34,99 zł
Jack, zwabiony delikatnym światłem sączącym się zza zasłon w oknie na piętrze, zakrada się do tajemniczego opuszczonego domu. Kiedyś słyszał o tym domu dziwne rzeczy, zupełnie niestworzone, a jednak… Jack nie mógł przestać myśleć o tym, co usłyszał i oto teraz stoi przed drzwiami, zza których dobiegają przyciszone głosy, i próbuje się zdecydować, czy nacisnąć klamkę, czy uciec. W końcu ciekawość zwycięża – Jack jest ciekawskim chłopcem… Otwiera drzwi i odkrywa, że w jednym z pokoi przy dużym owalnym stole siedzi dwanaścioro osób różnej płci, w różnym wieku i, jak się wkrótce okaże, różnych profesji. Przed każdym stoi płonąca świeca. Chłopiec zostaje zaproszony do kręgu i nie bez wahania siada na u trzynastym krześle. Postanawia zobaczyć, co będzie działo się dalej. Rozgląda się uważnie w półmroku, upewniając się, że wie, gdzie znajdują się drzwi, w razie gdyby przyszło mu nagle uciekać. Grupie zebranych w pokoju osób przewodzi niewysoki blady mężczyzna. Wywołuje on, niejako do odpowiedzi, każdą z zebranych osób, a ta opowiada historię. Jedne historie przypominają ludowe podania, drugie stare legendy miejskie, a jeszcze inne są całkiem współczesne. Wszystkie jednak są opowieściami o duchach – opowieściami mrocznymi, niepokojącymi, złowrogimi, wywołującymi dreszcz przerażenia na plecach.
Książka o wielostopniowym układzie fabularnym – jest opowieścią o opowieściach, z których część również ma budowę szkatułkową. To buduje mroczny nastrój i sprawia, ze czytelnik zanurza się w kolejne warstwy historii, nie będąc pewnym, co one przyniosą. Wszystkie zawarte w książce utwory to tzw. scarry stories i campfire stories, czyli straszne historie do opowiadania sobie po zmierzchu odwołujące się do powszechnych lęków oraz do dobrze znanych dzieciom motywów, występujących w baśniach i innych utworach literackich: nawiedzony dom, zwierzęta-upiory, zmarły mszczący się za grobu, duch szukający swej własności, nadprzyrodzona pomoc słabszym i potępienie złych uczynków, kara za lekceważone przepowiednie, niemożność odwrócenia kolei losu, który jest nam pisany itp.
Czytelnikowi towarzyszy podczas lektury uczucie niepokoju, niepewności, trudnego do określenia lęku, które jednak bardziej fascynuje niż przeraża.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 225
Timowi, Joanne, Emily, Samowi, Noahowi oraz Freyi
Jack stoi bez ruchu na podeście starego, pogrążonego w ciemnościach domu i spogląda na swoje stopy. Przed sobą ma ostatnie z trojga drzwi, te, spod których wylewa się wąska smużka światła. Wpatruje się w bliźniacze półksiężyce blasku padającego na czubki jego butów i w gołe deski podłogi z drewna o oryginalnych słojach, widocznych wyraźnie w świetlistej kałuży. Stoi tak od kilku minut z dłonią na klamce, zastanawiając się, czy wejść do środka. Rozsądek mu podpowiada, że nie powinien tego robić, bo przecież nie ma pojęcia, co znajduje się za drzwiami. Jednak ciekawość sugeruje coś przeciwnego, dokładnie z tego samego powodu.
A Jack jest ciekawskim chłopcem.
Dlatego właśnie wstrzymuje oddech, zagryza wargi, po czym naciska klamkę i wchodzi do środka. I oto są, cała dwunastka, siedzą wokół okrągłego drewnianego stołu, a kiedy drzwi głośnym skrzypieniem oznajmiają jego przybycie, odwracają ku niemu głowy. Chwilę to trwa, zanim dostrzeże ich twarze, bo pokój oświetla jedynie słaby blask świec, więc jego wzrok musi się przyzwyczaić do półmroku. Kiedy to się udaje, a niewyraźne postacie nabierają wreszcie właściwych kształtów, Jack zauważa najpierw bladego człowieka, który siedzi dokładnie naprzeciwko drzwi.
Mężczyzna jest niewysoki, ubrany skromnie w ciemny, dobrze skrojony garnitur, schludnie zapięty na wszystkie guziki, do którego dobrał białą, wykrochmaloną koszulę z łamanym kołnierzykiem oraz gładki ciemny krawat. Włosy ma krótkie, gładko zaczesane, sylwetkę nienaganną. Wygląda na statecznego, uporządkowanego i opanowanego człowieka. Jeśli nie liczyć nieco staromodnego stroju, nie ma w nim nic niezwykłego, a jednak zdaje się wręcz promieniować autorytetem, co od razu przyciąga uwagę Jacka. Stojąca przed nim świeca oświetla mu twarz od dołu, dając odrobinę upiorny efekt, ale jego uprzejmy uśmiech zdaje się działać wręcz uspokajająco.
– Jesteś spóźniony – odzywa się jedna z pozostałych osób, siedząca po prawej kobieta o chropowatym, poirytowanym głosie.
– Wszyscyjesteśmy spóźnieni – stwierdza inna z kobiet.
Jack nie rozumie, co chciała przez to powiedzieć, ale cieszy go, że przynajmniej jej głos brzmi przyjaźnie. Ona sama też zresztą wygląda na miłą, co Jack od razu zauważa, gdy tylko przenosi na nią spojrzenie. Kobieta ładnie się uśmiecha i chyba robi to często, wnioskując po kurzych łapkach na jej twarzy. Obserwuje Jacka z lekkim rozbawieniem, ciemne oczy połyskują kpiąco w blasku świec, w jej krótkich włosach widać pierwsze nitki siwizny.
– Zapraszamy dalej – mówi, unosząc rękę i kiwając na Jacka długimi palcami, zupełnie jakby łaskotała powietrze. – Nie chowaj się w ciemnościach. Podejdź bliżej, żebyśmy mogli cię widzieć.
Głos ma łagodny i przyjemny, wręcz drżący od tłumionego śmiechu. Jack posłusznie wypełnia jej polecenie i robi trzy kroki naprzód, zupełnie jakby szedł we śnie, podczas gdy drzwi zamykają się za nim ze skrzypieniem.
Pomieszczenie jest spore, z wysokim sufitem, na podłodze i ścianach z odpadającym tynkiem brak jakichkolwiek ozdób. Jedyne oświetlenie zapewniają stojące na stole świece, po jednej dla każdej z siedzących przy nim osób. To właśnie one rzucają wokół te ruchome, jakby trwożliwe cienie. W głębi po lewej stronie znajduje się okno z długimi jasnymi zasłonami, zaciągniętymi teraz niezbyt starannie. Jack doskonale pamięta, że jeszcze kilka minut wcześniej stał na żwirowym podjeździe przed domem i patrzył na wąską smugę światła w oknie na piętrze, drżąc odrobinę ze strachu na sam ten widok.
– Masz dzisiaj dołączyć do naszego grona – mówi blady mężczyzna, i chociaż nie brzmi to jak pytanie, Jack odpowiada:
– Tak.
– Będziemy potrzebowali jeszcze jednego krzesła – dodaje mężczyzna spokojnym, cichym głosem. – Lee, mogę cię prosić?
Na krzesłach najbliżej wejścia siedzi dwójka nastolatków: chłopak na oko kilka lat starszy od Jacka oraz dziewczynka, z kolei chyba młodsza. Chłopiec wstaje z miejsca. Jak na swój wiek jest wysoki, a byłby pewnie jeszcze wyższy, gdyby przestał się tak koszmarnie garbić. Wygląda, jakby wstydził się swojego wzrostu, na dodatek cały czas pochyla głowę, tak że włosy opadają mu aż na oczy.
– Jasne – mamrocze pod nosem. – Pójdę i, hm… – Odsuwa od stołu krzesło i wskazuje na nie niezgrabnym gestem. – Proszę, siadaj tutaj, a ja zaraz…
– Dzięki – odpowiada Jack i niewiele myśląc, opada na siedzenie. Słyszy, jak drzwi za jego plecami otwierają się ze skrzypieniem, a potem znów zamykają.
– Witaj – mówi wówczas blady mężczyzna. – Witamy cię w naszym gronie.
Siedzi niemal dokładnie naprzeciwko Jacka, który, zaciskając zęby tak mocno, że powinien chyba zacząć się martwić o ich szkliwo, wpatruje się w niego z nieco niemądrym uśmiechem. Blady mężczyzna jest o całą głowę niższy od swoich sąsiadów, a jednak to on zdaje się przewodniczyć temu spotkaniu. Trudno powiedzieć, w jakim jest wieku, może mieć równie dobrze trzydzieści, jak i sześćdziesiąt lat. W każdym razie Jack nie widzi u niego charakterystycznych oznak starzenia się, siwiejących czy przerzedzonych włosów, dostrzega zaledwie kilka zmarszczek i głębszych bruzd. Jednak coś w jego wyglądzie, a może w jego spojrzeniu sugeruje, że przeżył na tym świecie wiele lat, doświadczył najróżniejszych trosk i poznał, co to cierpienie.
Jack nadal usiłuje zapanować nad zdenerwowaniem, kiedy słyszy, jak drzwi za jego plecami znów otwierają się ze skrzypnięciem. To tylko ten przygarbiony chłopak, Lee, wraca z dodatkowym krzesłem.
– Przepraszam… mogę…? – mówi, więc Jack przesuwa się ze swoim krzesłem odrobinę w prawo, zaś trzech brodatych mężczyzn odsuwa się w lewo. Wówczas Lee z przepraszającą miną stawia w powstałej w ten sposób luce trzynaste krzesło i wreszcie na nim siada. – Aha, jeszcze… – Przy tych słowach umieszcza na stole przed Jackiem świecę, a siedząca po prawej dziewczynka zapala ją od swojej. Blask płomienia podkreśla jej uśmiech, odbija się w szeroko rozwartych z podekscytowania oczach.
– Dziękuję, Lee – mówi tymczasem blady mężczyzna. – Dziękuję, Amelio. – Po czym zwraca się wreszcie do Jacka. – A ty nazywasz się…?
– Och, tak, przepraszam. Mam na imię Jack – odpowiada Jack.
– Jack. W porządku. Witaj. – Ciemne oczy mężczyzny pozostają nieruchome, choć w obu tańczą teraz drobiny odbitego światła świecy. – Pozwól, że ci przedstawię. – Unosi lekko dłoń spoczywającą do tej pory na blacie stołu i wskazuje szczupłymi palcami przygarbionego chłopca po lewej stronie Jacka. – To jest Lee – mówi, na co chłopak jeszcze mocniej pochyla głowę.
– Pan Blackmore. – Blady mężczyzna kontynuuje prezentację zgodnie z ruchem wskazówek zegara. – Piotr, a następnie pan Harlow. – Mowa o trzech brodatych mężczyznach, ale Jack zwraca tak naprawdę uwagę jedynie na siedzącego pośrodku Piotra. Mężczyzna przypomina olbrzyma, ale uśmiecha się szeroko i przyjaźnie zza swojej krzaczastej, rudawej brody z pasemkami siwizny, ukazując przy tym krzywe zęby.
– Ha, Jack! Miło cię poznać! Właśnie tak! – Brodacz unosi swoje potężne dłonie w geście powitania tak gwałtownie, że o mało nie wymierza swoim kolegom ciosów prosto w twarz.
– Pan Fowler – kontynuuje blady mężczyzna, a wówczas sąsiad po jego prawej stronie pochyla niespiesznie głowę.
Jeśli przyjąć, że Piotr został wykuty ze skały, to rysy pana Fowlera sprawiają wrażenie, jakby wyrzeźbiono je w drewnie. Jego pociągła, kanciasta twarz przypomina odcieniem wystawiony na działanie wiatru i deszczu konar czy pniak, w którym słona bryza wyżłobiła głębokie bruzdy. Mężczyzna wygląda tak, jakby widział już na tym świecie niejedno, a jednak jego wargi i oczy uśmiechają się, kiedy pochyla lekko głowę w geście powitania.
– Pan Randolph – kontynuuje tymczasem blady mężczyzna, unosząc tym razem palce lewej dłoni, na co jego sąsiad z tej właśnie strony kłania się sztywno.
– Panna Crane – mówi blady mężczyzna.
– Frances – dodaje panna Crane, miła kobieta o krótkich siwych włosach i kurzych łapkach od śmiechu. – Witaj, Jack. – Znów uśmiecha się do niego serdecznie.
– Profesor Cleary, pani Trent, panna Mulligan.
– PaniMulligan – poprawia go elegancko ubrana, młoda kobieta o praktycznej fryzurze.
Frances uśmiecha się i mruczy pod nosem:
– Właśnie tak, Katy, powiedz mu do słuchu.
– Oraz Amelia – dodaje blady mężczyzna, ignorując je obie.
Dziewczynka siedząca po prawej ręce Jacka rzuca mu zaciekawione spojrzenie, które byłoby niepokojąco intensywne, nawet gdyby nie grube, powiększające szkła jej okularów.
– Miło mi cię poznać, Jack. Bardzo dziękuję – mówi pospiesznie, bezbarwnym tonem, zupełnie jakby recytowała wyuczone na pamięć słowa z jakiegoś scenariusza, w ogóle nie zdając sobie sprawy z ich znaczenia.
– Cześć – odpowiada Jack, odchylając się lekko, żeby uciec przed jej świdrującym spojrzeniem, a potem przenosi wzrok z powrotem na bladego mężczyznę w oczekiwaniu, że ten na koniec się przedstawi. Mężczyzna jednak tego nie robi. Jedynie ze stoickim spokojem wpatruje się w Jacka, po raz kolejny skupiając na sobie uwagę chłopca, jakby cała reszta zwyczajnie przestała istnieć.
– Bardzo dobrze – dodaje wreszcie blady mężczyzna i leciutko kiwa głową, a potem z powrotem kładzie obie dłonie na blacie stołu. – A więc możemy zaczynać?
Ale co zaczynać?, przemyka Jackowi przez głowę.
Chociaż podoba mu się, że tego nie wie. Zawsze lubił to uczucie, kiedy człowiek nie ma pojęcia, co się za chwilę wydarzy. Z różnych względów nie powinno go tutaj wcale być. Po pierwsze nie wie, kim są ci ludzie, a po drugie słyszał przecież rozmaite plotki o tym domu i wszystkim, co odbywa się w jego murach. Jeden chłopak opowiedział mu o tym całe wieki temu. Naprawdę niesamowite historie. Jack oczywiście w to wszystko nie wierzy, ale mimo to odczuwa lekki niepokój.
Przynajmniej siedzi najbliżej drzwi, więc gdyby uznał, że musi się stąd czym prędzej zabierać, zawsze może to zrobić. Potrafi szybko biegać. W każdym razie szybciej, niż którakolwiek z siedzących wokół osób, tak mu się przynajmniej wydaje. Dlatego jest odrobinę zdenerwowany, ale nie za bardzo. Nie na tyle, by nie czuć zaciekawienia. Strach go nie powstrzyma – musi się dowiedzieć, co będzie dalej.– Panie Blackmore – mówi tymczasem blady mężczyzna, zwróciwszy na brodacza siedzącego tuż obok przygarbionego Lee jedynie spojrzenie swoich ciemnych oczu.
Wspomniany mężczyzna ma gładko ogoloną głowę i cały jest ubrany na czarno, jego schludna, starannie przycięta broda też jest kruczoczarna. Na dźwięk swojego nazwiska podnosi wzrok i spogląda na bladego mężczyznę.
– Tak?
– Może zechce pan zacząć?
– Ależ oczywiście. – Pan Blackmore spogląda na resztę zebranych przy stole osób i zaciska usta, jakby starał się zebrać w sobie, jego nozdrza rozszerzają się raz i drugi, kiedy wciąga głęboko powietrze. Jack zastanawia się, co się za chwilę wydarzy, chociaż usiłuje udawać, że doskonale to wie.
A potem okazuje się, że plotki są przynajmniej po części prawdziwe, ponieważ pan Blackmore zaczyna snuć opowieść.
Wszystko zaczęło się na targu.
William Cobb szczególnie lubił takie miejsca, bo tłumy zawsze działały na jego korzyść. W tłoku nikogo nie dziwiło niby to przypadkowe popchnięcie czy zderzenie z gapowatym łamagą, więc ofiara nawet nie czuła, gdy jego szczupłe, zręczne palce pozbawiały ją sakiewki z pieniędzmi czy zegarka. W takim tłumie zawsze też łatwiej wypatrzeć odpowiednią ofiarę, a na dodatek ludzie w dzień targowy zwykle mają przy sobie sporą gotówkę.
Jednak krzepki młodzieniec o jasnych włosach, ubrany w skórzaną kamizelkę, nie należał do osób, które normalnie wzbudziłyby zainteresowanie Williama, bo ten dobrze wiedział, jak wybierać warte zachodu ofiary, a ów młody człowiek nie wyglądał szczególnie zachęcająco. Sprawiał wrażenie biedaka, bo choć ubranie miał schludne i czyste, to również mocno już wysłużone: mankiety koszuli były wystrzępione, a spodnie powypychane na kolanach. Nie był też raczej typem niezguły, więc ewentualny zysk wydawał się mocno niepewny, w przeciwieństwie do możliwości zebrania solidnych cięgów z rąk niedoszłej ofiary. A jednak z jakiegoś powodu William nie zaczął się od razu rozglądać za łatwiejszym celem, tylko wciąż obserwował młodego człowieka, który nie wiedzieć czemu budził w nim dziwnie silną niechęć. Mężczyzna właśnie przystanął przy kwiaciarce. Och, czyli był zakochany, a kwiatki miały zapewne stanowić prezent dla wybranki jego serca. Ohyda.
Młodzieniec wyjął monetę z sakiewki i kupił skromny bukiecik – na więcej pewnie nie było go stać. A potem, kiedy odbierał resztę, William nieoczekiwanie dostrzegł błysk złota na jego lewej dłoni. Kolejne ukradkowe spojrzenie na młodego człowieka, który właśnie skinął kwiaciarce ręką, tylko potwierdziło podejrzenia Williama – to obrączka. Mężczyzna ruszył przed siebie z szerokim uśmiechem na ustach i tak zadowoloną miną, że William uznał obrabowanie go za wręcz swój obowiązek. Pozbawi go tego złotego krążka przy najbliższej nadarzającej się okazji. To zapewne jedyna cenna rzecz, jaką zakochany głupiec posiada, więc odebranie mu jej sprawi złodziejaszkowi tym więcej przyjemności.
Dlatego właśnie William ruszył w ślad za młodym człowiekiem, bacznie go obserwując, by dostrzec najmniejszy drobiazg, który mógłby się okazać przydatny w doprowadzeniu złodziejskiego przedsięwzięcia do zwieńczonego sukcesem końca. William był prawdziwym mistrzem w swoim fachu, kieszonkowcem o zręcznych, szybkich dłoniach godnych prestidigitatora. Jednak kradzież obrączki z palca ofiary tak, by ta się nie zorientowała, to już trudniejsza sztuka. Z drugiej strony, jeśli tylko wymyśli jakąś wymówkę, która pozwoli mu uścisnąć dłoń młodego człowieka, na pewno zdoła zsunąć złoty krążek, o ile ten nie okaże się zbyt ciasny.
Młody człowiek tymczasem szybko dokończył sprawunki. Po długim namyśle i jeszcze dłuższym targu o cenę, ostatecznie nabył nowiutką łopatę i ściskając ją w garści, ruszył pieszo drogą prowadzącą poza miasto. William kroczył w ślad za nim, trzymając się nieco z tyłu i nieustannie wypatrując dogodnego momentu. Na drodze było zbyt tłoczno, za dużo ewentualnych świadków, ale w miejscu, gdzie ta skręcała, by okrążyć wzgórze, młody człowiek zszedł na ścieżkę biegnącą przez porastający zbocze las.
William nie zwalniał kroku, podążając w stosownej odległości za młodzieńcem, który maszerował raźno i pogwizdywał przy tym radośnie. William miał go serdecznie dosyć, naprawdę powinien jak najszybciej położyć temu kres. Obmyślił już nawet cały plan, ale by wcielić go w życie, musiał zbliżyć się do swojej ofiary z naprzeciwka. Dlatego zboczył ze ścieżki w las i niezauważony przez młodego człowieka popędził przed siebie, starając się zachować bezpieczną odległość od dróżki, dopóki nie wysforował się porządnie do przodu. Wówczas wyszedł spomiędzy drzew z powrotem na ścieżkę i ruszył nieśpiesznym krokiem na spotkanie swojej ofiary. Wkrótce dotarł do miejsca, w którym biegnąca skrajem lasu dróżka gwałtownie skręcała. To właśnie tutaj zdecydował się zaczekać.
A kiedy pogwizdywanie stało się na tyle głośne, że młody człowiek lada moment musiał się wynurzyć zza zakrętu, William znowu ruszył przed siebie. Na widok mężczyzny udał zaskoczenie i zatoczył się lekko, tak że kolizja była zwyczajnie nieunikniona. Dopiero co zakupiona na targu łopata upadła z brzękiem na ziemię, podczas gdy jej nieszczęsny właściciel wylądował z głośnym hukiem wśród dzikich kwiatów porastających skraj ścieżki. William natychmiast wyciągnął rękę, by pomóc oszołomionemu młodzieńcowi wstać.
– Och, bardzo przepraszam – powiedział przy tym. – Nie słyszałem, że pan idzie, a na dodatek chyba się potknąłem. Nic panu nie jest, mój drogi panie? Musi mnie pan teraz uważać za strasznego niezgrabiasza.
I zanim młody człowiek stanął z powrotem mocno na nogach, jego złota obrączka już znalazła się w pomocnej dłoni Williama. Doskonała robota. William z trudem powstrzymał uśmiech na myśl, jak cudownie się to wszystko udało, by więc ukryć zadowolenie, schylił się po łopatę.
– Och, nic się nie stało. – Upadek najwyraźniej nie zepsuł młodemu człowiekowi humoru.
Mężczyzna wciąż uśmiechał się radośnie, nawet kiedy odpędzał dłonią pszczołę, najwyraźniej wypłoszoną przez niego spomiędzy kwiatów. William też się uśmiechał, przynajmniej do momentu, kiedy pszczoła podleciała do niego. Zbliżała się do jego twarzy, a że w prawym ręku nadal trzymał łopatę, więc zamachnął się lewą, usiłując przepędzić uprzykrzonego owada.
Od razu uświadomił też sobie swój błąd, jednak było już za późno, by cokolwiek na to zaradzić. Obrączka wyśliznęła mu się z palców i uderzyła o kamień z metalicznym brzękiem, który zdawał się rozbrzmiewać głośnym echem. Młody człowiek o miłej, szczerej twarzy popatrzył ze zdumieniem w dół, a potem podniósł z powrotem wzrok na Williama z wyrazem rozczarowania w oczach. William nie wahał się dłużej, z całej siły zamachnął się łopatą i uderzył nią swoją ofiarę w głowę, a wówczas młodzieniec osunął się bez czucia na ziemię niczym powalone drzewo.
William odczekał chwilę, gotów uderzyć łopatą ponownie, ale młody człowiek leżał bez ruchu. Głowę miał odgiętą do tyłu pod dziwnym kątem, a jego pierś nie unosiła się już w oddechu. Williamowi zdawało się, że cios nie był na tyle mocny, by pozbawić przeciwnika życia, ale najwyraźniej ten upadając, zdołał jakimś cudem skręcić sobie kark. I teraz leżał tu przed nim zupełnie martwy. To doprawdy bardzo nietaktowne z jego strony. No ale przynajmniej kupił wcześniej łopatę.
William zaciągnął ciało do lasu i pogrzebał je w wykopanym naprędce grobie. Przysypał jeszcze świeżo poruszoną ziemię gałązkami i liśćmi, a na wierzchu położył kupiony przez młodego człowieka na targu bukiecik kwiatów, bo wydało mu się to bardzo zabawne. Na zakończenie cisnął łopatę jak najdalej między drzewa, wrócił na ścieżkę i ruszył szybkim krokiem przed siebie. Nie zatrzymywał się, dopóki dobrze po zmierzchu nie dotarł do jakiejś wioski wystarczająco oddalonej od miejsca zbrodni, a tam najął sobie na noc pokój w gospodzie.
Dwa dni później był już w sąsiednim hrabstwie, tydzień potem w Norwich. Spotkał się tam z człowiekiem, którego znał od lat, choć nigdy nie poznali nawzajem swoich prawdziwych imion. To właśnie jemu sprzedał łupy z ostatniej wyprawy, wszystkie poza obrączką, którą zdecydował się zatrzymać. A że przez ostatnich kilka tygodni nie próżnował, transakcja ta przyniosła mu całkiem spory zarobek.
Od razu przystąpił też z wielkim entuzjazmem do opróżniania ciążącego mu mieszka. Wynajął porządną kwaterę w przydrożnym zajeździe, gdzie dobrze jadał i popijał tęgo, a poza tym oddawał się hazardowi w licznym gronie przyjaciół, z których części w ogóle sobie nie przypominał. Nie żeby mu to specjalnie przeszkadzało. Doskonale się bawił w tej wesołej kompanii, a o przykrym zdarzeniu sprzed tygodnia zdążył już całkiem zapomnieć. Dlatego właśnie, kiedy którejś nocy wrócił do swojego pokoju z pełnym brzuchem i lekką głową, chwilę trwało, zanim przypomniał sobie, skąd w ogóle ma tę obrączkę.
A kiedy już wszystko do niego wróciło, wcale nie poczuł wyrzutów sumienia. Uniósł tylko złoty krążek do oczu, by przez chwilę podziwiać odbijający się w jego powierzchni płomień świecy. Całkiem ładna błyskotka, powinien dostać za nią niezłą cenę, gdy w końcu zdecyduje się ją sprzedać. W zamyśleniu wsunął ją na palec, pasowała wręcz idealnie. Ale zanim zdążył zrobić coś więcej, już zapadł w ciężki sen.
Chwilę później jednak w jego senne majaki wdarł się nieoczekiwanie głos tak cichy, że nie głośniejszy od szeptu, a jednak tak wyraźny, że William nie miał najmniejszych wątpliwości, co właśnie usłyszał. Zdawało mu się także, że poczuł powiew czyjegoś oddechu na swoim uchu.
Oddawaj.
Przerażony poderwał się z krzesła z okrzykiem tak gwałtownym, że zdmuchnął przy tym świecę, i cały pokój pogrążył się w ciemnościach.
– Kto tu jest? – zawołał. Nerwowym ruchem rozsypał zapałki i dopiero po trzeciej próbie zdołał jedną zapalić. Uniósł ją wysoko w drżącej dłoni i dwukrotnie okręcił się dookoła własnej osi, przepatrując każdy kąt pokoju. Nikogo jednak nie dostrzegł, więc zapalił od zapałki świecę i rozejrzał się jeszcze raz. Nadal pusto.
Przeklinając własną głupotę i niedorzeczne sny, skierował się wreszcie do łóżka. Podśpiewywał sobie przy tym pod nosem piosenkę z czasów dzieciństwa, choć sam nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego akurat tę konkretną. Zapalił jeszcze od pierwszej świecy drugą, wsunął się pod kołdrę i drżąc na całym ciele z zimna, na które wcześniej w ogóle nie zwrócił uwagi, podciągnął ją sobie aż pod brodę. Nasłuchiwał przy tym bacznie, jednak żaden dźwięk nie mącił nocnej ciszy. Uspokojony, że z całą pewnością znajduje się w pokoju sam, rozluźnił zaciśnięte na kołdrze palce i nieco się odprężył. Przymknął już nawet oczy i zaczął powoli zapadać w sen, kiedy nagle…
Oddawaj.
Głos był cichy, ale wyraźny. William otworzył gwałtownie oczy. Nadal był sam. Mimo okrycia zdjęły go dreszcze, bo tym razem rozpoznał ten głos. Należał do martwego młodego mężczyzny, którego zakopał tam w lesie. Próbował przekonać samego siebie, że wszystko mu się tylko przyśniło, doskonale wiedział jednak, że to nieprawda.
Czym prędzej ściągnął z palca obrączkę i wrzucił ją do szuflady nocnej szafki, ale tej nocy nie zmrużył już oka. Głos więcej się nie odezwał, jednak on i tak nie był w stanie zasnąć.
Jeszcze przed świtem zerwał się z łóżka i ubrał w pośpiechu, a potem zgarnął swój skromny dobytek do worka i opuścił zajazd. Obrączkę zostawił w szufladzie, nie chciał mieć z nią więcej do czynienia. Szedł przed siebie bez celu, aż wreszcie dotarł do rogatek, a kiedy budynki miasta ustąpiły miejsca polom i wiejskim zagrodom, podążał coraz dalej i dalej. Maszerował raźnym krokiem bez chwili wytchnienia, słońce zdążyło już wznieść się wysoko nad horyzont, a on nadal nie ustawał, szedł cały dzień, mijając wieś za wsią, aż wreszcie już po zmierzchu, w jednej z bezimiennych wiosek wśliznął się do stodoły w jakimś oddalonym od innych zabudowań gospodarstwie.
Tam osunął się na podłogę i tylko zgarnął trochę słomy, która miała mu tej nocy posłużyć i za posłanie, i za okrycie. Nie zwrócił nawet uwagi, jak twarde jest klepisko, czuł jedynie wdzięczność, że znalazł miejsce, w którym może odpocząć. Stopy miał obolałe, mięśnie nóg go paliły, a poza tym czuł się kompletnie wyczerpany. Cieszył się jednak, że dzieli go tyle mil od poprzedniego lokum, gdzie zostawił obrączkę, a razem z nią głos martwego człowieka, a że był tak strasznie wyczerpany, teraz już na pewno powinien zapaść w sen. Cudowny, błogi sen. Powieki zaczynały mu powoli opadać…
Oddawaj.
Nie! Jak to w ogóle możliwe? William zacisnął mocniej powieki, starając się zignorować ten szept. Objął ramionami głowę, zasłonił uszy. Ale to na niewiele się zdało.
Oddawaj.
Tym razem głos zabrzmiał głośniej. Bardziej nagląco.
To przecież jakieś szaleństwo. To pewnie tylko wyobraźnia płata mu figle, to musi być jakiś wybryk jego rozgorączkowanego umysłu, otumanionego brakiem snu i niemal śmiertelnym wyczerpaniem.
Oddawaj.
William krzyknął, ale że nie odzywał się już od dłuższego czasu, więc z ust wyrwał mu się jedynie jakiś zwierzęcy, pełen udręki skowyt, bo jego oszalały, spanikowany umysł nie był w stanie ująć strzępów myśli w słowa. A zaraz potem z oczu popłynęły mu łzy, tak że nie słyszał już tego szeptu, a jedynie swój własny gwałtowny szloch. Spłakany jak małe dziecko, przeleżał na tym prowizorycznym posłaniu do rana. A o świcie wstał i ruszył w dalszą drogę, chociaż nie miał pojęcia, dokąd właściwie zmierza.
Szedł tak przez kolejne dwa dni, jednak żadna odległość dzieląca go od obrączki nie była w stanie nic zmienić. Wciąż nie potrafił uciec przed złowrogim szeptem. A chociaż był znużony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej w całym swoim życiu, nadal nie mógł zaznać spokoju. Ten głos, czy może raczej już sama myśl o nim za każdym razem wyrywały go ze snu, odbierając mu to, czego najbardziej pragnął.
Był tak potwornie zmęczony, tak wykończony i rozbity, że czuł się coraz bardziej jak szaleniec. Jego myśli zamieniły się teraz w jakieś maleńkie, rozwścieczone stworzonka, które kręciły się bez końca w jego głowie, wpadając wciąż na siebie i bezustannie walcząc. A chociaż nie był w stanie nawet zmrużyć oka, to zdarzały się takie momenty, gdy zdawało mu się, że śni. Wszystko, co widział stało się teraz jakieś nierealne, powykrzywiane i przerażające.
Najgorzej było w przypadku ludzi, więc zaczął ich całkiem unikać, ale tak naprawdę nigdy nie czuł się sam. Każdy krok sprawiał mu ból, mięśnie jakby zużyły się od ciągłego ruchu, ręce i nogi przypominały ciężkie, niezdarne kloce. Zaczynał wręcz zapominać, jak właściwie działa jego ciało. Towarzyszyła mu już tylko jedna myśl, jedno niezmienne pragnienie, gorsze od najstraszliwszego głodu, jakiego kiedykolwiek w życiu zaznał – rozpaczliwe życzenie, by się wreszcie zatrzymać, odpocząć, zasnąć.
Tej trzeciej nocy, kiedy wstrząsany dreszczami siedział skulony u stóp jakiegoś drzewa, zaczął w swoim szaleństwie błagać zmarłego mężczyznę, wykrzykując gdzieś w ciemność:
– Pozwól mi zasnąć! Na miłość boską, błagam, pozwól mi zasnąć!
A wówczas głos odpowiedział: Oddaj obrączkę. Oddaj obrączkę i pozwól mi zasnąć.
Pobladły William ze znużeniem pokiwał głową, a potem niepewnie wstał i ruszył z powrotem w kierunku, z którego dopiero co przywędrował.
William stał nad otwartą szufladą i wpatrywał się w obrączkę, ale nie czuł dosłownie nic. W końcu sięgnął po złoty krążek, wsunął go na ten sam palec co poprzednio i wyszedł na zewnątrz. Za ostatnie pieniądze, jakie mu jeszcze pozostały, wykupił miejsce w karetce pocztowej. Podróż była daleka, trwała wiele godzin, a William przez cały ten czas patrzył za okno, choć zamęt w jego głowie nieco się uspokoił dzięki nowemu poczuciu celu, ostatniej iskierce nadziei.
W porastającym zbocze wzgórza lesie niełatwo było odnaleźć ciśniętą między drzewa łopatę. Williamowi w końcu się to jednak udało, a wówczas jak po sznurku wrócił z nią do mogiły, zupełnie jakby ta go do siebie przyzywała. Widok spoczywających na kopczyku ziemi uschniętych kwiatów dał mu pewność, że oto odnalazł właściwe miejsce, a gdy tylko zaczął kopać, w nozdrza od razu uderzył go słodkawy zapach śmierci.
Na szczęście dla niego ziemia wciąż była jeszcze miękka. Jego wyczerpane ramiona z trudem odrzucały kolejne jej grudy, poruszane jakby siłą woli. Całe ciało go bolało, ale nie zwracał na to uwagi, podobnie zresztą jak na łzy, które nie przestawały mu teraz kapać z oczu Pracował niezmordowanie, bez przerwy, wciągając chrapliwie oddech przy każdym ruchu.
Kiedy doszedł do wniosku, że dokopał się już wystarczająco głęboko, przyklęknął na skraju mogiły i zaczął rozgarniać ziemię dłońmi. I rzeczywiście, całkiem szybko natknął się na jakiś skrawek tkaniny – to była chyba górna część rękawa koszuli. Wówczas zaczął drapać ziemię palcami nerwowo, coraz bardziej rozpaczliwie, byle tylko dokopać się do ramienia, do dłoni. Na moment znieruchomiał, by popatrzeć na własne palce, poczerniałe teraz od ziemi, zaciśnięte jakby w dziwnym geście modlitwy wokół zimnej ręki trupa. A kiedy zdjął z palca obrączkę, na jego brudnej skórze pozostał jasny ślad.
Uniósł dłoń martwego mężczyzny, rozsunął jej palce i wreszcie wcisnął obrączkę na ten serdeczny. Potem jeszcze przez chwilę klęczał nad grobem, nadal ściskając w rękach dłoń swojej martwej ofiary, po czym przymknął oczy jakby wyczekująco i zaczął się wsłuchiwać we własny oddech. Do jego uszu nie dobiegał żaden inny dźwięk. Ta cisza była wspaniała.
W końcu ułożył więc rękę martwego mężczyzny z powrotem wzdłuż ciała i odetchnął cudownym zapachem leśnego powietrza. Po czym wreszcie otworzył oczy, zupełnie jakby budził się na powitanie nowego dnia. Może nawet by się uśmiechnął, gdyby zdołał w sobie znaleźć dość siły.
Nareszcie już po wszystkim.
A jednak kiedy usiłował wstać, nie był w stanie tego zrobić. Choć wcale nie z powodu potwornego zmęczenia, odbierającego mu resztki sił. To palce nieboszczyka, zaciśnięte wokół jego dłoni, przytrzymywały go w tej pozycji. Usiłował wyszarpnąć rękę, ale martwe tkanki zdawały się zwierać tylko jeszcze mocniej, aż wreszcie stoczył się niezgrabnie do grobu, twarzą prosto w miękką ziemię, pod której warstwą spoczywała teraz zapewne głowa martwego młodzieńca. Wiedział, że powinien starać się wyswobodzić, ale znużony umysł przestał wysyłać ciału sygnały, jak ma się za to zabrać. A potem poczuł, jak drugie kościste ramię obejmuje jego plecy i przyciąga do siebie z zaskakującą siłą. Zaś pierwsza ręka nagle zwolniła swój uścisk wokół jego palców, sięgnęła gdzieś ponad jego głową i zaczęła drapać ziemię na brzegach grobu, zgarniając jej grudy na plecy złodziejaszka.
William nie zareagował, nie próbował nawet protestować, kiedy luźna ziemia powoli go zasypywała. Jedno ramię trupa wciąż przytrzymywało go na miejscu, podczas gdy drugie zgarniało do środka coraz więcej ziemi. Jej ciężar przypominał mu teraz miękki, ciepły koc, a kiedy ziemia przysypała mu głowę, zapadła ciemność. Był już tylko zapach wilgotnej gleby i ciemność.
Wiedział, że nie wolno mu zasnąć, że nie może tego zrobić.
Ale był tak potwornie zmęczony.
Dziękujemy, panie Blackmore – mówi blady mężczyzna, co wspomniany pan Blackmore przyjmuje z czymś na kształt uśmiechu na zaciśniętych wargach. Potem jednak kiwa już tylko głową i z namaszczeniem zdmuchuje stojącą przed nim świecę, a na koniec odsuwa się razem z krzesłem pod ścianę, z dala od stołu.
Jack tymczasem wyrywa się wreszcie spod czaru opowieści i niczym pływak wynurzający się na powierzchnię wody gwałtownie wciąga powietrze. Stara się to robić dyskretnie, ale w pogrążonym w ciszy pomieszczeniu dźwięk ten rozbrzmiewa głośnym echem. Jack przełyka ślinę, co też przypomina potworny hałas, jednak kiedy rozgląda się wokół, widzi, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Wydaje się, że tylko on zareagował na opowieść pana Blackmore’a tak gwałtownie. Nikt nie wygląda na przestraszonego, wszyscy uśmiechają się i kiwają głowami z uznaniem, zupełnie jakby rozkoszowali się jakimś wyjątkowym przysmakiem.
– Świetnie opowiedziana historia, sir – odzywa się wreszcie mężczyzna o pomarszczonej twarzy, uśmiechając się przy tym szeroko. – Doskonały początek naszego posiedzenia. Solidna, staromodna historia, nieprawdaż, panie Osterley?
Najwyraźniej tak właśnie nazywa się blady mężczyzna, bo on również uśmiecha się na te słowa samymi wargami.
– W rzeczy samej, panie Fowler. Wspaniała opowieść w tradycyjnym stylu.
– Dokładnie, sir. Cała istota sprawy wyłożona jasno i klarownie, praktycznie od samego początku. Na dodatek wszystko kończy się pochówkiem, prawda?
Pan Osterley leciutko zaciska wargi.
– W pewnym sensie – odpowiada, a Jack zaczyna się zastanawiać, czemu w głosie mężczyzny słychać coś na kształt odrazy. – Może teraz wysłuchamy bardziej współczesnej historii? Panie Harlow, zdaje się, że ma pan już przygotowaną stosowną opowieść?
Czyli o to w tym wszystkim chodzi, myśli Jack. Straszne opowieści o duchach i upiorach. No i dobrze. On przecież przepada za historiami z dreszczykiem. Chociaż wygląda na to, że w którymś momencie sam również będzie musiał taką opowiedzieć. Powinien się nad tym zastanowić.
Pan Harlow, jak się okazuje, siedzi tuż obok pana Fowlera, najdalej od Jacka ze wszystkich trzech brodaczy, choć jego broda nie jest równie schludna jak broda pana Blackmore’a ani tak gęsta, jak broda olbrzymiego Piotra. Nieporządna i miejscami przerzedzona, przypomina zaniedbany ogród. Mężczyzna jest wyższy od reszty i chyba musiał być kiedyś całkiem przystojny, zanim większość jego oblicza przesłonił zarost. Uśmiecha się niepewnie i z lekka nerwowo przez zaciśnięte usta. W ogóle cały robi wrażenie spiętego, wręcz potwornie zdenerwowanego, co nie pozwala mu się wykazać pełnią możliwości. Na stole przed nim leży notatnik, tani, sfatygowany zeszyt na spirali z poplamioną herbatą okładką. Teraz pan Harlow zaczyna nerwowo przewracać jego kartki szczupłymi palcami.