Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ko Yona od lat pracuje w tej samej firmie turystycznej, specjalizującej się w organizowaniu wypraw do miejsc spustoszonych przez katastrofy. Kiedy przełożony zaczyna ją napastować, Yona planuje złożyć na niego skargę. Jednak firma, próbując ukryć zarzuty, przedstawia jej atrakcyjną propozycję: urlop zagraniczny. Yona ma zweryfikować jeden z najdroższych programów wyjazdowych. Przyjmuje ofertę, ale na miejscu okazuje się, że wyspa Mui ma niewiele atrakcji. Kiedy w drodze powrotnej Yona przypadkiem odłącza się od grupy (a może to wcale nie przypadek?), zaczyna odkrywać prawdziwe oblicze wyspy. Zostaje też wciągnięta w niebezpieczny plan sfabrykowania katastrofy ekologicznej, a wszystko po to, by dla turystów podróż była bardziej interesująca.
Turystka Yun Ko-eun porusza tematy zmian klimatycznych, ciemnej strony turystyki, a także ruchu obywatelskiego #JaTeż.
Yun Ko-eun ur. się w 1980 roku w Seulu, Korea Południowa. Studiowała kreatywne pisanie na Uniwersytecie Dongguk. Jest laureatką wielu nagród, w tym Dagger Award w 2021 roku za Turystkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 182
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Yun Ko-eun
Turystka
Z koreańskiego przełożył
Łukasz Janik
1. Jungle
Kierunek północny.
Wysokie ciśnienie atmosferyczne, kwitnące wiśnie, nekrologi.
Kierunek południowy.
Żółty pył, strajk, zgliszcza.
W minionym tygodniu informacje o ofiarach śmiertelnych rozchodziły się szybciej niż cokolwiek innego. Opinia publiczna straci jednak zainteresowanie wkrótce po tym, jak przejdą ostatnie kondukty żałobne.
Rejon Jinhe w prowincji Kyongsang, ten sam, w którym wiśnie zakwitają najwcześniej, nawiedziło potężne tsunami. Jedno po drugim zabierało każde życie, jakie napotkało: ludzi, którzy poszli podziwiać kwitnące drzewa, spacerowiczów, budynki skąpane w słońcu, latarnie na nabrzeżu. Wszystko, jedno po drugim, zmiatała wielka fala.
Yona pojechała tam w piątek po południu. Biuro turystyczne Jungle, w którym odpowiedzialna była za plany wyjazdowe, nie oferowało jeszcze wycieczek do zniszczonego katastrofą Jinhe, ale wkrótce miało się to zmienić. Jej pierwszym zadaniem po przybyciu na miejsce miało być wręczenie datków i przydzielenie wolontariuszom ich zadań. Cały weekend spędziła na rozdawaniu pieniędzy – każdy z blisko tysiąca pracowników Jungle ofiarował dziesięć tysięcy wonów. Do tego przekazywała wyrazy głębokiego współczucia i oceniała zastaną sytuację. Jungle dzieliło katastrofy na trzydzieści trzy odrębne kategorie. Były wśród nich wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, konflikty zbrojne, susze, tornada i tsunami. Łącznie w ofercie były sto pięćdziesiąt dwa pakiety wyjazdowe. Dla rejonu Jinhe Yona planowała ułożyć plan zakładający – w połączeniu z wolontariatem – zwiedzanie terenów spustoszonych przez żywioł.
Powrót do Seulu zajął jej więcej czasu niż jazda na południe. W Korei zaczynała się wiosna, kwiaty wiśni pokrywały z wolna cały kraj. Zakwitły już w Jinhe, a w ten weekend, kiedy była poza domem, pokaz natury zaczynał się też na północy. Kiedy była już w Seulu, włączyła telewizor. Po tsunami, które dotknęło południowe wybrzeże, serwisy informacyjne podawały już nie tylko informacje pogodowe i raporty z kwitnienia drzew, ale też wiadomości o tym, dokąd prądy morskie zabiorą szczątki porwane z lądu, przedmioty codziennego użytku skradzione przez siły natury, kawałki plastiku, drobiazgi, które z łatwością można zastąpić nowymi i które po jakimś czasie zaczną się rozkładać. Ich właściciele wkrótce o nich zapomną, tymczasem one same będą się jeszcze błąkać po oceanie przez dziesięciolecia. Prądy ciągnęły cały ten bałagan na południe, unosił się on na powierzchni fal, które nigdy się nie męczą.
Prognozy dotyczące przyszłości tej fali śmieci różniły się między sobą. Jedni twierdzili, że skończy ona na Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci pośrodku oceanu. Jej powierzchnia była już siedem razy większa od Półwyspu Koreańskiego. Inni utrzymywali, że w ciągu dwóch lat szczątki znajdą się na wybrzeżu Chile. Niektórzy pokusili się nawet o szacunki dotyczące tego, gdzie cały ten bałagan trafi w ciągu dekady. Większość ludzi miała nadzieję, że nie do nich. Chcieli tylko ochronić się przed katastrofą, schować przed ryzykiem.
Była jednak grupa w koreańskim społeczeństwie, która znacząco różniła się od zapobiegliwej większości. To podróżnicy wyposażeni w sprzęt surwiwalowy, prądnice i namioty. Ich rozrywką było przeczesywanie dotkniętych katastrofami miejsc, w których mogli doświadczyć czegoś ciekawego. Tacy ludzie bez namysłu zgodziliby się wyprawić na otwarte morze w poszukiwaniu legendarnej wyspy śmieci. Jungle było biurem podróży właśnie dla nich.
Yona marzyła kiedyś o podróżach do niebezpiecznych miejsc. Jej pierwszym celem było Nagasaki, a wyprawę kobiety zainspirowało jedno zdanie z przewodnika: „W mieście znajdują się rzeźby upamiętniające mieszkańców, którzy stracili życie w wyniku wybuchu bomby atomowej, a także tych, którzy zginęli w wyniku katastrof naturalnych”. W przewodniku podane były lokalizacje wszystkich rzeźb, Yona jednak szybko zdała sobie sprawę, że wcale jej one nie obchodziły. Zamiast tego zaciekawiło ją, czego tak naprawdę zabrakło na świecie, gdy ktoś stracił życie, i czy to odebrane życie pojawiło się gdziekolwiek indziej. Zawsze interesowały ją takie niezbadane sprawy – gdzie można znaleźć kamienie, które stoczyły się po zboczu góry, co stało się z łuskami pokrojonej ryby, z kiełkami ziemniaków oberwanymi przed gotowaniem albo z nabojami pistoletu.
Minęło już dziesięć lat, odkąd zaczęła pracę w Jungle. Analizowała miejsca dotknięte kataklizmami, przekształcała je w cele wyjazdów turystycznych. Kiedy była dzieckiem, nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że będzie kiedyś zajmować się czymś takim. Miała jednak talent do ogarniania tego, co nieogarnione. Częstotliwość i siła kataklizmów oraz skutki, jakie niosły one dla populacji i dobytku, leżały teraz rozłożone jako kolorowe wykresy na jej biurku. Obok nich mapa świata i mapa samej Korei, miejscowe nazwy opatrzone komentarzami mówiącymi o tym, co dokładnie się tam wydarzyło. O pewnych rejonach Yona myślała już tylko w kategorii nieszczęść, jakie na nie spadły. Nowy Orlean kojarzył jej się z pozostałościami huraganu Katrina, Nowa Zelandia była dla niej jedynie wspomnieniem trzęsienia ziemi, które zniszczyło Christchurch. Tak samo opuszczone, napromieniowane miasta wokół Czarnobyla i jego Czerwony Las – jeszcze jeden skutek wybuchu. Fawele w Brazylii, obszary spustoszone przez tsunami w Sri Lance, Japonii i na wyspie Phuket. A teraz jeszcze w Jinhe. Żadne miejsce na ziemi nie jest tak naprawdę bezpieczne. Katastrofy czekają w uśpieniu w każdym zakamarku – jak depresja. Nigdy nie wiadomo, kiedy rzucą się na człowieka, ale przy odrobinie szczęścia można się jednak na całe życie przed nimi ukryć.
Każdego roku na Ziemi rejestrowano średnio dziewięćset trzęsień ziemi o sile przekraczającej pięć stopni w skali Richtera, a trzysta wulkanów, mniejszych i większych, wybuchało na wszystkich siedmiu kontynentach. Dane te były dla Yony już tak oczywiste, jak sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach. W samym tylko minionym roku w wyniku katastrof naturalnych życie straciło dwieście tysięcy ludzi. Śmiertelność rosła – w poprzednich dziesięciu latach średnia roczna wynosiła sto tysięcy ofiar. Katastrofy przybierały na sile, stały się też częstsze. Mimo że nowoczesna technologia zapobiegała tragicznym skutkom wielu z nich, pojawiały się ciągle nowe, jeszcze bardziej podstępne kataklizmy. Yona zajmowała się ludzkim nieszczęściem, klęska była jej pracą, żyła tym nawet wtedy, kiedy miała wolne. Etat w Jungle sięgał w jej życie daleko poza godziny pracy.
– Telefon z obsługi klienta. – Podwładna Yony podała jej komórkę.
Yona miała teraz powtórzyć wszystkie zwroty, które wypowiedziała już wcześniej tysiąc razy jak robot na autopilocie: „Proszę pani, rezygnacja w tym momencie pociągnie za sobą opłatę manipulacyjną”, „Proszę pana, to wszystko jest wyszczególnione w umowie”. Tak naprawdę wcale nie musiała tego robić, to nie należało do jej obowiązków, ale tego dnia i tak odpowiedziała już na kilka skarg. Klienci dzwonili w najbardziej nieodpowiedniej chwili.
– Przykro mi, proszę pana – mówiła spokojnie do telefonu – ale zwrot kosztów nie jest możliwy.
Odpowiadali na to zawsze w ten sam sposób.
– Ale do wyjazdu mamy jeszcze trzy miesiące – mówił głos po drugiej stronie. – Dlaczego mam płacić sto procent kary za rezygnację? Moje dziecko jest chore, nie mogę jechać. Naprawdę nie ma szans na zwrot kosztów? Dlaczego właściwie waszych wyjazdów nigdy nie można anulować?
– Anulowanie wyjazdu jest możliwe – mówiła Yona – ale nie mamy możliwości zwrotu w pełni wpłaconej kaucji.
– Anulowanie jest możliwe, ale zwrot pieniędzy już nie? U was tak zawsze? To znaczy, że powinienem był zapłacić tylko połowę kaucji. Jeśli nie zmienicie zdania, złożę na was skargę do Urzędu Ochrony Konsumentów.
– Mam pana do nich od razu przekierować? – zapytała. – Uprzedzam tylko, że niestety nie będą mogli panu pomóc. W umowie od samego początku był zapis, że pieniądze na wyjazd nie podlegają zwrotom niezależnie od daty rezygnacji. Podpisał pan umowę. Ponieważ wpłacił pan kaucję, otrzymał pan sporą zniżkę, więc się panu opłaciło. Jeśli nadal będzie pan chciał wziąć udział w wycieczce, proszę pamiętać, że zapłacił pan preferencyjną cenę. Klienci, którzy decydują się na nią teraz, płacą trzydzieści pięć procent więcej, nawet jeśli wpłacą kaucję od razu.
– Proszę pani… – Głos klienta był już spokojniejszy. – Tłumaczę pani, że mam chore dziecko w szpitalu. Nie możecie w takiej sytuacji wykazać się przyzwoitością i pozwolić mi anulować wyjazd?
– Wyjazd może pan jak najbardziej anulować.
– Ale zwrotu pieniędzy nie będzie? – zapytał.
– Zgadza się.
– Jak się pani nazywa?
– Proszę pana…
– Pytam, jak się pani nazywa! Mam dość tego dziadostwa! Jak się pani nazywa?!
– Ko Yona.
Mężczyzna rozłączył się od razu. Był zły, tak samo Yona. Zazwyczaj klienci spuszczali z tonu, kiedy rozmawiali z pracownikami wyższego szczebla. To dlatego centrum obsługi klienta często przekazywało rozmowy do koordynatorów planów wyjazdowych. Jednak w takie dni jak ten, kiedy Yona miała pełne ręce roboty, nie było czasu na rozpraszanie się. Jungle też nie chciało, żeby marnowała swój czas na skargi klientów. Yona należała do mózgu całej firmy, potrzebowali jej do ważniejszych spraw.
Zastanawiała się, czy niedawna zmiana w obowiązkach służbowych mogła oznaczać, że stała się obiektem „żółtej kartki”. Odkąd tylko ją zatrudnili, wiedziała, w jaki sposób firma najczęściej radzi sobie z egzekwowaniem posłuszeństwa. Żółta kartka była nie tyle ostrzeżeniem, ile syreną ostrzegawczą. Gdzieś pojawiało się pęknięcie, którego nie dało się już zatuszować ani ignorować. Kiedy się już dostało taką kartkę, nie było żadnej siły na ziemi i w niebie, która mogłaby to cofnąć. Yona zastanawiała się, czy rzeczywiście dostanie żółty kawałek papieru pocztą, mailem, a może nawet kurierem, ale miała świadomość, że to działa zupełnie inaczej. Żółte kartki dostawało się dyskretnie, choć nie dało się ich pomylić z niczym innym. Ich odbiorcy mieli mieć możliwość napawania się tragedią rozgrywającą się w ich karierze.
Odbiorcy żółtej kartki mieli dwie możliwości: pracować pilnie i sumiennie w biurze, gdzie każdy życzył im jak najgorzej, albo z całych sił wywalczyć sobie z powrotem swoje miejsce. Yona słyszała o kimś, kto odzyskał utraconą pozycję pięć lat po tym, jak zgrabnie wypadł z łask. W tym czasie asystent tego pracownika został jego szefem. Po powrocie na swoje dawne stanowisko ten człowiek nie pracował jednak długo, zdrowie już mu nie pozwalało. Całkiem możliwe, że szok związany z otrzymaniem żółtej kartki i pięć lat mordęgi miał niszczący wpływ na jego mózg – dorobił się nowotworu. Yona nie znała go osobiście, ale wszyscy w biurze powtarzali sobie tę historię. Bardzo prawdopodobne, że chodziło o dawnego kierownika zespołu z pokoju obok.
Ostatnio Yona czuła się w biurze, jakby była zrobiona z dmuchawców, które wiatr przywiał do budynku. Fotel, w którym siadała co rano, był oczywiście jej fotelem, ale z jakiegoś powodu czuła się w nim nieswojo, jakby siadała w nim po raz pierwszy. Czuła trudny do nazwania niepokój, ilekroć mijała na korytarzach nowych pracowników, jakby tamci byli olbrzymami trzęsącymi całą firmą. Kiedy w toalecie zwierzyła się kilku bliskim koleżankom, odpowiedziały, że pewnie jej się wydaje. Gdy tylko otworzyła usta, żeby się odezwać, ich trywialna rozmowa, lekka jak papierowe ręczniki, które wyrzucały do kosza, nabrała nagle ciężkości. Koleżanki patrzyły na nią bardzo poważnym wzrokiem.
– Czy coś się dzieje? – zapytała ją jedna z koleżanek.
Yona zorientowała się, że podnosząc ten temat, tylko pogarsza całą sprawę. Dlatego umyła szybko ręce i starała się o wszystkim zapomnieć. Ale prawda była taka, że kilka dni wcześniej coś nieprzyjemnego naprawdę miało miejsce. Przyszła na spotkanie punktualnie, ale kiedy weszła do sali, nikogo w niej nie było. Pociesznie naiwny młody pracownik podszedł do niej z korytarza.
– Nie powinno tu być spotkania? – zapytała go, zdezorientowana, po czym wyszła z sali konferencyjnej.
– Dzisiaj jest faul – odpowiedział jej, mrugając porozumiewawczo.
– Faul? – zapytała.
– Tak mi powiedzieli – tłumaczył.
Faul? Czy to był jakiś nowy biurowy slang? Skrót od czegoś? Kiedy łamała sobie nad tym głowę, przypomniało jej się, że słyszała już to określenie kilka dni wcześniej w sąsiednim dziale. „To z powodu faulu” – mówił wtedy ktoś.
– W porządku – odpowiedziała wytrącona z równowagi. Straciła okazję, żeby zapytać, czym właściwie był faul. Nie musiała wcale wiedzieć, co oznacza samo słowo, chodziło jej tylko o to, żeby wiedzieć, w jakim kontekście używają go w jej firmie. Nie miała pojęcia, jak to wszystko rozumieć, nie mogła jednak pozwolić, żeby inni to zauważyli.
Młody pracownik odszedł pospiesznie, Yona wpatrywała się tępo w pustą salę, po czym poszła do windy. Po spotkaniach pracownicy tłoczyli się w toalecie albo palarni, żeby dać upust emocjom i odprężyć się. Tego dnia jednak Yona była zbyt zmęczona, mimo że nic się właściwie nie wydarzyło. Chciała tylko wrócić do swojego biurka. Kiedy wsiadała do windy, dołączył do niej jej przełożony, Kim.
– Johnson prosił, żeby cię pozdrowić – odezwał się, kiedy drzwi windy się zamykały.
– Kto taki? – zapytała Yona.
– Johnson. Mój Johnson – odpowiedział Kim, wskazując palcem na swoje krocze.
Winda jechała na dół z dwudziestego pierwszego piętra na trzeci poziom. Kim i Yona byli w niej sami. Kobieta nie zdążyła się nawet zdziwić, bo Kim od razu chwycił ją za pośladki. To nie była pomyłka, dobrze wiedział, co robi. Miało to pokazać, że nie obchodziło go nic, nawet gdyby został przyłapany.
– Przecież jesteś jeszcze młoda – drwił sobie z niej. – Powinnaś od razu zrozumieć, o czym mówię.
Yona odwróciła się najspokojniej, jak umiała, żeby nie patrzeć w oczy Kimowi, który teraz próbował wsadzić rękę pod jej bluzkę. Serce waliło jej w piersi z gniewu. Ale bynajmniej nie dlatego, że po raz pierwszy miała do czynienia z takim zachowaniem Kima, wcale też nie dlatego, że jej szef się do niej dobierał. Nie. Chodziło o to, że zgodnie z tym, co sama wiedziała, Kim pozwalał sobie na takie wybryki wyłącznie w stosunku do dziewczyn, które były już praktycznie zwolnione, takich, które albo już dostały żółtą kartkę, albo wkrótce miały ją dostać. Przerażała ją myśl, że jeśli mu się przeciwstawi, będzie to oznaczało kartkę i dla niej.
Yona przesunęła się nieco w bok, pamiętając, że za plecami ma kamerę monitoringu. Starała się stać spokojnie, jakby nic się nie działo. Nie chciała, żeby to wszystko wyszło na jaw. Kamery monitoringu nagrywały wszystko bezustannie, dzień i noc. Do tego wszystkiego nie wiadomo było, kiedy w windzie nagle otworzą się drzwi i wszyscy, którzy się zza nich wyłonią, zobaczą scenę z nią i Kimem w rolach głównych. Mężczyzna dobierał się do niej najzupełniej bezczelnie, dosłownie prosił się, żeby wszyscy wszystko zobaczyli. Jego dotyk sprawiał bardzo bezosobowe wrażenie. Nie odzywał się, kiedy ją macał. Drzwi windy rozsunęły się i weszły do niej kolejne dwie osoby. Ręka Kima, macająca wcześniej pierś Yony, była już wtedy z powrotem w jego kieszeni.
– Powinnaś zwracać uwagę, jak ludzie mówią – ostrzegł Yonę cicho. Pozostała dwójka prawdopodobnie niczego nawet nie usłyszała. – Powinnaś wiedzieć, jak się teraz mówi. W przeciwnym razie możesz sobie równie dobrze przypiąć kartkę „jestem do tyłu i dobrze mi z tym”.
Kiedy wysiadł z windy, pozostała dwójka ukradkiem spoglądała w kierunku Yony. Kim jeszcze dwa razy po tym zdarzeniu pchał swoje zimne łapy pod spódnicę Yony. Nie chodziło o to, że były zimne, a o to, że on w ogóle to robił. Nienawidziła tego, jak bardzo jego dłonie były lepkie. Na samą myśl dostawała gęsiej skórki. Kim był jej bezpośrednim przełożonym już od dziesięciu lat. Za każdym razem, gdy zmieniał się personel, Kim zostawiał Yonę w zespole. Był kompetentny, choć, gdyby chcieć być dokładnym, trzeba by przyznać, że był nie tyle kompetentnym szefem, ile kompetentnym sługusem, co pozwalało mu zachować pozory wprawy. Jego ocena jako pracownika wynosiła dokładnie pięćdziesiąt procent. Wszyscy dokładnie wiedzieli, kogo lubił, a kogo nie znosił. Tych, którzy mu się nie podobali, dręczył, aż się łamali. Yonę przerażała świadomość, że wszyscy mogą się dowiedzieć, że teraz to ona stała się obiektem jego prześladowań. Jeśli jego molestowanie pozostanie tajemnicą, będzie w stanie znieść ten dyskomfort. Yona pomyślała o swoim położeniu i pokręciła głową. Tak naprawdę nie dawał jej teraz spokoju fakt, że zniosła jego zachowanie już trzy razy i nie zrobiła z tym absolutnie nic. Miała wrażenie, że na tym etapie jest już winna współudziału. Inne ofiary zrozumieją jednak brak działania, tym przynajmniej się pocieszała.
To była ciepła wiosna. Pierwszym, co Yonie przychodziło do głowy w kontekście nowej pory roku, nie były jednak kwiaty i pąki na drzewach, ale pot. Kiedy wizytowała Jinhe po tsunami, przez cały weekend dosłownie się z niej lało. Kiedy wiosna zrobiła miejsce latu, Kim zawołał ją do swojego biura.
– Popełniłaś faul – powiedział jej. – Odsuwam cię od najnowszego projektu. Przez jakiś czas zajmiesz się programami wyjazdów, które mamy już w ofercie.
Praca, do której ją tego popołudnia przydzielił, w normalnych warunkach dostałaby się jakiemuś stażyście.
– Może wyjdziemy wszyscy jutro na firmową kolację, pani Ko? – zapytał Kim następnego dnia, zwracając się do Yony zupełnie formalnie. Nie zależało mu wcale na jej zdaniu i nie czekał nawet, aż się odezwie. – Wszyscy są zapracowani, właśnie dlatego musimy sobie dać trochę luzu. Ale tym razem już nie samgyopsal*, zjedzmy coś naprawdę wyjątkowego. Proszę zapytać wszystkich, na co mają ochotę.
Kim kochał papiery, dlatego też zespół Yony ciągle miał niedobór kartek A4, zużywał je szybciej niż jakikolwiek inny team w firmie. Ostatnio papier schodził u nich tak szybko, że drukowali wszystko dwustronnie. Yona zebrała opinie innych i wydrukowała ich sugestie co do menu na kolację. Zaniosła to potem Kimowi. Cały przygotowany przez nią dokument, jak i cały jej wysiłek okazały się zupełnie niepotrzebne, kiedy Kim obcesowo oznajmił:
– W sumie, to idźmy na samgyopsal.
Kilka następnych dni upłynęło Yonie na wykonywaniu podobnie bezsensownych zadań. Jeśli nie odbierała tego dnia telefonów, to obsługiwała kserokopiarkę. Tak jej się nudziło, że zaczęła przeglądać najgłupsze strony w sieci, jak na przykład zegar obliczający datę śmierci pytającego. Kiedy kliknęła przycisk przeliczania po tym, jak wprowadziła na stronie swoje dane, nie zareagowała zdziwieniem. Pomyślała tylko: „Ja już to chyba kiedyś robiłam”.
Yona znała tę stronę i jej szybko malejące liczby. Musiała już na nią zajrzeć kilka lat wcześniej w podobnych okolicznościach. To wtedy cyfrowy zegar na stronie internetowej zaczął odliczanie. Z dokładnością do sekundy, a nawet ułamka sekundy, pokazywał upływający Yonie czas, jej gasnące powolutku życie. Nie zatrzymał się ani na chwilę przez ostatnich kilka lat, kiedy zupełnie o nim nie pamiętała. Tego dnia po raz już kolejny Yona zaspokoiła swoją ciekawość odnośnie do długości swojego życia. Patrzyła oczarowana na liczby kurczące się przed jej oczami.
Siedziała przed zegarem, który pewnego dnia w przyszłości osiągnie zero, i myślała o tym, jak jedna mała sekunda może zadecydować o czyimś losie. Przecież czy nie słyszała o tym, że za każdym razem, kiedy wybuchał tragiczny w skutkach pożar na imprezie sylwestrowej, większość ciał znajdowano potem w szatni? Kiedy wybuchał pożar, zaczynała trząść się ziemia, odzywały się syreny, należało rzucić wszystko i biec na zewnątrz. Drobne rzeczy, jak szukanie swojego ubrania albo chwytanie za torbę, zapisywanie pracy na laptopie, wybieranie numeru na telefonie – to one właśnie oddzielały żywych od martwych.
Obecne położenie Yony to była katastrofa, w dodatku taka, do której będzie musiała podejść tak samo jak do wszystkich innych, jakimi do tej pory zajmowała się dla firmy. Musiała spojrzeć uważnie za siebie i zastanowić się, co doprowadziło do tego, że znalazła się w takiej sytuacji. Może chodziło o coś z pozoru zupełnie błahego, czego jednak nie wolno jej było przeoczyć? Może dlatego trafiła jej się żółta kartka. Nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, jak wyglądała jej praca, jeszcze zanim Kim zaczął się do niej dobierać. Wiedziała tylko, że to właśnie on stał za jej obecnym, marnym położeniem. Po pracy wysłała mail do działu kadr. Odpowiedź przyszła wkrótce potem – Choi zaproponowała, że zaprosi Yonę na kolację.
Choi była jedną z nielicznych starszych pracownic Jungle. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała wcale, jakby była w firmie zatrudniona, można z nią było swobodnie porozmawiać. Kiedy zapytała Yonę, co chciałaby zjeść, ta poczuła ulgę. Choi zwracała uwagę na detale, na przykład na to, co miały zamówić. Wybrały naengmyeon** w stylu Pyongyang i wołowinę. Choi zamówiła jeszcze butelkę soju, upewniwszy się najpierw, że koleżance to nie przeszkadza. Yona zaczęła wyjaśniać, z czym zwróciła się do kadr. Z początku ciężko było jej wydobyć z siebie słowa.
– Tak jak pisałam w mailu… chodzi o kierownika programu trzeciego, Kim Jo-gwang.
– Ach! Kim Ciąg-nij!
Reakcja Choi zaskoczyła Yonę, ale jednocześnie to, że koleżanka z działu kadr doskonale znała temat, pozwoliło na swobodne wyjaśnienie całej sprawy. Choi zapewniała, że w zupełności zdaje sobie sprawę, jak Yona się czuje.
– Kim nie narozrabiał raz czy dwa. Mam z nim nie lada problem – przyznała Choi.
– Musi w takim razie mieć wielu wrogów – zastanawiała się Yona.
– Tak, ma. Ale wszystkie one wstydzą się otwarcie przyznać, że są jego wrogami. Nie ma więc żadnego hałasu. To tak, jakby mrówka rzucała się na słonia.
– Słyszałaś, co mówią… Że te, których Kim się dotknie, są już i tak jedną nogą na zwolnieniu? – zapytała Yona. To ta kwestia najbardziej ją zajmowała.
– No cóż… – zaczęła Choi. – Wiem tylko o tych, które zwróciły się do mnie o pomoc. Ale jeśli któraś zostaje zwolniona, to podejrzewam, że właśnie dlatego, że coś próbowała z tym zrobić. Ile osób w firmie byłoby w stanie przeżyć konfrontację z Kimem?
Dwie godziny i dwie kolejne butelki soju później Choi była bardziej szczera.
– Yona, mówię ci to, bo przypominasz mi moją młodszą siostrę. Zapomnij o tym.
Yona wzięła kolejny łyk soju, alkohol zapiekł ją w gardle. Nie była to jednak jedyna rzecz, którą musiała przeboleć. Choi powiedziała coś jeszcze:
– On to robi cały czas. Możesz wyjechać z zarzutami i zrobić z tego sprawę, ale na dłuższą metę tylko sobie zaszkodzisz. Kim to padalec, zawsze się wyślizgnie. Musisz się pogodzić z tym, że w tej firmie tak już jest.
Yona często kiwała nieświadomie głową, gdy kogoś słuchała. Sprawiało to, że jej rozmówcy w końcu brali to za przytakiwanie. Tak było i tym razem. Choi zrozumiała, że Yona sobie odpuści i nie będzie rozdmuchiwać sprawy z Kimem. Poklepała ją porozumiewawczo po ramieniu. Kiedy kończyły trzecią butelkę soju, Yona rzeczywiście zgadzała się z radą Choi.
Skargi wysyłane do działu kadr pozostawały poufne, ale ofiary molestowania zawsze jakoś dowiadywały się o sobie nawzajem. Kilka dni po rozmowie z Choi Yona zaczęła dostawać wiadomości od osób, które deklarowały solidarność z nią. Z czterema z nich się spotkała (były to trzy kobiety i mężczyzna). Umówili się po pracy w restauracji daleko od budynku firmy. Yona mogła się tylko domyślać, jak pozostali się o niej dowiedzieli.
– Musimy wykorzystać tę okazję, żeby pozbyć się Kima! – wykrzyknęła jedna z kobiet. – Próbowaliśmy dwa lata temu, ale nie udało nam się, nie byliśmy wystarczająco przygotowani. Czekaliśmy aż do teraz na odpowiedni moment. Słyszeliśmy, że panią też to spotkało, i oczywiście pani współczujemy. Jest nam jednocześnie też raźniej.
Prosili ją o pomoc w dopadnięciu Kima, ale Yona wcale nie była przekonana. Oni opowiadali, a Yona słuchała. Plotki o ofiarach Kima przestawały nagle być tylko plotkami. Yona była wśród nich najwyżej w firmowej hierarchii. Pozostali wydawali się cieszyć z faktu, że coś takiego spotkało też czołową koordynatorkę programów wyjazdowych. Ona sama jednak miała wszystkiego po prostu dosyć. Opowiadali jej swoje historie, a Yona zdała sobie sprawę, że miała tak naprawdę wielkie szczęście. Kim wystartował do niej tylko trzy razy. Niektóre z ofiar doświadczyły bardziej konkretnego molestowania, czasami włącznie z przemocą fizyczną. W porównaniu z nimi Kim ledwie musnął Yonę.
Osoba wyglądająca na najbardziej zdesperowaną, jedyny mężczyzna w grupie, zwrócił się bezpośrednio do Yony.
– W poniedziałek zorganizujemy protest w lobby. Zastrajkują wszystkie jego ofiary, niech zobaczą, że nie mamy nic do ukrycia. To nie my powinniśmy się wstydzić, tylko ten drań, Kim Jo-gwang. Zgadza się, pani Ko? Dołączy pani do nas, prawda?
– Przepraszam was, ale nie zrozumieliśmy się – mówiła Yona nerwowo. – Przytrafiło mi się coś nieprzyjemnego, ale chyba nie nazwałabym tego molestowaniem. Chyba źle zrozumiałam intencje Kima.
Pozostali patrzyli na nią z niedowierzaniem. Zdesperowany mężczyzna odezwał się znowu.
– Ale przecież wszyscy to widzieliśmy.
Tym razem Yonie odebrało mowę.
– Wszędzie w firmie jest monitoring – tłumaczył mężczyzna. – Pani może nie zdaje sobie sprawy, ale wszyscy w firmie wiedzą, co się wydarzyło. Jeśli będzie pani próbowała ukryć to coś, o czym wszyscy mówią, nasze położenie stanie się tylko jeszcze głupsze.
Yonie nie podobało się, kiedy on nazywał sprawę „naszym położeniem”. Próbowała naprędce znaleźć jakąś wymówkę, żeby wydostać się z tego spotkania.
– Wiemy, że się pani wstydzi – mówił mężczyzna. – Ale to tylko kolejny powód, żebyśmy zebrali siły. Będziemy w kontakcie, niech pani sobie to wszystko przemyśli.
– W porządku – odpowiedziała Yona pospiesznie i wstała od stolika. Popchnęła drzwiczki od prywatnego pokoiku, w którym siedzieli, i wyszła na korytarz, ale nigdzie nie mogła znaleźć swoich butów. Restauracja składała się z wielu prywatnych pokoi ulokowanych wzdłuż korytarza, pewnie ktoś z innego z nich założył buty Yony, wychodząc z restauracji.
– Dlatego zawsze mówimy, żeby buty zostawić na półce – mamrotał do Yony właściciel restauracji. – Ostatnio wszyscy tu coś u nas gubią. I co pani teraz zrobi bez butów?
Właściciel robił straszną scenę, szukając zgubionych adidasów, otworzył drzwi do pokoju z ofiarami Kima, z których jedna zaoferowała, że pójdzie i kupi Yonie parę butów, żeby miała jak wrócić do domu. Yona chciała tylko jak najszybciej się stamtąd wydostać i być jak najdalej od tych ludzi. Stanowczo odmówiła i opuściła spotkanie w pożyczonych od obsługi restauracji znoszonych klapkach.
Buty, które jej zginęły, to była właściwie para i pół. Sklep, w którym je kupiła, oferował gratis prawy but do każdej zakupionej pary. Ten gratisowy patrzył teraz na nią z wyrzutem, kiedy wróciła do domu. Denerwował ją, bo przypominał jej cały czas o grupie pokrzywdzonych i o samym Kimie.
Po