Trzynaście krzeseł - Shelton Dave - ebook + audiobook

Trzynaście krzeseł ebook

Shelton Dave

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jack, zwabiony delikatnym światłem sączącym się zza zasłon w oknie na piętrze, zakrada się do tajemniczego opuszczonego domu. Kiedyś słyszał o tym domu dziwne rzeczy, zupełnie niestworzone, a jednak… Jack nie mógł przestać myśleć o tym, co usłyszał i oto teraz stoi przed drzwiami, zza których dobiegają przyciszone głosy, i próbuje się zdecydować, czy nacisnąć klamkę, czy uciec. W końcu ciekawość zwycięża – Jack jest ciekawskim chłopcem… Otwiera drzwi i odkrywa, że w jednym z pokoi przy dużym owalnym stole siedzi dwanaścioro osób różnej płci, w różnym wieku i, jak się wkrótce okaże, różnych profesji. Przed każdym stoi płonąca świeca. Chłopiec zostaje zaproszony do kręgu i nie bez wahania siada na u trzynastym krześle. Postanawia zobaczyć, co będzie działo się dalej. Rozgląda się uważnie w półmroku, upewniając się, że wie, gdzie znajdują się drzwi, w razie gdyby przyszło mu nagle uciekać. Grupie zebranych w pokoju osób przewodzi niewysoki blady mężczyzna.  Wywołuje on, niejako do odpowiedzi, każdą z zebranych osób, a ta opowiada historię. Jedne historie przypominają ludowe podania, drugie stare legendy miejskie, a jeszcze inne są całkiem współczesne. Wszystkie jednak są opowieściami o duchach – opowieściami mrocznymi, niepokojącymi, złowrogimi, wywołującymi dreszcz przerażenia na plecach.

Książka o wielostopniowym układzie fabularnym – jest opowieścią o opowieściach, z których część również ma budowę szkatułkową. To buduje mroczny nastrój i sprawia, ze czytelnik zanurza się w kolejne warstwy historii, nie będąc pewnym, co one przyniosą. Wszystkie zawarte w książce utwory to tzw. scarry stories i campfire stories, czyli straszne historie do opowiadania sobie po zmierzchu odwołujące się do powszechnych lęków oraz do dobrze znanych dzieciom motywów, występujących w baśniach i innych utworach literackich: nawiedzony dom, zwierzęta-upiory, zmarły mszczący się za grobu, duch szukający swej własności, nadprzyrodzona pomoc słabszym i potępienie złych uczynków, kara za lekceważone przepowiednie, niemożność odwrócenia kolei losu, który jest nam pisany itp.

Czytelnikowi towarzyszy podczas lektury uczucie niepokoju, niepewności, trudnego do określenia lęku, które jednak bardziej fascynuje niż przeraża. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 225

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ti­mo­wi, Jo­an­ne, Emi­ly, Sa­mo­wi, No­aho­wi oraz Freyi

Wstęp

Jack stoi bez ru­chu na po­de­ście sta­re­go, po­grążo­ne­go w ciem­no­ściach domu i spo­gląda na swo­je sto­py. Przed sobą ma ostat­nie z troj­ga drzwi, te, spod któ­rych wy­le­wa się wąska smu­żka świa­tła. Wpa­tru­je się w bli­źnia­cze pó­łk­si­ęży­ce bla­sku pa­da­jące­go na czub­ki jego bu­tów i w gołe de­ski podło­gi z drew­na o ory­gi­nal­nych sło­jach, wi­docz­nych wy­ra­źnie w świe­tli­stej ka­łu­ży. Stoi tak od kil­ku mi­nut z dło­nią na klam­ce, za­sta­na­wia­jąc się, czy we­jść do środ­ka. Roz­sądek mu pod­po­wia­da, że nie po­wi­nien tego ro­bić, bo prze­cież nie ma po­jęcia, co znaj­du­je się za drzwia­mi. Jed­nak cie­ka­wo­ść su­ge­ru­je coś prze­ciw­ne­go, do­kład­nie z tego sa­me­go po­wo­du.

A Jack jest cie­kaw­skim chłop­cem.

Dla­te­go wła­śnie wstrzy­mu­je od­dech, za­gry­za war­gi, po czym na­ci­ska klam­kę i wcho­dzi do środ­ka. I oto są, cała dwu­nast­ka, sie­dzą wo­kół okrągłe­go drew­nia­ne­go sto­łu, a kie­dy drzwi gło­śnym skrzy­pie­niem oznaj­mia­ją jego przy­by­cie, od­wra­ca­ją ku nie­mu gło­wy. Chwi­lę to trwa, za­nim do­strze­że ich twa­rze, bo po­kój oświe­tla je­dy­nie sła­by blask świec, więc jego wzrok musi się przy­zwy­cza­ić do pó­łm­ro­ku. Kie­dy to się uda­je, a nie­wy­ra­źne po­sta­cie na­bie­ra­ją wresz­cie wła­ści­wych kszta­łtów, Jack za­uwa­ża naj­pierw bla­de­go czło­wie­ka, któ­ry sie­dzi do­kład­nie na­prze­ciw­ko drzwi.

Mężczy­zna jest nie­wy­so­ki, ubra­ny skrom­nie w ciem­ny, do­brze skro­jo­ny gar­ni­tur, schlud­nie za­pi­ęty na wszyst­kie gu­zi­ki, do któ­re­go do­brał bia­łą, wy­kroch­ma­lo­ną ko­szu­lę z ła­ma­nym ko­łnie­rzy­kiem oraz gład­ki ciem­ny kra­wat. Wło­sy ma krót­kie, gład­ko za­cze­sa­ne, syl­wet­kę nie­na­gan­ną. Wy­gląda na sta­tecz­ne­go, upo­rząd­ko­wa­ne­go i opa­no­wa­ne­go czło­wie­ka. Je­śli nie li­czyć nie­co sta­ro­mod­ne­go stro­ju, nie ma w nim nic nie­zwy­kłe­go, a jed­nak zda­je się wręcz pro­mie­nio­wać au­to­ry­te­tem, co od razu przy­ci­ąga uwa­gę Jac­ka. Sto­jąca przed nim świe­ca oświe­tla mu twarz od dołu, da­jąc odro­bi­nę upior­ny efekt, ale jego uprzej­my uśmiech zda­je się dzia­łać wręcz uspo­ka­ja­jąco.

– Je­steś spó­źnio­ny – od­zy­wa się jed­na z po­zo­sta­łych osób, sie­dząca po pra­wej ko­bie­ta o chro­po­wa­tym, po­iry­to­wa­nym gło­sie.

– Wszy­scyje­ste­śmy spó­źnie­ni – stwier­dza inna z ko­biet.

Jack nie ro­zu­mie, co chcia­ła przez to po­wie­dzieć, ale cie­szy go, że przy­naj­mniej jej głos brzmi przy­ja­źnie. Ona sama też zresz­tą wy­gląda na miłą, co Jack od razu za­uwa­ża, gdy tyl­ko prze­no­si na nią spoj­rze­nie. Ko­bie­ta ład­nie się uśmie­cha i chy­ba robi to często, wnio­sku­jąc po ku­rzych łap­kach na jej twa­rzy. Ob­ser­wu­je Jac­ka z lek­kim roz­ba­wie­niem, ciem­ne oczy po­ły­sku­ją kpi­ąco w bla­sku świec, w jej krót­kich wło­sach wi­dać pierw­sze nit­ki si­wi­zny.

– Za­pra­sza­my da­lej – mówi, uno­sząc rękę i ki­wa­jąc na Jac­ka dłu­gi­mi pal­ca­mi, zu­pe­łnie jak­by ła­sko­ta­ła po­wie­trze. – Nie cho­waj się w ciem­no­ściach. Po­dej­dź bli­żej, że­by­śmy mo­gli cię wi­dzieć.

Głos ma ła­god­ny i przy­jem­ny, wręcz drżący od tłu­mio­ne­go śmie­chu. Jack po­słusz­nie wy­pe­łnia jej po­le­ce­nie i robi trzy kro­ki na­przód, zu­pe­łnie jak­by sze­dł we śnie, pod­czas gdy drzwi za­my­ka­ją się za nim ze skrzy­pie­niem.

Po­miesz­cze­nie jest spo­re, z wy­so­kim su­fi­tem, na podło­dze i ścia­nach z od­pa­da­jącym tyn­kiem brak ja­kich­kol­wiek ozdób. Je­dy­ne oświe­tle­nie za­pew­nia­ją sto­jące na sto­le świe­ce, po jed­nej dla ka­żdej z sie­dzących przy nim osób. To wła­śnie one rzu­ca­ją wo­kół te ru­cho­me, jak­by trwo­żli­we cie­nie. W głębi po le­wej stro­nie znaj­du­je się okno z dłu­gi­mi ja­sny­mi za­sło­na­mi, za­ci­ągni­ęty­mi te­raz nie­zbyt sta­ran­nie. Jack do­sko­na­le pa­mi­ęta, że jesz­cze kil­ka mi­nut wcze­śniej stał na żwi­ro­wym pod­je­ździe przed do­mem i pa­trzył na wąską smu­gę świa­tła w oknie na pi­ętrze, drżąc odro­bi­nę ze stra­chu na sam ten wi­dok.

– Masz dzi­siaj do­łączyć do na­sze­go gro­na – mówi bla­dy mężczy­zna, i cho­ciaż nie brzmi to jak py­ta­nie, Jack od­po­wia­da:

– Tak.

– Będzie­my po­trze­bo­wa­li jesz­cze jed­ne­go krze­sła – do­da­je mężczy­zna spo­koj­nym, ci­chym gło­sem. – Lee, mogę cię pro­sić?

Na krze­słach naj­bli­żej we­jścia sie­dzi dwój­ka na­sto­lat­ków: chło­pak na oko kil­ka lat star­szy od Jac­ka oraz dziew­czyn­ka, z ko­lei chy­ba młod­sza. Chło­piec wsta­je z miej­sca. Jak na swój wiek jest wy­so­ki, a by­łby pew­nie jesz­cze wy­ższy, gdy­by prze­stał się tak kosz­mar­nie gar­bić. Wy­gląda, jak­by wsty­dził się swo­je­go wzro­stu, na do­da­tek cały czas po­chy­la gło­wę, tak że wło­sy opa­da­ją mu aż na oczy.

– Ja­sne – mam­ro­cze pod no­sem. – Pój­dę i, hm… – Od­su­wa od sto­łu krze­sło i wska­zu­je na nie nie­zgrab­nym ge­stem. – Pro­szę, sia­daj tu­taj, a ja za­raz…

– Dzi­ęki – od­po­wia­da Jack i nie­wie­le my­śląc, opa­da na sie­dze­nie. Sły­szy, jak drzwi za jego ple­ca­mi otwie­ra­ją się ze skrzy­pie­niem, a po­tem znów za­my­ka­ją.

– Wi­taj – mówi wów­czas bla­dy mężczy­zna. – Wi­ta­my cię w na­szym gro­nie.

Sie­dzi nie­mal do­kład­nie na­prze­ciw­ko Jac­ka, któ­ry, za­ci­ska­jąc zęby tak moc­no, że po­wi­nien chy­ba za­cząć się mar­twić o ich szkli­wo, wpa­tru­je się w nie­go z nie­co nie­mądrym uśmie­chem. Bla­dy mężczy­zna jest o całą gło­wę ni­ższy od swo­ich sąsia­dów, a jed­nak to on zda­je się prze­wod­ni­czyć temu spo­tka­niu. Trud­no po­wie­dzieć, w ja­kim jest wie­ku, może mieć rów­nie do­brze trzy­dzie­ści, jak i sze­śćdzie­si­ąt lat. W ka­żdym ra­zie Jack nie wi­dzi u nie­go cha­rak­te­ry­stycz­nych oznak sta­rze­nia się, si­wie­jących czy prze­rze­dzo­nych wło­sów, do­strze­ga za­le­d­wie kil­ka zmarsz­czek i głęb­szych bruzd. Jed­nak coś w jego wy­glądzie, a może w jego spoj­rze­niu su­ge­ru­je, że prze­żył na tym świe­cie wie­le lat, do­świad­czył naj­ró­żniej­szych trosk i po­znał, co to cier­pie­nie.

Jack na­dal usi­łu­je za­pa­no­wać nad zde­ner­wo­wa­niem, kie­dy sły­szy, jak drzwi za jego ple­ca­mi znów otwie­ra­ją się ze skrzyp­ni­ęciem. To tyl­ko ten przy­gar­bio­ny chło­pak, Lee, wra­ca z do­dat­ko­wym krze­słem.

– Prze­pra­szam… mogę…? – mówi, więc Jack prze­su­wa się ze swo­im krze­słem odro­bi­nę w pra­wo, zaś trzech bro­da­tych mężczyzn od­su­wa się w lewo. Wów­czas Lee z prze­pra­sza­jącą miną sta­wia w po­wsta­łej w ten spo­sób luce trzy­na­ste krze­sło i wresz­cie na nim sia­da. – Aha, jesz­cze… – Przy tych sło­wach umiesz­cza na sto­le przed Jac­kiem świe­cę, a sie­dząca po pra­wej dziew­czyn­ka za­pa­la ją od swo­jej. Blask pło­mie­nia pod­kre­śla jej uśmiech, od­bi­ja się w sze­ro­ko roz­war­tych z pod­eks­cy­to­wa­nia oczach.

– Dzi­ęku­ję, Lee – mówi tym­cza­sem bla­dy mężczy­zna. – Dzi­ęku­ję, Ame­lio. – Po czym zwra­ca się wresz­cie do Jac­ka. – A ty na­zy­wasz się…?

– Och, tak, prze­pra­szam. Mam na imię Jack – od­po­wia­da Jack.

– Jack. W po­rząd­ku. Wi­taj. – Ciem­ne oczy mężczy­zny po­zo­sta­ją nie­ru­cho­me, choć w obu ta­ńczą te­raz dro­bi­ny od­bi­te­go świa­tła świe­cy. – Po­zwól, że ci przed­sta­wię. – Uno­si lek­ko dłoń spo­czy­wa­jącą do tej pory na bla­cie sto­łu i wska­zu­je szczu­pły­mi pal­ca­mi przy­gar­bio­ne­go chłop­ca po le­wej stro­nie Jac­ka. – To jest Lee – mówi, na co chło­pak jesz­cze moc­niej po­chy­la gło­wę.

– Pan Black­mo­re. – Bla­dy mężczy­zna kon­ty­nu­uje pre­zen­ta­cję zgod­nie z ru­chem wska­zó­wek ze­ga­ra. – Piotr, a na­stęp­nie pan Har­low. – Mowa o trzech bro­da­tych mężczy­znach, ale Jack zwra­ca tak na­praw­dę uwa­gę je­dy­nie na sie­dzące­go po­środ­ku Pio­tra. Mężczy­zna przy­po­mi­na ol­brzy­ma, ale uśmie­cha się sze­ro­ko i przy­ja­źnie zza swo­jej krza­cza­stej, ru­da­wej bro­dy z pa­sem­ka­mi si­wi­zny, uka­zu­jąc przy tym krzy­we zęby.

– Ha, Jack! Miło cię po­znać! Wła­śnie tak! – Bro­dacz uno­si swo­je po­tężne dło­nie w ge­ście po­wi­ta­nia tak gwa­łtow­nie, że o mało nie wy­mie­rza swo­im ko­le­gom cio­sów pro­sto w twarz.

– Pan Fow­ler – kon­ty­nu­uje bla­dy mężczy­zna, a wów­czas sąsiad po jego pra­wej stro­nie po­chy­la nie­spiesz­nie gło­wę.

Je­śli przy­jąć, że Piotr zo­stał wy­ku­ty ze ska­ły, to rysy pana Fow­le­ra spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by wy­rze­źbio­no je w drew­nie. Jego po­ci­ągła, kan­cia­sta twarz przy­po­mi­na od­cie­niem wy­sta­wio­ny na dzia­ła­nie wia­tru i desz­czu ko­nar czy pniak, w któ­rym sło­na bry­za wy­żło­bi­ła głębo­kie bruz­dy. Mężczy­zna wy­gląda tak, jak­by wi­dział już na tym świe­cie nie­jed­no, a jed­nak jego war­gi i oczy uśmie­cha­ją się, kie­dy po­chy­la lek­ko gło­wę w ge­ście po­wi­ta­nia.

– Pan Ran­dolph – kon­ty­nu­uje tym­cza­sem bla­dy mężczy­zna, uno­sząc tym ra­zem pal­ce le­wej dło­ni, na co jego sąsiad z tej wła­śnie stro­ny kła­nia się sztyw­no.

– Pan­na Cra­ne – mówi bla­dy mężczy­zna.

– Fran­ces – do­da­je pan­na Cra­ne, miła ko­bie­ta o krót­kich si­wych wło­sach i ku­rzych łap­kach od śmie­chu. – Wi­taj, Jack. – Znów uśmie­cha się do nie­go ser­decz­nie.

– Pro­fe­sor Cle­ary, pani Trent, pan­na Mul­li­gan.

– PaniMul­li­gan – po­pra­wia go ele­ganc­ko ubra­na, mło­da ko­bie­ta o prak­tycz­nej fry­zu­rze.

Fran­ces uśmie­cha się i mru­czy pod no­sem:

– Wła­śnie tak, Katy, po­wiedz mu do słu­chu.

– Oraz Ame­lia – do­da­je bla­dy mężczy­zna, igno­ru­jąc je obie.

Dziew­czyn­ka sie­dząca po pra­wej ręce Jac­ka rzu­ca mu za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nie, któ­re by­ło­by nie­po­ko­jąco in­ten­syw­ne, na­wet gdy­by nie gru­be, po­wi­ęk­sza­jące szkła jej oku­la­rów.

– Miło mi cię po­znać, Jack. Bar­dzo dzi­ęku­ję – mówi po­spiesz­nie, bez­barw­nym to­nem, zu­pe­łnie jak­by re­cy­to­wa­ła wy­uczo­ne na pa­mi­ęć sło­wa z ja­kie­goś sce­na­riu­sza, w ogó­le nie zda­jąc so­bie spra­wy z ich zna­cze­nia.

– Cze­ść – od­po­wia­da Jack, od­chy­la­jąc się lek­ko, żeby uciec przed jej świ­dru­jącym spoj­rze­niem, a po­tem prze­no­si wzrok z po­wro­tem na bla­de­go mężczy­znę w ocze­ki­wa­niu, że ten na ko­niec się przed­sta­wi. Mężczy­zna jed­nak tego nie robi. Je­dy­nie ze sto­ic­kim spo­ko­jem wpa­tru­je się w Jac­ka, po raz ko­lej­ny sku­pia­jąc na so­bie uwa­gę chłop­ca, jak­by cała resz­ta zwy­czaj­nie prze­sta­ła ist­nieć.

– Bar­dzo do­brze – do­da­je wresz­cie bla­dy mężczy­zna i le­ciut­ko kiwa gło­wą, a po­tem z po­wro­tem kła­dzie obie dło­nie na bla­cie sto­łu. – A więc mo­że­my za­czy­nać?

Ale co za­czy­nać?, prze­my­ka Jac­ko­wi przez gło­wę.

Cho­ciaż po­do­ba mu się, że tego nie wie. Za­wsze lu­bił to uczu­cie, kie­dy czło­wiek nie ma po­jęcia, co się za chwi­lę wy­da­rzy. Z ró­żnych względów nie po­win­no go tu­taj wca­le być. Po pierw­sze nie wie, kim są ci lu­dzie, a po dru­gie sły­szał prze­cież roz­ma­ite plot­ki o tym domu i wszyst­kim, co od­by­wa się w jego mu­rach. Je­den chło­pak opo­wie­dział mu o tym całe wie­ki temu. Na­praw­dę nie­sa­mo­wi­te hi­sto­rie. Jack oczy­wi­ście w to wszyst­ko nie wie­rzy, ale mimo to od­czu­wa lek­ki nie­po­kój.

Przy­naj­mniej sie­dzi naj­bli­żej drzwi, więc gdy­by uznał, że musi się stąd czym prędzej za­bie­rać, za­wsze może to zro­bić. Po­tra­fi szyb­ko bie­gać. W ka­żdym ra­zie szyb­ciej, niż któ­ra­kol­wiek z sie­dzących wo­kół osób, tak mu się przy­naj­mniej wy­da­je. Dla­te­go jest odro­bi­nę zde­ner­wo­wa­ny, ale nie za bar­dzo. Nie na tyle, by nie czuć za­cie­ka­wie­nia. Strach go nie po­wstrzy­ma – musi się do­wie­dzieć, co będzie da­lej.– Pa­nie Black­mo­re – mówi tym­cza­sem bla­dy mężczy­zna, zwró­ciw­szy na bro­da­cza sie­dzące­go tuż obok przy­gar­bio­ne­go Lee je­dy­nie spoj­rze­nie swo­ich ciem­nych oczu.

Wspo­mnia­ny mężczy­zna ma gład­ko ogo­lo­ną gło­wę i cały jest ubra­ny na czar­no, jego schlud­na, sta­ran­nie przy­ci­ęta bro­da też jest kru­czo­czar­na. Na dźwi­ęk swo­je­go na­zwi­ska pod­no­si wzrok i spo­gląda na bla­de­go mężczy­znę.

– Tak?

– Może ze­chce pan za­cząć?

– Ależ oczy­wi­ście. – Pan Black­mo­re spo­gląda na resz­tę ze­bra­nych przy sto­le osób i za­ci­ska usta, jak­by sta­rał się ze­brać w so­bie, jego noz­drza roz­sze­rza­ją się raz i dru­gi, kie­dy wci­ąga głębo­ko po­wie­trze. Jack za­sta­na­wia się, co się za chwi­lę wy­da­rzy, cho­ciaż usi­łu­je uda­wać, że do­sko­na­le to wie.

A po­tem oka­zu­je się, że plot­ki są przy­naj­mniej po części praw­dzi­we, po­nie­waż pan Black­mo­re za­czy­na snuć opo­wie­ść.

Pozwól mi zasnąć

Wszyst­ko za­częło się na tar­gu.

Wil­liam Cobb szcze­gól­nie lu­bił ta­kie miej­sca, bo tłu­my za­wsze dzia­ła­ły na jego ko­rzy­ść. W tło­ku ni­ko­go nie dzi­wi­ło niby to przy­pad­ko­we po­pchni­ęcie czy zde­rze­nie z ga­po­wa­tym ła­ma­gą, więc ofia­ra na­wet nie czu­ła, gdy jego szczu­płe, zręcz­ne pal­ce po­zba­wia­ły ją sa­kiew­ki z pie­ni­ędz­mi czy ze­gar­ka. W ta­kim tłu­mie za­wsze też ła­twiej wy­pa­trzeć od­po­wied­nią ofia­rę, a na do­da­tek lu­dzie w dzień tar­go­wy zwy­kle mają przy so­bie spo­rą go­tów­kę.

Jed­nak krzep­ki mło­dzie­niec o ja­snych wło­sach, ubra­ny w skó­rza­ną ka­mi­zel­kę, nie na­le­żał do osób, któ­re nor­mal­nie wzbu­dzi­ły­by za­in­te­re­so­wa­nie Wil­lia­ma, bo ten do­brze wie­dział, jak wy­bie­rać war­te za­cho­du ofia­ry, a ów mło­dy czło­wiek nie wy­glądał szcze­gól­nie za­chęca­jąco. Spra­wiał wra­że­nie bie­da­ka, bo choć ubra­nie miał schlud­ne i czy­ste, to rów­nież moc­no już wy­słu­żo­ne: man­kie­ty ko­szu­li były wy­strzępio­ne, a spodnie po­wy­py­cha­ne na ko­la­nach. Nie był też ra­czej ty­pem nie­zgu­ły, więc ewen­tu­al­ny zysk wy­da­wał się moc­no nie­pew­ny, w prze­ci­wie­ństwie do mo­żli­wo­ści ze­bra­nia so­lid­nych ci­ęgów z rąk nie­do­szłej ofia­ry. A jed­nak z ja­kie­goś po­wo­du Wil­liam nie za­czął się od razu roz­glądać za ła­twiej­szym ce­lem, tyl­ko wci­ąż ob­ser­wo­wał mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry nie wie­dzieć cze­mu bu­dził w nim dziw­nie sil­ną nie­chęć. Mężczy­zna wła­śnie przy­sta­nął przy kwia­ciar­ce. Och, czy­li był za­ko­chany, a kwiat­ki mia­ły za­pew­ne sta­no­wić pre­zent dla wy­bran­ki jego ser­ca. Ohy­da.

Mło­dzie­niec wy­jął mo­ne­tę z sa­kiew­ki i ku­pił skrom­ny bu­kie­cik – na wi­ęcej pew­nie nie było go stać. A po­tem, kie­dy od­bie­rał resz­tę, Wil­liam nie­ocze­ki­wa­nie do­strze­gł błysk zło­ta na jego le­wej dło­ni. Ko­lej­ne ukrad­ko­we spoj­rze­nie na mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry wła­śnie ski­nął kwia­ciar­ce ręką, tyl­ko po­twier­dzi­ło po­dej­rze­nia Wil­lia­ma – to ob­rącz­ka. Mężczy­zna ru­szył przed sie­bie z sze­ro­kim uśmie­chem na ustach i tak za­do­wo­lo­ną miną, że Wil­liam uznał ob­ra­bo­wa­nie go za wręcz swój obo­wi­ązek. Po­zba­wi go tego zło­te­go krążka przy naj­bli­ższej nada­rza­jącej się oka­zji. To za­pew­ne je­dy­na cen­na rzecz, jaką za­ko­cha­ny głu­piec po­sia­da, więc ode­bra­nie mu jej spra­wi zło­dzie­jasz­ko­wi tym wi­ęcej przy­jem­no­ści.

Dla­te­go wła­śnie Wil­liam ru­szył w ślad za mło­dym czło­wie­kiem, bacz­nie go ob­ser­wu­jąc, by do­strzec naj­mniej­szy dro­biazg, któ­ry mó­głby się oka­zać przy­dat­ny w do­pro­wa­dze­niu zło­dziej­skie­go przed­si­ęw­zi­ęcia do zwie­ńczo­ne­go suk­ce­sem ko­ńca. Wil­liam był praw­dzi­wym mi­strzem w swo­im fa­chu, kie­szon­kow­cem o zręcz­nych, szyb­kich dło­niach god­nych pre­sti­di­gi­ta­to­ra. Jed­nak kra­dzież ob­rącz­ki z pal­ca ofia­ry tak, by ta się nie zo­rien­to­wa­ła, to już trud­niej­sza sztu­ka. Z dru­giej stro­ny, je­śli tyl­ko wy­my­śli ja­kąś wy­mów­kę, któ­ra po­zwo­li mu uści­snąć dłoń mło­de­go czło­wie­ka, na pew­no zdo­ła zsu­nąć zło­ty krążek, o ile ten nie oka­że się zbyt cia­sny.

Mło­dy czło­wiek tym­cza­sem szyb­ko do­ko­ńczył spra­wun­ki. Po dłu­gim na­my­śle i jesz­cze dłu­ższym tar­gu o cenę, osta­tecz­nie na­był no­wiut­ką ło­pa­tę i ści­ska­jąc ją w ga­rści, ru­szył pie­szo dro­gą pro­wa­dzącą poza mia­sto. Wil­liam kro­czył w ślad za nim, trzy­ma­jąc się nie­co z tyłu i nie­ustan­nie wy­pa­tru­jąc do­god­ne­go mo­men­tu. Na dro­dze było zbyt tłocz­no, za dużo ewen­tu­al­nych świad­ków, ale w miej­scu, gdzie ta skręca­ła, by okrążyć wzgó­rze, mło­dy czło­wiek zsze­dł na ście­żkę bie­gnącą przez po­ra­sta­jący zbo­cze las.

Wil­liam nie zwal­niał kro­ku, podąża­jąc w sto­sow­nej od­le­gło­ści za mło­dzie­ńcem, któ­ry ma­sze­ro­wał ra­źno i po­gwiz­dy­wał przy tym ra­do­śnie. Wil­liam miał go ser­decz­nie do­syć, na­praw­dę po­wi­nien jak naj­szyb­ciej po­ło­żyć temu kres. Ob­my­ślił już na­wet cały plan, ale by wcie­lić go w ży­cie, mu­siał zbli­żyć się do swo­jej ofia­ry z na­prze­ciw­ka. Dla­te­go zbo­czył ze ście­żki w las i nie­zau­wa­żo­ny przez mło­de­go czło­wie­ka po­pędził przed sie­bie, sta­ra­jąc się za­cho­wać bez­piecz­ną od­le­gło­ść od dró­żki, do­pó­ki nie wy­sfo­ro­wał się po­rząd­nie do przo­du. Wów­czas wy­sze­dł spo­mi­ędzy drzew z po­wro­tem na ście­żkę i ru­szył nie­śpiesz­nym kro­kiem na spo­tka­nie swo­jej ofia­ry. Wkrót­ce do­ta­rł do miej­sca, w któ­rym bie­gnąca skra­jem lasu dró­żka gwa­łtow­nie skręca­ła. To wła­śnie tu­taj zde­cy­do­wał się za­cze­kać.

A kie­dy po­gwiz­dy­wa­nie sta­ło się na tyle gło­śne, że mło­dy czło­wiek lada mo­ment mu­siał się wy­nu­rzyć zza za­krętu, Wil­liam zno­wu ru­szył przed sie­bie. Na wi­dok mężczy­zny udał za­sko­cze­nie i za­to­czył się lek­ko, tak że ko­li­zja była zwy­czaj­nie nie­unik­nio­na. Do­pie­ro co za­ku­pio­na na tar­gu ło­pa­ta upa­dła z brzękiem na zie­mię, pod­czas gdy jej nie­szczęsny wła­ści­ciel wy­lądo­wał z gło­śnym hu­kiem wśród dzi­kich kwia­tów po­ra­sta­jących skraj ście­żki. Wil­liam na­tych­miast wy­ci­ągnął rękę, by po­móc oszo­ło­mio­ne­mu mło­dzie­ńco­wi wstać.

– Och, bar­dzo prze­pra­szam – po­wie­dział przy tym. – Nie sły­sza­łem, że pan idzie, a na do­da­tek chy­ba się po­tknąłem. Nic panu nie jest, mój dro­gi pa­nie? Musi mnie pan te­raz uwa­żać za strasz­ne­go nie­zgra­bia­sza.

I za­nim mło­dy czło­wiek sta­nął z po­wro­tem moc­no na no­gach, jego zło­ta ob­rącz­ka już zna­la­zła się w po­moc­nej dło­ni Wil­lia­ma. Do­sko­na­ła ro­bo­ta. Wil­liam z tru­dem po­wstrzy­mał uśmiech na myśl, jak cu­dow­nie się to wszyst­ko uda­ło, by więc ukryć za­do­wo­le­nie, schy­lił się po ło­pa­tę.

– Och, nic się nie sta­ło. – Upa­dek naj­wy­ra­źniej nie ze­psuł mło­de­mu czło­wie­ko­wi hu­mo­ru.

Mężczy­zna wci­ąż uśmie­chał się ra­do­śnie, na­wet kie­dy od­pędzał dło­nią psz­czo­łę, naj­wy­ra­źniej wy­pło­szo­ną przez nie­go spo­mi­ędzy kwia­tów. Wil­liam też się uśmie­chał, przy­naj­mniej do mo­men­tu, kie­dy psz­czo­ła pod­le­cia­ła do nie­go. Zbli­ża­ła się do jego twa­rzy, a że w pra­wym ręku na­dal trzy­mał ło­pa­tę, więc za­mach­nął się lewą, usi­łu­jąc prze­pędzić uprzy­krzo­ne­go owa­da.

Od razu uświa­do­mił też so­bie swój błąd, jed­nak było już za pó­źno, by co­kol­wiek na to za­ra­dzić. Ob­rącz­ka wy­śli­znęła mu się z pal­ców i ude­rzy­ła o ka­mień z me­ta­licz­nym brzękiem, któ­ry zda­wał się roz­brzmie­wać gło­śnym echem. Mło­dy czło­wiek o mi­łej, szcze­rej twa­rzy po­pa­trzył ze zdu­mie­niem w dół, a po­tem pod­nió­sł z po­wro­tem wzrok na Wil­lia­ma z wy­ra­zem roz­cza­ro­wa­nia w oczach. Wil­liam nie wa­hał się dłu­żej, z ca­łej siły za­mach­nął się ło­pa­tą i ude­rzył nią swo­ją ofia­rę w gło­wę, a wów­czas mło­dzie­niec osu­nął się bez czu­cia na zie­mię ni­czym po­wa­lo­ne drze­wo.

Wil­liam od­cze­kał chwi­lę, go­tów ude­rzyć ło­pa­tą po­now­nie, ale mło­dy czło­wiek le­żał bez ru­chu. Gło­wę miał od­gi­ętą do tyłu pod dziw­nym kątem, a jego pie­rś nie uno­si­ła się już w od­de­chu. Wil­lia­mo­wi zda­wa­ło się, że cios nie był na tyle moc­ny, by po­zba­wić prze­ciw­ni­ka ży­cia, ale naj­wy­ra­źniej ten upa­da­jąc, zdo­łał ja­ki­mś cu­dem skręcić so­bie kark. I te­raz le­żał tu przed nim zu­pe­łnie mar­twy. To do­praw­dy bar­dzo nie­tak­tow­ne z jego stro­ny. No ale przy­naj­mniej ku­pił wcze­śniej ło­pa­tę.

Wil­liam za­ci­ągnął cia­ło do lasu i po­grze­bał je w wy­ko­pa­nym na­pręd­ce gro­bie. Przy­sy­pał jesz­cze świe­żo po­ru­szo­ną zie­mię ga­łąz­ka­mi i li­śćmi, a na wierz­chu po­ło­żył ku­pio­ny przez mło­de­go czło­wie­ka na tar­gu bu­kie­cik kwia­tów, bo wy­da­ło mu się to bar­dzo za­baw­ne. Na za­ko­ńcze­nie ci­snął ło­pa­tę jak naj­da­lej mi­ędzy drze­wa, wró­cił na ście­żkę i ru­szył szyb­kim kro­kiem przed sie­bie. Nie za­trzy­my­wał się, do­pó­ki do­brze po zmierz­chu nie do­ta­rł do ja­kie­jś wio­ski wy­star­cza­jąco od­da­lo­nej od miej­sca zbrod­ni, a tam najął so­bie na noc po­kój w go­spo­dzie.

Dwa dni pó­źniej był już w sąsied­nim hrab­stwie, ty­dzień po­tem w Nor­wich. Spo­tkał się tam z czło­wie­kiem, któ­re­go znał od lat, choć ni­g­dy nie po­zna­li na­wza­jem swo­ich praw­dzi­wych imion. To wła­śnie jemu sprze­dał łupy z ostat­niej wy­pra­wy, wszyst­kie poza ob­rącz­ką, któ­rą zde­cy­do­wał się za­trzy­mać. A że przez ostat­nich kil­ka ty­go­dni nie pró­żno­wał, trans­ak­cja ta przy­nio­sła mu ca­łkiem spo­ry za­ro­bek.

Od razu przy­stąpił też z wiel­kim en­tu­zja­zmem do opró­żnia­nia ci­ążące­go mu miesz­ka. Wy­na­jął po­rząd­ną kwa­te­rę w przy­dro­żnym za­je­ździe, gdzie do­brze ja­dał i po­pi­jał tęgo, a poza tym od­da­wał się ha­zar­do­wi w licz­nym gro­nie przy­ja­ciół, z któ­rych części w ogó­le so­bie nie przy­po­mi­nał. Nie żeby mu to spe­cjal­nie prze­szka­dza­ło. Do­sko­na­le się ba­wił w tej we­so­łej kom­pa­nii, a o przy­krym zda­rze­niu sprzed ty­go­dnia zdążył już ca­łkiem za­po­mnieć. Dla­te­go wła­śnie, kie­dy któ­re­jś nocy wró­cił do swo­je­go po­ko­ju z pe­łnym brzu­chem i lek­ką gło­wą, chwi­lę trwa­ło, za­nim przy­po­mniał so­bie, skąd w ogó­le ma tę ob­rącz­kę.

A kie­dy już wszyst­ko do nie­go wró­ci­ło, wca­le nie po­czuł wy­rzu­tów su­mie­nia. Unió­sł tyl­ko zło­ty krążek do oczu, by przez chwi­lę po­dzi­wiać od­bi­ja­jący się w jego po­wierzch­ni pło­mień świe­cy. Ca­łkiem ład­na bły­skot­ka, po­wi­nien do­stać za nią nie­złą cenę, gdy w ko­ńcu zde­cy­du­je się ją sprze­dać. W za­my­śle­niu wsu­nął ją na pa­lec, pa­so­wa­ła wręcz ide­al­nie. Ale za­nim zdążył zro­bić coś wi­ęcej, już za­pa­dł w ci­ężki sen.

Chwi­lę pó­źniej jed­nak w jego sen­ne ma­ja­ki wda­rł się nie­ocze­ki­wa­nie głos tak ci­chy, że nie gło­śniej­szy od szep­tu, a jed­nak tak wy­ra­źny, że Wil­liam nie miał naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, co wła­śnie usły­szał. Zda­wa­ło mu się ta­kże, że po­czuł po­wiew czy­je­goś od­de­chu na swo­im uchu.

Od­da­waj.

Prze­ra­żo­ny po­de­rwał się z krze­sła z okrzy­kiem tak gwa­łtow­nym, że zdmuch­nął przy tym świe­cę, i cały po­kój po­grążył się w ciem­no­ściach.

– Kto tu jest? – za­wo­łał. Ner­wo­wym ru­chem roz­sy­pał za­pa­łki i do­pie­ro po trze­ciej pró­bie zdo­łał jed­ną za­pa­lić. Unió­sł ją wy­so­ko w drżącej dło­ni i dwu­krot­nie okręcił się do­oko­ła wła­snej osi, prze­pa­tru­jąc ka­żdy kąt po­ko­ju. Ni­ko­go jed­nak nie do­strze­gł, więc za­pa­lił od za­pa­łki świe­cę i ro­zej­rzał się jesz­cze raz. Na­dal pu­sto.

Prze­kli­na­jąc wła­sną głu­po­tę i nie­do­rzecz­ne sny, skie­ro­wał się wresz­cie do łó­żka. Podśpie­wy­wał so­bie przy tym pod no­sem pio­sen­kę z cza­sów dzie­ci­ństwa, choć sam nie po­tra­fi­łby po­wie­dzieć, dla­cze­go aku­rat tę kon­kret­ną. Za­pa­lił jesz­cze od pierw­szej świe­cy dru­gą, wsu­nął się pod ko­łdrę i drżąc na ca­łym cie­le z zim­na, na któ­re wcze­śniej w ogó­le nie zwró­cił uwa­gi, pod­ci­ągnął ją so­bie aż pod bro­dę. Na­słu­chi­wał przy tym bacz­nie, jed­nak ża­den dźwi­ęk nie mącił noc­nej ci­szy. Uspo­ko­jo­ny, że z całą pew­no­ścią znaj­du­je się w po­ko­ju sam, roz­lu­źnił za­ci­śni­ęte na ko­łdrze pal­ce i nie­co się od­prężył. Przy­mknął już na­wet oczy i za­czął po­wo­li za­pa­dać w sen, kie­dy na­gle…

Od­da­waj.

Głos był ci­chy, ale wy­ra­źny. Wil­liam otwo­rzył gwa­łtow­nie oczy. Na­dal był sam. Mimo okry­cia zdjęły go dresz­cze, bo tym ra­zem roz­po­znał ten głos. Na­le­żał do mar­twe­go mło­de­go mężczy­zny, któ­re­go za­ko­pał tam w le­sie. Pró­bo­wał prze­ko­nać sa­me­go sie­bie, że wszyst­ko mu się tyl­ko przy­śni­ło, do­sko­na­le wie­dział jed­nak, że to nie­praw­da.

Czym prędzej ści­ągnął z pal­ca ob­rącz­kę i wrzu­cił ją do szu­fla­dy noc­nej szaf­ki, ale tej nocy nie zmru­żył już oka. Głos wi­ęcej się nie ode­zwał, jed­nak on i tak nie był w sta­nie za­snąć.

Jesz­cze przed świ­tem ze­rwał się z łó­żka i ubrał w po­śpie­chu, a po­tem zgar­nął swój skrom­ny do­by­tek do wor­ka i opu­ścił za­jazd. Ob­rącz­kę zo­sta­wił w szu­fla­dzie, nie chciał mieć z nią wi­ęcej do czy­nie­nia. Sze­dł przed sie­bie bez celu, aż wresz­cie do­ta­rł do ro­ga­tek, a kie­dy bu­dyn­ki mia­sta ustąpi­ły miej­sca po­lom i wiej­skim za­gro­dom, podążał co­raz da­lej i da­lej. Ma­sze­ro­wał ra­źnym kro­kiem bez chwi­li wy­tchnie­nia, sło­ńce zdąży­ło już wznie­ść się wy­so­ko nad ho­ry­zont, a on na­dal nie usta­wał, sze­dł cały dzień, mi­ja­jąc wieś za wsią, aż wresz­cie już po zmierz­chu, w jed­nej z bez­i­mien­nych wio­sek wśli­znął się do sto­do­ły w ja­ki­mś od­da­lo­nym od in­nych za­bu­do­wań go­spo­dar­stwie.

Tam osu­nął się na podło­gę i tyl­ko zgar­nął tro­chę sło­my, któ­ra mia­ła mu tej nocy po­słu­żyć i za po­sła­nie, i za okry­cie. Nie zwró­cił na­wet uwa­gi, jak twar­de jest kle­pi­sko, czuł je­dy­nie wdzi­ęcz­no­ść, że zna­la­zł miej­sce, w któ­rym może od­po­cząć. Sto­py miał obo­la­łe, mi­ęśnie nóg go pa­li­ły, a poza tym czuł się kom­plet­nie wy­czer­pa­ny. Cie­szył się jed­nak, że dzie­li go tyle mil od po­przed­nie­go lo­kum, gdzie zo­sta­wił ob­rącz­kę, a ra­zem z nią głos mar­twe­go czło­wie­ka, a że był tak strasz­nie wy­czer­pa­ny, te­raz już na pew­no po­wi­nien za­pa­ść w sen. Cu­dow­ny, bło­gi sen. Po­wie­ki za­czy­na­ły mu po­wo­li opa­dać…

Od­da­waj.

Nie! Jak to w ogó­le mo­żli­we? Wil­liam za­ci­snął moc­niej po­wie­ki, sta­ra­jąc się zi­gno­ro­wać ten szept. Ob­jął ra­mio­na­mi gło­wę, za­sło­nił uszy. Ale to na nie­wie­le się zda­ło.

Od­da­waj.

Tym ra­zem głos za­brzmiał gło­śniej. Bar­dziej na­gląco.

To prze­cież ja­kieś sza­le­ństwo. To pew­nie tyl­ko wy­obra­źnia pła­ta mu fi­gle, to musi być ja­kiś wy­bryk jego roz­go­rącz­ko­wa­ne­go umy­słu, otu­ma­nio­ne­go bra­kiem snu i nie­mal śmier­tel­nym wy­czer­pa­niem.

Od­da­waj.

Wil­liam krzyk­nął, ale że nie od­zy­wał się już od dłu­ższe­go cza­su, więc z ust wy­rwał mu się je­dy­nie ja­kiś zwie­rzęcy, pe­łen udręki sko­wyt, bo jego osza­la­ły, spa­ni­ko­wa­ny umy­sł nie był w sta­nie ująć strzępów my­śli w sło­wa. A za­raz po­tem z oczu po­pły­nęły mu łzy, tak że nie sły­szał już tego szep­tu, a je­dy­nie swój wła­sny gwa­łtow­ny szloch. Spła­ka­ny jak małe dziec­ko, prze­le­żał na tym pro­wi­zo­rycz­nym po­sła­niu do rana. A o świ­cie wstał i ru­szył w dal­szą dro­gę, cho­ciaż nie miał po­jęcia, do­kąd wła­ści­wie zmie­rza.

Sze­dł tak przez ko­lej­ne dwa dni, jed­nak żad­na od­le­gło­ść dzie­ląca go od ob­rącz­ki nie była w sta­nie nic zmie­nić. Wci­ąż nie po­tra­fił uciec przed złow­ro­gim szep­tem. A cho­ciaż był znu­żo­ny bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej w ca­łym swo­im ży­ciu, na­dal nie mógł za­znać spo­ko­ju. Ten głos, czy może ra­czej już sama myśl o nim za ka­żdym ra­zem wy­ry­wa­ły go ze snu, od­bie­ra­jąc mu to, cze­go naj­bar­dziej pra­gnął.

Był tak po­twor­nie zmęczo­ny, tak wy­ko­ńczo­ny i roz­bi­ty, że czuł się co­raz bar­dziej jak sza­le­niec. Jego my­śli za­mie­ni­ły się te­raz w ja­kieś ma­le­ńkie, roz­wście­czo­ne stwo­rzon­ka, któ­re kręci­ły się bez ko­ńca w jego gło­wie, wpa­da­jąc wci­ąż na sie­bie i bez­u­stan­nie wal­cząc. A cho­ciaż nie był w sta­nie na­wet zmru­żyć oka, to zda­rza­ły się ta­kie mo­men­ty, gdy zda­wa­ło mu się, że śni. Wszyst­ko, co wi­dział sta­ło się te­raz ja­kieś nie­re­al­ne, po­wy­krzy­wia­ne i prze­ra­ża­jące.

Naj­go­rzej było w przy­pad­ku lu­dzi, więc za­czął ich ca­łkiem uni­kać, ale tak na­praw­dę ni­g­dy nie czuł się sam. Ka­żdy krok spra­wiał mu ból, mi­ęśnie jak­by zu­ży­ły się od ci­ągłe­go ru­chu, ręce i nogi przy­po­mi­na­ły ci­ężkie, nie­zdar­ne klo­ce. Za­czy­nał wręcz za­po­mi­nać, jak wła­ści­wie dzia­ła jego cia­ło. To­wa­rzy­szy­ła mu już tyl­ko jed­na myśl, jed­no nie­zmien­ne pra­gnie­nie, gor­sze od naj­strasz­liw­sze­go gło­du, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek w ży­ciu za­znał – roz­pacz­li­we ży­cze­nie, by się wresz­cie za­trzy­mać, od­po­cząć, za­snąć.

Tej trze­ciej nocy, kie­dy wstrząsa­ny dresz­cza­mi sie­dział sku­lo­ny u stóp ja­kie­goś drze­wa, za­czął w swo­im sza­le­ństwie bła­gać zma­rłe­go mężczy­znę, wy­krzy­ku­jąc gdzieś w ciem­no­ść:

– Po­zwól mi za­snąć! Na mi­ło­ść bo­ską, bła­gam, po­zwól mi za­snąć!

A wów­czas głos od­po­wie­dział: Od­daj ob­rącz­kę. Od­daj ob­rącz­kę i po­zwól mi za­snąć.

Po­bla­dły Wil­liam ze znu­że­niem po­ki­wał gło­wą, a po­tem nie­pew­nie wstał i ru­szył z po­wro­tem w kie­run­ku, z któ­re­go do­pie­ro co przy­wędro­wał.

Wil­liam stał nad otwar­tą szu­fla­dą i wpa­try­wał się w ob­rącz­kę, ale nie czuł do­słow­nie nic. W ko­ńcu si­ęgnął po zło­ty krążek, wsu­nął go na ten sam pa­lec co po­przed­nio i wy­sze­dł na ze­wnątrz. Za ostat­nie pie­ni­ądze, ja­kie mu jesz­cze po­zo­sta­ły, wy­ku­pił miej­sce w ka­ret­ce pocz­to­wej. Pod­róż była da­le­ka, trwa­ła wie­le go­dzin, a Wil­liam przez cały ten czas pa­trzył za okno, choć za­męt w jego gło­wie nie­co się uspo­ko­ił dzi­ęki no­we­mu po­czu­ciu celu, ostat­niej iskier­ce na­dziei.

W po­ra­sta­jącym zbo­cze wzgó­rza le­sie nie­ła­two było od­na­le­źć ci­śni­ętą mi­ędzy drze­wa ło­pa­tę. Wil­lia­mo­wi w ko­ńcu się to jed­nak uda­ło, a wów­czas jak po sznur­ku wró­cił z nią do mo­gi­ły, zu­pe­łnie jak­by ta go do sie­bie przy­zy­wa­ła. Wi­dok spo­czy­wa­jących na kop­czy­ku zie­mi uschni­ętych kwia­tów dał mu pew­no­ść, że oto od­na­la­zł wła­ści­we miej­sce, a gdy tyl­ko za­czął ko­pać, w noz­drza od razu ude­rzył go słod­ka­wy za­pach śmier­ci.

Na szczęście dla nie­go zie­mia wci­ąż była jesz­cze mi­ęk­ka. Jego wy­czer­pa­ne ra­mio­na z tru­dem od­rzu­ca­ły ko­lej­ne jej gru­dy, po­ru­sza­ne jak­by siłą woli. Całe cia­ło go bo­la­ło, ale nie zwra­cał na to uwa­gi, po­dob­nie zresz­tą jak na łzy, któ­re nie prze­sta­wa­ły mu te­raz ka­pać z oczu Pra­co­wał nie­zmor­do­wa­nie, bez prze­rwy, wci­ąga­jąc chra­pli­wie od­dech przy ka­żdym ru­chu.

Kie­dy do­sze­dł do wnio­sku, że do­ko­pał się już wy­star­cza­jąco głębo­ko, przy­klęk­nął na skra­ju mo­gi­ły i za­czął roz­gar­niać zie­mię dło­ńmi. I rze­czy­wi­ście, ca­łkiem szyb­ko na­tknął się na ja­kiś skra­wek tka­ni­ny – to była chy­ba gór­na część ręka­wa ko­szu­li. Wów­czas za­czął dra­pać zie­mię pal­ca­mi ner­wo­wo, co­raz bar­dziej roz­pacz­li­wie, byle tyl­ko do­ko­pać się do ra­mie­nia, do dło­ni. Na mo­ment znie­ru­cho­miał, by po­pa­trzeć na wła­sne pal­ce, po­czer­nia­łe te­raz od zie­mi, za­ci­śni­ęte jak­by w dziw­nym ge­ście mo­dli­twy wo­kół zim­nej ręki tru­pa. A kie­dy zdjął z pal­ca ob­rącz­kę, na jego brud­nej skó­rze po­zo­stał ja­sny ślad.

Unió­sł dłoń mar­twe­go mężczy­zny, roz­su­nął jej pal­ce i wresz­cie wci­snął ob­rącz­kę na ten ser­decz­ny. Po­tem jesz­cze przez chwi­lę klęczał nad gro­bem, na­dal ści­ska­jąc w rękach dłoń swo­jej mar­twej ofia­ry, po czym przy­mknął oczy jak­by wy­cze­ku­jąco i za­czął się wsłu­chi­wać we wła­sny od­dech. Do jego uszu nie do­bie­gał ża­den inny dźwi­ęk. Ta ci­sza była wspa­nia­ła.

W ko­ńcu uło­żył więc rękę mar­twe­go mężczy­zny z po­wro­tem wzdłuż cia­ła i ode­tchnął cu­dow­nym za­pa­chem le­śne­go po­wie­trza. Po czym wresz­cie otwo­rzył oczy, zu­pe­łnie jak­by bu­dził się na po­wi­ta­nie no­we­go dnia. Może na­wet by się uśmiech­nął, gdy­by zdo­łał w so­bie zna­le­źć dość siły.

Na­resz­cie już po wszyst­kim.

A jed­nak kie­dy usi­ło­wał wstać, nie był w sta­nie tego zro­bić. Choć wca­le nie z po­wo­du po­twor­ne­go zmęcze­nia, od­bie­ra­jące­go mu reszt­ki sił. To pal­ce nie­bosz­czy­ka, za­ci­śni­ęte wo­kół jego dło­ni, przy­trzy­my­wa­ły go w tej po­zy­cji. Usi­ło­wał wy­szarp­nąć rękę, ale mar­twe tkan­ki zda­wa­ły się zwie­rać tyl­ko jesz­cze moc­niej, aż wresz­cie sto­czył się nie­zgrab­nie do gro­bu, twa­rzą pro­sto w mi­ęk­ką zie­mię, pod któ­rej war­stwą spo­czy­wa­ła te­raz za­pew­ne gło­wa mar­twe­go mło­dzie­ńca. Wie­dział, że po­wi­nien sta­rać się wy­swo­bo­dzić, ale znu­żo­ny umy­sł prze­stał wy­sy­łać cia­łu sy­gna­ły, jak ma się za to za­brać. A po­tem po­czuł, jak dru­gie ko­ści­ste ra­mię obej­mu­je jego ple­cy i przy­ci­ąga do sie­bie z za­ska­ku­jącą siłą. Zaś pierw­sza ręka na­gle zwol­ni­ła swój uścisk wo­kół jego pal­ców, si­ęgnęła gdzieś po­nad jego gło­wą i za­częła dra­pać zie­mię na brze­gach gro­bu, zgar­nia­jąc jej gru­dy na ple­cy zło­dzie­jasz­ka.

Wil­liam nie za­re­ago­wał, nie pró­bo­wał na­wet pro­te­sto­wać, kie­dy lu­źna zie­mia po­wo­li go za­sy­py­wa­ła. Jed­no ra­mię tru­pa wci­ąż przy­trzy­my­wa­ło go na miej­scu, pod­czas gdy dru­gie zgar­nia­ło do środ­ka co­raz wi­ęcej zie­mi. Jej ci­ężar przy­po­mi­nał mu te­raz mi­ęk­ki, cie­pły koc, a kie­dy zie­mia przy­sy­pa­ła mu gło­wę, za­pa­dła ciem­no­ść. Był już tyl­ko za­pach wil­got­nej gle­by i ciem­no­ść.

Wie­dział, że nie wol­no mu za­snąć, że nie może tego zro­bić.

Ale był tak po­twor­nie zmęczo­ny.

Dzi­ęku­je­my, pa­nie Black­mo­re – mówi bla­dy mężczy­zna, co wspo­mnia­ny pan Black­mo­re przyj­mu­je z czy­mś na kszta­łt uśmie­chu na za­ci­śni­ętych war­gach. Po­tem jed­nak kiwa już tyl­ko gło­wą i z na­masz­cze­niem zdmu­chu­je sto­jącą przed nim świe­cę, a na ko­niec od­su­wa się ra­zem z krze­słem pod ścia­nę, z dala od sto­łu.

Jack tym­cza­sem wy­ry­wa się wresz­cie spod cza­ru opo­wie­ści i ni­czym pły­wak wy­nu­rza­jący się na po­wierzch­nię wody gwa­łtow­nie wci­ąga po­wie­trze. Sta­ra się to ro­bić dys­kret­nie, ale w po­grążo­nym w ci­szy po­miesz­cze­niu dźwi­ęk ten roz­brzmie­wa gło­śnym echem. Jack prze­ły­ka śli­nę, co też przy­po­mi­na po­twor­ny ha­łas, jed­nak kie­dy roz­gląda się wo­kół, wi­dzi, że nikt nie zwra­ca na nie­go uwa­gi. Wy­da­je się, że tyl­ko on za­re­ago­wał na opo­wie­ść pana Black­mo­re’a tak gwa­łtow­nie. Nikt nie wy­gląda na prze­stra­szo­ne­go, wszy­scy uśmie­cha­ją się i ki­wa­ją gło­wa­mi z uzna­niem, zu­pe­łnie jak­by roz­ko­szo­wa­li się ja­ki­mś wy­jąt­ko­wym przy­sma­kiem.

– Świet­nie opo­wie­dzia­na hi­sto­ria, sir – od­zy­wa się wresz­cie mężczy­zna o po­marsz­czo­nej twa­rzy, uśmie­cha­jąc się przy tym sze­ro­ko. – Do­sko­na­ły po­czątek na­sze­go po­sie­dze­nia. So­lid­na, sta­ro­mod­na hi­sto­ria, nie­praw­daż, pa­nie Oster­ley?

Naj­wy­ra­źniej tak wła­śnie na­zy­wa się bla­dy mężczy­zna, bo on rów­nież uśmie­cha się na te sło­wa sa­my­mi war­ga­mi.

– W rze­czy sa­mej, pa­nie Fow­ler. Wspa­nia­ła opo­wie­ść w tra­dy­cyj­nym sty­lu.

– Do­kład­nie, sir. Cała isto­ta spra­wy wy­ło­żo­na ja­sno i kla­row­nie, prak­tycz­nie od sa­me­go po­cząt­ku. Na do­da­tek wszyst­ko ko­ńczy się po­chów­kiem, praw­da?

Pan Oster­ley le­ciut­ko za­ci­ska war­gi.

– W pew­nym sen­sie – od­po­wia­da, a Jack za­czy­na się za­sta­na­wiać, cze­mu w gło­sie mężczy­zny sły­chać coś na kszta­łt od­ra­zy. – Może te­raz wy­słu­cha­my bar­dziej wspó­łcze­snej hi­sto­rii? Pa­nie Har­low, zda­je się, że ma pan już przy­go­to­wa­ną sto­sow­ną opo­wie­ść?

Czy­li o to w tym wszyst­kim cho­dzi, my­śli Jack. Strasz­ne opo­wie­ści o du­chach i upio­rach. No i do­brze. On prze­cież prze­pa­da za hi­sto­ria­mi z dresz­czy­kiem. Cho­ciaż wy­gląda na to, że w któ­ry­mś mo­men­cie sam rów­nież będzie mu­siał taką opo­wie­dzieć. Po­wi­nien się nad tym za­sta­no­wić.

Pan Har­low, jak się oka­zu­je, sie­dzi tuż obok pana Fow­le­ra, naj­da­lej od Jac­ka ze wszyst­kich trzech bro­da­czy, choć jego bro­da nie jest rów­nie schlud­na jak bro­da pana Black­mo­re’a ani tak gęsta, jak bro­da ol­brzy­mie­go Pio­tra. Nie­po­rząd­na i miej­sca­mi prze­rze­dzo­na, przy­po­mi­na za­nie­dba­ny ogród. Mężczy­zna jest wy­ższy od resz­ty i chy­ba mu­siał być kie­dyś ca­łkiem przy­stoj­ny, za­nim wi­ęk­szo­ść jego ob­li­cza prze­sło­nił za­rost. Uśmie­cha się nie­pew­nie i z lek­ka ner­wo­wo przez za­ci­śni­ęte usta. W ogó­le cały robi wra­że­nie spi­ęte­go, wręcz po­twor­nie zde­ner­wo­wa­ne­go, co nie po­zwa­la mu się wy­ka­zać pe­łnią mo­żli­wo­ści. Na sto­le przed nim leży no­tat­nik, tani, sfa­ty­go­wa­ny ze­szyt na spi­ra­li z po­pla­mio­ną her­ba­tą okład­ką. Te­raz pan Har­low za­czy­na ner­wo­wo prze­wra­cać jego kart­ki szczu­pły­mi pal­ca­mi.