Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dlaczego tak często myślimy o tyłkach?
Dlaczego tak rzadko zwykłe dżinsy dobrze na nas leżą?
Jak popularne programy fitnessowe wpłynęły na tyłkowy ideał?
Kto spopularyzował twerkowanie?
Czym można było zastąpić turniurę?
Niewiele części ciała wywołuje tyle emocji co tyłek. W dodatku częściej oglądamy go u innych niż u siebie. Zwłaszcza kobiece pośladki są nieustannie oceniane, krytykowane, uprzedmiotawiane.
Reporterka i redaktorka Heather Radke poszukuje odpowiedzi na pytanie: dlaczego tak jest? Jej błyskotliwa i dowcipna książka obejmuje kilka stuleci historii kultury: od sal widowiskowych XIX-wiecznego Londynu po studia aerobiku z XX-wiecznego Nowego Jorku. Autorka rozmawia z biologami ewolucyjnymi, badającymi rozwój tej części ciała, drag queen, nieustannie modyfikującymi kształt swoich tyłków, oraz guru fitnessu, którzy stworzyli specjalne programy na stalowe pośladki.
Tyłki to opowieść o tragedii, złości, opresji, pożądaniu i radości, a także o tym, że każde ciało nosi w sobie historię.
To nie jest książka o tyłkach. To książka o umysłach, naszych umysłach. O tym, jak wiele nasz sposób myślenia o ciele, zdrowiu, sylwetce i seksualności zawdzięcza najciemniejszym kartom historii ludzkości. Ale też o tym, jak współcześnie próbujemy przełamywać te schematy i odzyskiwać ciało dla siebie. Radke zabiera nas w podróż przez epoki, od tajemniczej prehistorii, przez wiktoriańską Anglię, aż po erę Kardashianów. Zawitamy na występ drag queens, trening aerobiku z Jane Fondą, plan teledysku amerykańskiego rapera oraz zawody ludzi przeciwko koniom. Wszystko po to, aby dowiedzieć się więcej o nas samych.
Martyna F. Zachorska
Pani od feminatywów
Głęboko przemyślana, znakomicie udokumentowana i porywająca historia ludzkich tyłków. Radke doskonale wie, kiedy podejść do tematu z lekkością, a kiedy z powagą. Debiut idealny!
Melissa Febos
autorka Dziewczyństwa
To najlepszy rodzaj literatury faktu – taki, który zmusza do spojrzenia na coś zwyczajnego i pozornie oczywistego w zupełnie nowy sposób.
„The Washington Post”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Rok wydania: 2024
Dla mojej mamy
Wprowadzenie
Pierwszą pupą, którą zapamiętałam w życiu, była pupa mojej matki. W dzieciństwie zwykłam wchodzić do łazienki, siadywać na pluszowej nakładce na sedes i przyglądać się mamie szykującej się do wyjścia. Stała przed lustrem w bieliźnie i wcierała w skórę balsam do ciała. W krótkie brązowe włosy wplątywała termoloki: kilka pokaźnych różowych na górze, parę mniejszych zielonych po bokach. Uchylała okno, wymieniając parę spod prysznica na strumień zimnego porannego powietrza. To mnie budziło. „Zamknij oczy”, zwracała się do mnie, co pospiesznie czyniłam. Wtedy mama obficie spryskiwała włosy lakierem. Wstrzymywałam oddech ze strachu przed zakrztuszeniem się tym lepkim ustrojstwem. Po zdjęciu okularów mama odwracała się do lustra. Stojąc z wypiętą pupą, podkręcała rzęsy.
Jako młoda dziewczyna nie widziałam nago innej dorosłej kobiety niż moja mama. Wyobrażałam sobie, że wszystkie wyglądają tak samo jak ona: kształtne, niskie, z pełnymi piersiami i wypukłą pupą, ledwo mieszczącą się w jakąkolwiek parę spodni. Całkiem podobało mi się myślenie, że pewnego dnia i moje ciało będzie tak wyglądać – a był to los nieunikniony niczym dojrzewanie czy pierwsza miesiączka. Mama podczas porannej toalety była wolna i piękna.
Moja dziecięca otwartość pozwalała mi na postrzeganie maminej pupy jako czegoś zwykłego – ot, część ciała jak każda inna, coś do kochania, bo przecież była częścią ukochanej osoby. Ni to przekleństwo, ni błogosławieństwo. Po prostu fakt.
To, o czym nie miałam wtedy pojęcia, to wieloznaczność tego tematu. Pupy wszak nie są, jak kolana czy łokcie, typowo funkcyjnymi częściami ciała, niekojarzącymi nam się z niczym więcej. Z pupami jest inaczej – choć wydawać się mogą czymś trywialnym, niosą ze sobą niezwykle złożoną symbolikę, z mnóstwem znaczeń i niuansów, wypełnioną humorem i seksualnością, historią i wstydem. Kobiece pupy były przez lata wykorzystywane do tworzenia i umacniania hierarchii rasowych, stanowiły też barometr cnoty pracowitości czy miernik seksualnej atrakcyjności oraz dostępności. Pomimo (a może właśnie z tego powodu) że bez interwencji chirurga nie jesteśmy w stanie szczególnie zmienić wyglądu naszych pup, ich kształt i rozmiar był przez wiele lat wykładnikiem naszej natury – naszej moralności, kobiecości, a nawet człowieczeństwa.
Pupę jednak niełatwo obejrzeć. Sam fakt, że znajduje się z tyłu, sprawia, że zdaje się nam nieco obca, lecz dla innych jest widoczna w całej okazałości. Aby zerknąć na własną pupę, musimy otoczyć się kordonem luster w przymierzalni albo – to już w zaciszu naszych sypialni – dziwacznie wygiąć się z lusterkiem lub smartfonem w ręku. A kiedy w końcu na nią spojrzysz – przynajmniej tak jest w moim przypadku – zawsze towarzyszy temu element zaskoczenia. A więc to jest to, co wciąż za mną chodzi? Jest w tym nutka upokorzenia – nigdy do końca nie wiemy, co ma przed sobą osoba patrząca na nasz tyłek, a to czyni nas bezbronnymi. W pewnym sensie też dajemy tej osobie coś z siebie – można wręcz powiedzieć, że pupa pod wieloma względami należy bardziej do oglądającego niż oglądanego. A może być i podglądana w tajemnicy, i ubóstwiana prywatnie, i analizowana w przyprawiający o dreszcze, odrzucający sposób. Żeby dowiedzieć się, jak leżą na mnie przymierzane właśnie spodnie, muszę zapytać ekspedientki, jak wygląda w nich moja pupa – przecież sama tego nie zobaczę. Kobieta mija mężczyznę na ulicy, a ten ogląda się za jej pupą. Mimo że wszyscy inni świadkowie tej sytuacji dostrzegają pożądliwe spojrzenie, sama kobieta może wcale nie być go świadoma. Nie dostrzega, że jest oceniana, krytykowana, traktowana przedmiotowo, pożądana.
Nawet nasze określenia pup niekoniecznie są jasne. Zazwyczaj zamiast mówić wprost, używamy eufemizmów. Dorastając, nazywałam te dwie kule tłuszczu przyczepione do moich bioder „pupą”. To dość dziecinne słowo, które mogłabyś usłyszeć z ust namolnego brata. „Butthead!” (dosł. „Pupogłowy”), „Buttface!” (dosł. „Pupotwarz!”). Brzmi to komicznie – mieć pupę w miejscu twarzy – ale obelga ta traci moc, gdy kończysz dziesięć lat. Wyraz „pupa” jest zabawny, jednak mieści się w granicach poczciwego, niewinnego, niemalże rodzinnego humoru. Gość idzie i nagle upada na pupę; rozlega się śmiech z offu. Gdyby słowo „pupa” było dźwiękiem, byłoby trąbieniem cyrkowego klaksonu, ewentualnie puszczeniem bąka.
Z wiekiem zaczęłam eksperymentować z innym rodzajem słownictwa. „Dupa” było słowem nieco bardziej dorosłym, bardziej obscenicznym – należało wszak do kategorii, którą określamy mianem „wulgaryzmów”. Ale to jednak niewinne przekleństwo, najlżejsze ze słownych wykroczeń. Możesz powiedzieć „dupa” w telewizji, ale już nie „dupek”. Do wyboru mamy też inne określenia omawianej części ciała. W angielszczyźnie odmiany brytyjskiej nazywają ją bum, w jidysz zaś tuchus. Co bardziej snobistyczni Anglosasi wybierają frankofońskie derrière, a posługujący się slangiem dziennikarze tabloidów i prezenterzy talk-show – booty oraz badonkadonk. Dwa ostatnie wyrazy pochodzą z kultury hip-hopowej i odnoszą się do rasy, seksowności i frywolności. Jest też cały zbiór określeń odwołujących się do fizycznego umiejscowienia omawianej partii ciała: „tyłek”, „tyłeczek”, „zadek”, „siedzenie”.
Ale które ze słów jest tym właściwym? Tym najważniejszym? Jakie słowo jest neutralnym określeniem „tej miękkiej, mięsistej części ciała, na której siedzimy”? Mimo że znamy takie słowa jak „cycki”, „balony” czy „bimbały”, wiemy, że poprawny jest wyraz „biust”. Męski organ płciowy możemy nazywać „kutasem” czy „fiutem”, ale ostatecznie zdajemy sobie sprawę z tego, że istnieje „właściwe” słowo i że brzmi ono: „penis”. Oczywistym wyborem wydają się „pośladki”, nie jest to jednak zbyt często używany wyraz. Raczej nie powiemy, że po intensywnym treningu na siłowni bolą nas pośladki, nie spytamy też, czy nasze pośladki dobrze wyglądają w tych spodniach. Kiedyś zapytałam znajomego chirurga, jak lekarze nazywają tę część ciała, w nadziei, że w końcu poznam najbardziej praktyczne określenie. Odpowiedział mi, że większość proktologów – czyli osób, które chyba najczęściej rozmawiają o czterech literach – używa takich słów jak „tyłek” czy „pupa”. Jeden z jego kolegów z pracy stosuje bardzo naukowe sformułowanie „bruzda międzypośladkowa” w znaczeniu „rowek”, inny z kolei niezmiennie mówi o „siedzeniu”. Jak widać, nawet u lekarza nie wyzbędziemy się eufemizmów. Jest też nazwa „mięsień pośladkowy wielki”, ale termin ten odnosi się tylko do ścięgnistej wiązki włókien, która rozciąga się od kości miednicy do uda. Z kolei warstwa tłuszczowa ulokowana na górze to masa tłuszczowa pośladkowo-udowa. Z tym że nikt jej tak nie nazywa.
Mając na uwadze ten skomplikowany, pełen eufemizmów związek, jaki często mamy z naszymi tyłkami (właśnie to słowo uznałam za najprostsze), nasze wyobrażenia na ich temat często mówią nam więcej o oglądającym niż o oglądanym, a ich znaczenie zależy od tego, kto patrzy, kiedy patrzy i dlaczego to robi. Jak ujął to historyk Sander Gilman: „Pośladki mają ciągle zmieniającą się wartość symboliczną. Są one związane z organami reprodukcyjnymi, wydalaniem, a także z poruszaniem się. Nigdy nie reprezentują samych siebie”[1].
Ta właśnie idea – że tyłek nigdy nie reprezentuje sam siebie – czyni go osobliwym i szczególnie pociągającym przedmiotem badań. Liczne skojarzenia, jakie ludzkość ma z tą częścią ciała, sprawiają, że przesiewanie i badanie obfitości znaczeń tyłka może dostarczyć nam wiedzy o wielu innych zagadnieniach: o tym, co ludzie postrzegają jako normalne, co jako pożądane, co jako odpychające i co jako transgresyjne. Pupa jest miernikiem, a uczucia, które wobec niej żywimy, zazwyczaj są wskaźnikiem innych naszych odczuć – tych wobec rasy, płci, seksualności – które u każdego z nas są inne.
Nasz stosunek do własnego ciała w dorosłym życiu wiąże się z indywidualną historią każdego z nas. Moja wyłania się – niczym ze zdjęć przechowywanych w albumie – z mglistych wspomnień tych chwil, kiedy moje ciało było widziane przez innych ludzi. Ale moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczące ciała pochodzą z czasów na chwilę przed okresem dojrzewania, kiedy moje mięśnie i kończyny wydawały się użyteczne i odporne, nie zaś stworzone do bycia ocenianymi. Pędziłam rowerem po osiedlu, zjeżdżałam z górki, a wilgotny letni wiaterek łaskotał mi nozdrza. Pewnego lipcowego popołudnia walnęłam głową o kierownicę i zadrapałam policzki i czoło na betonie, rozcinając wędzidełko. Krew lała się na chodnik, a potem w kuchni, gdzie siedziałam na blacie ze zwisającymi nogami, podczas gdy moja matka przykładała mi do ust lód. Następnego ranka, gdy jadłam płatki śniadaniowe ubrana w poliestrowy strój baletnicy, byłam gotowa ponownie wskoczyć na rower. Mój ojciec zrobił mi wtedy zdjęcia, uśmiecham się na nich od ucha do ucha. Nie należałam do najbardziej nieustraszonych dzieciaków, ale uznawałam swoje ciało za coś, co będzie się goiło, rosło, zabierało mnie w rozmaite miejsca. Zanim tata wywołał zdjęcia, zostało mi już tylko kilka strupków.
Kiedy miałam osiem lat, poszłam z koleżanką na basen w klubie fitness należącym do jej rodziców. Wtedy pierwszy raz znalazłam się w szatni pełnej kobiet – nagich, półnagich, ubranych. Doświadczyłam tam różnorodności ludzkiego wyglądu, a że jeszcze nie nauczyłam się kategoryzować ciał, nadawać im miana złych bądź dobrych, jedyne, co mogłam zrobić, to obserwować. „To tak mogą wyglądać piersi? – myślałam, widząc części ciała, które nie wyglądały tak, jak u mojej mamy. – Biodra mogą być wąskie? Tyłki kościste?” Kobiety w tej szatni wydawały mi się jakieś niekształtne. W ubraniu wyglądały znajomo, ale pod spodem skrywały całe spektrum dziwności, w każdym możliwym kształcie.
Gdy jako dziesięciolatka jeździłam rowerami z przyjaciółką, na tym samym podwórku, które okrążałyśmy od lat, dwóch chłopców krzyknęło na nas z zarośli. „Niezłe kuperki!” – usłyszałyśmy. Ten komentarz był okrutny, ale niósł ze sobą też coś innego – nowe i niebezpieczne uczucie, które dziś dobrze znam, uczucie szczególnego niepokoju związanego z oglądaniem i komentowaniem mojego ciała przez nieznajomego mężczyznę.
Fakt, że oni skomentowali, nieproszeni, nasze tyłki, sprawił, że poczułam się niekomfortowo i dziwnie. Tyłki nie były jedną z tych części ciała, które można było określić mianem fajnych. Wiedziałam, że są partie ciała uznawane za piękne i seksowne i doceniane, ale nie miałam pojęcia, że tyłki też do nich należą. Czułam się tak, jakby tych dwóch przyłapało nas bez majtek – jakby naprawdę zobaczyli nasze pupy w wyniku jakiegoś zabawnego i ośmieszającego zbiegu okoliczności. Gdy wróciłyśmy do domu, opowiedziałyśmy rodzicom, co się nam przydarzyło. W jakiś sposób udało im się namierzyć winowajców – dwóch nastolatków w koszulkach zespołów heavymetalowych, jeżdżących na deskorolkach. Nasi rodzice oznajmili im, że dopuścili się molestowania słownego, ale chłopcy odpowiedzieli, że krzyczeli „Niezłe rowerki!”. Po raz kolejny poczułam się zawstydzona. Oczywiście, że pupy nie mogą być „niezłe”. Zdecydowanie nie jest to rzecz, którą można byłoby obwieszczać głośno na całą ulicę.
W gimnazjum byłam szatnianym dziwolągiem. Nie byłam gruba – a to właśnie ten przymiotnik niósł ze sobą największą stygmatyzację w pachnących kurzem korytarzach Gimnazjum Kinawa – ale moje ciało zdecydowanie nie wyglądało jak trzeba. Coraz bardziej przypominało ono ciało mojej mamy: urósł mi tyłek, a biodra się zaokrągliły. Stojąc naprzeciw szkolnych szafek w kolorze spalonej pomarańczy, nie czułam już zachwytu różnorodnością kobiecych ciał; teraz dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że istnieje kanon piękna i że ani moje, ani mojej mamy ciało się w niego nie wpisuje.
Mniej więcej w tym samym czasie na lekcjach WF-u podzielono nas na chłopców i dziewczynki na potrzeby zajęć z nauki pływania w cuchnącym chlorem szkolnym basenie. Dostałyśmy od szkoły, chyba w jakimś nadzwyczajnym geście niwelowania różnic klasowych, nierozciągliwe, czarne bawełniane stroje kąpielowe. Leżały poukładane rozmiarami w szarych plastikowych pojemnikach, a wszystkie stroje wydawały się opowiadać historię przemysłowych pralni i całych pokoleń trzęsących się z zimna dziewcząt. Każdy z rozmiarów miał inny kolor szwów: żółte były najmniejsze, dla dziewczyn z wciąż dziecięcymi ciałami. Najbardziej pożądanym kolorem był pomarańczowy – przeznaczony dla uczennic, które choć już dojrzałe, nie miały krągłości. Następny w kolejce był czerwony, duży, i biały, jeszcze większy. To dla tych z nas, które miały i piersi, i biodra, i uda, i brzuszki. Dla tych „zdrowych”. Czarny materiał okrywający nasze ciała od pach po połowę uda rozluźniał się pod wpływem wody. Mój strój miał czerwone szwy, ale widmo zbliżającego się białego wykończenia śniło mi się po nocach. Co to będzie mówić o moim ciele, atrakcyjności, miejscu w szeregu?
W liceum stanęłam twarzą w twarz z jeszcze bardziej konkretnymi dowodami na to, że moje ciało jest w jakiś sposób złe. Mimo że nie należałam do najlepszych sportsmenek, lubiłam spędzać czas ze szkolną drużyną biegów przełajowych. Spotykaliśmy się przed zawodami, jedliśmy kleisty makaron z sosem z puszki i plotkowaliśmy o tym, co się działo w szkole. Pewnego dnia jedna z koleżanek wzięła mnie na stronę, aby wyjawić mi sekret – z rodzaju tych, których nikt nie może wygadać. Zdradziła mi, że podsłuchano, jak jedna z dziewczyn z drużyny narzekała na treningu na to, że robi się coraz grubsza i jakie to jej biodra są wielkie. Na to inna dziewczyna zaśmiała się w głos i skomentowała: „Przynajmniej nie masz tak ogromnego tyłka jak Heather”.
Byłam wstrząśnięta. Wyobraziłam sobie te wszystkie posągowe, atrakcyjne blondynki z drużyny śmiejące się perliście i zjadliwie z jednej rzeczy, co do której nikt nie miał wątpliwości: tak, Heather Radke miała wielki tyłek. Uff, jak dobrze, że one nie.
Prawdę mówiąc, historia mojej relacji z ciałem nie należy do szczególnie dramatycznych, jest raczej typowa, i właśnie dlatego tak mnie interesuje. Nie doświadczyłam uporczywego nękania ani nie cierpiałam na zaburzenia odżywiania. Nie przydarzyło mi się nic traumatycznego ponad wstyd zatruwający umysł każdej siódmoklasistki, ten upiorny rytuał przejścia, którego tak wiele kobiet musiało doświadczyć, aby stać się w miarę dobrze funkcjonującymi dorosłymi. Tak jakby ocenianie ciał – i całe to zawstydzanie, upokarzanie i spadek wiary w siebie – było normalne, naturalne. Tak jakby rzeczywiście istniały ciała lepsze i gorsze.
W 2003 roku po raz pierwszy usłyszałam, że moja pupa jest sexy. Miałam wtedy dwadzieścia lat i siedziałam sobie pewnego letniego dnia w kawiarni w jednym z uniwersyteckich miast Środkowego Zachodu. Byłam ubrana w plisowaną granatową spódniczkę z poliestru i kupioną w lumpeksie żółtą koszulkę, w której pogłębiłam nożyczkami dekolt, żeby wyglądała bardziej punkowo. Włosy miałam związane; spoconej szyi łatwo czepiały się drobiny mielonej kawy. Od czasu liceum moja pupa tylko urosła. Każda para spodni zdawała się ledwo na mnie pasować: gdy w tyłku były wąskie, to w talii za luźne. Przeskakiwałam po rozmiarach, od S do M, potem L i XL. Gdy trzeba było ścisnąć się grupą na tylnym siedzeniu auta, zazwyczaj mówiłam, że mój tyłek jest za duży, żeby to mogło się udać, więc ktoś będzie musiał usiąść mi na kolanach. Pewnego dnia jeden z moich kolegów z pracy w kawiarni – typ cichego muzyka flirciarza – zapytał: „Czy wiesz, co to znaczy rubensowskie kształty?”. Wiedziałam. Uczyłam się o tym na maturę, do dziś pamiętam fiszkę z tym wyrażeniem, jak i to, że trochę mnie zawstydziło. To znaczy „mieć piękne, ale większe ciało”. Podejrzewałam, że mówią tak historycy sztuki, gdy opisują dzieła. „Ty, skarbie, masz rubensowskie kształty”, dopowiedział romantyczny muzyk. W jego ustach brzmiało to niezręcznie, jakby nauczył się tego na pamięć niczym uczeń przed egzaminem. Mimo to byłam naprawdę poruszona. Nie naśmiewał się ze mnie. To był szczery komplement.
Ten chłopak był tylko jedną z wielu osób, które w ciągu następnych kilkunastu lat postrzegały mój kształtny tyłek nie jako mankament, lecz jako atut. Moja pupa była przedmiotem molestowania słownego i komentarzy facetów z pracy; obiektem zachwytu szepczącego słodkie słówka kochanka; tą częścią ciała, która sprawiała, że obcy ludzie oglądali się za mną na ulicy. Innymi słowy, zaczynałam zdawać sobie sprawę z tego, że mój tyłek stał się, czy raczej stawał się (kiedy nie patrzyłam), obiektem seksualnym, przedmiotem pożądania innych (niektórych innych, nie wszystkich innych).
A tymi innymi prawie zawsze okazywali się mężczyźni. Mimo że jestem queer, mimo że zdarzało mi się randkować i z mężczyznami, i z kobietami, zmiana postrzegania mojej pupy przez innych ludzi wydawała się wypływać prosto z rdzenia heteroseksualnej, mainstreamowej kultury. Tak, całkiem sporo kobiet komentowało mój tyłek, ale w większości były to kobiety hetero papugujące medialne kanony piękna. Coś w stylu tej laski z drużyny, która tak się cieszyła, że ma mniejszą pupę ode mnie. Tyle że na odwrót.
Choć próbowałam sobie wmawiać, że to, co inni ludzie (zwłaszcza mężczyźni) myślą o moim ciele, nie powinno mieć znaczenia, prawda była zupełnie inna – to miało znaczenie. Ta sama część ciała, z powodu której mnie zawstydzano, zupełnie znienacka stała się właśnie tą częścią ciała, której pożądano. Oczywiście nie chciałam być podziwiana wyłącznie za to, jakie mam ciało, jednak pragnęłam podziwu dla mojego ciała. Jak każdy człowiek, chciałam być chciana. A bycie chcianą przez ten sam typ ludzi, którzy wyśmiewali mnie w liceum, miało dodatkowy smak.
Zastanawiam się, jak to się stało, że gdy byłam w liceum, mój typ figury nie wpisywał się w kanon piękna, a dziesięć lat później wiele z tych samych osób, które wtedy go odrzucały, zaczęło mieć na jego temat zupełnie przeciwne zdanie. Jakim cudem postrzeganie czegoś takiego jak pupa mogło zmienić się tak radykalnie i tak szybko? Jakim cudem ta sama część ciała może budzić tak odmienne skojarzenia u różnych osób? Właśnie te pytania stały się impulsem do napisania tej książki.
Zanim zostałam pisarką, przez kilka lat pracowałam jako kustoszka w założonym przez Jane Addams chicagowskim muzeum Hull-House, które jest nie tylko zbiorem historycznych eksponatów, ale też przestrzenią dla twórców sztuki współczesnej oraz miejscem spotkań lokalnych aktywistów. Do moich zadań należało przygotowywanie wystaw oraz prezentowanie związanych z nimi historii i doświadczeń kulturalnych, za pomocą których wyjaśniałam większe zmiany i nurty pojawiające się na przestrzeni dziejów. Niniejsza książka oparta jest na podobnym zamyśle: będę przedstawiać wam wydarzenia z przeszłości i teraźniejszości, opowiadać konkretne historie związane ze zmianami postrzegania pup w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej na przestrzeni ostatnich dwustu lat.
Tyłki. Historia ciała od zaplecza stanowi próbę odnalezienia znaczeń otaczających tę enigmatyczną część ciała, po nitce do kłębka, i wyjaśnienia, jak owe znaczenia ewoluowały i jak rezonują w dzisiejszej rzeczywistości. Moje podejście jest głównie historyczne, jednak ma podstawy naukowe, zastanawiam się bowiem nad tym, czym, tak naprawdę, anatomicznie i fizjologicznie, jest tyłek. Choć pupy były z nami od zawsze, poszukiwania rozpoczynam od historii Sarah Baartman, znanej niegdyś jako „Hotentocka Wenus”. Okrutne, wręcz upiorne traktowanie tej postaci (zarówno za życia, jak i po śmierci) stanowiło fundament naszego myślenia o pupach przez ostatnie dwa stulecia. Następnie przejdę do dwudziesto- i dwudziestopierwszowiecznych tematów, przyjrzę się historii mody, rasy, nauki, fitnessu i popkultury. Przedstawię wam osoby, które miały wpływ na to, co myślimy o pupach – ilustratorkę, która stworzyła słynny styl podlotka, modelkę, której pupa stanowi wzorzec dla niemal każdej pary spodni dostępnej na rynku, artystę eugenika, który wyrzeźbił modele „normalnych” kobiety i mężczyzny, trenera od „stalowych pośladków”, osoby szyjące wkładki powiększające pupę drag queen, a także grube instruktorki fitnessu wykorzystujące aerobik jako formę buntu (i sposób na czerpanie radości z życia). Na koniec opiszę zmieniające się podejście do tyłków, które mieliśmy okazję obserwować w ciągu minionych trzech dekad. Był to czas, kiedy sporych rozmiarów pupy zaczęły być widoczne w mainstreamie, a biały ideał piękna i przywłaszczanie wizerunku i kultury afroamerykańskiej wzniosły się na wyżyny popularności.
W tej książce nie zdołam jednak wyjaśnić wszystkiego. Nie odpowiem na pytanie: Jaka historia i znaczenie kryją się za każdą parą pośladków? Skupiam się na historii i symbolice związanej z kobiecymi pośladkami z prostej przyczyny – jestem kobietą, a niniejszą książkę zaczęłam pisać z chęci zgłębienia tego, jak kobiecość jest konstruowana, dekonstruowana i wzmacniana na przestrzeni lat.
Moje poszukiwania dotyczą też pupy per se – tych dwóch odstających kul mięśni i tłuszczu umiejscowionych między udami a dolną częścią pleców. Nie będę poświęcać czasu tematowi odbytu i odbytnicy, na rynku bowiem znajdziemy kilka znakomitych książek dotyczących tych części ciała, ich funkcji i socjologicznych kontekstów z nimi związanych. Zdaję sobie sprawę z tego, że w społeczeństwie często łączymy pupę i odbyt, jednak kobiece pośladki mają własną symbolikę, niekoniecznie bezpośrednio związaną z rozmaitymi funkcjami (seksualnymi bądź innymi) odbytu.
Moje zainteresowanie tyłkami dotyczy w przeważającej mierze głównonurtowej, hegemonicznej kultury Zachodu – kultury osób posiadających władzę polityczną i gospodarczą, osób zarządzających mediami, tworzących oraz promujących kulturowe trendy i standardy.
Oznacza to, że często analizuję, jak ludzie biali, heteroseksualni i mężczyźni tworzyli standardy, preferencje i ideologie wokół pośladków kobiet wszystkich ras, a także sposoby myślenia o kobietach będące rezultatem tych procesów. Jasne, są to kategorie ogólne, co może sugerować binarność tam, gdzie jej nie ma – doświadczenie „życia w ciele” zawsze bowiem niesie ze sobą wiele krzyżujących się tożsamości – historia pokazuje jednak, że ludźmi będącymi u władzy i kształtującymi nasze myślenie o pupach okazywali się zazwyczaj heteroseksualni i/lub biali mężczyźni.
Dlaczego skupiam się na mainstreamowych koncepcjach dotyczących kobiecych pup? Ponieważ chciałabym zrozumieć i w prosty sposób wyjaśnić, skąd wzięły się nasze skrywane uprzedzenia i stojące za nimi idee. Ze względu na władzę, którą przez lata mieli w nauce, polityce, mediach i kulturze, osoby białe, osoby hetero oraz mężczyźni zawsze posiadali nadmierny wpływ na rzeczywistość i sprawowali kontrolę nad tym, jakie znaczenia przypisywane są ciałom. To oni ustalali, co jest normalne, a co odmieńcze, co jest „mainstreamowe”, a co marginalne. Mam nadzieję, że przyglądając się temu, jak ludzie będący u władzy tworzyli te znaczenia, będę mogła uwidocznić to, co często zdaje się niewidoczne: głębokie korzenie rozmaitych, wielokrotnie sprzecznych ze sobą, sposobów myślenia o kobiecych pośladkach. Chciałam zrozumieć, dlaczego pupy znaczą tak wiele, choć przecież mogłyby nie znaczyć zupełnie nic.
Jednym z motywów, które przewijały się przez cały czas, gdy zbierałam materiały do książki, była rasa. Rozmowy na temat tyłków prawie zawsze okazują się rozmowami o rasie, w szczególności o białości i czarności. Już od najwcześniejszych lat kolonializmu europejscy odkrywcy i naukowcy stosowali pseudonaukowe teorie dotyczące wielkich pup czarnych kobiet celem konstruowania i egzekwowania hierarchii ras i rasistowskich stereotypów (zwłaszcza stereotypu rozseksualizowanych czarnych kobiet). Tego typu myślenie upowszechniło się w XIX wieku, tuż po śmierci Sarah Baartman. Zarówno czarna, jak i biała kobiecość stanowią idee kształtowane przez stereotypy ciała i pupy, stworzone przez osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych naukowców, stereotypy, które dotykają nie tylko czarne i białe kobiety, ale również przedstawicielki wszystkich pozostałych ras. To właśnie dlatego niniejsza książka stanowi w szczególnym wymiarze eksplorację białości i czarności.
Jasne jest, że cała wiedza, którą mam na temat pupy i tego, co ta część ciała oznaczała w społecznościach ludzi niebiałych, w obcych dla mnie krajach czy w dawnych czasach, jest zapośredniczona, zdobyta dzięki pracy badawczej i reporterskiej i jako taka nie stanowi doświadczenia z pierwszej ręki. Moje doświadczenie życia w ciele jest czymś indywidualnym, a wstyd związany z wielkością mojej pupy wynikał z konkretnego kontekstu czasów, w których dorastałam. To nie jest doświadczenie uniwersalne. Wiele osób, z którymi rozmawiałam podczas pracy nad książką, kocha swoje pupy czy też dorastało w kulturach zupełnie inaczej podchodzących do tej części ciała. Bardzo zależało mi na przywołaniu głosów zupełnie innych niż mój, a przeprowadzanie rozmów z kobietami i osobami niebinarnymi pochodzącymi z różnych środowisk uważam za kluczowy element badań. Jednak koniec końców to moja książka. Jest zapisem kwestii, które to mnie najbardziej zainteresowały w związku z tyłkami: kwestii płci, rasy, kontroli, sprawności, mody i nauki. Nie stanowi ona encyklopedii pup ani nawet nie próbuje być wyczerpująca. Nie jest także ostatnim słowem, które może paść na ten temat, wszak istnieje mnóstwo nieopisanych tu, a fascynujących obszarów do zbadania związanych z tyłkami. Mam nadzieję, że pokazując zarówno konteksty historyczne, jak i moje odczucia i doświadczenia, kobiety szczerze zmagającej się z własnym ciałem, pomogę wam dostrzec to, czego nie nazywamy, a co pozostając nienazwane, ma na nas olbrzymi wpływ. W tym sensie niniejsza książka jest projektem politycznym; jednym ze sposobów na wyciągnięcie na światło dzienne i zbadanie pozostających w ukryciu mechanizmów władzy.
„Nie uważam, żeby moja pupa była seksowna. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest spora – mówi biała kobieta po trzydziestce[2]. – To przerażające, że jest w moim życiu ktoś, kto bardzo dobrze wie, jak ona wygląda. Jednak dość dużo obcych facetów dawało do zrozumienia, że mój tyłek jest sexy. Już jako młoda dziewczyna wiedziałam, że są mężczyźni, którym podobają się moje kształty. Mężczyźni z różnych grup społecznych poza jedną. Poza chudymi, białymi facetami”.
„Gdybym była biała, pewnie uważałabym swój tyłek za zjawiskowy – zwierza mi się pięćdziesięcioparoletnia czarna kobieta. – To jedna z rzeczy, które sprawiają, że nie czuję się autentycznie czarna. Ludzie spinają się, gdy słyszą te słowa. Myślą, że przesadzam z samokrytyką. A mi chodzi tylko o to, że od dzieciaka wtłaczano mi do głowy, że nie jestem wystarczająco czarna”.
Z kolei inna biała kobieta po trzydziestce opisuje swoje wyobrażenie idealnego ciała jako „kobiece, ale tak androgyniczne, jak to tylko możliwe, małe piersi, zero bioder. Typowa androgyniczna lesba. Jenny Shimizu”. Jednak ją samą pociągają kobiety o wydatnych pośladkach. „Moja pierwsza dziewczyna miała wielki tyłek, do dziś go wspominam. Fajnie wygląda, jest miły w dotyku. Przeciwieństwo mojego ciała”. Ostatnio rozmyślała o tym, czy ten wyidealizowany obraz jest dla niej problemem. „Zastanawiam się, ile z tego mojego ideału ma związek ze zinternalizowaną mizoginią. Dlaczego myślimy, że kobiece ciało nie może być domem dla elokwencji i sarkazmu? Dlaczego tak kurczowo trzymam się tego seksistowskiego myślenia?”
Amerykanka chińskiego pochodzenia opisuje swój tyłek jako „niezłą wypukłość” w jej „desce”. Dodaje: „Ciągle mnie zaskakuje, że mój tyłek budzi skojarzenia seksualne. Obawiam się, że mój seksapil może wynikać z tego dziewczęcego ciała. Zastanawiam się, czy to nie jest czasami jakiś rodzaj pedofilii, coś w stylu seksualizacji uczennicy w mundurku szkolnym”. Nigdy nie rozmawiała na ten temat z partnerem, ale zawsze ma tę myśl z tyłu głowy.
Przez cały okres moich badań zaskakiwało mnie, jak jedna część ludzkiego ciała może kryć w sobie tyle różnych znaczeń. A mimo to kilka kobiet opowiedziało mi podobne historie o tym, jak zaczęły rozumieć swoje ciała. Ważną rolę często odgrywały matki i babki: jedne kazały córkom i wnuczkom się zakrywać, inne zachęcały je do afirmacji swoich krągłości. Słowne molestowanie na ulicach czy szkolne wyzwiska pokazywały dziewczynom ich miejsce w szeregu. Praktycznie każda z kobiet, z którymi rozmawiałam, niezależnie od kształtu i rozmiaru pupy, opowiedziała swoją wersję tej samej historii. Historii o szkolnej szatni i o dołującym poczuciu, że nigdy nie znajdzie się pasującej pary spodni.
Pupy sprawiają, że odwracamy wzrok, chichoczemy w zawstydzeniu, przewracamy oczami. Zaczynając pracę nad niniejszą książką, rozważałam, co by się stało, gdybym zamiast poświęcać tyle uwagi samemu tyłkowi, przekierowała ją na historię tej części ciała. Gdybym zaczęła zadawać ekspertom i ekspertkom – naukowczyniom, drag queen, instruktorkom tańca, historyczkom, archiwistkom – poważne pytania o to, czym pupy są i jakie mają znaczenie. Robiąc to, odkryłam opowieści o tragedii, złości, opresji, pożądaniu i radości. Dowiedziałam się też, że nasze ciała noszą w sobie historie.
POCHODZENIE
Mięsień
Gdybyśmy przenieśli się w czasie o 1,9 miliona lat, nad wysuszone, jałowe wybrzeże kenijskiego Jeziora Rudolfa, moglibyśmy spotkać pierwszego z naszych przodków, który miał pupę[1]. Hominid ten przypominał bardziej człowieka niż małpę[2]. Jego nos wyraźnie odstawał od twarzy i miał formę chrząstkowej wypustki, a nie dwóch dziur jak wcześniejsze nosy. Umiejscowione w płaskiej twarzy oczy patrzyły do przodu. Łuk brwiowy był wyraźnie zarysowany, a czoło lekko cofnięte. Ten przodek człowieka potrafił chodzić i biegać na dwóch nogach. Nad każdym z bioder zaś miał odstający mięsień pośladkowy, ukrytą tkankę kulistego, silnego tyłka.
Środowisko, w którym ów praczłowiek żył[3], wyglądało mniej więcej tak jak dzisiejsza afrykańska sawanna, z niewieloma drzewami i otwartymi połaciami łąk. To spora zmiana w stosunku do tego, jak te tereny wyglądały miliony lat wcześniej, kiedy porastały je bujne niczym dżungla lasy. Przodkowie homo erectus byli ewolucyjnie przystosowani do życia na drzewach[4]: mieli zwinne, zręczne nogi, stopy idealne do wspinaczki, pyski jak u małp, gęste owłosienie oraz olbrzymie szczęki służące do rozgryzania roślinności. Ich pupy były niewielkie i płaskie, niemal nieobecne. Zanim jednak ten konkretny homo erectus zasiedlił naszą planetę, ciała człowiekowatych zaczęły się przystosowywać do nowych warunków – terenów nizinnych. Do przetrwania na sawannie konieczne stały się pokaźne mięśnie pośladkowe.
Kilkaset tysiącleci później[5], w lecie 1974 roku, Bernard Ngeneo powoli przechadzał się tym samym wschodnim wybrzeżem Jeziora Rudolfa, lustrując wzrokiem ciemną piaszczystą ziemię. Znalazł się tam jako członek „Gangu Hominidów”[6], jak często pieszczotliwie nazywano grupę Kenijczyków pracujących w ekipie słynnego, acz kontrowersyjnego paleoantropologa Richarda Leakeya. „Gang” ten znany był z wybitnej zdolności do znajdowania ludzkich szczątków zakopanych głęboko pod skałami czy ukrytych przed wścibskim wzrokiem między muszlami. Dwa lata wcześniej Ngeneo odnalazł czaszkę zakopaną pod stertą szczątków zwierząt. Czaszkę tę uznano za dowód odkrycia całkiem nowego podgatunku w rodzinie homo.
Ngeneo ćwiczył swoje wprawne oko wśród skał, otoczaków i muszli przez miliony lat pokrywających się pyłem szczątków z dna wiekowego jeziora[7]. To właśnie tam, między kamieniami, wśród pozostałości morskiej fauny, badacz zauważył coś obiecującego. Bliższa obserwacja potwierdziła, że Ngeneo po raz kolejny miał nosa. Odnalazł skamieniałość KNM-ER 3228, kość biodrową oraz ostatni brakujący fragment hominida płci męskiej żyjącego 1,9 miliona lat temu nad Jeziorem Rudolfa. Jest to najstarsza kość biodrowa, jaką kiedykolwiek udało się odnaleźć. Choć nie wiemy, czy podczas poszukiwań ktokolwiek zastanawiał się głębiej nad tym znaleziskiem – była to wszak jedna z wielu znalezionych wtedy części ciała przodków człowieka – to odkrycie Ngeneo dało nauce istotne narzędzie pomocne w zrozumieniu przeznaczenia i historii ewolucji ludzkiej pupy.
Skamieniałość KNM-ER 3228 zaprezentował mi Daniel Lieberman, profesor nauk biologicznych i kierownik Zakładu Ludzkiej Biologii Ewolucyjnej na Uniwersytecie Harvarda[8]. W XIX wieku wielu naukowców zajmowało się tematem pupy, jako że wpisywał się on w powszechne wówczas pseudonaukowe teorie o hierarchii ras. Przez większość ostatniego stulecia jednak temat jakby ucichł. Przywrócić go do dyskusji próbował właśnie Lieberman, „domyślny” biolog od pup, prawdopodobnie najbardziej zainteresowany skamieniałością KNM-ER 3228 naukowiec.
Gdy po raz pierwszy się z nią zetknął w latach dziewięćdziesiątych, odnalazł klucz do zagadki, którą niewielu biologów ewolucyjnych brało na poważnie. Zagadki, która stała się motywem przewodnim kolejnych badań Liebermana. Nie dotyczyła ona pupy – przynajmniej na początku. Była to kwestia biegania[9].
Na studiach Lieberman usłyszał, że ludzie byli koszmarnymi biegaczami, a samo bieganie nie wyewoluowało jako szczególnie istotny element strategii przetrwania gatunku. Biolodzy uznawali bieg człowieka za coś w rodzaju szybkiego chodu, skutku ubocznego poruszania się na dwóch nogach, do czego ludzie nie byli szczególnie przystosowani[10]. Najlepszymi biegaczami w królestwie zwierząt miały być zwinne czworonogi takie jak antylopy czy gepardy, których kończyny pozwalały na galopowanie, odbijanie się wszystkimi łapami od ziemi, powolne skradanie się oraz zapewniały zwrotność.
Na dwóch nogach galopować się nie da, zatem czworonogi zawsze będą miały przewagę nad nawet najszybszymi ludźmi[11]. Na przykład Usain Bolt może biec z prędkością 10 m/s tylko przez kilka sekund[12], antylopy czy konie zaś mogą galopować z prędkością 15 m/s przez kilka minut[13]. Biolodzy ewolucyjni uważali, że choć ludzie całkiem dobrze wypadają w wielu dziedzinach, to bieganie nie jest jedną z nich. Lieberman jednak zakwestionował ten powszechnie przyjęty konsensus.
Wątpliwości naszły go, gdy podglądał w celach badawczych biegające po stacjonarnej bieżni świnki wietnamskie. Pewnego dnia, kiedy jak zwykle prowadził swoje obserwacje, wpadł do niego w odwiedziny kolega, Dennis Bramble. Zauważył on, że głowy świnek w czasie biegu opadają. Działo się tak prawdopodobnie dlatego, że gatunek ten nie posiada specjalnego więzadła (karkowego) z tyłu czaszki, służącego do utrzymywania głowy w pionie podczas ruchu. Wszyscy wielcy biegacze królestwa zwierząt – konie, gepardy, psy, zające – to więzadło mają, w przeciwieństwie do stworzeń nieco gorszych w bieganiu, w tym małp człekokształtnych. Lieberman i Bramble w pewnym momencie doznali oświecenia: przypomnieli sobie, że jedno ze zwierząt będące według powszechnej opinii koszmarnym biegaczem więzadło karkowe jednak posiada. Jakie to zwierzę? Człowiek.
Bramble i Lieberman byli zaintrygowani tą zagadką. Wcześniej obaj przeczytali artykuł stawiający tezę (odrzucaną wówczas przez wielu biologów), jakoby bieganie było kluczowym elementem ludzkiej ewolucji, nie zaś zwykłym wypadkiem przy pracy, skutkiem ubocznym dwunożności[14]. Im więcej myśleli o więzadle karkowym, tym bardziej podejrzewali, że autor tego artykułu mógł mieć rację.
Żeby to sprawdzić, Bramble i Lieberman wybrali się do Muzeum Harvarda i zaczęli przekopywać się przez skamieniałości, aby dowiedzieć się, kiedy i dlaczego więzadło karkowe stało się częścią historii ewolucji człowieka[1*]. Szybko odkryli, że pojawiło się ono w zapisie kopalnym w bardzo ważnym momencie rozwoju ludzkiego gatunku – około dwóch milionów lat temu, kiedy homo erectus po raz pierwszy pojawił się na horyzoncie. Był on pierwszym przodkiem człowieka, który chodził na dwóch nogach, a także – co istotne – pierwszym, który miał duży mózg.
Badając zapis kopalny, Lieberman i Bramble odkryli, że prawie wszystkie cechy fizyczne umożliwiające ludziom bieganie pojawiły się mniej więcej w tym czasie, kiedy nasi przodkowie stali się dwunożni. Pozwoliło to zasugerować, że dwunożność mogła wyewoluować u człowieka w celu biegania. Homo erectus był pierwszym gatunkiem hominidów, który miał krótkie, wyginające się przy wysuwaniu do przodu palce, wysklepione śródstopie i długie ścięgna Achillesa, działające jak sprężyny i amortyzatory; pierwszym gatunkiem posiadającym skrętne biodra i kolana mogące wytrzymać obciążenie kroków biegnącego stworzenia[15]. Był to również pierwszy gatunek, u którego zaobserwowano pupę[16].
To odkrycie doprowadziło Liebermana do szeroko zakrojonych badań nad tyłkami w trakcie biegania. Dokładnie przeanalizował anatomiczne różnice między pośladkami ludzi a tymi należącymi do ich najbliższych krewnych naczelnych[17]. Do pośladków ludzi korzystających z bieżni stacjonarnych przymocował elektrody, aby spróbować określić, co dokładnie robi mięsień pośladkowy, gdy człowiek przerywa jogging.
W 2013 roku Lieberman stał się sławny dzięki swoim badaniom i występowi w programie The Colbert Report, gdzie wyjaśniał ewolucyjny cel istnienia tyłka. „Jeśli spojrzysz na tyłek szympansa, jest malutki. Mają naprawdę żałosne tyłki” – wyjaśnił[18]. Podobnie jak białka oczu i stopy zginające się w łuk, wielki mięsień pośladkowy jest unikalną cechą ludzką[19]. Nie dość, że stanowi największy mięsień w naszym ciele, to jesteśmy jedynymi zwierzętami na Ziemi, które mają tak duży mięsień pośladkowy[20]. Lieberman zachęcał Colberta do spacerowania z dłońmi mocno przyciśniętymi do pośladków, aby ten mógł poczuć, jak wiotkie są mięśnie podczas chodzenia. Następnie poprosił go, aby pobiegał. „Czujesz, jak się zaciska?”[21]
Mnie również Lieberman zasugerował wykonanie tego testu, musiałam się jednak bardzo starać, aby poczuć mięśnie, ponieważ mój tyłek to nie częściowo, a w przeważającej większości właśnie mięśnie. Kiedy biegałam w kółko w moim mieszkaniu, palce u stóp wypychały mnie do przodu, biodra się skręcały, a tyłek zaciskał. Mimo że ledwo jestem w stanie przebiec wolnym truchtem dwa okrążenia wokół bloku, Lieberman zapewnił mnie, że moje ciało zostało zaprojektowane właśnie do tego celu, a dowód na to można znaleźć na pustyni w Arizonie.
Każdego października od 1983 roku, w rozrzedzonym powietrzu miejscowości Prescott w stanie Arizona, uduchowiony sprzedawca rolet Ron Barrett organizuje wyścig zwany Człowiek Kontra Koń (Man Against Horse)[22]. Według Barretta genezy zawodów należy szukać w zakładzie barowym między lokalnym radnym a kochającym konie policjantem. Pijany radny miejski założył się z funkcjonariuszem, że wysportowany człowiek może pokonać konia w wyścigu. Policjant nie zgodził się i, pewny swoich szans, zasugerował, by postawili na to pieniądze. Mężczyźni wyznaczyli trasę i wkrótce kolejne edycje zawodów Człowiek Kontra Koń stały się coroczną tradycją liczącą sobie już cztery dekady. Koncepcja jest prosta: grupa ludzi i jeźdźców na koniach przemierza pustynię w całodniowym wyścigu wytrzymałościowym, który stawia zwierzę przeciwko zwierzęciu, człowieka przeciwko człowiekowi i, co najważniejsze, zwierzę przeciwko człowiekowi.
Obecnie ludzie i konie ścigają się na Mingus Mountain, porośniętym sosnami szczycie o wysokości ponad 2300 metrów, około 50 kilometrów od Prescott. Chociaż Barrett organizuje zawody na 20 i 40 kilometrów, prawdziwym wyścigiem – tym, który przyciąga najlepszych na świecie biegaczy długodystansowych i kolarzy wytrzymałościowych – jest osiemdziesięciokilometrowy ultrabieg.
Sceptyczna, ale zaciekawiona, udałam się w teren, aby zobaczyć to, co Lieberman opisał jako atawistyczną, pierwotną bitwę. Konie miały nieść swoje ważące 700 kilogramów (z jeźdźcem więcej) ciała w górę małej skalistej ścieżki, balansując na czterech kopytach, z których każde jest mniejsze niż ludzka dłoń. Po pokonaniu pełnego maratonu wzdłuż tej samej trasy biegacze mieli się wspiąć 450 metrów na grzbiet stromej góry, podążając na kolanach. Nawet wtedy byliby dopiero w połowie drogi – zostałyby im jeszcze prawie 32 kilometry do przekroczenia linii mety. A potem, po całym dniu pierwotnej rywalizacji, wszyscy ludzie mieli się zajadać potrawami z grilla.
Kiedy dotarłam na miejsce, odkryłam, że impreza zaczyna się na płaskiej, jałowej przestrzeni, gdzie dzień wcześniej biegacze i kolarze rozbili obóz. Po jednej stronie małego potoku znajdowało się królestwo koni. Każde zwierzę przyjechało w ogromnej przyczepie wraz ze wszystkim, co mu potrzebne: sianem, kopystkami, siodłem i specjalnymi butami, które wyglądają jak crocsy, zaprojektowanymi do ochrony kopyt w trudnym terenie. Jeźdźcy wydzielali prowizoryczne padoki, małe ogrodzone obszary dla koni do odpoczynku i jedzenia, a zwierzęta w tym czasie rżały i parskały, wyraźnie odznaczając się na tle jasnoniebieskiego pustynnego nieba.
Po drugiej stronie potoku znajdowała się kraina biegaczy. Ci z kolei podjeżdżali energooszczędnymi subaru, żywili się wegańskim żelem w woreczkach i nosili ubrania, które można było spakować do worka wielkości pięści. „Małodupkowcy” – tak nazwał biegaczy jeden z kolarzy wytrzymałościowych, i niemal wszyscy biegacze do tego opisu pasowali: niscy, smukli i szczupli, z chudymi, umięśnionymi tyłkami – zbudowanymi tak, by pokonać ogromne, potężne bestie skubiące trawę po drugiej stronie potoku.
Pomimo pozornie niewielkich szans w każdej wersji wyścigu Człowiek Kontra Koń przynajmniej jeden biegacz pokonał przynajmniej jednego konia. Sam Lieberman tego dokonał – jak mówi, pokonał „prawie wszystkie konie” – a był „tylko profesorem w średnim wieku!”. Ale nigdy nie było człowieka, który pokonałby wszystkie konie[23]. W obserwowanej przeze mnie edycji przez obóz przetoczyła się wieść o pewnym biegaczu: Nicku Courym, inżynierze oprogramowania z Phoenix, jednym z najlepszych ultramaratończyków na świecie. Uważano, że może on mieć predyspozycje do ostatecznego zwycięstwa człowieka nad koniem.
Zobaczyłam Nicka rano w dniu wyścigu, gdy siedział w bagażniku swojego hatchbacka, przecierając oczy i ziewając. Wciągnąwszy całą pizzę z kiełbasą podczas nocnej jazdy z Phoenix, zasnął w samochodzie. Zapytałam go, czy uważa, że zwycięstwo nad końmi jest w jego zasięgu. Uśmiechnął się i powiedział skromnie: „Nie lubię wyprzedzać samego siebie”, po czym założył szorty, zasznurował buty i ruszył w stronę toi toia. Nawet w świecie ultramaratonów, gdzie ponadosiemdziesięciokilometrowe biegi są na porządku dziennym, ten był trudny: Nick musiał wspiąć się na wysokość 850 metrów po iście labiryntowym szlaku, stawiając czoła luźno rozmieszczonym skałom, trudnemu podłożu i znacznym zmianom temperatury – nie wspominając o ogromnych koniach galopujących tuż obok niego.
Bieg rozpoczął się o szóstej rano. Pustynne powietrze było suche – spędziłam cały dzień, smarując twarz wazeliną w syzyfowym wysiłku złagodzenia skutków jego działania – a poranne niebo czyste i różowe. Wyobrażałam sobie stado prychających, tarzających się po ziemi koni, obok grupy skupionych biegaczy na uroczystej linii startu, ale zarówno konie, jak i biegacze woleli mniej filmowy, a bardziej spokojny początek. Biegacze rozciągali się i truchtali w miejscu. Konie kręciły się w dużym, luźnym kole. Za linię startu robiła mała flaga i znak w ziemi. Ron nawet nie wystrzelił z pistoletu startowego, ponieważ mogłoby to spłoszyć konie. Krzyknął tylko, raczej niemrawo: „Wyścig Człowiek Kontra Koń zaczyna się teraz! Startujemy!”. Po czym ruszyli.
Konie wystrzeliły w galopie przez bramkę, ale gdy dotarły do podnóża góry, zaczęły poruszać się powoli i ostrożnie, aby uniknąć upadku. Nick i inni ludzie zaczęli od powolnego truchtu i szybko się okazało, że dosłownie zjadają kurz swoich konkurentów. Choć zwierzęta były szybkie, ludzie mieli inną przewagę: wytrzymałość. A to, według Liebermana, ma kluczowe znaczenie w historii ewolucji człowieka.
Ludzka zdolność do biegania na długich dystansach, jak wyjaśnia Lieberman, wyewoluowała, gdy homo erectus przestawił się z życia w lasach na wędrówki po łąkach, co wiązało się ze zmianą stylu życia na taki, który wymagał zgoła innych zdolności i możliwości. Kiedy zwierzęta żyją wśród drzew, tak jak dzisiejsze goryle, mają do dyspozycji mnóstwo jedzenia: obfitość insektów, jagód i roślinności. Pokarmy te są włókniste i trudne do żucia, ale wolny metabolizm goryli umożliwia im przetrwanie. Mogą spędzać całe dnie na jedzeniu, nie martwiąc się o brak odpowiednich składników odżywczych.
Homo erectus z kolei musiał wymyślić sposób na przetrwanie bez niewyczerpanych darów lasów. Zamiast jeść wiadra jagód i liści, zwrócił się w kierunku tego, co było dostępne: mięsa zwierząt, które, w przeciwieństwie do leśnego pokarmu niskiej jakości, obfitowało w białko i kalorie. Sawannę zasiedlały bogate w składniki odżywcze antylopy gnu i kudu, ale jak stosunkowo wolno poruszający się homo erectus mógł nadążyć za tymi szybkimi czworonożnymi zwierzętami, żeby na nie polować?
Przez ponad sto lat biolodzy ewolucyjni, w tym Darwin, przypuszczali, że zdolność homo erectus do polowania na szybko poruszające się osobniki na sawannie wynikała z jednej z głównych zalet dwunożności: ręce homo erectus zostały wręcz stworzone do konstruowania i używania narzędzi takich jak włócznie, łuki i strzały. Jednak z niedawnych badań archeologicznych wynika, że jest to mało prawdopodobne. Przebicie twardej skóry zwierzęcia nie jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać, a jeszcze trudniej zadać obrażenia niezbędne do powalenia galopującego stukilowego gnu. Aby tego dokonać, trzeba byłoby użyć kamiennej włóczni lub strzały, tymczasem najbardziej zaawansowanymi z narzędzi, jakimi dysponował homo erectus, były drewniane maczugi i zaostrzone kije. Pierwsi ludzie musieliby być bardzo blisko zwierzęcia, aby je zabić. Co więc robili bez dostępu do wyrafinowanej broni? Używali swoich tyłków.
Według Liebermana powodem, dla którego Nick Coury miał jakiekolwiek szanse w wyścigu Człowiek Kontra Koń, jest fakt, że praludzie rozwinęli specyficzną przewagę nad wieloma czworonogami: chociaż zwierzęta mogą biegać bardzo szybko, nie potrafią utrzymać dużej prędkości przez długi czas. Konie i inne czworonogi nie dyszą, gdy galopują – robią to wyłącznie podczas kłusowania lub chodzenia. Oznacza to, że podczas szybkiego biegu nie mogą się chłodzić. W tropikalnym upale, po dziesięciu, piętnastu kilometrach galopu muszą zwolnić, aby wyregulować temperaturę ciała. Dotyczy to również zwierząt, na które nasi przodkowie polowali na sawannie, w środowisku znacznie gorętszym i bardziej płaskim niż góra Mingus. Tak jest na przykład z antylopą: po krótkim biegu z pełną prędkością w upale musi zwolnić. Ludzie mogą zaś biec wolniejszym tempem godzinami, a biegnący człowiek porusza się tylko trochę szybciej niż większość kłusujących czworonogów. Jest to możliwe po części dzięki umiejscowieniu unikatowych mięśni w górnej części naszych nóg.
Mięśnie pośladkowe człowieka są częścią skomplikowanego aparatu stabilizującego: odpowiednik gluteus maximus u szympansów jest przede wszystkim mięśniem, który daje możliwość odswania nogi od ciała[24]. U ludzi zaś jest to prostownik – mięsień pozwalający na wyprostowanie i wyciągnięcie kończyny na zewnątrz. Jest to istotna część systemu zapobiegającego przewróceniu się do przodu podczas biegu. Pomaga też nas spowolnić, gdy uderzamy stopami o podłoże, dzięki czemu zachowujemy kontrolę nad krokiem. Pośladki są niezbędne ludziom do stabilnego biegania na długich dystansach bez ryzyka kontuzji.
W miarę postępu ewolucji mózg homo erectus się powiększył. Utrzymanie tkanki mózgowej wymaga przyswajania z pożywieniem dużej porcji kalorii – matka karmiąca piersią potrzebowałaby około 2500 kilokalorii na dzień[25]. Na sawannie jest to trudne do osiągnięcia, więc polowanie i bieganie były konieczne, aby kontynuować rozwój organów, które w przyszłości pozwoliły hominidom używać narzędzi, uprawiać ziemię, czytać książki i robić pijackie zakłady. Według Liebermana tyłek był jednym z tych elementów, które pozwoliły praczłowiekowi gonić za zdobyczą przez wiele kilometrów, aż do wyczerpania. Następnie homo erectus walił ofiarę kamieniem po głowie i zjadał pokaźny, kaloryczny posiłek.
Dennis Bramble[26], wieloletni kolega Liebermana z czasów biegających świń, ma zgoła inny, nieco bardziej przyziemny pogląd: że zdolność do biegania pozwoliła homo erectus konkurować o zostawiane na sawannie resztki, a nie łapać własną zdobycz. Po tym, jak lew lub inny duży drapieżnik zabijał swoją ofiarę, porzucał padlinę. Padlinożercy zaś musieli szybko pokonywać spore odległości, aby zostawić w tyle innych padlinożerców i dotrzeć do bezpiecznego miejsca, zanim mięso się zepsuje.
Inna grupa naukowców[27], kierowana przez Jamie Bartlett z Uniwersytetu Kolorado w Boulder, przeprowadziła badanie, z którego wynika, że pośladki mają o wiele więcej funkcji niż tylko ułatwianie biegów wytrzymałościowych. Bartlett twierdzi, że mięsień pośladkowy wielki stanowi cielesny odpowiednik wielofunkcyjnego scyzoryka, ponieważ pomaga ludziom wykonywać liczne czynności: wspinać się, rzucać, podnosić i kucać. Według Bartlett tyłek ewoluował, aby homo erectus mógł nie tylko przemierzać duże odległości, ale także aby pomóc człowiekowi unikać ataku drapieżników – wślizgiwać się na nieliczne drzewa rosnące na sawannie, skrywać się za krzakami, szybko i zwinnie uciekać przed zwierzęciem. Naukowczyni powiedziała mi, że jest to dość oczywiste, jeśli spojrzeć na lekkoatletów. „To nie biegacze długodystansowi mają duże tyłki, tylko sprinterzy, skoczkowie i miotacze”.
Chociaż zdania naukowców różnią się co do dokładnej przyczyny istnienia mięśni pośladkowych, zgadzają się w jednym: stanowią one unikalną ludzką cechę, która w znacznym stopniu przyczyniła się do naszej ewolucji. Można powiedzieć, że tyłki uczyniły nas ludźmi.
Prawie dwa miliony lat temu[28] człowiek, którego kość biodrowa stała się skamieliną KNM-ER 3228, biegał za gnu. Jego duży tyłek się wyginał, a długie ścięgnałączące piętę z tyłem kolana katapultowały go do przodu jak sprężyna. Jego wyważona na kręgosłupie głowa kołysała się luźno podczas biegu, plecy zaś wyginające się w literę S przy każdym kroku pochłaniały wstrząsy. Rzadkie owłosienie i obfite gruczoły potowe zapewniały mu chłodzenie. Dyszał ciężko przez usta, gdy powoli, miarowo biegł za swoją ofiarą.
W piękny październikowy dzień, dwa miliony lat później, Nick Coury biegnie pod górę. Mięśnie jego pośladków napinają się, gruczoły potowe wydzielają pot, ścięgna i stawy popychają zawodnika do przodu niczym sprężyna. Mija jednego konia, potem drugiego, wspina się na górę Mingus powoli, krok za krokiem. Mięśni pośladkowych używa i do wspinaczki, i do biegu. Nie myśli o finiszu ani o potężnych zwierzętach wokół niego. Skoncentrowany jest wyłącznie na tych kilku metrach przed sobą. I nagle zdaje sobie sprawę z tego, że wygrywa.
Wzniesienie staje się coraz mniej strome, a Nick w oddali dostrzega linię mety. Istna euforia[29], zalewają go przyjemne endorfiny, przez wielu nazywane euforią biegacza (to prawdopodobnie kolejna ewolucyjna adaptacja, która pomaga ludziom być doskonałymi biegaczami). Zaczyna biec tak szybko, jak tylko może, bez zatrzymywania się. Gdy przekracza linię mety, nie może powstrzymać łez. Wyścig ukończył w sześć godzin i czternaście minut, pokonując tę trasę najszybciej w historii. Podobnie jak mężczyzna od kości biodrowej KNM-ER 3228, Nick wyprzedził wszystkich swoich czworonożnych konkurentów, stając się pierwszym człowiekiem, który wygrał zawody Człowiek Kontra Koń[2*]. Nick nie zrobił tego dla jedzenia – ma swoją wegańską papkę, a przed nim jeszcze uroczysty grill na zakończenie zawodów – ale po prostu dlatego, że uwielbia biegać.