Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Czy uda ci się znaleźć miłość, zanim nadejdzie twoja ostatnia samotna noc?
Wszyscy w szkole Frankiego Dearie są zafascynowani nowym serialem o seryjnym mordercy, Panu Sandmanie. Wszyscy, oprócz Dearie’go, nie przestają szeptać o zagrożeniu czającym się za każdym rogiem. Pana Sandmana nigdy nie schwytano. Morderca miał w zwyczaju wysyłać list do swojej ofiary dzień przed jej zamordowaniem, o treści:
Zbliża się Twoja ostatnia samotna noc.
Pół wieku później ta sama wiadomość zostaje wysłana do części osób członkowskich queerowego klubu szkolnego, Przystań Równości. Tego samego dnia okazuje się jednak, że to nie były tylko pogróżki, a zabójca z serialu wziął na celownik uczniów.
Gdy dowody i ciała zaczynają się gromadzić, a podejrzenia padają na Dearie’go i jego przyjaciela Cole'a Cardoso, będą musieli zrobić wszystko, co w ich mocy, aby zdemaskować prawdziwego zabójcę, zanim oni i reszta klubu dostaną się w ręce Pana Sandmana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Terry’emu i Russellowi, moim rzeczywistym Cole’om
OD AUTORA
(Z OSTRZEŻENIAMI DOTYCZĄCYMI TREŚCI)
TAHISTORIA opowiada o losach Frankiego Dearie i Cole’a Cardoso, dwóch najlepszych przyjaciół, którzy stawiają czoła mordercy i w rezultacie sami stają się podejrzanymi. Natomiast dla białego Deariego sprawy przybierają zupełnie inny obrót niż dla Cole’a, który jest Latynosem. Żeby więc nie było, że nie ostrzegałem – w tej książce przeplatają się wątki rasizmu i nieprzyjaznych działań ze strony organów ścigania.
Postacie te borykają się również z rzeczywistością, którą nakładają na nich toksyczne relacje, przepełnione gaslightingiem, a także werbalną i emocjonalną manipulacją, która czasami prowadzi do rękoczynów.
Te problemy w żaden sposób nie dominują fabuły książki, czasami wręcz skrywają się między wierszami, ale bez nich ta historia nie mogłaby zostać właściwie opowiedziana. W związku z tym miejcie świadomość, że od czasu do czasu dadzą o sobie znać.
Twoje samotne noce dobiegły końca to hołd złożony homoseksualnej przyjaźni. Ja sam bardzo identyfikuję się z Deariem, podczas gdy Cole łączy w sobie cechy dwójki moich bliskich przyjaciół, Terry’ego i Russela – czarnoskórych, queerowych panów, którzy na co dzień są wzorem odwagi, odrębności i nienagannie wysokiej wiary w siebie. Moim życiowym celem jest być tak cudownym przyjacielem dla nich, jakimi oni byli, i nadal są, dla mnie. Jeśli polubicie Cole’a tak bardzo jak ja, będzie to w pełni ich zasługa.
Skoro zostałyście już oficjalnie ostrzeżone, drogie osoby czytelnicze, z ogromną przyjemnością zapraszam Was do świata przygód tej cudownej dwójki skandalicznie łachudrowatych przyjaciół Deariego i Cole’a.
Najczęściej oglądany serial w Ameryce:
TWOJE SAMOTNE NOCE DOBIEGŁY KOŃCA.
POSZUKIWANIE PANA SANDMANA
Przerażający serial dokumentalny
oparty na bestsellerowym kryminale autorstwa Peggy Jennings
Nie krzyw się, nie dąsaj, nie wylewaj łez.
Bo gdy wyczuje samotność, położy jej kres.
W latach 1971–1975 seryjny morderca z San Diego, pan Sandman, trzymał całe miasto w swoim krwawym uścisku, mordując zakochanych i świeżo porzuconych. Płeć ani wiek nie grały żadnej roli – nie oszczędzał nikogo. Jeśli ogarniał cię smutek z powodu bycia wystawionym, jeśli tęsknota za kimś, kogo nie mogłeś mieć, rozrywała ci serce, jeśli miłość twojego życia zostawiła cię dla kogoś innego – nie uszło to uwadze pana Sandmana. Kiedy zatrzymał już na tobie swój celownik, śmierć była tylko kwestią czasu. A jeśli to ty złamałeś komuś serce, równie dobrze mogłeś sam wbić w nie nóż.
Dlaczego pan Sandman to robił? Jedni mówią, że nie potrafił znieść użalania się nad sobą. Inni twierdzili, że chciał, żeby ludzie bardziej dbali o siebie nawzajem. "TRWAJCIE RAZEM" stało się hasłem miasta, które wierzyło, że może przechytrzyć najbardziej nieuchwytnego mordercę dwudziestego wieku. Mieli nadzieję, że uda im się odnaleźć porządek w tym chaosie.
W rzeczywistości była to niczemu niesłużąca, trwająca w nieskończoność rzeź, aż pewnego dnia… po prostu się skończyła.
Prawie pięćdziesiąt lat później zabójca nadal nie został schwytany ani choćby zidentyfikowany.
Gdzie się zaszył? Dlaczego przestał? Czy jeszcze żyje? A jeśli tak, to kiedy zaatakuje ponownie?
Obejrzyj i zobacz, czym żyje świat!
Część pierwsza
Pan Sandman
Rozdział pierwszy
Jestem najprawdopodobniej jedyną osobą w szkole, która nie jest obsesyjnie zafascynowana nowym serialem o tym całym Sandmanie. Nie mogę od niego uciec. Bananowe dzieciaki, kujoni, nauczyciele, woźni – od kiedy ten serial miał premierę, wszyscy stali się detektywami amatorami. Wczoraj zaczęliśmy rozszerzenie z biologii z piętnastominutowym opóźnieniem, ponieważ pan Kirby teoretyzował na temat niekompletnego odcisku buta. On i mój najlepszy przyjaciel, Cole Cardoso, nie mogli przestać nawijać o tym, jak to nowoczesna technologia poradziłaby sobie lepiej z odtworzeniem tego odcisku niż komputery z lat siedemdziesiątych (pod warunkiem, że dowody przetrwałyby próbę czasu).
– Jaka szkoda, że policja w San Diego nie prowadziła bardziej dokładnych rejestrów, zanim sprawy przejęło FBI – westchnął pan Kirby.
Cole przekonywał pana Kirby’ego do swojej teorii, według której Pan Sandman miał mieć wtykę w służbach – ojca lub przyjaciela – który manipulował dowodami. Ale pan Kirby jedynie kręcił głową przez całą jego wypowiedź.
– Nazywajmy niekompetencję po imieniu. Nie próbujmy przykrywać jej płaszczem złych intencji.
Cole przewrócił oczami.
– Niech będzie. Złe intencje plus niekompetencja.
Panu Kirby’emu po kilku nieudolnych próbach nareszcie udało się wrócić do lekcji biologii, ale nikt nie miał mu za złe tej dygresji. Po raz pierwszy w jego belfrowskiej karierze udało mu się zainteresować uczniów.
W każdym razie ze względu na to, że Pana Sandmana nigdy nie schwytano, moi koledzy i koleżanki z klasy myślą, że czai się na nich za każdym rogiem. Mimo że morderstwa miały miejsce w San Diego w Kalifornii, a my mieszkamy w Stone Grove w Arizonie – zaniedbanej i zapyziałej mieścinie nad kanionem, zamieszkałej przez dwadzieścia tysięcy osób. Żyje tu sporo samotnych ludzi, ale nie sądzę, żeby sławny morderca z lat siedemdziesiątych zechciał wpaść tu na łowy. Ale nie winię też ludzi za rozsiewanie plotek. Po prostu lubią myśleć, że coś ekscytującego mogłoby się tu wydarzyć.
Tyle że Stone Grove nie ma takiego potencjału.
Dlatego też pojawiające się ostatnio groźby śmierci w ogóle mnie nie ruszają. To zwykły żart, nic więcej. Przystań Równości, nasz queerowy klub, organizuje dzisiaj w trakcie jednego z naszych okienek spotkanie poświęcone wiadomościom wysłanym do jego członków i jestem tu po to, aby wybić im z głowy pomysły, że ja i Cole stoimy za tymi anonimami. Ludzie często nas za coś winią. Urok osobisty i wzbudzanie zazdrości to nasze znaki rozpoznawcze. Ale żeby zaraz podejrzewać nas o grożenie śmiercią? Ta zniewaga krwi wymaga, chciałoby się rzec.
Może powinniśmy zatrudnić agentów do spraw wizerunku! To powinna być norma dla uczniów liceum, ale zanim ten dzień nadejdzie, muszę sam wydawać własne oświadczenia. W tym celu znajduję się właśnie w sali dwieście osiem, miejscu cyklicznych spotkań Przystani Równości, które przed wybudowaniem nowej auli było salą prób dla szkolnych zespołów i chóru. Ma układ okręgu, biurka rozrzucone są na trzech poziomach półksiężycowych trybun. Po oddaniu nowej auli do użytku ta sala stała się przestrzenią wielofunkcyjną, służącą kołom zainteresowań lub osobom szukającym cichego kąta do nauki – i to z tego właśnie powodu czuję się tu bardzo nieswojo. Wolę uczyć się w domu.
Żarcik astronaucik. Tak naprawdę to nigdzie mi się nie chcę uczyć, bo cierpię na odrzutozę. Odrzuca mnie na myśl o nauce. I z tego, co wiem, cierpi na nią wielu uczniów ostatniej klasy liceum.
No dobra, czasami mi się chce. Zostałem przyjęty jeszcze przed oficjalną rekrutacją do absolutnie najlepszej szkoły teatralnej w Los Angeles. Czyli może to nie odrzutoza, a jestem gotowy, żeby opuścić to miasto i zacząć w końcu żyć na moich zasadach-oza.
– Nie widziałam cię na spotkaniu klubu w zeszłym tygodniu – mówi ładna i pogodna biała dziewczyna z długimi, srebrzystymi włosami.
Ma na imię Em. Jest transpłciową uczennicą drugiej klasy, której krąg przyjaciół, składający się głównie z cheerleaderek, nigdy nie zetknął się z moim – dwuosobowym, w którego skład wchodzimy ja i Cole. Razem z Em czekamy w przeogromnej sali, gdzie zwykle zbiera się kilkunastu członków Przystani Równości, ale dzisiaj, jak dotąd, jest zadziwiająco pusto.
Typowo. Wracam na spotkania klubu, podczas gdy wszyscy inni się z niego wypisują.
– W pierwszej klasie byłem tu stałym bywalcem, ale nie przepadam za poczuciem uwiązania – przyznaję, nakładając cienką warstwę czereśniowej pomadki. Em kiwa głową zza stolika na najwyższych trybunach, nie przerywając niezręcznej ciszy. – Jestem Frankie Dearie, ale wołają na mnie po prostu Dearie.
Em uśmiecha się pod nosem.
– Wiem. Już trochę chodzisz do tej szkoły. Kojarzę cię z widzenia, chłopaku. – Marszczy czoło. – Bo jesteś chłopakiem, prawda?
Przygryzając dolną wargę, rzucam pobieżnie okiem na swój outfit: czarny krótki top z wycięciami po bokach, buty do połowy łydki i ściśle owinięta wokół szyi przezroczysta lawendowa bandana. Parskam śmiechem.
– Tak, chłopak, ale… wszystko się może zmienić.
Em wzdycha i opiera głowę na dłoni.
– Doskonale cię rozumiem.
Tik. Tak. Gdzie są wszyscy? Gdzie jest Cole? Miał być moim wsparciem.
Em uderza długopisem o policzek, przyglądając mi się i wyraźnie szykując do wypowiedzenia zdania, które ma na końcu języka od chwili, kiedy wszedłem do tej sali.
– Bo wiesz… jeśli zrobiliście to dla żartów, to nie ma o co robić tego całego halo…
– CHRYSTE NAZAREJSKI. – Wzdycham. – To nie my rozesłaliśmy te groźby.
Em unosi dłonie w geście niewinności.
– Luz. Ja po prostu uznałam je za całkiem zabawny dowcip…
– Uwierz, gdyby był on naszego autorstwa, nie omieszkalibyśmy się do niego przyznać. Jesteśmy królami szukania poklasku i uwagi.
Em wraca do przeglądania telefonu, więc ja robię to samo. Cole w dalszym ciągu nie odpowiedział na moje: POMOCY,BŁAGAAAM,KIEDYBĘDZIESZ? Otwieram zapisany w galerii zrzut ekranu, z którego to powodu tkwię w tym czyśćcu – wiadomość z groźbą śmierci wysłana z nieznanego numeru do dwóch członków Przystani Równości.
Zbliża się Twoja ostatnia samotna noc.
Pan Sandman miał w zwyczaju wysyłać te słowa listem do swojej ofiary dzień przed jej zamordowaniem. Każda z osób, która przeczytała tę wiadomość, dwadzieścia cztery godziny później była martwa jak kotlet wołowy. Gdzieś na ciele denata zostawiał kolejny liścik – Twoje samotne noce dobiegły końca – zamykając tym samym śmiertelny krąg. To dlatego media nazwały go Panem Sandmanem. Od tytułu przeraźliwie dziwacznej piosenki z lat pięćdziesiątych, w której pojawia się motyw samotnych nocy.
Tak więc pół wieku po tych wydarzeniach, dwa stany dalej i jeden gloryfikujący mordercę serial później ta przeklęta wiadomość zostaje wysłana do dwóch najbardziej męczących osób w szkole: Grovera Kendalla (sekretarza Przystani Równości) i Gretchen Applebaum (skarbniczki). I teraz wierzą, że albo zostało im kilka godzin życia, albo padli ofiarami okrutnego żartu.
Jakieś kilka lat temu Grover, Cole i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi (na dobrą sprawę to wszyscy w Przystani Równości się ze sobą przyjaźnili), ale pod koniec podstawówki sprawy się skomplikowały. Na początku liceum Grover pokłócił się na śmierć i życie ze mną i Cole’em i od tamtej pory nie przepuści żadnej okazji do tego, żeby obrzucić nas gównem. Strach pomyśleć, co opowiada o nas poza szkołą, bo bezustannie spotykamy się z dziwnymi spojrzeniami na ulicy. Jego złowrogie nastawienie w stosunku do nas jest bardzo szeroko znane, ponieważ wystarczyło, że wrzucił jednego TikToka, na którym skarży się, że jest dręczony w szkole, żeby wszyscy wytypowali nas jako podejrzanych.
Myślałem, że moje pojawienie się z Cole’em na spotkaniu Przystani Równości załagodzi sytuację lub przynajmniej pomoże wszystkim dojrzeć prawdę: mamy za bardzo wywalone na tych ludzi, żeby wykręcać im takie numery.
Czego kompletnie nie popiera fakt, że ja tu jestem, a Cole, Grover i Gretchen nie. Nie ma tu nikogo oprócz mnie i Em.
– Czy to klub L…GT…B? – pyta wątły, czarnoskóry uczeń pierwszej klasy, wkraczając do sali. Woźny z bujnym wąsikiem przytrzymuje mu otwarte drzwi.
Em ożywa.
– Zgadza się!
Chłopak ostrożnie przytula swój przeładowany plecak.
– Chociaż na ten moment znajduje się tu tylko G i T – chichocze Em. – I tyle wystarczyło, żebym sobie narobiła ochoty na G&T.
Śmieję się z grzeczności, co Em natychmiast zauważa i z tego powodu rzednie jej mina.
– Sama nigdy nie piłam. Ale moja mama… ona uwielbia gin z tonikiem. – Pojękuje sama do siebie. – Bożeee, muszę jak najszybciej wyrwać się z tego miasta.
– JA TEŻ – mówię bezgłośnie do Em.
Po pierwszaku nie został nawet ślad. Mogę tylko przypuszczać, że uciekł przerażony.
Drzwi otwierają się ponownie, a moje serce wypełnia nadzieja. Cole Cardoso, osiemnastolatek o jasnobrązowej skórze, z zaczesanymi do góry kruczoczarnymi włosami i wyjątkowo piękną twarzą, wkrada się do środka, ubrany w kasztanową bomberkę, spod której wystaje obcisły biały T-shirt. Jego umięśnioną klatkę piersiową zdobi złoty łańcuch. Na widok Cole’a wyrzucam ręce w górę w geście zwycięstwa. Em zaczyna nerwowo szczotkować włosy. Uroda tego chłopaka potrafi być onieśmielająca.
– Nareszcie przyszedłeś! – wołam z nieskrywaną rozkoszą w głosie.
– Wybaczcie spóźnienie. Poszedłem wybiegać emocje i straciłem poczucie czasu – mruczy Cole, wkładając swoje airpodsy do etui. Z tonu jego głosu da się wyczytać zakłopotanie, a to kompletnie do niego nie pasuje. Mierzy Em wzrokiem, jakby była wysłanniczką wroga, co nie jest w żaden sposób zaskakujące. Przytargałem go z powrotem do tego klubu, gdzie najprawdopodobniej w dalszym ciągu prowadzone są przesadnie poważne debaty na mało istotne tematy lub dyskusje o najnowszych nieludzkich ustawach wprowadzanych przez zasiadające w Kongresie ogry.
– Myślałem, że ten klub liczy sobie jakichś dziesięciu członków – zauważa Cole.
– Ja też tak sądziłam – śmieje się Em. – To moje drugie zebranie.
– Najwyraźniej została w nim tylko nasza trójka – stwierdzam, przytulając przyjaciela. Zdecydowanie czuć od niego pot, co potwierdza jego alibi, do tego ma upiornie zimne dłonie, więc musiał właśnie przyjść z zewnątrz. Nawet w miasteczku na pustyni luty bywa zimny.
Cole nie siada. Jego wyregulowane brwi poszybowały w górę, kiedy skończył skanować wzrokiem pomieszczenie.
– Na co my tu, skoro nikogo nie ma? – pyta. – Elko! Dearie, zbieraj się.
– Może też się spóźnią! – Wyciągam telefon, żeby napisać do Lucy, wiceprzewodniczącej klubu. – Dajmy im jeszcze pięć minut. Jeśli się nie pojawią, pójdziemy.
Cole przyciska palec wskazujący do mojego nosa.
– My nawet nie musimy tutaj być. Zostałeś zmanipulowany. Nie wysłaliśmy tych gróźb, a Grover zorganizował przeciw nam jakiś chory proces, bo jest zazdrosną ofiarą losu. – Cole wzdycha, jak gdyby był rozczarowany moją osobą. – Ofiary puściły muzę, a ty w jej rytm przybiegłeś tutaj tanecznym krokiem.
Nie mogę nawet spojrzeć mu w oczy, bo wiem, że ma stuprocentową rację.
– To czemu tu przyszedłeś w takim razie?
– Każde twoje wystąpienie w tej sprawie potencjalnie kładzie się cieniem także na mojej reputacji.
Kiedy przyjaźń trwa tak długo jak moja z Cole’em, bardzo łatwo jest się zapomnieć i pomylić przyjaciela z bratem bliźniakiem. A przynajmniej tak jest dla tego z białym kolorem skóry. Wraz z upływem czasu, każdego roku coraz bardziej, życie w bolesny sposób przypomina mi, że Cole jednak nie jest moim bliźniakiem, a ta bezsensowna zazdrość, jaką ludzie wobec nas żywią, wpływa na niego w inny sposób.
– Ja miałem zamiar wyprzeć się wszystkiego – szepczę, zaczepiając swój mały palec o palec Cole’a.
Z uśmiechem na ustach bierze moje kruche ramiona w swoje silne dłonie.
– Masz miękkie serce, a żmijowate gnidy potrafią to wyczuć. Przytłoczą cię swoim strachem tak bardzo, że ich przeprosisz, chociaż nie miałeś nic wspólnego z tymi groźbami. Ale ja jestem tu po to, żeby do tego nie dopuścić! Jeśli usłyszę choć jedno „przepraszam” wylatujące z twoich ust, usiądę ci na twarzy na oczach całego klubu.
– Obiecanki cacanki. – Kopię go lekko w piszczel, drocząc się.
Em wpatruje się w nas z szeroko otwartymi oczami, co sprawia, że uśmiech szybko znika mi z twarzy.
– To tylko głupie żarty! – uspokajam. – Jesteśmy przyjaciółmi.
Em podnosi ręce, sygnalizując, że nie musimy się tłumaczyć, na co Cole stwierdza:
– Widzisz? Właśnie o tym mówię.
– O czym?
– My doskonale wiemy, że jesteśmy przyjaciółmi, którzy rzucają w stosunku do siebie sprośne żarty, wiedząc, że nie mają one żadnego erotycznego podtekstu. Ale ty musisz się wszystkim tłumaczyć, bo przejmujesz się ich opinią! – Cmokając z dezaprobatą, zsuwa z ramion kurtkę i rozsiada się wygodnie obok mnie.
Em przerywa żucie długopisu, żeby zapytać:
– To kto w takim razie wysłał te pogróżki?
– Pytasz kto? – odpowiada pytaniem Cole, odgarniając włosy z oczu. – A może sami je do siebie wysłali?
– Czemu mieliby to robić?
– Dla atencji? – parska Cole, jak gdyby był jedyną racjonalnie myślącą osobą na ziemi. – W tym klubie jest na to wysoki popyt, więc jego członkowie wcale nie powinni wykluczać takiej ewentualności. Taka jest ludzka natura. Nie oszukujmy się, żądza uwagi to najstarsza znana ludzkości siła sprawcza. No, może oprócz forsy.
– Jest w tym jakiś sens – przyznaję. – Grover i Gretchen czują się niezauważani.
Odkąd Grover nagrał ten słynny filmik, w którym płakał, mówiąc o „groźbie śmierci”, strach uciskał mi klatkę piersiową. Grover nie jest nieatrakcyjny, a jego wrażliwość na brak zainteresowania sprawiła, że zachował się… no nie wiem… tak, że poczułem silny impuls, żeby się nim zaopiekować Ale czy to chciał osiągnąć? Czy celowo rozstawił tę pułapkę na poczucie winy?
Parafrazując panią Spears, istnieją dwa rodzaje ludzi: ci, którzy przyciągają pewnością siebie, i ci, którzy przyciągają użalaniem się nad sobą.
Cole jest tym pierwszym typem, a Grover tym drugim. Właśnie dlatego są dla siebie idealnymi wrogami.
Em, głęboko zamyślona, uderza długopisem o otwartą dłoń.
– Brakuje maski tragicznej.
– DZIĘKUJĘ. – Cole wyrzuca dłoń w jej stronę. – Gdzie jest maska tragiczna?
– Że co? Jaka maska? – pytam.
Cole śmieje się szyderczo, patrząc na Em.
– On nie widział serialu.
Em wygląda na zadowoloną z faktu, że nawiązała z Cole’em nić porozumienia, do której ja nie mam dostępu.
– Przepraszam, że nie jestem psychofanem śmierci, jak wy wszyscy – rzucam, bawiąc się chustką na szyi. – Możecie mi wyjaśnić, o co chodzi z tą maską?
Cole chwyta moje dłonie i przyciąga je do swoich ust.
– Mój drogi przyjacielu, który żyje na Jowiszu. Chodzi o plakat reklamujący serial. Znak rozpoznawczy mordercy. Pan Sandman ozdabiał wszystkie wiadomości wysłane do swoich ofiar rysunkiem maski tragicznej. No wiesz, takiej teatralnej… – Cole, z braku lepszego słowa, teatralnie marszczy czoło. – Nieliczne, ale jednogłośne grono świadków i ocalałych widziało, że Pan Sandman nosił taką właśnie maskę. To poniekąd jego podpis, ale dziwnym trafem nie został uwzględniony w fałszywych wiadomościach, które nasze Ofiary wysłały do samych siebie.
– Ale… Pan Sandman zabijał w latach siedemdziesiątych, co oznacza, że teraz byłby sędziwym mężczyzną. Co, jeśli nie ogarnia technologii i nie wie, jak dodać emoji? Czy też załączyć rysunek?
Pusty wzrok Cole’a przeszywa mnie na wskroś, dogłębniej, niż mogłyby to zrobić jakiekolwiek słowa. Przeczesuję dłonią swoje ciemne loki, zażenowany, że biorę ten cyrk na poważnie, choćby w minimalnym stopniu. Wstaję i wkładam swoją czarną skórzaną kurtkę z jaskraworóżowymi różami na plecach.
– Dobra, wystarczy tego straszenia. Nikt więcej się tutaj nie pojawi.
– I BOGU DZIĘKI! – wykrzykuje Cole. Nawet Em wygląda na wdzięczną, że w końcu ktoś podjął decyzję o zakończeniu spotkania. Wkłada notebooka do płóciennej torby i zarzuca ją sobie na ramię.
Zostawiając salę w dokładnie takim samym stanie, w jakim ją zastaliśmy – z włączonymi światłami i otwartymi drzwiami – nasza trójka wychodzi na pusty korytarz. Szerokie snopy popołudniowego słońca wpadają do środka przez okrągłe okna zamontowane nad naszymi głowami, niczym reflektory rzucając cienie naszych sylwetek na rząd ciemnozielonych szafek. W oddali słychać charakterystyczne piszczenie podeszw kilku par butów na linoleum, ale poza tym, jak na drugą po południu, dzieje się tu zaskakująco niewiele.
Cole i ja chwytamy się wzajemnie za biodra, podczas gdy Em idzie dwa kroki za nami.
– Ech – zaczyna Cole. – Radzenie sobie z Groverem było dużo łatwiejsze, kiedy byliśmy dziećmi. Wystarczyło mocno wykręcić mu sutki i natychmiast tulił dziób.
Szturcham go delikatnie łokciem i szepczę:
– Idę o zakład, że teraz mogłoby mu się to nawet spodobać.
– Wolałbym rzucić się pod rozpędzone auto.
– Może odrobina pieszczot by go trochę uspokoiła.
Cole mruży oczy.
– Dearie, faceci, którzy udają rannego wróbla, są manipulatorami. Jeśli dasz się na to kilka razy nabrać, ostatecznie hajtniesz się z jakimś kutafągiem, który będzie chciał kontrolować każdy twój oddech.
– Przesadzasz! – Pstrykam go w ucho, a on syczy jak kot.
– Przepraszam, ale… Ech, Dearie, nie wiem, jak ty możesz go chociaż odrobinę lubić. Mnie niebywale działa na nerwy.
– Spokojnie, umiem o siebie zadbać. – Splatam swoje zimne, smukłe palce z palcami Cole’a, które dla odmiany są ciepłe i miękkie, pomimo podnoszenia tych wszystkich ciężarów na siłowni. Cole nie tylko jest wysportowany, ale także wie, jak odpowiednio zadbać o skórę.
Leniwie machamy ramionami. Em prawdopodobnie zachodzi w głowę, jaki mamy między sobą układ. Tak jak większość ludzi.
– Nie martw się – szepczę. – Nie planuję wychodzić za mąż wcześniej niż po pięćdziesiątce.
Cole się uśmiecha, odsłaniając swoje dołeczki.
– Ale za mnie?
Potakuję.
– Tak, dla korzyści podatkowych.
Nasze chichotanie przerywa nagły hałas zbliżających się kroków. Pani Drake, czterdziestokilkuletnia biała kobieta w niebieskim swetrze w kolorowe kropki, przebiega obok nas, otwierając biodrem podwójne drzwi wejściowe do szkoły, po czym wybiega na parking. Owiewa nas przeraźliwie zimny wiatr.
– Proszę pani? – woła Em.
Pani Drake jest naszą bibliotekarką i opiekunką Przystani Równości. Coś, co nie pozwoliło jej się dzisiaj pojawić na spotkaniu, musiało ją nieźle wystraszyć. Wrzeszczy do słuchawki telefonu:
– HALO? Proszę natychmiast przysłać karetkę do liceum Stone Grove!
Te słowa sprawiają, że zastyga każdy mięsień mojego ciała.
Em, Cole i ja wymieniamy się spojrzeniami, a wtedy powietrze rozdzierają krzyki.
Obracamy się w stronę miejsca, z którego dochodzą. Uczniowie zakrywają dłońmi twarze i płacząc, biegną korytarzem w naszą stronę – tylko nie do końca widzimy, przed czym uciekają.
– Strzelanina? – szepczę.
– Słyszelibyśmy strzały – odszeptuje Cole, a w jego głosie wybrzmiewa niepokój.
Ledwie mogę mówić, bo strach zaciska mi klatkę piersiową.
– Co robimy…?
Cole zaciska mocniej dłoń i cała nasza trójka oparta o szkolne szafki czeka na rozwój wydarzeń.
Moja mama jest detektywką. Jeśli do niej napiszę, może dotrze tu szybciej niż policja? Powoli, drżącą dłonią, odblokowuję telefon, żeby wysłać do niej wiadomość, kiedy do środka jak błyskawica wpada pani Drake.
– To niemożliwe, że nie żyją! – pani Drake mamrocze do siebie, mijając nas w pośpiechu.
Nie żyją. Niby kto?
– Zwijajmy się stąd – mówi Cole, ciągnąc mnie desperacko w stronę drzwi, ale wyrywam się z jego uścisku i pędzę za bibliotekarką, zarażony jej odwagą. Muszę pomóc. Cole wrzeszczy:
– Dearie, zaczekaj! – I goni mnie aż do momentu, kiedy obaj skręcamy za róg.
Kilkanaścioro uczniów i uczennic zebrało się wokół kogoś leżącego na ziemi, kogo tenisówki wystają z tłumu jak nogi siostry Złej Czarownicy spod domku Dorotki. Stopy w butach rzucają się po ziemi, więc ten ktoś, kimkolwiek jest, nadal żyje. Gdy pani Drake każe tłumowi się rozejść, wybiega z niego młody śniady chłopiec z okularami w grubych oprawkach, szlochając nieskładnie. To Benny Prince z Przystani Równości. Karmazynowa smuga krwi przykrywa tarczę Kapitana Ameryki, którego ma na koszulce.
– Benito? – zaczepia go przerażony Cole. – O Boże, ty krwawisz…
– Cole, on… – Benny jest jednak w zbyt dużym szoku, żeby dokończyć rozpoczęte zdanie. Bardzo cicho szepcze coś po hiszpańsku, a Cole potakuje, z oczami sztywno skupionymi na Bennym.
– To czyja to jest krew?
Kolejna osoba wyrywa się z tłumu: Lucy Kahapana, mała dziewczyna o lekko brązowej skórze, z bokiem głowy ogolonym na zero i w wymiętych skaterskich ubraniach. Jej dłonie są czerwone od krwi, a oczy spuchnięte od płaczu.
– Lucy, co się stało? – pytam, stając jej na drodze.
– Wezwijcie karetkę! – wrzeszczy, po czym rzuca się biegiem w stronę korytarza. Ale prawie natychmiast traci równowagę i leci prosto na mnie. Zanim zdążę złapać równowagę, oboje lądujemy z hukiem na linoleum. Przez ramię przebiega mi skurcz bólu.
Z perspektywy ziemi mam dobry widok na miejsce zbrodni: dwóch kolejnych członków Przystani Równości – Mike and Theo – kucają nad chłopakiem opierającym się plecami o szafki, którym trzęsą niekontrolowane spazmy. Jego buty przed chwilą widziałem. To Grover. Rozpoznaję jego blond włosy i muskularne ramiona. Pani Drake stara się go uspokoić. Żyje, ale jest cały zalany purpurą. Jego szyję, jak pętla, oplata drut kolczasty. Szarpane rany zamieniły jego gardło w wodospad krwi.
To jak scena z Piły. Brakuje mi tchu.
– Pomoc jest w drodze, skarbie – mówi pani Drake. – Zostaw, nie dotykaj drutu. Mike, PRZYTRZYMAJ MU RĘCE.
Mike robi, o co został poproszony, i przyciska ręce Grovera do podłogi. Grover walczy z jego uściskiem, desperacko chce pozbyć się kolców ze swojej szyi, ale pani Drake ma rację. Jeśli je wyciągnie, nikomu nie uda się zatamować krwawienia.
Grover bełkocze w panice:
– On… on … on… miał maskę.
– Nic nie mów – mówi pani Drake tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dla własnego dobra.
Opanował ją spokój, wypierając wszelki strach czy wątpliwości. Jednakże mój strach i moje wątpliwości nigdzie się nie wybierają. Jeśli pomoc nie dotrze tutaj w najbliższym czasie, Grover umrze – dwadzieścia cztery godziny po otrzymaniu tamtej wiadomości.
Lucy w dalszym ciągu leży na podłodze i zakrywa twarz dłońmi, nieustannie płacząc. Silne ramiona Cole’a zaplątują się od dołu o moje ramiona i podnoszą mnie do pozycji stojącej… ale zanim to nastąpiło, zdążyłem jeszcze zauważyć kolejne ciało.
Gretchen Applebaum. Członkini klubu, która także otrzymała wiadomość od Pana Sandmana. Leży obok Grovera, nieruchoma i kompletnie ignorowana. Jej otwarte oczy wpatrują się pustym wzrokiem w przestrzeń. Jej blond kucyki zanurzone są we krwi, która sączy się spod drutu kolczastego oplatającego jej szyję.
Nie żyje.
Tuż obok jej ciała znajduje się piaskowobrązowy kartonik, który stoi rozłożony jak winietka na weselnym stole. Na niej staranną kursywą napisano wiadomość nie do pomylenia: TWOJE SAMOTNE NOCE DOBIEGŁY KOŃCA. Obok odręcznie napisanych słów widoczny jest rysunek maski tragicznej – symbol, który nie pozwalał Cole’owi i Em uwierzyć w autentyczność wiadomości Pana Sandmana.
A jednak nie był to tylko żart. Pogróżki były prawdziwe.
Zabójca z serialu wziął na celownik Przystań Równości.
Rozdział drugi
Przystań Równości ostatecznie zorganizowała jeszcze jedno spotkanie, na które zostaliśmy przymusowo zaproszeni. Po tym, jak zabrano ciało Gretchen, a Grovera przewieziono do szpitala, pozostali członkowie klubu zostali odprowadzeni w eskorcie policji do sali dwieście osiem. Od tamtego momentu minęły dwie godziny, a my nadal czekamy na przesłuchanie.
Przypomina mi to akcję zorganizowaną przez Plaskacza.
Kiedy byłem w drugiej klasie, nasz rasistowski nauczyciel historii wezwał do mnie policję po tym, jak spoliczkowałem Walkera Lane’a – chłopaka, który uderzył mnie jako pierwszy i w dodatku sam się prosił, po tym jak cały dzień bez przerwy mi dogryzał. Był zazdrosny, że to ja zostałem wybrany na kapitana Rattlersów. W odróżnieniu ode mnie Walker mógł jednak spokojnie wrócić do domu. Nie zostałem aresztowany, ale przesłuchanie trwało w nieskończoność. Godzinami tłumaczyłem się z uderzenia w policzek. Był to najbardziej przerażający dzień w moim życiu – aż do dzisiaj.
Swoją drogą, ten nauczyciel rasista ostatecznie został wyrzucony ze szkoły. Benny z Przystani Równości trochę pogrzebał i dowiedział się, że miał on na swoim koncie na Twitterze dziesiątki ociekających agresją, rasistowskich wpisów dodanych z drugiego konta. Zapomniał tylko, że było ono połączone z jego prywatnym mailem. Amator. A Dearie pomógł nam przekazać te informacje naszemu dyrektorowi – i całej rzeszy swoich obserwatorów na fejkowym Instagramowym koncie. Dzięki temu, że udupiliśmy tego patafiana, mnie, Benny’emu i Deariemu udało się na chwilę odzyskać naszą przyjaźń.
Niemniej jednak dzisiaj problem jest poważniejszy niż plaskacz – mówimy o morderstwie.
Przynajmniej tym razem każdy obwinia siebie nawzajem. Nie jestem zamknięty sam na kilka godzin w małym pomieszczeniu, zbyt przerażony, żeby chociażby poprawić się na krześle. Pani Drake jest właśnie przesłuchiwana w sąsiadującym z naszą salą gabinecie, który, jak się niestety okazuje, jest dźwiękoszczelny. Nawet z przyciśniętymi doń na płasko uszami dolatują nas jedynie niezrozumiałe szmery.
– Mogliby nam chociaż pozwolić zmyć krew naszych kolegów z rąk – narzeka cicho Mike Mancini, niski i krępy Włoch z ostatniej klasy z opadającymi mu na oczy czarnymi włosami i niepełnym, krótkim zarostem. Doskonale obala mit, że wszystkie osoby queerowe znają się na modzie. Nikt nie reaguje na jego komentarz. Jest nas tutaj łącznie ośmioro i siedzimy w ciszy, każdy w innym rzędzie, z co najmniej dwoma biurkami między sobą, starając się jak najbardziej od siebie oddalić. Oprócz mnie i Deariego. Delikatnie głaszczę splątane loki przyjaciela, co zawsze mnie uspokaja. Jest moim pięknym, młodziutkim Bambim, a po tym, co dzisiaj przeszliśmy, mam nadzieję, że także kochankiem. Liczę na to, że dzisiejszej nocy on także będzie potrzebował naszego corocznego seksspotkania, bo muszę dać upust dławiącym mnie od środka złym hormonom.
Z każdym przesunięciem dłonią upewniam się, że tak będzie, ponieważ Dearie z narastającą intensywnością wpatruje się w pustą ścianę.
Nad nami, w najwyższym rzędzie, siedzi Em, a niedaleko niej Theo, niska biała osoba niebinarna z ostatniej klasy z krótkimi, delikatnie rozwichrzonymi czerwonymi włosami i niebywałym talentem do dobierania modnych much. Oni zostaną przesłuchani jako pierwsi, a ich rodzice przyjechali na miejsce tak szybko, jak tylko mogli, i czekają tuż za drzwiami. Reszta z nas ma rodziców, którzy nie mogą sobie pozwolić na to, żeby tak nagle urwać się z pracy, albo tak jak w przypadku moim i Deariego – są oni we wszystko zamieszani. Jedna z moich mam jest chirurżką, która właśnie operuje Grovera. A mama Deariego, detektywka, przesłuchuje panią Drake. Jeśli chodzi o pozostałą czwórkę, ojciec Mike’a Manciniego prowadzi warsztat w centrum, więc wcześniejsze zamknięcie mogłoby być lekko problematyczne. Mama Lucy Kahapany – rozwódka – jest fotografką natury i od rana jest w Mooncrest Valley bez zasięgu; tata Benny’ego Prince’a prowadzi restaurację i bar karaoke Tío Rio i przyjedzie, jak tylko będzie mógł zostawić pracowników samych. Ostatni Przegryw… to znaczy członek Przystani Równości, nazywa się Justin Saxby i jest to uczeń najstarszej klasy, którego pomyliłem z Groverem jakiś milion razy. Winę za to zrzucam na nabytą ślepotę wobec białych chłopaków. Na domiar złego obaj są wysokimi i w miarę przyzwoicie przypakowanymi blondynami. Jedyna różnica jest taka, że Justin jest dużo bardziej słodki i miły. I ma mały tatuaż przedstawiający koniczynę na górnej części uda.
Jak to możliwe, że wiem o tak intymnie zlokalizowanym tatuażu? No pomyślcie. Albo raczej dorośnijcie.
– Chciałabym tylko wiedzieć, że Groverowi nic nie będzie – zawodzi Lucy, zakrywając dłonią twarz.
– Ja też – dodaje Benny.
– Będzie żył – rzuca beznamiętnie Dearie. – Mama Cole’a jest najlepsza w tym, co robi.
Zaciskam mocniej dłoń na ręce Deariego. Przynajmniej odzyskał umiejętność mówienia. Jego komplement zagłusza moje zmartwienie, że nawet najlepsza chirurżka, którą moja mama bez wątpienia jest, opiera się na ustaleniach medycyny, a ta z kolei nie zna magicznego lekarstwa na dwadzieścia ran kłutych krtani. Połowa krwi tego Przegrywa zalała podłogę, a druga połowa ochlapała nasze twarze. Jeśli mamie uda się uratować Grovera – jeśli jego życiowa misja działania mi na nerwy nie dobiegła jeszcze końca – to może dostarczy nam odpowiedzi na pytanie, kto mu to zrobił.
Dałbym sobie ręce uciąć, że te wiadomości nie były prawdziwe.
Ja prawie nigdy się nie mylę. I bardzo nie lubię tego uczucia.
– Udana operacja trwa co najmniej kilka godzin – mówię. – Dlatego im dłużej nie napływają żadne wieści, tym lepiej.
– Mhm – szydzi złośliwie Justin.
Igła w moim zjebomierzu przebija szkiełko, a ja cały sztywnieję.
– Co mruczysz?
– Nic. – Justin bezczelnie obgryza paznokcie, rozmawiając ze mną. – Po prostu bawi mnie, jak udajesz, że się troszczysz.
Tłumię pokusę zwyzywania go przy wszystkich. Nie wystarczy mu, że był nudnym kochankiem (leżał jak kłoda, jakbym był jego prywatną masażystką)? Jeszcze teraz muszę użerać się z jego charakterkiem?
– Nie udaję – odpowiadam.
Theo jęczy drwiąco z górnego rzędu, przewracając oczami w stronę Em, która nie odwzajemnia tego gestu. Najwyraźniej potrafi bez problemu rozpoznać pajaca. Gorszy od Theo jest tylko Grover i obaj stanowią powód, dla którego dystansuję się od Przystani Równości na odległość trzydziestu boisk piłkarskich. Ironizujący, zadufani w sobie, zaszafowani Republikanie. I tylko dlatego, że ja i Dearie spotykamy się z chłopakami z innych szkół – i wcale nie na milkshake’owe randki – „niszczymy queerowoą społeczność”, przez co, między innymi, oni nie mogą sobie nikogo znaleźć. Stare, dobre, napędzane zazdrością piętnowanie czyjegoś udanego życia seksualnego, znane z czasów Ojców Pielgrzymów, jedynie opatrzone nowym filtrem w postaci tęczowej flagi.
– Nie no, BŁAGAM – wtrąca się Mike, z błyskiem żądzy dramy w oku. – Daj sobie spokój z tym współczuciem dla Grovera.
Unoszę palec.
– Nikt z tobą nie rozmawia, kochanieńki.
– Nie jestem twoim kochanieńkim.
– Masz stuprocentową rację, słońce.
– Ani słońcem!
Dearie powoli opiera się z powrotem na krześle, kończąc nasze przytulasy. Wszyscy czekają na moją reakcję, więc na pierwszy ogień przewracam oczami.
– Mike – mówię spokojnym tonem. – Rozumiem, że wyszedłeś z szafy zaledwie trzy sekundy temu, ale takim językiem posługuje się większość z nas, więc dla twojego własnego dobra pragnę cię uświadomić, że nie jest to oznaka flirtu. Jednakże szanuję fakt, że nie chcesz, aby używano w stosunku do twojej osoby któregokolwiek z tych określeń, więc z przyjemnością wrócę do czasów, kiedy w ogóle dla mnie nie istniałeś.
Wpatruje się we mnie oniemiały, z otwartymi ustami. Zatkało kakao.
– Traktujesz nas tak samo, jak traktowałeś Grovera – mówi Justin, szyderczo się uśmiechając. – Jak nic nieznaczące robale, które należy zgnieść.
– Stąpasz po cienkim lodzie, lalka – mówię pełnym głębi tonem. Takim, jakim posługują się ojcowie, bez podnoszenia głosu. Nie na tyle głośno, żeby przyciągnąć uwagę policjantów matołów pilnujących wejścia do sali, ale na tyle pewnie, żeby uciszyć tę zgraję Przegrywów.
Em trzyma długopis między zębami. Dearie nareszcie nabiera czujności, a na jego białe, opalone policzki powraca truskawkowy odcień. Czujemy to samo: klub z całą pewnością wciąż sądzi, że to my stoimy za tymi wiadomościami.
– Jeden Cardoso go rozpruwa, a druga Cardoso go zaszywa – stwierdza donośnie Mike.
Benny i Lucy wzdychają z zaskoczenia. Theo strzela palcami na znak poparcia dla Mike’a.
Zaciska mi się gardło. Oni nie mogą naprawdę sądzić, że my to zrobiliśmy, prawda?
– Wystarczy! – warczy Dearie, a jego policzki stają w ogniu. Zaczynam płytko oddychać. Może to nie jest dobry pomysł, żeby teraz eskalować sytuację, Dearie.
Ale to działa. Mike wyraźnie kuli się ze strachu. Ten nowo narodzony gejuszek ma oczywistą słabość do mojego przyjaciela, ale także stanowczość małej sarny idącej skutą lodem sadzawką. Oblizuje wargi i przemyka oczami po sali.
– To tylko żart… – mruczy pod nosem.
– Boki zrywać, kochanie – mówię. – Nic tylko czekać, aż lada dzień na Netfliksie pojawi się twój własny stand-up.
– WYSTARCZY. – Lucy podnosi głos, zrywając się z siedzenia. Zaczyna chodzić po sali w tę i z powrotem w celu zużycia nadmiaru energii. Daremny wysiłek. – Jak ja się cieszę, że mogę być częścią swojego ulubionego show. Chamskiej gejdramy!
– To Cole jest chamski – dogaduje Justin.
– A ja jestem bi – szydzi Mike.
– Nie udawaj głupka. Dobrze wiesz, co miałam na myśli – mówi Lucy, dźgając go palcem na odległość. Wziąwszy głęboki i oczyszczający wdech, ze łzami nadal stojącymi w jej oczach, zaczesuje do tyłu niewystrzyżoną stronę włosów. – Moja przyjaciółka nie żyje. Przyjaciel może też. – Kręci głową. – A Pana Sandmana nigdy nie udało się złapać. Poza tym w serialu mówili, że liczba jego ofiar była tak wysoka, bo prawdopodobnie miał naśladowców. – Stojąc w najniższym rzędzie, obraca się wokół i przygląda wszystkim z osobna. – Ktoś z was wpadł na chory pomysł, że powiększy dzisiaj ich grono?
Dearie, Mike, Justin, Em i Benny odwracają wzrok. Jedynie ci najbardziej złośliwi z tych tu zgromadzonych – ja i Theo – ani mrugniemy. Lucy z trudem przełyka ślinę i z każdą sekundą naszego milczenia nabiera coraz więcej odwagi.
Bierze kolejny wdech i zwraca się do mnie.
– Jak już tu jesteśmy, chcę zadać pytanie, które miałam zamiar zadać na dzisiejszym zebraniu – mówi. – Dlaczego wysłaliście te wiadomości?
Jej skalna fasada nie wytrzymuje pod naporem emocji.
Trudno jest bronić się wobec tak bardzo zrozpaczonej osoby.
– To nie byliśmy my – mówi Dearie z wyczuwalną w głosie suchością gardła.
– Dokładnie – dodaję. – To nie my je wysłaliśmy. I pojawiliśmy się tutaj, żeby powiedzieć wam prawdę. Chociaż w ogóle nie powinniśmy czuć się w obowiązku, żeby to robić.
Mike i Justin jeżą się na moje słowa, jak gdyby obwiniali za wszystko tylko mnie, ponieważ kiedy mówił Dearie, w żaden sposób nie zareagowali. Nic nowego. Z tym że ta rozmowa zmierza bardzo szybko w złym kierunku.
Siedzący w rogu Benny ukrywa swoje emocje pod ogromnymi okularami. Z takiej odległości trudno jest wyczytać, co mu chodzi po głowie.
– Nienawidziłeś Grovera – mówi Lucy, patrząc mi prosto w oczy.
– Nienawidzę – poprawiam ją. – On nadal żyje. I wyobraź sobie, że da się kogoś uważać za fiuta, ale nie życzyć mu śmierci. „Nielubienie kogoś” i „próba morderstwa”… – Rysuję cudzysłowy w powietrzu. – …to dwie różne rzeczy.
Lucy powstrzymuje płacz.
– To gdzie w takim razie byliście na okienku?
Uśmiechając się, przejeżdżam palcami po podbródku.
– Moje przesłuchanie się jeszcze nie zaczęło.
– To pytanie nie wymaga rozbudowanej odpowiedzi – wtrąca się Theo. – Chyba że coś ukrywacie.
– Nie ukrywamy – mówię, ukazując dołeczki w policzkach. – Po prostu nie chcę dawać Lucy poczucia, że może mnie przepytywać jak jakiegoś kryminalistę.
Theo wykrzywia usta w niezadowolonym uśmiechu, a Em rechocze w zaciśniętą pięść.
Do czasu wyjaśnienia, co zaszło, wszystkim tym Przegrywom, co do jednego, trzeba wbić do głów, że nie są ofiarami, a ja nie pozwolę, by mnie traktowano jak oprawcę.
Podczas gdy Lucy gotuje się z wściekłości, Dearie zrywa się z krzesła.
– Cole biegał w czasie okienka na bieżni, słuchając muzyki.
– Dearie – narzekam. Właśnie przed tym go przestrzegałem, zanim przyszliśmy dzisiaj na spotkanie Przystani Równości. Mówiłem mu, że potraktują to jak śledztwo, a on nie wytrzyma przesłuchiwania, ponieważ będzie chciał wpasować się w ich wizję „dobrej osoby”, jakakolwiek by ona była.
– No co? – pyta Dearie. – Przecież to nie jest żadna tajemnica.
Podnoszę się. Góruję nad Deariem i Lucy.
– Ja jedynie pilnuję własnego nosa, dopóki twoja mama, prawdziwa i jedyna śledcza tutaj, nie wezwie mnie do siebie – powiedziawszy to, zwracam się w kierunku pozostałych. Em jako jedyna nie patrzy na mnie spode łba. – Groverowi i Gretchen grożono śmiercią, a wy zrobiliście zabójców z nas, nie mając absolutnie żadnych dowodów. To jest poważna sprawa, nie jakaś zabawa w policjantów i złodziei. Ani Dearie, ani ja nie musimy się przed wami tłumaczyć.
Dearie zamyka oczy i oddycha.
– Masz rację.
Zajmuje z powrotem swoje miejsce. Ja robię dokładnie to samo.
– A ty masz rację, że ja ją mam. To nie przelewki. Zwłaszcza że każdy pamięta, jak zostałem potraktowany po spoliczkowaniu Walkera. Na szali jest moje życie.
Na drugim końcu sali Benny kiwa głową z przygnębieniem. On mnie rozumie. Pozostali – w znacznej większości reprezentanci rasy białej – uciekają wzrokiem, gdzie się da, byle nie patrzeć na mnie. Udają wręcz, że nikt nic nie powiedział.
Tak objawia się współwina.
Dearie składa pachnący czereśnią pocałunek na mojej dłoni. Mogę odetchnąć.
Jednym metaforycznym kiwnięciem palca obracam sytuację przeciwko Lucy.
– Gdzie wy wszyscy się podziewaliście, kiedy my dwaj czekaliśmy tu z Em o umówionej porze, aż się łaskawie pojawicie? Takie z was chodzące ideały, aż dziw bierze, że nie siedzieliście tu pięć minut przed czasem. I na pewno nie mogło to być spowodowane faktem, że natknęliście się na Gretchen, bo już wcześniej słyszelibyśmy wrzaski. No, wytłumaczcie się jakoś z tego.
Lucy zaczyna.
– Gretchen wysłała wiadomość do mnie i do Theo z prośbą, żebyśmy spotkali się po piątej lekcji i na kolejną poszli razem. – Opuszcza ramiona. – Ale nie pojawiła się w umówionym miejscu.
Czuję się jak detektyw na kofeinowym haju rodem z powieści Agathy Christie, kiedy mój oskarżycielski wzrok przelatuje po całym pomieszczeniu. Za każdym razem, gdy ląduje na kolejnym z Przegrywów, ten natychmiast zaczyna się spowiadać.
– Grover napisał do mnie – mówi Justin. – Chciał, żebym razem z Mikiem spotkał się z nim na stołówce. Był zestresowany, że będziecie dzisiaj na spotkaniu Przystani Równości, i liczył na nasze emocjonalne wsparcie.
Grover. Nikt nie udaje skrzywdzonego lepiej niż on. Jeśli mam być szczery, nie ufałbym nawet przecięciom na jego szyi bez włożenia w nie palców.
Czas na Benny’ego. Wzrokiem wypala dziury w klasowej wykładzinie, zaciskając szczęki w groźnym wyrazie.
– Przypadkiem podsłuchałem, jak Mike i Justin umawiali się z Groverem – mówi. – Ale do mnie Grover nie zwrócił się po wsparcie. – Powstrzymuje łzy. – Czułem się pominięty. Przyjaźnię się z nim dłużej niż oni. Sam nie wiem, nieważne. Odechciało mi się przychodzić na spotkanie Przystani, więc poszedłem do biblioteki. Wtedy ja i pani Drake usłyszeliśmy krzyki.
Taki z niego właśnie przyjaciel, Benny.
Gdybym miał pewność, że Grover przeżyje, powiedziałbym to na głos. Benny zasługuje na prawdziwe wsparcie, a nie jakąś jednostronną pseudoprzyjaźń. Spotykamy się ze sobą poza szkołą. Nasi rodzice spędzają wspólnie czas. Moja mama jest nawet ich lekarzem rodzinnym. Dlatego też Benny zawsze był dla mnie bardziej jak kuzyn z drugiego końca miasta niż zwykły kumpel. Ale przez to, że w szkole spędzam większość czasu z Deariem, a Benny z mało śmiałą zgrają, Grover wykorzystał okazję, żeby nawciskać mu kitu na mój temat i odsunąć od siebie nasze kręgi towarzyskie.
Ale skoro ci dwaj są teraz tak blisko, dlaczego Grover nie zaprosił go do swojego terapeutycznego stoliczka w trakcie przerwy obiadowej? Nie wolałby zebrać tam wszystkich lizodupców dla lepszego efektu pocieszenia?
– Tak więc. – Klaszczę w dłonie. – Teraz wiemy, gdzie wszyscy byli, kiedy doszło do ataku. Dearie i Em przyszli tutaj na czas. Ja musiałem pobiegać, żeby rozładować emocje przed przyjściem na spotkanie tego pełnego osądu, złej energii i, z tego, co słyszę, fałszywych przyjaciół… – Wymieniam spojrzenia z Bennym, który ukradkiem się do mnie uśmiecha. – …klubu.
– I nikt nie może poprzeć twojego alibi – stwierdza śpiewnie Justin.
Powoli obracam się w stronę Justina i pokazuję mu swoje dłonie. Czyste. Nieskazitelne.
– Każdy patolog sądowy ci powie, że po uduszeniu kogoś drutem kolczastym zostaje ślad.
– Trudno o rękawiczki? – pyta Mike.
– Trudno o antyperspirant?
Wszyscy zbierają szczęki z podłogi. Mike’a zatkało. Jakakolwiek przychylność, na którą mogłem liczyć ze strony Przegrywów, została właśnie na powrót spuszczona w kiblu, mam to jednak gdzieś. Zgadzam się, mój komentarz nie był miły, ale czy uprzejme jest oskarżanie mnie o morderstwo z zimną krwią tylko dlatego, że mnie nie lubią albo są zazdrośni o to, ile czasu spędzam z Deariem? Czy zniewaga razi tylko wtedy, gdy wypływa z ust kogoś powszechnie lubianego?
Wzdychając, Dearie obraca się powoli w kierunku Mike’a.
– Cole na pewno nie nosił rękawiczek, bo miał okropnie zimne dłonie, jak tu przyszedł. Nie kłamie, robił to, co mówi.
Wymieniamy uśmiechy. Cieszę się, że zostałem oczyszczony z zarzutów. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko tego, żeby Dearie przestał brać ich argumenty na poważnie, jak gdyby opierały się one na jakichkolwiek przesłankach, a nie zwykłej, charakterystycznej dla Przegrywów zazdrości.
Za nami otwierają się drzwi prowadzące do biura.
Benny podskakuje z przerażeniem, gdy do sali wchodzi pani Drake. Jej siwiejące ciemne włosy sterczą jak dzikie w różnych kierunkach, a przód jej niebieskiego kombinezonu w kropki zdobią dwie szkarłatne smugi, przypominające ślady opon.
Moje serce odbija się od klatki piersiowej. Wraca ponura rzeczywistość i spycha moje nieistotne sprzeczki z Przegrywami na dalszy plan.
– Wybaczcie, że tak długo to trwało – mówi słabym głosem pani Drake. – Wasi rodzice powinni tu być…
Drugie, wychodzące na korytarz drzwi otwierają się gwałtownie i biedny Benny ponownie podskakuje. Do środka wchodzi starszy, surowo wyglądający biały mężczyzna w płaszczu, z perłowobiałą brodą. Zanim zamknie za sobą drzwi, widzimy jak policjanci blokują przejście mizernie wyglądającym zrozpaczonym członkom rodzin. Na widok zbliżającego się do niej starszego mężczyzny Pani Drake wzdycha.
– Leo, nikt nie może tu wchodzić. Nawet ich rodziców poproszono, żeby…
Ignorując jej apel, mężczyzna (jak się okazuje, o imieniu Leo) chwyta ją w objęcia, z których kobieta natychmiast się wyrywa.
– To on? – pyta desperacko Leo. – Tabatha, czy to był on?
– Zabieram cię do domu. I TO JUŻ. – Chwytając Leo pod ramię, prowadzi go siłą na zewnątrz. Jest tak wściekła, że nawet się z nami nie żegna.
Co to za koleś? Wydaje się dziwnie znajomy.
– Cole, kochanie? – Z biura dobiega stanowczy, ale ciepły głos.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Rozdział trzeci
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział czwarty
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział piąty
Dostępne w wersji pełnej
Część druga
Najeżony naszyjnik
Rozdział szósty
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział siódmy
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział ósmy
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział dziewiąty
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział dziesiąty
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ TRZECIA
TRWAJCIE RAZEM
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Dostępne w wersji pełnej
Część czwarta
TRAGEDIA CZY KOMEDIA?
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Dostępne w wersji pełnej
Część piąta
SANDMANOWE DZIECI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Dostępne w wersji pełnej
Część szósta
POZWÓL MI NA SAMOTNOŚĆ
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
Dostępne w wersji pełnej
EPILOG, CZĘŚĆ PIERWSZA
Dostępne w wersji pełnej
EPILOG, CZĘŚĆ DRUGA
Dostępne w wersji pełnej
PODZIĘKOWANIA
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Your Lonely Nights Are Over
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Kinga Dąbrowicz
Projekt, grafika na okładce i wyklejka: © Anna Jamróz
YOUR LONELY NIGHTS ARE OVER © 2023 by Adam Sass
All rights reserved.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Dominik Górka, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-557-5
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka