Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ponad siedemdziesiąt tysięcy polskich dzieci objętych jest pieczą zastępczą. Mieszkają w domach dziecka i rodzinach zastępczych. Większość nie ma szans na znalezienie prawdziwego domu – są za duże, mają zbyt wiele problemów zdrowotnych, ich biologiczni rodzice nie zostali pozbawieni praw rodzicielskich. A nawet jeśli dojdzie do adopcji, nie zawsze jest to historia z happy endem. Rodzina adopcyjna mierzy się z wyzwaniami, które osobom z zewnątrz trudno sobie wyobrazić. Nie wszystkim udaje się ten ciężar udźwignąć.
Marta Wroniszewska słucha historii adoptowanych dzieci – dziś już dorosłych – oraz rodziców adopcyjnych, rodzin zastępczych i dawnych wychowanków domów dziecka, zmagających się z codziennością, do której nikt ich nie przygotował. Rozmawia z osobami poszukującymi swoich biologicznych rodziców, matkami, które utraciły prawa rodzicielskie, wreszcie pracownikami instytucji i działaczami społecznymi. Osobiste dramaty przeplatają się z problemami niewydolnego systemu. I choć w tej historii jest wiele głosów, najdonośniej wybrzmiewa ten, którego zwykle nie słychać – głos dzieci.
„Marta Wroniszewska cierpliwie obiera adopcję i pieczę zastępczą z warstw potocznych wyobrażeń o „sierotach” oraz ich „wybawicielach”. Ze społecznych fantazji o nieważności tego, co minęło, o nowych początkach i podziale na matki prawdziwe i nieprawdziwe. Tym, co znajdujemy po dotarciu do środka, nie jest jednak pustka, tylko gorzko-słodkie jądro. Twarde i zarazem doskonale niejednoznaczne. Nie jest to książka dla tych, którzy oczekują kojącej opowieści o tym, że miłość uleczy każdą ranę, a wszystko skończy się happy endem. Jest to książka dla tych, którzy – otwarci na wątpliwości i trudne pytania – będą również gotowi przyjąć zawartą w niej nadzieję.” Anna Krawczak, Interdyscyplinarny Zespół Badań nad Dzieciństwem UW
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
W serii ukazały się ostatnio:
Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2
Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)
Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)
W serii ukażą się m. in.:
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by mrPliskin / Getty Images
Copyright © by Marta Wroniszewska, 2021
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Ewa Polańska
Korekta Anna Zygmanowska, Katarzyna Juszyńska
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-833-6
Łucji, Leonowi, Ludwice
Karolinie, Oliwii
Wobec faktycznej niesamodzielności w zakresie decydujących funkcji życiowych komunikowanie się z innymi jest dla dziecka sprawą życia lub śmierci. Możliwość pozostania bez opieki bywa bezwzględnie najpoważniejszym zagrożeniem całej egzystencji dziecka.
Erich Fromm, Ucieczka od wolności, przeł. Olga Ziemlińska, Andrzej Ziemliński
Oddaję w Państwa ręce zbiór reportaży, których celem jest spojrzenie na adopcję i pieczę zastępczą z różnych perspektyw. Starałam się ująć temat możliwie jak najszerzej, od strony tych, którzy adoptowali, i tych, którzy zostali adoptowani, tych, którzy prowadzili rodzinny dom dziecka, i tych, którzy byli rodzinnym pogotowiem opiekuńczym. Rozmawiałam z tymi, którym odebrano prawa rodzicielskie, i tymi, którzy szukali swoich korzeni, ze specjalistami, z psychologami, pracownikami placówek i organizacji pozarządowych, a także z tymi, nad którymi krewni przejęli opiekę i stworzyli im nowy dom. Nie skupiłam się na żadnym konkretnym miejscu Polski, byłam nad morzem, na Śląsku, w centralnej, zachodniej i wschodniej Polsce. Nie próbowałam udowadniać żadnych tez, ale raczej szukałam odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań. Rozmawiałam, czytałam, słuchałam. To, czego się dowiedziałam, opowiadam Państwu.
Część tych historii wydarzyła się na tyle dawno temu, że zdążyły zajść zmiany w procedurach, obowiązują inne akty prawne, ale emocje pozostały. Nadal są dzieci, które zostały zabrane ze swoich domów biologicznych i czekają na nowy, są i dorośli, którzy są gotowi im go ofiarować (obojętne, czy są pracownikami domów dziecka, czy bezpłodnymi parami). Doceńmy ich wszystkich.
Imiona i niektóre fakty z życia bohaterów książki zostały zmienione, aby zachować ich prywatność i anonimowość. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Wyjątek stanowią osoby występujące pod imieniem i nazwiskiem.
Dwa lata codziennie modlił się o śmierć matki. Leżał wieczorem w łóżku przykryty kocem i wyobrażał sobie, że są z ojcem tylko we dwóch.
Od najmłodszych lat sam robił porządek w swoim pokoju, od pierwszych klas podstawówki prał swoje rzeczy, podlewał kwiaty, odkurzał, robił sobie śniadanie. Nie miał problemów z nauką, w szkole nie wdawał się w kłótnie ani bójki.
– Do tego byłem taki ładny. Zobacz, to moje pierwsze zdjęcie z domu, mam na nim dwa lata. Marzenie każdego rodzica, prawda?
Z czarno-białego studyjnego zdjęcia spogląda chmurny malec, śliczny blondynek o jasnych oczach. Wiem, że są niebieskie.
– Byłem chodzącym ideałem, cholerną zosią samosią. We wszystkim najlepszy. To był mój sposób na wewnętrzny chaos, którego źródła nie potrafiłem zlokalizować; chęć porządkowania wszystkiego wokół siebie już od wczesnego dzieciństwa, żeby zapanować nad tym, co w środku. Poszukiwanie kontroli nad światem i matką, która była nieprzewidywalna.
Nie pamięta, żeby brała go na kolana, przytulała czy głaskała. Wydawało mu się, że skoro go nie dotyka, to dlatego, że nie zasługuje na jej miłość. Dlatego tak się starał jej przypodobać.
Uważa, że w domu nie było miejsca na jego emocje. Dla matki nie było istotne, co się w Jacku dzieje w środku, co czuje, co myśli. Dlatego był radarem jej potrzeb. Obserwował ją, gotowy działać. Zadowolić ją. Zasłużyć na jej miłość.
– Matka mnie wymyśliła, stworzyła postać, wyobrażenie dziecka, bawiła się w dom. Była jak mała dziewczynka, która dostała lalkę. Jak gdybym był pustą skorupą do ubierania. Stroiła mnie, przebierała cztery razy dziennie, szykowała do szkoły, kościoła, chwaliła się mną. Jednak na dobrą sprawę w ogóle nie była mną zainteresowana, tym, kim jestem, byłem. Nigdy nie pytała mnie na przykład: „Jak się czujesz?”, „Kim chciałbyś być w przyszłości?”, „Co lubisz robić?”, „Na co masz ochotę?”. Uważała, że zna odpowiedzi na te pytania. W domu nie mówiło się o uczuciach. Mogłem co najwyżej powiedzieć, że jakiejś rzeczy potrzebuję. Ale do głowy by mi nie przyszło prosić, żeby mnie przytulono.
Nie rozmawiali więc. Gadał sam ze sobą. Na głos. Tłumaczył sobie otaczający świat. Mówił o liściach, motylach, ptakach i książkach. Matka tego nie cierpiała, bo ludzie zwracali na to uwagę i mówili, że z tym dzieckiem jest coś nie tak.
To gadanie do siebie było nieuświadomioną – jeszcze wtedy – formą buntu przeciwko matce. Ucieczką pierwszą.
Drugą były książki.
– Uważam, że dobrze mnie wychowały. Mówię to świadomie: wychowały mnie książki! To one mi pokazały, co jest dobre, a co złe, jak należy się zachowywać, jak postępować z ludźmi. Nie rodzice.
Czytać zaczął w wieku sześciu lat. Nauczyła go babcia. Gdy wychodziła z kościelnej ławki, niefortunnie upadła i złamała biodro. Zanim zmarła w wyniku powikłań, kilka lat leżała unieruchomiona w łóżku. Towarzyszył jej mały Jacek, a ona mu czytała. Gdy miał dziesięć lat, wyrósł z bajek dla dzieci, po czym przeczytał wszystko, co znalazł w domu: Mickiewicza, Słowackiego, Żeromskiego. Ojciec zapisał go do biblioteki dziecięcej. Bibliotekarka w tajemnicy zamawiała dla niego książki z wypożyczalni dla dorosłych, które on potem odbierał od niej w bibliotece dziecięcej.
Trzecią drogą ucieczki był Bóg.
Jacek modlił się codziennie. Wydawało mu się, że Bóg pomoże mu się uporać z tym, z czym sam sobie nie radził. Kościół był wentylem bezpieczeństwa, a On postacią, której mógł wszystko powiedzieć i przez którą czuł się wysłuchany. Myślał, że Bóg go usłyszy, pomoże i matka go przytuli, zauważy, doceni.
Co niedziela chodził do kościoła z rodzicami. Pamięta, jak wieczorem w skupieniu dłonie ojca składały się do modlitwy, wargi szeptały prośby. Matka jest wierząca, ale według jej syna z wiarą i religią nie ma to nic wspólnego, ona ją rozumie, ale nie jest pewny, czy czuje. Wiara jest dla niej na pokaz.
Został ministrantem, gdy miał sześć lat. Póki babcia była sprawna, każdego dnia chodził z nią do kościoła. A gdy zachorowała, zorganizował jej kościół w domu i odprawiał dla niej msze. Z kompletu kryształów, który rodzice dostali w prezencie ślubnym, brał kielich, do tego płócienną chustkę mamy i talerzyk deserowy. Do kielicha nalewał herbatę, nakrywał go chustą. Na talerzyku kładł kromkę chleba. W kółko powtarzał Ojcze nasz. Potem do wymyślonej przez siebie melodii dobierał różne słowa i śpiewał pieśni o Jezusie. Msza kończyła się przyjęciem komunii przez babcię. Kielich ostrożnie mył i odkładał na półkę w kredensie, żeby rodzice się nie zorientowali, że go użył.
Jaki był ojciec? Właściwie jakby go nie było. Jakby się wycofał z tego układu rodzinnego, uciekał do garażu naprawiać samochód, polerować, czyścić, smarować. Dokręcał umazane smarem śruby, a potem zostawiał na umywalce ciemne zacieki, a na mydle czarną, zaschniętą pianę.
Jednak to wycofanie nie było bolesne. Dawało wytchnienie, przestrzeń, której nie dostawał od matki. Ojciec był jej przeciwieństwem, zapewniał poczucie bezpieczeństwa, pozory stabilności, niezmienności rzeczy, trwałości i słowności. Wiedział, że może na niego liczyć. Gdy mówił: „Nie pojedziesz na wakacje, bo nie mamy pieniędzy”, to Jacek wiedział, że to nie za karę. Ojciec po prostu stwierdzał fakt i był w tym uczciwy.
A matka była niegodna zaufania, zawsze w ostatnim momencie zmieniała zdanie. Żaden plan nie był nigdy ostateczny, nic, co obiecane, się nie spełniało. Pamięta, że miał jechać z klasą do zoo, a rano ona dostawała gorączki i „umierała”, więc z wyjazdu nici. Miał iść do kina, nie poszedł. Miał obiecane, że wpadnie do niego kumpel, a matka w ostatnim momencie nalegała, żeby odwołał wizytę. Do późnego liceum praktycznie nie wolno mu było wychodzić z domu. Nie mogła znieść myśli, że wyjeżdża bez niej, że łazi ze znajomymi po górach. Już samo to, że miał przyjaciół, było dla niej zdradą.
– To była agresja z jej strony, zaborczość, chciała mieć mnie tylko dla siebie. Nie lubiła tracić mnie z pola widzenia. Nie lubiła się mną dzielić. Każdy był dla niej zagrożeniem, każdy potencjalnie mógł jej mnie, JEJ dziecko, odebrać. Emocjonalnie, psychicznie, fizycznie. Zawsze byłem przy niej, a ona przy mnie. Miałem poczucie, że się duszę.
W podstawówce Jacek zdał sobie sprawę z braku podobieństwa fizycznego między nim a matką. A w miarę jak rosła przepaść między nimi, stopniowo dochodził do wniosku, że w ogóle są inni, mają różne potrzeby. Matka ciągle się dziwiła, że syn czyta. Normalnie matki się z tego cieszą, a ona nie. Uważała, że to wyrzucanie pieniędzy w błoto i strata czasu. W tamtym okresie zaczął się też zastanawiać, czemu nie ma fotografii sprzed drugiego roku życia. Żadnych zdjęć z gołą pupą, jak to się kiedyś dzieciom robiło. Żadnych w beciku. Żadnego pierwszego kroku. Nic.
Na podwórku dzieci czasem mówiły do niego: „Jesteś z domu dziecka”. Ale on nie brał tego na poważnie, bo na takiej samej zasadzie wołały: „A twoja matka jest gruba!”.
U higienistki każdy posiadał kartę zdrowia. Wszystkie dzieciaki miały pierwsze adnotacje z datą z dnia urodzenia. A on? Pierwsza wizyta u lekarza: jak miał dwa lata; pierwsze szczepienie: dwa lata. Tak jakby przez dwa lata życia w ogóle nie istniał.
Kiedy szedł do pierwszej komunii świętej, proboszcz powiedział: „Ci twoi rodzice tacy wierzący, a ochrzcili cię, dopiero jak miałeś dwa lata”. Rzeczywiście dziwne. W ich okolicach zawsze chrzciło się bardzo małe dzieci – to niewielkie miasto, każdy o każdym wszystko wie – to ważny element życia społecznego. A potem dotarło do niego, że przecież urodził się w jakimś Grudziądzu. Nie mieli tam rodziny, nie jeździli na wakacje. Co innego, gdyby urodził się w takim Lęborku, skąd pochodził ojciec.
Jego uwagę zwracało też to, że nie był w stanie zasnąć bez ssania kciuka, miał również problemy z moczeniem się w nocy – nawet w liceum zdarzały mu się epizody – prał potem w tajemnicy przed rodzicami pościel, suszył prześcieradło. W łóżku co noc przed zaśnięciem kołysał się z boku na bok.
Szukał przyczyny tych zachowań. Czuł, że coś jest nie tak: z nim, w relacji jego i matki. Nie potrafił sobie tylko odpowiedzieć na pytanie, co to jest. A potem, nie pamięta dokładnie, czy to była trzecia, czy czwarta klasa podstawówki, robił w domu porządki, układał świeżo wyprane rzeczy w szafie. Znalazł jakieś papiery, posegregowane w teczkach, upchnięte pod stertami bielizny pościelowej. To były jego dokumenty adopcyjne. I podobny komplet dokumentów dotyczących jego mamy.
Przeczytał. Schował. O nic nie pytał. Jak gdyby wyparł to tak samo jak matka. Pomyślał, że skoro oni nie chcą o tym mówić, to on nie powinien pytać. A potem stan babci się pogorszył i Jacek uznał, że są ważniejsze sprawy.
Temat adopcji i dokumentów znalezionych w szafie wypłynął wiele lat później – oczywiście zupełnym przypadkiem – gdy zrezygnował ze studiów w seminarium duchownym. Od czasów mszy odprawianych dla babci chciał być księdzem, ale po czterech i pół roku w seminarium zrozumiał, że to była tylko forma ucieczki – powołanie odeszło. Przy tej okazji postanowił powiedzieć rodzicom, że jest homoseksualistą. Ojciec przyjął to do wiadomości, ale niespecjalnie wnikał, nie zadawał pytań. Matce nie przyszło to z taką łatwością. Próbowała to wyprzeć – jak wszystko, co trudne. Szybko zmieniła temat. Jednak od tamtej chwili coś się zaczęło zmieniać w relacji między rodzicami, jakby coś pękło w obrazie idealnej rodziny. Ojciec obwiniał matkę.
„Wychowywałaś go jak dziewczynkę, to przez ciebie!” – wykrzyczał któregoś razu.
Jacek nie mógł znieść napięcia między rodzicami, czuł się jego przyczyną, chciał zdjąć z nich odpowiedzialność za tę sytuację. I podczas którejś dyskusji, choć w ogóle nie zamierzał tego powiedzieć, stwierdził, że skoro homoseksualizm jest kwestią genów, to nie mogą mieć przecież pretensji do siebie, bo nie jest ich biologicznym dzieckiem.
Matka od razu próbowała zaprzeczyć.
„Jak to nie jesteś naszym dzieckiem?”
„No przecież nie jestem waszym dzieckiem, jestem adoptowany” – odpowiedział jej.
„Kto ci to powiedział, że jesteś adoptowany?” – dopytywała.
„Nikt mi nie powiedział, wiele lat temu znalazłem papiery w szafie”.
– Nie spytali mnie wtedy: „Jak się z tym czułeś przez te lata? Co myślałeś o nas, o sobie?”. Matka zadała pytanie: „Będziesz szukał swoich rodziców?”. I znowu nie chodziło o mnie, tylko o nią.
Zaczęła się bać, że Jacek ich porzuci, że już nie będzie do nich przyjeżdżał. Że przestanie do niej mówić „mamo”. Jakby przyznaniem, że zna prawdę o swoim pochodzeniu, zaprzeczał istnieniu ich rodziny. Po tym wydarzeniu wyjechał do Warszawy. I nie rozmawiali o tym więcej. Przynajmniej przez jakiś czas.
Po wyjeździe zrozumiał, że wreszcie może sam o sobie decydować, zdalnie matka nie mogła sprawować nad nim już takiej kontroli jak kiedyś i choć regularnie dzwoniła i mówiła mu, co powinien, a czego nie, on poczuł się w końcu wolny, odzyskał siłę.
– Mama dzwoni już trzeci raz. Dziś jeszcze z nią nie rozmawiałem. Muszę odebrać – mówi mi podczas rozmowy.
„Tak, mamo? Dobrze, a mogę za jakąś godzinę zadzwonić? Dobrze, zadzwonię za godzinę. No to cześć”.
– Wypadło mi z głowy, co mówiłem.
Objawy choroby sierocej ma nadal.
Jeszcze podczas pobytu w seminarium bardzo się wstydził, że ssie palec, więc związywał sobie na noc ręce bandażem i w ten sposób się odzwyczaił. Nigdy jednak nie oduczył się kiwać podczas zasypiania. To nie jest zwykłe, delikatne bujanie, tylko przewalanie się z jednej strony na drugą. Ale pogodził się z tym, przecież nie zwiąże się cały na noc.
Miewa okresy, że przez trzy miesiące się nie kołysze, ale są i takie, kiedy zaczyna to robić intensywnie. Nie walczy z tym, bo to przynosi skutek odwrotny do zamierzonego. Nauczył się, że to mu coś mówi: „Bądź ostrożny, przypatrz się sobie, może jeszcze tego nie widzisz, ale coś się dzieje”.
Wsadzenie palca do ust czy bujanie się dawało mu ten sam poziom ukojenia, co kilka lat później wypicie kieliszka wódki.
Do domu jeździł tylko na święta. Po jakimś czasie zaczął pytać – delikatnie, żeby nie wystraszyć matki. I słowo po słowie poskładał swoją historię.
– Urodziłem się w Grudziądzu w więzieniu dla kobiet. Moja biologiczna mama, będąc w ciąży, zabiła mojego biologicznego ojca. Mam dwa lata starszego brata. On trafił do domu dziecka. Nie wiem, do jakiego miasta. Nie wiem, czy żyje. Po urodzeniu przez chwilę byłem w więzieniu przy matce. Potem mnie jej odebrano. Trafiłem do domu dziecka.
Czy będzie szukał matki biologicznej? Gdy pierwszy raz padło to pytanie, odpowiedział automatycznie, że nie. Przemyślał to i podtrzymuje. Nie chce jej odnaleźć z różnych powodów.
Chociażby dlatego, że w domu adopcyjnym jest jedynakiem, widział starzejących się rodziców, ojca umierającego na raka, jego kruchość tuż przed śmiercią. Matkę, która została sama. Czuje się w obowiązku, by się nią zająć.
Równocześnie boi się szukać matki biologicznej, bo obawia się odrzucenia. Co by było, jak by zareagował, gdyby ona go nie przyjęła, odtrąciła. Albo gdyby dowiedział się, że nigdy go nie chciała? A co, jeśli okazałoby się, że ona żyje w skrajnej nędzy? Co miałby wtedy zrobić? Zaopiekować się nią? Pomóc jej? Nie chce się czuć za nią odpowiedzialny.
A gdyby ona była fantastyczna i ich relacja byłaby fantastyczna, to gdzie byłaby w tym jego mama adopcyjna? Jak by to na nią wpłynęło? Równocześnie zdaje sobie sprawę, że spotkania jak z amerykańskich filmów – rzucają się sobie w objęcia i żyją długo i szczęśliwie – to ułuda i nie ma co na to liczyć. A nawet gdyby, to jak ją przytulić? Nie umiałby. To dla niego obca osoba.
Matki biologicznej nie szukał jeszcze z jednego powodu: nie wiedział, jaki dramat stał za jej pobytem w więzieniu. Oczywiście najbardziej prawdopodobne wydaje się, że to była kobieta bita, jego biologiczny ojciec zapewne znęcał się nad nią, a zabójstwo było formą samoobrony. Najbardziej prawdopodobne, ale też najłatwiej akceptowalne. Każde inne rozwiązanie wydaje się bagażem, którego on nie chce brać na siebie.
Nie wie w końcu, czy byłby w stanie unieść dwie matki. Adopcyjna się nie zmieni. Ale on zna i rozumie już jej mechanizmy funkcjonowania. Musi się skupić na zaakceptowaniu jej takiej, jaka jest. Z jej wadami, zaborczością, zamknięciem na jego potrzeby.
Jego terapeutka uważa, że powinien poszukać biologicznej matki. Że to wciąż niezałatwiona sprawa, a to, że nie robi tego ze względu na adopcyjną mamę, to jedynie wymówka. Powinien zmierzyć się z traumą, wpisać ją w narrację swojego życia, dokonać przewartościowania, dzięki któremu bardziej doceni to, co dostał od losu, stanie się mniej surowy dla siebie i matki. Doświadczy lepszego życia. Ale on boi się, że to rozdrapie, rozbabrze i zostanie z dziurą, pustką, a co gorsza – z czyjąś tragedią.
Niedawno stał na przystanku. Podszedł do niego jakiś mężczyzna i mówi:
„Cześć, Zbyszek!”
„Nie jestem Zbyszek” – odpowiedział mu.
„No jak to, przecież ty jesteś Zbyszek Kowalczyk”.
„Nie jestem Zbyszek Kowalczyk. Z kimś mnie pan myli”.
„Ale weź, stary, przestań, no jak nie Zbyszek Kowalczyk?”
Zaczęło go to drażnić. Czemu się tak uczepił tego Zbyszka Kowalczyka? Chciał nawet pokazać dowód temu człowiekowi, ale podjechał autobus. Jacek wsiadł. Był zirytowany tym zajściem. A potem zaczął myśleć: „Może mój brat żyje? Może jest tak do mnie podobny, że ktoś nas ze sobą pomylił?”.
Pojechał do Grudziądza. Jest tam więzienie dla kobiet. Stanął pod wysoką na jakieś pięć metrów żółtą bramą. Kiedyś to był klasztor należący do zakonu franciszkanów reformatów, zwanych Braćmi Mniejszymi Ściślejszej Obserwancji. W ciągu ostatnich dwustu lat budynki powiększano o kolejne skrzydła, przebudowywano, izby zakonników zamieniono na cele więzienne. W czasach stalinowskich wymontowane zostały ołtarze, wnętrze przedzielono betonowym stropem, postawiono sześć kolumn, które go dźwigają. O tym, że to był kiedyś klasztor, dziś świadczy jedynie zewnętrzna fasada, zaatakowana polską pastelozą. Budynek praktycznie całkowicie pozbawiono sakralnego charakteru. Sacrum i profanum.
Popatrzył na mury. Nic się nie wydarzyło. Nie wie, na co liczył. Pochodził dookoła, pokręcił się, nie wszedł do środka. Wrócił do domu.
Gdy rzucił seminarium, przeprowadził się do Warszawy i ukończył filozofię. Był zdolny, chętny do pracy. Do czegokolwiek się brał, wychodziło mu dobrze. Szybko został kostiumografem, wkrótce potem stylistą. Od trzech lat zajmuje się również redagowaniem książek. Poprawia to, co piszą inni. To też robi dobrze. Dziś ma czterdzieści sześć lat i wygląd chłopaka z magazynu modowego. Mieszka w eleganckim mieszkaniu, na grodzonym osiedlu, którego wejścia strzeże konsjerż. Dziś się śmieje, że został stylistą, bo podobały mu się pogrzeby. W miasteczku, z którego pochodzi, kobiety tak pięknie się wtedy ubierały. Jego babcia miała w szafie specjalny zestaw: czarną suknię, toczek z woalką, rękawiczki, małą torebkę – pogrzeb to był ważny element życia towarzyskiego małego miasta i świadectwo obecności na tym świecie.
Nigdy nie miał ciągot do alkoholu – nawet jako młody człowiek. Mógł iść na imprezę, a do zabawy niepotrzebne mu były żadne używki. Aż tu nagle jakby ktoś mu wajchę przestawił. Zaczął znikać na tydzień, zaszywał się w domu i pił kilka butelek wódki, nie jedząc, nie pijąc niczego innego. W pierwszym odruchu pomyślał, że praca go wykańcza. Ale nie miał z nią problemu. Tylko z alkoholem. Stał się jego wentylem. Ucieczką czwartą. Pozwalał natychmiast uwolnić się od problemów. Jak wcześniej bujanie czy ssanie kciuka.
– Musiałem znaleźć przyczynę, źródło. Wiedziałem, że w Warszawie tego nie zrobię, bo znam ludzi, knajpy, miejsca dezercji. Musiałem iść na porządną terapię, a nie jakieś tam pierdolenie raz w tygodniu. Miałem odłożonych trochę pieniędzy, zrezygnowałem z mieszkania, które wynajmowałem, i pojechałem do matki. Wiedziałem, że jest jedyną osobą, przy której nie będę pił.
Poszedł na terapię grupową. Dołączył do grona mężczyzn, którzy zostali sądowo zmuszeni do uczestnictwa. Alkoholicy, narkomani, hazardziści, przemocowcy. I on wśród nich, w obcisłych czarnych spodniach, z odsłoniętymi kostkami, nienagannym, lśniąco białym T-shircie i w marynarce, gadający o mamie, uczuciach i emocjach. Długo się oszukiwał, że jego picie jest przecież inne. Że on nie jest jak ci faceci. Ale skoro stoczył się na dno, to doszło do niego, że niczym się nie różni od tych gości. I że jeśli teraz czegoś z tym nie zrobi, za pół roku czy za rok będzie spał bezzębny na ławce w parku. A to, że przeczytał w życiu mnóstwo książek i być może osiągnął więcej niż oni, nie będzie miało większego znaczenia.
Nie chciał grzebać w przeszłości. Wydawało mu się, że ma to wewnętrznie przerobione, poukładane. Czuł, że jego picie bierze się z czegoś innego.
Terapeutka przed rozpoczęciem każdej sesji pytała:
„Jak się dziś czujesz?”
„No nie wiem, jak się czuję”.
„W jakim jesteś nastroju? Pogodny? Smutny? Jaki jesteś?”
Stał przed gabinetem, myślał o tym, że zaraz będzie musiał wejść do środka, a ona znowu zapyta, jak się czuje. Szlag go trafiał.
W końcu kiedyś powiedział jej:
„Wkurwiasz mnie! Tak się czuję”.
„No dobrze, wkurwiam cię, ale dlaczego?”
Nikt go dotąd nie pytał, jak się czuje, i dlaczego tak, a nie inaczej. I w ten sposób zaczął patrzeć na swoje emocje. Kawałek po kawałku zaglądał w głąb siebie.
Zobaczył, że całe życie zbierał kolejne kamienie do swojego ogródka. Robił to dla świętego spokoju matki, aby nie sprawiać jej bólu, przykrości. Pozornie rzeczy nieciężkie, że nie posolił ziemniaków, że znów czyta, że lepiej by było, żeby nie wychodził, tylko spędził czas z mamą. Ale jak się nie umie tych kamieni pozbywać, to one cię zaczynają w pewnym momencie przygniatać. I właściwie nie wiadomo, o co ci chodzi. Alkohol był dowodem na to, że nie był tego w stanie dalej dźwigać.
Na terapii najtrudniejsze było uświadomienie sobie, że jest podobny do matki. Źle funkcjonował w związkach, przyjaźniach. Osaczał ludzi, tak jak i ona jego osaczała. Ktoś mu kiedyś powiedział: „Jacek, jesteś jak ośmiornica”. Bo przychodził, organizował innym ludziom życie, dawał im prezenty, kupował drogie bilety na koncerty, nie zapytawszy, czy w ogóle chcą iść.
Podobnie jak matka nie chciał się dzielić ludźmi. Ktoś mu mówił, że był wczoraj na spacerze z Józkiem albo z Magdą, a on myślał od razu: „O Jezu, a nie ze mną?! Pewnie mnie nie lubi”. I ruszała lawina odrzucenia. Potrafił być równie zaborczy i zazdrosny jak ona. Podczas terapii nie tylko zrozumiał, gdzie są cudze granice, lecz także znalazł swoje. Do tej pory tak bardzo chciał się dopasować, że przestawał być sobą, a zaczynał być dla drugiej osoby. Zawsze mu się wydawało, że przecież wie wszystko: o sobie wie, czego ludzie chcą – też wie. Jego matka również myślała, że wie, czego on chce. Zobaczył, że funkcjonują u niego bardzo podobne mechanizmy. Tłumaczył sobie, że te jego są „ładniejsze”, bardziej eleganckie. Ale to nie była prawda.
Uświadomił sobie też, że niejednokrotnie podświadomie używał adopcji do tłumaczenia sobie własnych życiowych niepowodzeń. Zawsze mógł posłużyć się nią jako tarczą albo taryfą ulgową. Mówił sobie: „Jak na dziecko kryminalistki jest całkiem nieźle”. Dobra wymówka, prawda? Grał przed sobą nieszczęśnika, jest taki biedny, pije, ma chorobę sierocą, bo go nie kochają. Nie było w tym jego pracy. Tylko bierność.
Pod koniec terapii poczuł, że być może adopcja jest jego bogactwem, siłą, wartością. Bo dzięki niej musiał wziąć się w garść, zająć się swoimi relacjami, przeszłością. Ludzie, którzy wychowali się w biologicznych domach, niekiedy żyją zupełnie bezrefleksyjnie. Życie niesie ich jak na fali. Nie zadają sobie pytań, dlaczego są tacy, a nie inni, dlaczego tak, a nie inaczej budują relacje, dlaczego coś im się udaje albo nie.
– Zrozumiałem, że nie miałem wpływu na swoją przeszłość. Zacząłem myśleć o swojej adopcji jak o każdej innej historii z mojego życia. Pogodziłem się z tym i z matką. Zrozumiałem, że są ludzie, którzy są przygotowani do wychowywania dzieci, a inni tego nie potrafią. I nigdy się nie nauczą. Więc nie mam o co mieć do niej pretensji. Wybaczyłem jej większość rzeczy.
Równolegle zaczął się zastanawiać, jaki wpływ na jego matkę i to, jak go traktowała, miała historia, o której dowiedział się z dokumentów w szafie – to, że ona sama została adoptowana. Była dzieckiem znalezionym pod koniec wojny – prawdopodobnie niemiecką dziewczynką. Porzucono ją albo jej rodziców zamordowano. Miała trzy, może cztery lata. Dziadkowie ją przygarnęli, a na początku lat pięćdziesiątych została przeprowadzona sądowa adopcja. Czy matka jako dorosła osoba sama nosiła traumy dzieciństwa, swojej przeszłości, z którymi nie umiała się uporać? A może nawet nie jest ich świadoma?
Jaka zatem była jej historia i jak to wpłynęło na ich relację? Nigdy nie widział, żeby rodzice okazywali sobie czułość, żeby byli dla siebie ciepli, trzymali się za ręce, dotykali, całowali. Jego zdaniem matka tego nie umiała. Być może sama nigdy tego nie doświadczyła. Miała traumę? Co przeżyła? I jaką matką była jego babcia? Dla niego była najcieplejszą, najcudowniejszą osobą pod słońcem, jedyną, którą zapewnił o swojej miłości i naprawdę ją czuł. Ale czy przytulała przybraną córkę, czy rozmawiała z nią? Nigdy nie zapytał.
W tym czasie mieszkał z matką i dużo z nią rozmawiał. To były jednak powierzchowne rozmowy, bo choć mówił jej sporo, tak naprawdę nie zdradzał niczego o sobie. Ale było w tym mnóstwo emocji. Podczas jednej z tych rozmów mama powiedziała coś, co rzuciło światło na ich relację. Przyznała, że długo starali się z ojcem o dziecko. Adopcja była jego ultimatum: jeżeli nie adoptują dziecka, on się z nią rozstanie.
– Poczułem się, jakbym dostał obuchem w głowę. Na szczęście byłem w trakcie terapii i mogłem to przegadać z terapeutką. Jeśli rzeczywiście matka adoptowała mnie tylko ze względu na ojca, to znaczy, że byłem po to, żeby go przy niej zatrzymać. Więc musiała o mnie dbać, ale nie dla mnie samego, tylko dla niego. Tak bardzo chciałem, żeby on żył, żebym mógł to z nim skonfrontować, żeby mógł zaprzeczyć. Pierwszy raz poczułem do matki coś na kształt zrozumienia i współczucia.
Trzy czy cztery lata temu matka zaczęła dzwonić codziennie i mówić: „Kocham cię”. Nigdy wcześniej tego nie robiła.
– Ale to jest okej – twierdzi Jacek, choć uważa, że to niczego w nim nie wypełnia. Nigdy nie odpowiada. Mówi po prostu: „Wiem”.
Zrozumiał jednak, że to, co robi i robiła, to jest właśnie miłość.
Czy kocha matkę? Nie umie odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno ma poczucie, że są wyjątkowo mocno związani. Chociaż na różnych etapach życia ta więź była toksyczna. Wie natomiast z całą pewnością, że nie lubi jej jako człowieka. Nie mówi tego głośno, bo ludzie tego nie rozumieją. Nie opowiada też nikomu o swoim dzieciństwie i adopcji, bo musiałby opowiadać o relacji z matką. Boi się, że ktoś pomyśli, że jest niewdzięcznikiem. Oni go adoptowali, dali mu dom, a on ma jakieś wydumane pretensje.
– Zresztą musiałbym zaczynać swoją opowieść od słów: „Urodziłem się w więzieniu”. To jakbym książkę pisał. A kiedy parę razy spróbowałem, to ludzie mówili: „O Jezu, ale jesteś biedny”. A po terapii już tak o sobie nie myślę.
Gdy patrzy na swoje dzieciństwo dziś, z perspektywy czasu i odbytej terapii, jest wdzięczny za tę adopcję. Generalnie to był dobry dom. Rodzice nigdy go nie bili, nie znęcali się nad nim psychicznie. Miał wszystko, czego potrzebował. Opiekuje się matką, jeździ do niej, codziennie rozmawiają. Troszczy się o nią. Może z poczucia obowiązku?
– Matka stosuje wobec mnie swego rodzaju szantaż emocjonalny. Pyta: „Co będzie, jak będę niedołężna?”. „Zapewnię ci opiekę. Będę przyjeżdżał”. Daje mi odczuć, że skoro ona zaopiekowała się mną, wzięła mnie z domu dziecka, to jestem jej coś winien. Wtedy nagle przestaje to być wartością. Staje się rodzajem długu, który muszę spłacić.
Jacek uważa, że rodzicielstwo to nie jest system wzajemnego ubezpieczenia społecznego. Opieka na rodzicami powinna wynikać nie z oczekiwań rodziców, tylko z więzi. Relacji budowanej przez lata.
– To ma być więź, a nie więzienie. Ostatnio pojawiła się we mnie myśl, że kiedy ona umrze, nie będę miał miejsca, do którego mogę pojechać. Ale jakby popatrzeć na to z jeszcze innej strony, to gdyby matka była inna, może nie musiałbym od niej uciekać i nie czytałbym tyle. A gdybym tyle nie czytał, to byłbym zupełnie innym człowiekiem. Bo przecież każdy ma potrzebę zapełnienia pustki. Czy wtedy byłbym wypełniony?
Jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Rodzice w nowym akcie urodzenia zmienili mu dane, poza imieniem Jan, które dostał od matki biologicznej. Dali je jednak jako drugie – świadectwo ocalenia. Na pierwsze ma Gabriel. Jak archanioł. Imię Bożego wojownika.
Dziś, gdy mama go przytula, a sięga mu do pach – on ma trzydzieści pięć lat, metr dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, trzydniowy zarost i starannie przystrzyżone włosy, związane w kitkę na czubku głowy, jest szeroki w barach, które podkreśla obcisłą czarną koszulką – nazywa go swoim aniołkiem.
Gabriel nie lubi swojego imienia i na co dzień go nie używa, znajomi mówią do niego Jan. Ale mama i tata nigdy. I tylko im wolno. Zresztą im wolno wszystko. Bo tak naprawdę to oni są aniołami. Tymi prawdziwymi.
Uważa, że miał wiele szczęścia, że na nich trafił. Kocha ich bezgranicznie. To miłość autentyczna, głęboka i jak mówi, nawet lepsza niż ta do rodziców biologicznych, bo silniejsza, bardziej szczera i niewymuszona więzami krwi.
– Bo jak to jest, że obcy ludzie przygarnęli i od pierwszego wejrzenia pokochali powykręcanego krzywicą, brudnego, chudego kilkuletniego chłopca? Dostrzegli we mnie to, czego nikt wcześniej nie zobaczył. Dali mi szansę na najlepsze życie, jakie mógłbym sobie wymarzyć. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, dowodem na to, że można pokochać obcego człowieka.
Ba, Gabriel Jan jest nawet wdzięczny biologicznej matce, bo gdyby nie ona, nigdy nie trafiłby do kochających rodziców.
Historia jego życia jest jak szwajcarski ser, podziurawiona niepamięcią. Zresztą Gabriel nie ma potrzeby wypełniania luk, jest wdzięczny losowi za to, co go spotkało. Pomimo tych wyrw czuje się kompletny. Niedawno znajomy detektyw zaproponował mu swoje usługi: „Odnajdę twoją rodzinę, matkę biologiczną, tych od rudego psa”. On nie chce. Wystarczy mu to, co o sobie wie i co pamięta. Uważa, że tego i tak jest za dużo jak na jednego człowieka.
To mógł być rok 1986 albo 1987. W Polsce wróciły ostre zimy. Temperatura spadała poniżej minus trzydziestu stopni Celsjusza. 13 stycznia 1987 roku w Terespolu zanotowano rekordową po wojnie temperaturę: minus trzydzieści trzy i pół stopnia. Lód w Jeziorze Zemborzyckim osiągnął ponadprzeciętną grubość sześćdziesięciu centymetrów. Pawełek wracał z rodzicami z łyżew, miał zaczerwienione poliki i śmiały mu się oczy, kiedy otrzepywał ze śniegu przyduży kożuch.
Małemu Jankowi było przykro. Nikt go na łyżwy nie zabrał. Został sam w starej drewnianej chacie, trochę się nudził, pozamiatał, powyglądał przez okno. Nie pił. Bał się, że zachce mu się siku i będzie musiał iść do sławojki. Żeby tam dotrzeć, trzeba było przejść przez błotniste podwórko, obok wielkiego rudego psa na łańcuchu. Pies ujadał i rzucał się, gdy tylko ktoś się zbliżał. Na samą myśl chłopiec truchlał i mocniej ściskał uda. Wolał wytrzymać.
„Żeby tylko nie zsikać się do łóżka” – to była ostatnia myśl, z którą zasypiał każdego wieczoru. Bo gdy to mu się zdarzyło, bili go kablem do starego radia albo nie dawali jeść. Albo kazali mu się rozbierać i wyrzucali go na dwór, na mróz. Pamięta, jak stał nago, zamarzały mu łzy na buzi, gile w nosie, a on nie myślał o wstydzie, upokorzeniu, zimnie i głodzie. Myślał o tym wielkim, ujadającym rudym brytanie. Strach był dominującym uczuciem, paraliżującym, przenikającym serce, ściskającym gardło.
Cały czas mu powtarzali, że jest niegrzecznym, złym chłopcem. Dlatego nie dostał prezentów pod choinkę. A Pawełek dostał. Kolorowe paczki przyniósł brodaty pan, którego Janek lękał się nie mniej niż psa. W tamtym okresie Janek bał się prawie wszystkiego.
Pawełek też mieszkał w starej chałupie, ale z niejasnych dla Janka powodów traktowano go inaczej – hołubiono go, cieszył się przywilejami. Jan nie wie dokładnie, kim był ten chłopiec, strach i czas zatarły wspomnienia. Może był ich biologicznym synem, a może synem siostry mężczyzny, do którego kazali mu mówić „tato”.
Janek nie wiedział i nie rozumiał, co robi źle, choć bardzo starał się postępować jak najlepiej. Był cicho, sprzątał po sobie, schodził rodzicom z drogi, nie odzywał się niepytany, nie śmiał się. Kazali mu palić papierosy, to krztusząc się i kaszląc, palił. Chciało mu się wymiotować, a oni śmiali się i znów go bili. Przysięgał, że będzie grzeczny, że już nigdy, przenigdy „tego” nie zrobi, że będzie chodził do wychodka, że nie będzie się bał psa ani prosił o jedzenie.
Ale to nie wystarczało.
Poza rzucanymi pod jego adresem wyzwiskami odzywali się do niego sporadycznie. To, co najczęściej mówili, brzmiało: „Nie jesteś naszym Filipkiem”.
Kim był Filipek? Ich zmarłym synem? Odebrała im go opieka społeczna? Tego też nie wie do dziś. Wie, że go bili i że bolało. Wie, że wielokrotnie trafiał do domu dziecka i do szpitala. Był interwencyjnie odbierany czy sami go zawozili? Nie pamięta szczegółów.
Wtedy myślał, że tak po prostu wygląda życie, że świat jest tak skonstruowany. Dzieci mieszkają w domach dziecka, gdzie jest wiele innych dzieci. Opiekują się nimi panie; najmilsze są te ciemnowłose, o imieniu Basia. Dzieci są zależne od dorosłych, którzy przewożą je z miejsca na miejsce, zabierają z domu dziecka, kiedy chcą, i kiedy chcą, odwożą z powrotem do starej drewnianej chaty, gdzie jest biednie, zimno, głodno i gdzie szczeka wielki rudy pies. Czasem dzieci, gdy są niedożywione, trafiają do szpitala. Tam są lekarki i pielęgniarki w białych fartuchach i czepkach. Lekarki leczą dzieci i dbają o nie, pielęgniarki przynoszą jedzenie i robią zastrzyki. Dzieci nie mogą o nic pytać, bo inaczej oberwą. Nikt im niczego nie tłumaczy, nie rozmawia z nimi, bo z dziećmi się nie rozmawia. Mają wykonywać polecenia, sikać na zawołanie do nocnika (nie wolno sikać w łóżkach!) i kąpać się na komendę. Nie mają zabawek, nie posiadają niczego na własność. Dzieci są rybami bez głosu. Zależnymi od decyzji, które do nich nie należą i których nikt im nie tłumaczy.
Gdy po raz kolejny trafił do szpitala, w ciężkim stanie, brudny, zawszony, zagłodzony, z krzywicą, o jego losie dowiedzieli się nowi mama i tata. Ci PRAWDZIWI, ci, którzy okazali się nimi już na zawsze. Choć jeszcze wtedy tego nie wiedział, nie mógł wiedzieć, przecież nikt z nim nie rozmawiał.
Nowi rodzice zobaczyli w szpitalnym łóżku małego chłopca, a w nim rozpoznali swojego synka, aniołka. Obydwoje poczuli dokładnie to samo, że to TEN. Że wreszcie go znaleźli.
Pamięta, jak stali nad nim, gdy leżał w szpitalnym łóżku, i tata, pochylając się nad nim, powiedział: „Krysia, ja go kocham, to mój syn. Wiem to”.
„Ja też już go kocham, Mieciu” – powiedziała mama.
Do dziś Gabriel Jan na wspomnienie o tym się wzrusza, oczy zachodzą mu łzami, przerywa opowieść.
Tata przywiózł mu wtedy pluszowego lewka z zielonym brzuchem i pociąg z żółtym dachem. To były jego pierwsze w życiu zabawki. Wreszcie miał coś swojego – zabawki w domu dziecka były wybrakowane, popsute, zniszczone. Wspólne. Pociąg też się zaraz zepsuł, ale to był jego zepsuty pociąg. Lewek zginął gdzieś po latach – bardzo żałuje, że nie ma go na pamiątkę.
Pamięta jeszcze, że wtedy w szpitalu, gdy nowi rodzice poszli załatwiać formalności i rozmawiać z lekarzem, pojawili się ci od rudego psa. Chyba się zakradli. Pamięta, że zawinęli go w koc, całego, razem z głową, i próbowali z nim uciec. Ktoś się zorientował. Doszło do nieprzyjemnej przepychanki. Ktoś kogoś uderzył. I tamci sobie poszli i już nigdy nie wrócili. Choć nie zniknęli na zawsze. Długo jeszcze byli obecni w jego głowie i we wspomnieniach. Tęsknił za nimi jak dziecko, które tęskni za najbardziej patologicznymi rodzicami. Chciał wrócić „do domu”. Stara chata na skraju lasu, mróz i rudy pies to było wszystko, co znał i za czym najzwyczajniej w świecie tęsknił.
A tych nowych rodziców nie znał. Nie byli oswojeni. A poza tym nie wierzył w Boga, a oni byli bardzo wierzący. Bał się, że kiedy się zorientują, to nie będą go chcieli i go oddadzą, jak tamci. I choć otoczyli go opieką i miłością, on wciąż czuł się zagubiony, nieważny, wyrwany z korzeniami. Oni chcieli go usłyszeć, a on się czuł niesłyszany. Oni go widzieli, a on się czuł niezauważany. Okazywali mu miłość, ale on czuł się niekochany.
Nie potrafił zwracać się do nich inaczej niż „wujek” i „ciocia”. Słowa „mama” i „tata” były w jego głowie już zarezerwowane, wydaje mu się, że nawet nie do końca wiedział, co one oznaczają, nie były przypisane do emocji, uczuć, relacji, były „słowami imionami”.
Rodzice adopcyjni próbowali go otworzyć na miłość, nowy dom i relację. Byli dla niego dobrzy, kochali go bezwarunkowo, okazywali mu wsparcie, akceptowali go takiego, jaki był. Podkreślali w czynach i słowach swoje uczucia. A on był zamknięty, niedostępny. Wypełniony poczuciem niższości, lękiem, niechęcią, strachem – jak puszka Pandory; jakby bał się otworzyć i wypuścić te okropności w świat, żeby go nie zarazić, nie zbrukać.
Wezwali na pomoc panią Basię, opiekunkę z domu dziecka. Zamknęła się z nim w pokoju, długo rozmawiali, choć on nie pamięta o czym. Ale gdy skończyli, podszedł do nich, rzucił im się na szyję i powiedział: „Kocham cię, mamo! Kocham cię, tato!” – pamięta to i oni też pamiętają.
Nastąpił przełom, coś w nim pękło. Mama się rozpłakała.
Zaczął się osadzać w nowym życiu. Rozkwitał, pod ich opieką wypełniał dziury w sercu. Oczywiście później nie zawsze było kolorowo. Miał okresy, że nie do końca czuł się ich synem, towarzyszyło mu poczucie wyobcowania, jakby był nie na swoim miejscu. Czasem odnosił wrażenie, że jest gorszy, jakby ulepiony z innej gliny. Ale nigdy, przenigdy nie zwątpił w ich miłość.
Mało rozmawiał z rodzicami o tym, co było wcześniej – zanim trafił do adopcji. Podczas którejś rozmowy, gdy był już praktycznie dorosły, mama powiedziała mu, że urodził się w 1982 roku w Lublinie, a ci od rudego psa nie byli jego rodzicami biologicznymi, ale rodziną zastępczą.
Czyli ludzie, za którymi tęsknił, których nazywał „mamą” i „tatą”, nawet nimi nie byli? Kilka klocków wspomnień znalazło miejsce w układance jego życia. Równocześnie odsłoniło kolejne luki, wrażliwe na ból – jak nerwy w zębinie: Jak to możliwe? Kto dopuścił do tej sytuacji? Dlaczego pozwolono, aby krążył między domem dziecka a rodziną, która miała zapewnić mu opiekę, a nie wywiązywała się z tego?
Utwierdził się w przekonaniu, że tym bardziej nie chce szukać tych ludzi. Nie chce mieć z nimi nic do czynienia. Dziś nie ma poczucia, że musi się konfrontować z przeszłością, szukać winnego. Przebaczenie jest formą darowania win, ułaskawiania winowajcy. Gabriel Jan nie uważa, że jest im to dłużny, nie zasłużyli na to. Próby wybaczania bywają też ryzykowne, wciągają jak wiry, potrafią być labiryntami bez wyjścia. Mógłby się umocnić w poczuciu krzywdy, przykrości, niesprawiedliwości, użalaniu się nad sobą. A on nie chce kotwic przeszłości.
Dowiedział się również, że jego biologiczna matka zostawiła go w szpitalu. Zanim zniknęła z jego życia na zawsze, dała mu na imię Jan. Miała szesnaście lat. To była wpadka. Nie chciała go nawet zobaczyć. Ma jej dane, zna imię i nazwisko, adres zamieszkania. Ale nie chce do niej jechać. Z różnych powodów. Nie wie, kim ona jest, nie chce jej zaszkodzić. Zresztą nie interesują go jej motywy ani dzisiejsze życie. Nie uważa, by to było mu do czegokolwiek potrzebne.
Adopcyjna mama opowiadała mu też, że po narodzinach prosto ze szpitala trafił do domu dziecka dla małych dzieci. Spędził tam trzy lata – z przerwami na pobyty w rodzinie zastępczej. Nie pamięta stamtąd niczego. Później został przeniesiony do domu dziecka dla starszych dzieci. Stamtąd ma nieliczne wspomnienia, przebłyski pamięci, których nie potrafił – do czasu rozmowy z mamą – osadzić w czasie. Pamięta panią Basię, miała długie ciemne włosy, lubiła go i on też ją lubił (do dziś jego ideałem kobiety są brunetki). Pamięta jakieś przedstawienia, role, których uczył się na pamięć, wielką wspólną salę i tylko jedno wolne łóżko pod oknem, które mu przydzielono (choć może to była prycza, bo miała bardzo cienki i twardy materac). A za oknem nocą wielki księżyc. Pamięta, że rozmawiał z nim wtedy. Zwierzał mu się z największych sekretów. Prosił o czuwanie i pomoc: gdyby znów trafił do zastępczych mamy i taty, a oni ponownie wystawiliby go na mróz – żeby ochronił go przed zimnem, nagością i rudym psem. Nagości wstydził się zawsze, w domu dziecka dzieci też spały nago, bo często sikały w nocy i było za dużo prania.
Z rodzicami adopcyjnymi już praktycznie nie wracał do rozmów o przeszłości. Otrzymał nowy akt urodzenia, by mógł wejść w dorosłość z czystą kartą, zapisać ją od nowa. Tabula rasa. Nowi mama i tata wykasowali stare życie, ofiarowali nowe. Jest za to wdzięczny.
Dziś Gabriel Jan ma wielu znajomych, którzy zostali adoptowani i którzy nienawidzą swoich adopcyjnych rodziców. Odrzucają ich, nie chcą ich znać, nie utrzymują z nimi kontaktów, wyszydzają ich decyzje, motywacje, negują ich miłość. Nierzadko czynią im wyrzuty, że zostali adoptowani. Kolega nie poszedł na pogrzeb swojej adopcyjnej matki. Gabriel Jan nie potrafi zrozumieć dlaczego. To niepojęte, okropne. Tak jakby więzy krwi były najważniejsze: nie ma więzów, nie ma miłości, nie ma niczego. I tym bardziej umacnia się w swoich uczuciach do rodziców.
Dziś często rozmawia z Bogiem – tak jak kiedyś z księżycem – choć nie za pomocą regułek, nie chodzi do kościoła.
– Dzień w dzień dziękuję Bogu za nowych rodziców i za to, że są, za to, czego mnie nauczyli, za ich mądrość, dobroć i za to, że mnie uratowali. Tacy rodzice to dar.
Czy coś zostało z dawnego chłopca, którego wyrzucano na mróz, bo był „niegrzeczny”? Miewa problemy z zaufaniem. Niby ufa, ale wewnątrz czuje, że nie do końca. Ta nieufność, strach przed odrzuceniem, problemy z wchodzeniem w głębokie relacje w nim pozostały. Głęboko ukryte, ale są. Ludzie uważają, że jest ekstrawertykiem, ale on wie, że to tylko pozory. Nie radzi sobie z krytyką, nie umie się odnaleźć w sytuacji, gdy ktoś go nie lubi. Niedobrze się czuje, gdy jakieś relacje się kończą albo psują. Na szczęście ma poczucie, że odchodzą od niego głównie źli ludzie. A dobrzy zostają.
Gabriel Jan jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie II