale w porę ugryzła się w język. Szefowa sortowała towar na zapleczu, a Nika już wielokrotnie się przekonała, że babsko ma słuch jak nietoperz.
– Proszę przejrzeć katalog – mruknęła i wróciła do swojego bukietu.
– Dobra – powiedziała tamta po chwili i postukała jedno ze zdjęć. – Niech będzie ten, tylko zamiast…
– To ma być wiązanka pogrzebowa? – upewniła się Nika. Serce waliło jak oszalałe.
– Czy ja mówię niewyraźnie?
– Pani wybrała bukiet ślubny.
Klientka wzruszyła ramionami.
– To proszę dać czarne wstążki. Albo nie. Bez wstążek. I zamiast białych lilii proszę dać taki żarnowiec. – Wskazała zdjęcie na sąsiedniej stronie. – Złotoczerwony. Ładny – dodała miękko i leciutko się uśmiechnęła.
– To jest cytissus – pouczyła ją Nika z wyższością. Irracjonalna niechęć do klientki narastała w niej z minuty na minutę.
– Tak – odparła tamta natychmiast. – Cytisus. Po polsku: żarnowiec – delikatnie zaakcentowała ostatnie słowo.
– Wiązanki pogrzebowe z czerwonymi różami są tutaj. – Nika udała, że czubek zatrutej szpileczki jej nie dosięgnął, i przerzuciła kartki katalogu. – Poza tym cytissus jest niedostępny w październiku.
Klientka z odrazą popatrzyła na zdjęcia, rozejrzała się po kwiaciarni i zatrzymała wzrok na gałązkach hipericum.
– To proszę dać te czerwone kuleczki. I tamte róże. Bez świerka i innych takich. Ma wyglądać jak ten. – Ponownie otworzyła katalog na stronie z bukietami ślubnymi.
– A napis na szarfie?
Znowu wzruszenie ramion.
– Wszystko jedno. – Jakby uszło z niej powietrze. – Albo bez napisu. W ogóle bez szarfy.
Nika też wzruszyła ramionami. W końcu co ją to obchodzi?
– Czterdzieści złotych zaliczki poproszę. O jedenastej można odebrać. Na jakie nazwisko? – Podniosła wzrok i po raz pierwszy jej się przyjrzała. Kobieta na oko trzydziestoletnia. Drobna, czarniawa. Szary, porozciągany sweter, mocno spłowiałe, kiedyś czarne, dżinsy. Twarz, którą mija się na ulicy i natychmiast zapomina. Tylko w oczach miała coś bezczelnego. I czerwone kolczyki, jakby z innej bajki. Zupełnie nie pasowały do swetra i wyblakłej twarzy. Ale będą pasować do bukietu.
– Kowalska.
„Kowalska”? Nika dałaby sobie rękę uciąć, że nieznajoma podała pierwsze, co jej przyszło do głowy. Normalni ludzie tak się nie nazywają. Czuła przez skórę, że pojawienie się tej dziwnej kobiety wywróci jej życie do góry nogami. I wolała nie myśleć dlaczego. Może to tylko fałszywe przeczucia. „Nerwy, po prostu nerwy”, uspokajała siebie samą.
– Mamy już zamówienie na to nazwisko – skłamała. – Może poda pani imię?
– Adela. – Kobieta wyjęła pięćdziesiąt złotych z portmonetki, położyła na ladzie i wyszła. Drzwi szczęknęły leciutko. Nika patrzyła przez szerokie okno wystawowe, jak tamta przeszła na ukos przez jezdnię, zawahała się na skwerze, rozejrzała, a potem skierowała się w stronę pubu.
I na tym musiała skończyć obserwację, bo szefowa wydarła się, że nie będzie przecież sama nosić doniczek.
– Mam wiązankę do odbioru na jedenastą! – odkrzyknęła. – Przed chwilą zamówiona.
Pani Sylwia wychyliła się z zaplecza.
– Na pogrzeb tego fotografa? – zaciekawiła się.
– Nie pytałam.
– Dobra, rób szybko, a jak skończysz, rozpakuj towar, bo mi się przypomniało, że muszę jeszcze do banku – burknęła szefowa i wycofała się na zaplecze. Po chwili trzasnęły tylne drzwi i zapadła cisza. Poszła. Jak dobrze!
Nika podejrzewała, że bank jest tylko pretekstem, by zrzucić na nią czarną robotę, ale nie miała nic przeciwko temu. Pod nieobecność pani Sylwii kwiaciarnia stawała się całkiem miłym miejscem.
Poczuła, że łzy znowu napływają jej do oczu. Dlaczego w jej życiu ciągle tak się dzieje, że kiedy jest tylko o krok od realizacji marzeń, wszystko znienacka bierze w łeb?
Przez ostatnie trzy tygodnie czuła się taka szczęśliwa! Prawie uwierzyła, że jednak do czegoś się nadaje, że mogłaby zacząć żyć, zamiast być wiecznym popychadłem ciotki, pani Sylwii… Wyobrażała sobie, jak składa wymówienie, otwiera własną działalność, staje się szanowaną bizneswoman, chudnie (tylko troszeczkę, Franko lubił jej krągłości).
Ech… przyśniło się Kopciuszkowi, że pojedzie na bal. Ale w realnym życiu nie ma ani książąt, ani wróżek zamieniających dynie w karety.
– Ostatnie pożegnanie – szepnęła, układając kwiaty.
Czerwone róże, hipericum, plumosus… To zamówiła Kowalska. Nika po namyśle dołożyła jedną czarną cantedeskię. W końcu bukiet miał być na pogrzeb.
„Ode mnie… Rozpoznasz, że to ode mnie, prawda?”
Siedzę w pierwszym lokalu, jaki się napatoczył, i gapię się na świeżo odebrany bukiet. Trzeba przyznać, że ta antypatyczna, podobna do nastroszonej sowy grubaska w okularach ma talent. Aż dziwne, że pracuje w takiej dziurze. Róże w kilku odcieniach czerwieni od jasnych, jak krew tętnicza, do karminowopąsowych. Do tego nieznane mi z nazwy kuleczki: jedne ciemnoróżowe, drugie, mniejsze, jak pomarańczowe iskierki. Czerwone liście. I przełamanie, jak krzyk rozpaczy, jeden kwiat. Nie wiem, co to jest, ale wpasował się idealnie. Tak ciemnobordowy, że prawie czarny.
Wyobrażam sobie, jak się rozjaśniasz na mój widok, wyciągasz aparat, najpierw fotografujesz mnie z daleka, potem bukiet, dłonie z bukietem, a na końcu twarz i oczy.
Moje oczy robią się mokre, więc odganiam tę wizję.
Sięgam po koktajl w jadowicie zielonym kolorze. Wydawało mi się, że będzie mniej paskudny niż czysta wódka. Dobra, tyle chyba wystarczy. Nie chcę się upić, tylko znieczulić. Podobno alkohol dodaje odwagi, a ja się boję, że w ostatniej chwili mi jej zabraknie. Czemu tak rozpaczliwie pragnę wypełnić tamtą głupią obietnicę? Przecież wiem, że to niczego nie zmieni.
Kolejny palący łyk. Powinnam była zamówić koniak, ale czuję, że to byłaby profanacja.
Koniaku nie pije się w obskurnym barze.
Sączy się go powolutku, z pękatych kieliszków, przy nastrojowej muzyce. Teraz żałuję, że nigdy cię nie spytałam, co to była za melodia, która cichutko nam towarzyszyła z niewidocznych głośników. Czasem się zastanawiam, czy jej sobie nie wymyśliłam.
Ohydny smak koktajlu z pewnością pełnego rakotwórczych barwników typu błękit brylantowy (rak pęcherza) czy tartrazyna (astma, pokrzywka, katar, depresja, bezsenność) trochę zagłusza ból.
Spoglądam na ścienny zegar. Wskazówki rozmywają się przed oczami, zupełnie jakbym patrzyła przez warstwę powietrza drgającego nad rozgrzaną słońcem szosą.
Albo przez wodę. Przez słone morze przesłaniające mi widok. Pamiętasz, jak wyrwaliśmy się do Włoch? Nikt nie wiedział o naszej eskapadzie. Pamiętasz Adriatyk w Margherita di Savoia? Patrzyłeś na mnie przez warstwę zielonkawej wody, aż zaczęłam się bać. Wynurzyłeś się nagle, złapałeś mnie i powietrze, a potem pociągnąłeś na głębię. „Nie zamykaj oczu – szeptałeś. – Nie warto”.
Kochaliśmy się potem wśród złocistych żarnowców, w piaszczystej dolince. Nie znałam nazwy tych krzewów, to ty mi powiedziałeś: „La ginestra dei carbonai, Cytisus, po polsku: żarnowiec”. Skąd wiedziałeś takie rzeczy?
Nieustannie mnie zadziwiałeś.
Ale z tym zaskoczeniem, które zafundowałeś mi w czwartek, to już przesadziłeś!
Wyjmuję chusteczkę, wycieram Adriatyk spod powiek. Zegar pokazuje dwadzieścia po jedenastej. Za oknem coraz więcej ludzi idzie w tym samym kierunku. Wszyscy na czarno albo w ciemnych, stonowanych kolorach. Wielu niesie kwiaty. Gerbery, róże, fioletowe chryzantemy…
Patrzę na swoje wytarte dżinsy i szary sweter. Nigdy nie lubiłeś szarości. Ale od czwartku barwa popiołu najlepiej odzwierciedla mój stan ducha. Zaciskam zęby, biorę głęboki oddech przez nos, a potem powolutku wstaję od stolika. Jednym haustem wlewam w siebie resztkę jadowitej zieleni.
„Więc chodź, pomaluj mój świat…” – kołacze mi w głowie, gdy z pękatą reklamówką idę w stronę toalety. Śpiewałeś to na plenerze przy ognisku, pamiętasz? Z tą siwą babką, która miała po trzy kolczyki w każdym uchu. Strasznie lubiłeś takie starocie.
Lina nie słyszała ani słowa z kazania. Trwała w dziwnym odrętwieniu, wpatrzona w trumnę. Oczy miała zupełnie suche. Na pogrzebie Huberta też nie płakała. Łzy przyszły dużo później i tylko Freddy umiał je tamować. A teraz… Teraz i jego już nie ma.
Poniedziałek, 20 września 1993
Linka uciekła z ostatniej lekcji. Halinka nigdy by się na to nie odważyła. Linka biła się z myślami cały dzień, aż w końcu uznała, że MUSI, po prostu musi, raz jeszcze zobaczyć Huberta.
Po co? Nie wiedziała. Spędzili razem cały weekend. Byli w kinie i w salonie gier, w sobotni wieczór chodzili we trójkę po cmentarzu, na próżno szukając kogoś, kogo można by przestraszyć (Freddy nie mógł odżałować, że w piątek wybrał flippery), grali w karty, w państwa-miasta i w planszówki, słuchali muzyki, dyskutując do upadłego o wyższości jednego zespołu nad drugim. Kto wie, czy Hubert i Freddy nie skoczyliby sobie do gardeł, bo nawet co do gatunków muzyki nie umieli się zgodzić, na szczęście weszła pani Ania z wielkim talerzem placków ziemniaczanych. Przy plackach przypomnieli sobie o istnieniu Linki, więc przyznała się, że lubi Maanam. I to ich pogodziło na tyle, by zgodnie stwierdzić, że muzyka ujdzie, ale na wokalistkę niech Linka nigdy się nie waży stylizować, zwłaszcza w kwestii fryzury.
– Dla wijących się blond loków – stwierdził Hubert – jestem gotów nawet wybaczyć brak gustu muzycznego. – Serce Linki zatrzepotało i długo nie mogło złapać rytmu. – Chociaż co do ciebie, Linka, to masz i to, i to. Komedę zagwizdałaś perfekcyjnie!
– Komedę? – zainteresował się Freddy. – I ja tego nie słyszałem? Linka, gwiżdż!
Wzbraniała się, wykręcała, ale tak długo nie dawali jej spokoju, że w końcu musiała zagwizdać motyw z Dziecka Rosemary. Freddy wyciągnął gitarę wuja, nastroił i do późnej nocy próbował na niej brzdąkać, aż w końcu pani Ania kazała im szykować się do snu.
Odprowadzili więc Linkę i pożegnali się właściwie już zupełnie, nie planując spotkania w poniedziałek.
Co zatem kazało jej dzisiaj uciec ze szkoły?
Od tamtej chwili pod grabowym namiotem między Linką a Hubertem już nic więcej się nie wydarzyło. Nie mogła sobie wybaczyć, że się roześmiała, kiedy przyrównał ją do latarni.
A jeśli zniechęciła go do siebie na zawsze?
Koniecznie musi zobaczyć go jeszcze raz! Może wtedy znajdzie w sobie dość odwagi, by… najgorsze było właśnie to, że nawet nie wiedziała, na co powinna się odważyć.
Pocałować go? Gdyby chociaż wiedziała, jak to się robi… Powiedzieć mu, że jej się podoba? A jeśli usłyszy, że ona jemu nie? I to wszystko przy Freddym?! Umarłaby ze wstydu.
Pozostawała tylko nadzieja, że w odpowiednim momencie słowa przyjdą same. Do niej lub do Huberta.
Stanęła zadyszana pod drzwiami zakładu kamieniarskiego. Zapukała. Otworzyła jej pani Ania.
– Szukasz Franka? Broniu przed chwileczką zawiózł ich na PKS. Ale…
– O której odjeżdżają?
Pani Ania spojrzała na zegar.
– Nie zdążysz. – Pokręciła głową. – Ale zostawili coś dla ciebie.
– A, to dobrze – udała ulgę. Nie wiedziała, jak poprosić o wydanie „czegoś”, ale pani Ania po prostu zdjęła z półki niewielki pakunek.
„Linka Rosińska” – przeczytała i od razu wiedziała, że to od Huberta. Freddy napisałby pewnie coś w rodzaju: „Dla białej damy, którą znamy” i ozdobił rysunkami, a może nawet jej koślawym portretem.
Pod palcami wyczuła kształt kasety magnetofonowej. Pożegnała się szybko i pobiegła do domu, rozrywając po drodze papier. Kaseta. Zwyczajna, ze sklepu. Żadnych opisów.
– Halinka, co tak wcześnie? – zdziwił się ojciec. Zupełnie zapomniała, że powinna być jeszcze w szkole.
– Pani od polskiego zachorowała! – odkrzyknęła i wbiegła do swojego pokoju. Ręce jej drżały, gdy wsuwała kasetę w kieszeń magnetofonu.
Poznała już po pierwszych taktach.
Mam tylko jedno skrzydło1
To prawie tak jak anioł
A Ty masz skrzydło drugie
Rośnie u Twoich ramion
Gdy staniesz przy mnie blisko
I mocno mnie przytulisz
Bez trudu popłyniemy
Prosto w wysokie chmury
Wysłuchała piosenki do końca, zmieszana, z mocno bijącym sercem.
Szczęśliwe chwile to motyle
Miłość wieczna tęsknota
Reszta kasety była pusta.
Sobota, 17 września 1994
– To jak? – Freddy ściszył magnetofon, uniósł ręce jak atakujący wampir i wykrzywił usta w upiornym uśmiechu. – Straszymy?
Młodszy brat Huberta Erysiek, który zaczynał już przysypiać, nagle oprzytomniał.
– Straszymy! Straszymy! – zapalił się. Podbiegł do brata i spojrzał na niego błagalnie. – Straszymy?
Hubert delikatnie musnął policzek Linki i wypuścił ją z objęć.
– Jasne, mały. Przecież ci obiecałem. – Podniósł się z kanapy.
– Nie mów do mnie „mały”! Ja już mam pięć lat!
– Jasne, Rysiu. Prawie sześć.
Mrugnął do Linki, przypomniała sobie, że nie tak dawno wybierali razem urodzinowy prezent dla malca, więc owo „prawie sześć” było mocno przesadzone, a jednak Rysiek pokraśniał z zadowolenia. Musiał czuć się bardzo dorosły, zwłaszcza że mama po raz pierwszy pozwoliła mu nocować poza domem i całą niedzielę spędzić tylko w towarzystwie brata i jego znajomych. Do tego w mitycznym miejscu, o którym tyle nasłuchał się od Huberta.
Pewnie nawet by się nie domagał nocnej wyprawy na cmentarz, gdyby nie Freddy. Linka miała wrażenie, że chłopak specjalnie przypomniał o obietnicy. I że wcale nie chodziło mu o Ryśka. Ale teraz mały był już całkiem rozbudzony i gotów na mrożącą krew w żyłach wyprawę. Oczy mu błyszczały, gdy grzebał w stercie starych ubrań.
– Jaki strój będzie najstraszniejszy? – dopytywał się z przejęciem.
Freddy zrzucił bluzę i próbował wciągnąć na siebie przyciasny sweterek w poprzeczne pasy. Linka odwróciła wzrok od ciemnej linii włosów na jego brzuchu. Czuła się dziwnie zawstydzona. Jakby na czymś go przyłapała.
– Weź mój garnitur komunijny – poradził Ryśkowi. – Nieboszczyków chowa się w garniturach. – Z ulgą wyplątał się ze sweterka. – Albo jak chcesz, pożyczę ci strój Freddiego Kruegera, bo chyba już wyrosłem.
– Ty tu nie rób striptizu. – Hubert rzucił w niego białą koszulą z żabotem. – Damska, ale z peleryną, będziesz wyglądał jak Lestat czy inny książę upiorów. Gdzie się tak poobijałeś?
– Grałem w piłę. Damskie ciuchy mam nosić?! Oszalałeś?
– Tobie żaden strój nie zaszkodzi. Ani nie pomoże! – Złapał lecący w jego stronę pasiasty sweterek. – Co ty mi tu dajesz? Jeden Freddy wystarczy.
– Kto to właściwie był ten Fredi? – zaciekawił się Ryś.
– Taki bardzo zły pan z filmu. – Hubert pomógł bratu pozapinać guziki marynarki i podwinął rękawy. – Linka, weź to przyszyj, co? Żeby nie były pozawijane, bo będzie śmiesznie zamiast strasznie.
Posłusznie sięgnęła po stojący na kredensie koszyczek z przyborami do szycia. Cieszyło ją, że coś umie zrobić lepiej niż chłopcy, chociaż akurat z założeniem fastrygi pewnie by sobie poradzili.
Szybko nawlekła nitkę i zaczęła podszywać rękawy garnituru, choć wcale nie miała ochoty na nocne wygłupy na cmentarzu. Gdyby Freddy siedział cicho, Hubert położyłby brata spać, a potem odprowadziłby Linkę do domu możliwie najbardziej okrężną drogą, choć mieszkała ledwie parę kroków od cmentarza. A może okazałoby się, że tata już śpi i przemknęliby się cicho do jej pokoju, by rozmawiać tam aż do świtu?
– Nie szyj na nim, rozum mu zaszyjesz. – Freddy ukucnął obok. Odrobinę się odsunęła. Chociaż znali się od podstawówki, ostatnio coraz częściej czuła się przy nim nieswojo.
– Spokojna głowa! – Odcięła nitkę, wstała i cofnęła się o krok, by ocenić swoje dzieło. – Hubert! – Przywołała chłopaka gestem, a kiedy podszedł, przytuliła się do niego.
Freddy gwałtownie wstał i ruszył w głąb pokoju.
– I jak? – spytała Huberta.
– Idealnie! – Nawinął na palec pasmo jej włosów. Czuła ciepło płynące od jego dłoni, obejmującej ją w talii. – Erysiu, wyglądasz super! Ale pasowałby tu jakiś niesamowity akcent. Nie wiem, bukiet białych róż albo miś… Coś, czego nie powinno być, i właśnie dlatego wywołuje uczucie grozy. Zobacz, może coś znajdziesz?
Mały natychmiast pognał w stronę pudła z rupieciami i starą odzieżą. Freddy hałaśliwie szukał czegoś w szafie, odwrócony do wszystkich plecami. Hubert delikatnie musnął usta Linki, a ona zburzyła mu włosy. Przytulił ją mocniej. Zamknęła oczy, pozwalając, by jego wargi obrysowywały kontur jej warg. Ostatnio ciągle szukali okazji, by się przytulić, pocałować albo chociaż dotknąć. Nawet kiedy ktoś na nich patrzył, nie mogli się powstrzymać. Dłoń Huberta powędrowała wzdłuż jej pleców, zatrzymała się na biodrze i znów powolutku ruszyła w górę linią żeber, ku mostkowi…
– Czemu ty dręczysz mnie, córko grabarza… – zaśpiewał Freddy, akompaniując sobie na gitarze. Miał ładny głos i w ciągu ostatniego roku zrobił duże postępy w grze, ale Linka poczuła, jak narasta w niej złość. Niechętnie odsunęła się od Huberta.
– Naprawdę mógłbyś zagrać coś innego – rzuciła z dezaprobatą.
– Ta mi pasuje do scenerii. „Świeże kwiaty wciąż przynosisz do mnie tu…”
– Przestań już dręczyć mnie i się nie powtarzaj – dokończyła za niego, lekko parafrazując. – Bo mój ojciec sypnie ziemię na twój grób.
– Jak tu ciemno, jak tu głucho, jak ponuuuuro – zawył Freddy. Położyła rękę na strunach, żeby go uciszyć, a wtedy szybko nakrył jej dłoń swoją i przytrzymał, nie pozwalając cofnąć. – „Czemu ty stoisz tu, stoisz nade mną? I dlaczego tak okrutnie śmiejesz się?”
Popatrzyli sobie w oczy i Linka poczuła się winna, chociaż przecież nie zrobiła nic złego. Ładne miał te oczy. Ciemnoszare i bardzo smutne.
Wyszarpnęła dłoń. Struny cicho zabrzęczały fałszywą nutą. Freddy odłożył gitarę.
„Nie powinien nazywać się Freddy”, pomyślała, choć sama nadała mu tę ksywkę. Dotąd uważała, że Freddy brzmi lepiej niż Franek, ale niedawno obejrzała wreszcie zachwalany przez niego Koszmar z ulicy Wiązów. Brr… Jak on może się identyfikować z takim paszczurem?
Chłopak wstał i podszedł do pudła, które Rysiek usiłował przewrócić, by dobrać się do rzeczy leżących na samym dnie. Podał małemu przybrudzonego misia z naderwanym uchem.
– Biały miś dla dziewczyny… – zanucił. Spojrzał na Linkę. – Lepsze niż córka grabarza?
Wzruszyła ramionami. Zauważyła ciemny płat materiału, który mógłby udawać pelerynę.
– Nie rozumiem, jak można lubić tak beznadziejną piosenkę. – Rzuciła materiał w stronę Freddiego. – Totalne bezguście, nawet rymu nie ma.
– Parę dni temu do wujka Bronka przyszła klientka, która zamówiła pomnik. Był już gotowy, więc przyprowadziła rodzinę, żeby ocenili, zanim zapłaci. – Freddy włożył czarną koszulę i owinął się peleryną. – Patrzą, oglądają, a w końcu ktoś z nich mówi: „Pięknie babcia będzie wyglądać w tym grobowcu!”
Hubert parsknął śmiechem.
– Dla siebie zamówiła? – upewnił się.
– Żeby tylko! To był prezent! Podobno babcia sama taki wybrała, a cała rodzina się zrzuciła. – Freddy stanął przed lustrem. Przymierzył kapelusz, ale zdjął, rozpuścił tylko włosy. – Zgadnijcie, z jakiej okazji.
– Urodzinowy? – podsunął Erysiek.
– Zgadłeś! Osiemdziesiąte urodziny babci! Ciekawe czy na torcie też było osiemdziesiąt zniczy.
– I gustowny wieniec zamiast bukietu – dorzucił Hubert. – To jakaś rodzina Addamsów?
– Ale co was tak dziwi? – Linka się obruszyła. – Babcia po prostu trzeźwo patrzy w przyszłość. Przecież wiadomo, że nie jest wieczna.
– No tak, ale właściwie to ona zrobiła prezent rodzinie, a nie rodzina jej – zauważył Hubert. – Już się nie będą o nic musieli martwić, jak umrze.
– Może właśnie to było dla niej najważniejsze? – rzekła Linka w zamyśleniu. – Świadomość, że wszystko dopięła na ostatni guzik i nie zostawi po sobie bałaganu? Że odejdzie spokojnie, oszczędzając najbliższym nerwów i przez to będą ją dobrze wspominać?
– Mimo wszystko… – Wzdrygnął się. Zmienił kasetę w odtwarzaczu. Zaszeleściły dzwoneczki, jakby w oddali przejechał kulig, a potem znienacka ryknęły ciężkie rytmy Triodante, albumu, który Linka podarowała mu na urodziny. Zrobiło jej się przyjemnie, że zabrał go ze sobą do Torunia.
Siedziba błądzących ciał
szukających swego wyludniacza…2
Nie trawiła takiej muzyki, ale mogła się poświęcić, skoro jej chłopak za nią przepadał. On ostatnio musiał w kółko wysłuchiwać An Angel, piosenki, którą niedawno usłyszała w radiu, nagrała i puszczała przy każdej okazji. Najchętniej gdy byli tylko we dwoje. Atmosfera stawała się taka… miękka, pełna obietnic. The Kelly Family o wiele lepiej nadawało się na tło romantycznej randki niż Armia. I nawet Hubert to rozumiał.
Gdzieś podobno jest tajemne przejście
tunel lub korytarz albo chodnik3
Coś było w tej piosence. Nie dało się jej słuchać, a jednocześnie Linka miała świadomość, że jest w tym jakaś poezja, której nie rozumiała, nie lubiła, ale obok której nie mogła przejść obojętnie. Podniosła ręce do uszu, bo ciężkie rytmy wywoływały w niej dreszcze, czuła się, jakby ktoś ją związał i ciągnął za samochodem po szutrowej drodze.
– Gotowi? – Freddy przyciszył głośnik.
– Tak! – Ryś momentalnie znalazł się przy drzwiach.
– Tylko idziemy cichutko, jak duchy. – Freddy pogasił światła.
– A jak nikogo nie spotkamy? – zmartwił się chłopiec.
– To zobaczą nas ludzie za płotem, kiedy wyjdą z psami. I będą się dziwić.
– I się przestraszą?
– Na pewno!
Linka odnalazła w ciemności rękę Huberta i wszyscy wyszli w mglisty wrześniowy mrok.
Hałas i zamieszanie wyrwały Linkę ze wspomnień i z powrotem umieściły w kościele. Ksiądz chyba skończył kazanie, bo stał już przy ołtarzu, ludzie coś mówili chórem, ale głosy milkły, w miarę jak zebrani oglądali się za siebie i zastygali z wyrazem zdumienia na twarzy. Linka też się obejrzała i zamarła.
Środkiem nawy, chwiejąc się na obcasach czerwonych szpilek, szła kobieta w czerwonej sukni i z bukietem czerwonych róż w ręku. Próbowała się uśmiechać, ale wargi jej drżały, krzywiły się, mrugała szybko, a kunsztowny makijaż psuły dwie czarne smugi, znaczące oba policzki.
W kościele zapadła cisza, nawet ksiądz przerwał modlitwy, wpatrując się w nadchodzącą.
– Tchórz! – dotarł do Linki jej cichy szept. – Kłamca!
Z impetem cisnęła bukiet na trumnę, odwróciła się i wybiegła.
Jeszcze przez chwilę nikt się nie odzywał.
– Módlcie się, aby moją i waszą ofiarę przyjął Bóg Ojciec wszechmogący – powiedział w końcu ksiądz, a Linka miała niemiłe wrażenie, że już to przed chwilą słyszała. Zanim zjawiła się tamta kobieta w czerwieni.
Nie było klientów, więc Nika wyszła przed kwiaciarnię, żeby chociaż popatrzeć na kościół.
Właściwie dlaczego nie poprosiła o dzień urlopu?
Ze wstydem uświadomiła sobie, co było powodem: strach, że szefowa jej nie uwierzy. Najpierw się roześmieje z pogardą, a potem powie: „Dziwny sposób na wyłudzenie wolnego dnia”. I zagoni ją do porządkowania zaplecza albo noszenia worków z ziemią. Chociaż zatrudniła ją jako dyplomowaną florystkę.
No bo kto by uwierzył? Stara panna z litości zatrudniona w cudzej kwiaciarni i Foto-Frank? Pokraczny, ale pełen tajemniczego uroku właściciel zakładu fotograficznego, w którym każda kobieta, nawet ona, czuła się piękna.
Przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie po latach. Bo chodzili kiedyś do tych samych szkół, tylko Franko był rok wyżej. Potem ich drogi się rozeszły, pozostał tajemniczym, fascynującym wspomnieniem. Czasem mignął jej na ulicy, anonsowany basowym rykiem czarnego motocykla. Nieznajomy, nieosiągalny…
Tego dnia była zmuszona zrobić sobie zdjęcie. Nienawidziła się fotografować, chciała to jak najszybciej mieć za sobą. Weszła do zakładu i… Od razu go poznała, chociaż zamiast szopy kręconych włosów, w liceum niemal sięgających ramion, miał je przycięte zwyczajnie, po męsku. Ale szare oczy w ciemnych obwódkach, nadające twarzy mroczny wyraz, pozostały te same. I ten sam nieuchwytny urok pewnego wyobcowania, niezależności, który tak ją pociągał przed laty.
Uśmiechnął się do niej jak pewnie do każdej klientki i sama nie zauważyła, kiedy siedziała w kabinie, uczesana, z błękitno-turkusową apaszką na ramionach.
– Powinna pani ubierać się w ciemne błękity – powiedział. – Albo turkus, nasycona zieleń złamana niebieskim… Czy mogę? – Zdjął jej okulary. Poczuła się naga i bezbronna. Wszystko wokół niej się rozmazało, Franko był teraz tylko ciemną sylwetką z jasną plamą twarzy, ale jego głos dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Pozwoliła pomalować sobie oczy, przypudrować policzki, musnąć usta karminową szminką. Rozmawiali, w pewnym momencie sprawił, że zaczęła się śmiać. Błysnęło. Raz i drugi. Zamarła przestraszona. Pewnie wyszła na tych zdjęciach jak idiotka. Znów błysk, a potem niski, ciepły głos Franka:
– Dziękuję, proszę chwilę poczekać, zaraz coś wybierzemy.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej