Tyłki. Historia ciała od zaplecza - Heather Radke - ebook + książka

Tyłki. Historia ciała od zaplecza ebook

Radke Heather

3,9
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego tak często myślimy o tyłkach?
Dlaczego tak rzadko zwykłe dżinsy dobrze na nas leżą?
Jak popularne programy fitnessowe wpłynęły na tyłkowy ideał?
Kto spopularyzował twerkowanie?
Czym można było zastąpić turniurę?

Niewiele części ciała wywołuje tyle emocji co tyłek. W dodatku częściej oglądamy go u innych niż u siebie. Zwłaszcza kobiece pośladki są nieustannie oceniane, krytykowane, uprzedmiotawiane.
Reporterka i redaktorka Heather Radke poszukuje odpowiedzi na pytanie: dlaczego tak jest? Jej błyskotliwa i dowcipna książka obejmuje kilka stuleci historii kultury: od sal widowiskowych XIX-wiecznego Londynu po studia aerobiku z XX-wiecznego Nowego Jorku. Autorka rozmawia z biologami ewolucyjnymi, badającymi rozwój tej części ciała, drag queen, nieustannie modyfikującymi kształt swoich tyłków, oraz guru fitnessu, którzy stworzyli specjalne programy na stalowe pośladki.
Tyłki to opowieść o tragedii, złości, opresji, pożądaniu i radości, a także o tym, że każde ciało nosi w sobie historię.

To nie jest książka o tyłkach. To książka o umysłach, naszych umysłach. O tym, jak wiele nasz sposób myślenia o ciele, zdrowiu, sylwetce i seksualności zawdzięcza najciemniejszym kartom historii ludzkości. Ale też o tym, jak współcześnie próbujemy przełamywać te schematy i odzyskiwać ciało dla siebie. Radke zabiera nas w podróż przez epoki, od tajemniczej prehistorii, przez wiktoriańską Anglię, aż po erę Kardashianów. Zawitamy na występ drag queens, trening aerobiku z Jane Fondą, plan teledysku amerykańskiego rapera oraz zawody ludzi przeciwko koniom. Wszystko po to, aby dowiedzieć się więcej o nas samych.
Martyna F. Zachorska
Pani od feminatywów

Głęboko przemyślana, znakomicie udokumentowana i porywająca historia ludzkich tyłków. Radke doskonale wie, kiedy podejść do tematu z lekkością, a kiedy z powagą. Debiut idealny!
Melissa Febos
autorka Dziewczyństwa

To najlepszy rodzaj literatury faktu – taki, który zmusza do spojrzenia na coś zwyczajnego i pozornie oczywistego w zupełnie nowy sposób.
„The Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Rok wydania: 2024

Oceny
3,9 (7 ocen)
1
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Butts: A Back­story
Co­py­ri­ght © 2022 by He­ather Radke Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Avid Re­ader Press, an Im­print of Si­mon& Schu­s­ter, Inc. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mar­tyna F. Za­chor­ska, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Anna Stro­żek
Ko­rekta: Anna Zien­tek, Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki: © Ro­drigo Cor­ral
Ad­ap­ta­cja okładki i strony ty­tu­łowe: Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68158-37-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jej mamy

Wpro­wa­dze­nie

Pierw­szą pupą, którą za­pa­mię­ta­łam w ży­ciu, była pupa mo­jej matki. W dzie­ciń­stwie zwy­kłam wcho­dzić do ła­zienki, sia­dy­wać na plu­szo­wej na­kładce na se­des i przy­glą­dać się ma­mie szy­ku­ją­cej się do wyj­ścia. Stała przed lu­strem w bie­liź­nie i wcie­rała w skórę bal­sam do ciała. W krót­kie brą­zowe włosy wplą­ty­wała ter­mo­loki: kilka po­kaź­nych ró­żo­wych na gó­rze, parę mniej­szych zie­lo­nych po bo­kach. Uchy­lała okno, wy­mie­nia­jąc parę spod prysz­nica na stru­mień zim­nego po­ran­nego po­wie­trza. To mnie bu­dziło. „Za­mknij oczy”, zwra­cała się do mnie, co po­spiesz­nie czy­ni­łam. Wtedy mama ob­fi­cie spry­ski­wała włosy la­kie­rem. Wstrzy­my­wa­łam od­dech ze stra­chu przed za­krztu­sze­niem się tym lep­kim ustroj­stwem. Po zdję­ciu oku­la­rów mama od­wra­cała się do lu­stra. Sto­jąc z wy­piętą pupą, pod­krę­cała rzęsy.

Jako młoda dziew­czyna nie wi­dzia­łam nago in­nej do­ro­słej ko­biety niż moja mama. Wy­obra­ża­łam so­bie, że wszyst­kie wy­glą­dają tak samo jak ona: kształtne, ni­skie, z peł­nymi pier­siami i wy­pu­kłą pupą, le­dwo miesz­czącą się w ja­ką­kol­wiek parę spodni. Cał­kiem po­do­bało mi się my­śle­nie, że pew­nego dnia i moje ciało bę­dzie tak wy­glą­dać – a był to los nie­unik­niony ni­czym doj­rze­wa­nie czy pierw­sza mie­siączka. Mama pod­czas po­ran­nej to­a­lety była wolna i piękna.

Moja dzie­cięca otwar­tość po­zwa­lała mi na po­strze­ga­nie ma­mi­nej pupy jako cze­goś zwy­kłego – ot, część ciała jak każda inna, coś do ko­cha­nia, bo prze­cież była czę­ścią uko­cha­nej osoby. Ni to prze­kleń­stwo, ni bło­go­sła­wień­stwo. Po pro­stu fakt.

To, o czym nie mia­łam wtedy po­ję­cia, to wie­lo­znacz­ność tego te­matu. Pupy wszak nie są, jak ko­lana czy łok­cie, ty­powo funk­cyj­nymi czę­ściami ciała, nie­ko­ja­rzą­cymi nam się z ni­czym wię­cej. Z pu­pami jest ina­czej – choć wy­da­wać się mogą czymś try­wial­nym, niosą ze sobą nie­zwy­kle zło­żoną sym­bo­likę, z mnó­stwem zna­czeń i niu­an­sów, wy­peł­nioną hu­mo­rem i sek­su­al­no­ścią, hi­sto­rią i wsty­dem. Ko­biece pupy były przez lata wy­ko­rzy­sty­wane do two­rze­nia i umac­nia­nia hie­rar­chii ra­so­wych, sta­no­wiły też ba­ro­metr cnoty pra­co­wi­to­ści czy mier­nik sek­su­al­nej atrak­cyj­no­ści oraz do­stęp­no­ści. Po­mimo (a może wła­śnie z tego po­wodu) że bez in­ter­wen­cji chi­rurga nie je­ste­śmy w sta­nie szcze­gól­nie zmie­nić wy­glądu na­szych pup, ich kształt i roz­miar był przez wiele lat wy­kład­ni­kiem na­szej na­tury – na­szej mo­ral­no­ści, ko­bie­co­ści, a na­wet czło­wie­czeń­stwa.

Pupę jed­nak nie­ła­two obej­rzeć. Sam fakt, że znaj­duje się z tyłu, spra­wia, że zdaje się nam nieco obca, lecz dla in­nych jest wi­do­czna w ca­łej oka­za­ło­ści. Aby zer­k­nąć na wła­sną pupę, mu­simy oto­czyć się kor­do­nem lu­ster w przy­mie­rzalni albo – to już w za­ci­szu na­szych sy­pialni – dzi­wacz­nie wy­giąć się z lu­ster­kiem lub smart­fo­nem w ręku. A kiedy w końcu na nią spoj­rzysz – przy­naj­mniej tak jest w moim przy­padku – za­wsze to­wa­rzy­szy temu ele­ment za­sko­cze­nia. A więc to jest to, co wciąż za mną cho­dzi? Jest w tym nutka upo­ko­rze­nia – ni­gdy do końca nie wiemy, co ma przed sobą osoba pa­trząca na nasz ty­łek, a to czyni nas bez­bron­nymi. W pew­nym sen­sie też da­jemy tej oso­bie coś z sie­bie – można wręcz po­wie­dzieć, że pupa pod wie­loma wzglę­dami na­leży bar­dziej do oglą­da­ją­cego niż oglą­da­nego. A może być i pod­glą­dana w ta­jem­nicy, i ubó­stwiana pry­wat­nie, i ana­li­zo­wana w przy­pra­wia­jący o dresz­cze, od­rzu­ca­jący spo­sób. Żeby do­wie­dzieć się, jak leżą na mnie przy­mie­rzane wła­śnie spodnie, mu­szę za­py­tać eks­pe­dientki, jak wy­gląda w nich moja pupa – prze­cież sama tego nie zo­ba­czę. Ko­bieta mija męż­czy­znę na ulicy, a ten ogląda się za jej pupą. Mimo że wszy­scy inni świad­ko­wie tej sy­tu­acji do­strze­gają po­żą­dliwe spoj­rze­nie, sama ko­bieta może wcale nie być go świa­doma. Nie do­strzega, że jest oce­niana, kry­ty­ko­wana, trak­to­wana przed­mio­towo, po­żą­dana.

Na­wet na­sze okre­śle­nia pup nie­ko­niecz­nie są ja­sne. Za­zwy­czaj za­miast mó­wić wprost, uży­wamy eu­fe­mi­zmów. Do­ra­sta­jąc, na­zy­wa­łam te dwie kule tłusz­czu przy­cze­pione do mo­ich bio­der „pupą”. To dość dzie­cinne słowo, które mo­gła­byś usły­szeć z ust na­mol­nego brata. „But­thead!” (dosł. „Pu­po­głowy”), „But­t­face!” (dosł. „Pu­po­twarz!”). Brzmi to ko­micz­nie – mieć pupę w miej­scu twa­rzy – ale obe­lga ta traci moc, gdy koń­czysz dzie­sięć lat. Wy­raz „pupa” jest za­bawny, jed­nak mie­ści się w gra­ni­cach po­czci­wego, nie­win­nego, nie­malże ro­dzin­nego hu­moru. Gość idzie i na­gle upada na pupę; roz­lega się śmiech z offu. Gdyby słowo „pupa” było dźwię­kiem, by­łoby trą­bie­niem cyr­ko­wego klak­sonu, ewen­tu­al­nie pusz­cze­niem bąka.

Z wie­kiem za­czę­łam eks­pe­ry­men­to­wać z in­nym ro­dza­jem słow­nic­twa. „Dupa” było sło­wem nieco bar­dziej do­ro­słym, bar­dziej ob­sce­nicz­nym – na­le­żało wszak do ka­te­go­rii, którą okre­ślamy mia­nem „wul­ga­ry­zmów”. Ale to jed­nak nie­winne prze­kleń­stwo, naj­lżej­sze ze słow­nych wy­kro­czeń. Mo­żesz po­wie­dzieć „dupa” w te­le­wi­zji, ale już nie „du­pek”. Do wy­boru mamy też inne okre­śle­nia oma­wia­nej czę­ści ciała. W an­gielsz­czyź­nie od­miany bry­tyj­skiej na­zy­wają ją bum, w ji­dysz zaś tu­chus. Co bar­dziej sno­bi­styczni An­glo­sasi wy­bie­rają fran­ko­foń­skie der­ri­ère, a po­słu­gu­jący się slan­giem dzien­ni­ka­rze ta­blo­idów i pre­zen­te­rzy talk-show – bo­oty oraz ba­don­ka­donk. Dwa ostat­nie wy­razy po­cho­dzą z kul­tury hip-ho­po­wej i od­no­szą się do rasy, sek­sow­no­ści i fry­wol­no­ści. Jest też cały zbiór okre­śleń od­wo­łu­ją­cych się do fi­zycz­nego umiej­sco­wie­nia oma­wia­nej par­tii ciała: „ty­łek”, „ty­łe­czek”, „za­dek”, „sie­dze­nie”.

Ale które ze słów jest tym wła­ści­wym? Tym naj­waż­niej­szym? Ja­kie słowo jest neu­tral­nym okre­śle­niem „tej mięk­kiej, mię­si­stej czę­ści ciała, na któ­rej sie­dzimy”? Mimo że znamy ta­kie słowa jak „cycki”, „ba­lony” czy „bim­bały”, wiemy, że po­prawny jest wy­raz „biust”. Mę­ski or­gan płciowy mo­żemy na­zy­wać „ku­ta­sem” czy „fiu­tem”, ale osta­tecz­nie zda­jemy so­bie sprawę z tego, że ist­nieje „wła­ściwe” słowo i że brzmi ono: „pe­nis”. Oczy­wi­stym wy­bo­rem wy­dają się „po­śladki”, nie jest to jed­nak zbyt czę­sto uży­wany wy­raz. Ra­czej nie po­wiemy, że po in­ten­syw­nym tre­ningu na si­łowni bolą nas po­śladki, nie spy­tamy też, czy na­sze po­śladki do­brze wy­glą­dają w tych spodniach. Kie­dyś za­py­ta­łam zna­jo­mego chi­rurga, jak le­ka­rze na­zy­wają tę część ciała, w na­dziei, że w końcu po­znam naj­bar­dziej prak­tyczne okre­śle­nie. Od­po­wie­dział mi, że więk­szość prok­to­lo­gów – czyli osób, które chyba naj­czę­ściej roz­ma­wiają o czte­rech li­te­rach – używa ta­kich słów jak „ty­łek” czy „pupa”. Je­den z jego ko­le­gów z pracy sto­suje bar­dzo na­ukowe sfor­mu­ło­wa­nie „bruzda mię­dzy­po­ślad­kowa” w zna­cze­niu „ro­wek”, inny z ko­lei nie­zmien­nie mówi o „sie­dze­niu”. Jak wi­dać, na­wet u le­ka­rza nie wy­zbę­dziemy się eu­fe­mi­zmów. Jest też na­zwa „mię­sień po­ślad­kowy wielki”, ale ter­min ten od­nosi się tylko do ścię­gni­stej wiązki włó­kien, która roz­ciąga się od ko­ści mied­nicy do uda. Z ko­lei war­stwa tłusz­czowa ulo­ko­wana na gó­rze to masa tłusz­czowa po­ślad­kowo-udowa. Z tym że nikt jej tak nie na­zywa.

Ma­jąc na uwa­dze ten skom­pli­ko­wany, pe­łen eu­fe­mi­zmów zwią­zek, jaki czę­sto mamy z na­szymi tył­kami (wła­śnie to słowo uzna­łam za naj­prost­sze), na­sze wy­obra­że­nia na ich te­mat czę­sto mó­wią nam wię­cej o oglą­da­ją­cym niż o oglą­da­nym, a ich zna­cze­nie za­leży od tego, kto pa­trzy, kiedy pa­trzy i dla­czego to robi. Jak ujął to hi­sto­ryk San­der Gil­man: „Po­śladki mają cią­gle zmie­nia­jącą się war­tość sym­bo­liczną. Są one zwią­zane z or­ga­nami re­pro­duk­cyj­nymi, wy­da­la­niem, a także z po­ru­sza­niem się. Ni­gdy nie re­pre­zen­tują sa­mych sie­bie”[1].

Ta wła­śnie idea – że ty­łek ni­gdy nie re­pre­zen­tuje sam sie­bie – czyni go oso­bli­wym i szcze­gól­nie po­cią­ga­ją­cym przed­mio­tem ba­dań. Liczne sko­ja­rze­nia, ja­kie ludz­kość ma z tą czę­ścią ciała, spra­wiają, że prze­sie­wa­nie i ba­da­nie ob­fi­to­ści zna­czeń tyłka może do­star­czyć nam wie­dzy o wielu in­nych za­gad­nie­niach: o tym, co lu­dzie po­strze­gają jako nor­malne, co jako po­żą­dane, co jako od­py­cha­jące i co jako trans­gre­syjne. Pupa jest mier­ni­kiem, a uczu­cia, które wo­bec niej ży­wimy, za­zwy­czaj są wskaź­ni­kiem in­nych na­szych od­czuć – tych wo­bec rasy, płci, sek­su­al­no­ści – które u każ­dego z nas są inne.

Nasz sto­su­nek do wła­snego ciała w do­ro­słym ży­ciu wiąże się z in­dy­wi­du­alną hi­sto­rią każ­dego z nas. Moja wy­ła­nia się – ni­czym ze zdjęć prze­cho­wy­wa­nych w al­bu­mie – z mgli­stych wspo­mnień tych chwil, kiedy moje ciało było wi­dziane przez in­nych lu­dzi. Ale moje naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nia do­ty­czące ciała po­cho­dzą z cza­sów na chwilę przed okre­sem doj­rze­wa­nia, kiedy moje mię­śnie i koń­czyny wy­da­wały się uży­teczne i od­porne, nie zaś stwo­rzone do by­cia oce­nia­nymi. Pę­dzi­łam ro­we­rem po osie­dlu, zjeż­dża­łam z górki, a wil­gotny letni wia­te­rek ła­sko­tał mi noz­drza. Pew­nego lip­co­wego po­po­łu­dnia wal­nę­łam głową o kie­row­nicę i za­dra­pa­łam po­liczki i czoło na be­to­nie, roz­ci­na­jąc wę­dzi­dełko. Krew lała się na chod­nik, a po­tem w kuchni, gdzie sie­dzia­łam na bla­cie ze zwi­sa­ją­cymi no­gami, pod­czas gdy moja matka przy­kła­dała mi do ust lód. Na­stęp­nego ranka, gdy ja­dłam płatki śnia­da­niowe ubrana w po­lie­strowy strój ba­let­nicy, by­łam go­towa po­now­nie wsko­czyć na ro­wer. Mój oj­ciec zro­bił mi wtedy zdję­cia, uśmie­cham się na nich od ucha do ucha. Nie na­le­ża­łam do naj­bar­dziej nie­ustra­szo­nych dzie­cia­ków, ale uzna­wa­łam swoje ciało za coś, co bę­dzie się go­iło, ro­sło, za­bie­rało mnie w roz­ma­ite miej­sca. Za­nim tata wy­wo­łał zdję­cia, zo­stało mi już tylko kilka strup­ków.

Kiedy mia­łam osiem lat, po­szłam z ko­le­żanką na ba­sen w klu­bie fit­ness na­le­żą­cym do jej ro­dzi­ców. Wtedy pierw­szy raz zna­la­złam się w szatni peł­nej ko­biet – na­gich, pół­na­gich, ubra­nych. Do­świad­czy­łam tam róż­no­rod­no­ści ludz­kiego wy­glądu, a że jesz­cze nie na­uczy­łam się ka­te­go­ry­zo­wać ciał, nada­wać im miana złych bądź do­brych, je­dyne, co mo­głam zro­bić, to ob­ser­wo­wać. „To tak mogą wy­glą­dać piersi? – my­śla­łam, wi­dząc czę­ści ciała, które nie wy­glą­dały tak, jak u mo­jej mamy. – Bio­dra mogą być wą­skie? Tyłki ko­ści­ste?” Ko­biety w tej szatni wy­da­wały mi się ja­kieś nie­kształtne. W ubra­niu wy­glą­dały zna­jomo, ale pod spodem skry­wały całe spek­trum dziw­no­ści, w każ­dym moż­li­wym kształ­cie.

Gdy jako dzie­się­cio­latka jeź­dzi­łam ro­we­rami z przy­ja­ciółką, na tym sa­mym po­dwórku, które okrą­ża­ły­śmy od lat, dwóch chłop­ców krzyk­nęło na nas z za­ro­śli. „Nie­złe ku­perki!” – usły­sza­ły­śmy. Ten ko­men­tarz był okrutny, ale niósł ze sobą też coś in­nego – nowe i nie­bez­pieczne uczu­cie, które dziś do­brze znam, uczu­cie szcze­gól­nego nie­po­koju zwią­za­nego z oglą­da­niem i ko­men­to­wa­niem mo­jego ciała przez nie­zna­jo­mego męż­czy­znę.

Fakt, że oni sko­men­to­wali, nie­pro­szeni, na­sze tyłki, spra­wił, że po­czu­łam się nie­kom­for­towo i dziw­nie. Tyłki nie były jedną z tych czę­ści ciała, które można było okre­ślić mia­nem faj­nych. Wie­dzia­łam, że są par­tie ciała uzna­wane za piękne i sek­sowne i do­ce­niane, ale nie mia­łam po­ję­cia, że tyłki też do nich na­leżą. Czu­łam się tak, jakby tych dwóch przy­ła­pało nas bez maj­tek – jakby na­prawdę zo­ba­czyli na­sze pupy w wy­niku ja­kie­goś za­baw­nego i ośmie­sza­ją­cego zbiegu oko­licz­no­ści. Gdy wró­ci­ły­śmy do domu, opo­wie­dzia­ły­śmy ro­dzi­com, co się nam przy­da­rzyło. W ja­kiś spo­sób udało im się na­mie­rzyć wi­no­waj­ców – dwóch na­sto­lat­ków w ko­szul­kach ze­spo­łów he­avy­me­ta­lo­wych, jeż­dżą­cych na de­sko­rol­kach. Nasi ro­dzice oznaj­mili im, że do­pu­ścili się mo­le­sto­wa­nia słow­nego, ale chłopcy od­po­wie­dzieli, że krzy­czeli „Nie­złe ro­we­rki!”. Po raz ko­lejny po­czu­łam się za­wsty­dzona. Oczy­wi­ście, że pupy nie mogą być „nie­złe”. Zde­cy­do­wa­nie nie jest to rzecz, którą można by­łoby ob­wiesz­czać gło­śno na całą ulicę.

W gim­na­zjum by­łam szat­nia­nym dzi­wo­lą­giem. Nie by­łam gruba – a to wła­śnie ten przy­miot­nik niósł ze sobą naj­więk­szą styg­ma­ty­za­cję w pach­ną­cych ku­rzem ko­ry­ta­rzach Gim­na­zjum Ki­nawa – ale moje ciało zde­cy­do­wa­nie nie wy­glą­dało jak trzeba. Co­raz bar­dziej przy­po­mi­nało ono ciało mo­jej mamy: urósł mi ty­łek, a bio­dra się za­okrą­gliły. Sto­jąc na­prze­ciw szkol­nych sza­fek w ko­lo­rze spa­lo­nej po­ma­rań­czy, nie czu­łam już za­chwytu róż­no­rod­no­ścią ko­bie­cych ciał; te­raz do­brze zda­wa­łam so­bie sprawę z tego, że ist­nieje ka­non piękna i że ani moje, ani mo­jej mamy ciało się w niego nie wpi­suje.

Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie na lek­cjach WF-u po­dzie­lono nas na chłop­ców i dziew­czynki na po­trzeby za­jęć z na­uki pły­wa­nia w cuch­ną­cym chlo­rem szkol­nym ba­se­nie. Do­sta­ły­śmy od szkoły, chyba w ja­kimś nad­zwy­czaj­nym ge­ście ni­we­lo­wa­nia róż­nic kla­so­wych, nie­roz­cią­gliwe, czarne ba­weł­niane stroje ką­pie­lowe. Le­żały po­ukła­dane roz­mia­rami w sza­rych pla­sti­ko­wych po­jem­ni­kach, a wszyst­kie stroje wy­da­wały się opo­wia­dać hi­sto­rię prze­my­sło­wych pralni i ca­łych po­ko­leń trzę­są­cych się z zimna dziew­cząt. Każdy z roz­mia­rów miał inny ko­lor szwów: żółte były naj­mniej­sze, dla dziew­czyn z wciąż dzie­cię­cymi cia­łami. Naj­bar­dziej po­żą­da­nym ko­lo­rem był po­ma­rań­czowy – prze­zna­czony dla uczen­nic, które choć już doj­rzałe, nie miały krą­gło­ści. Na­stępny w ko­lejce był czer­wony, duży, i biały, jesz­cze więk­szy. To dla tych z nas, które miały i piersi, i bio­dra, i uda, i brzuszki. Dla tych „zdro­wych”. Czarny ma­te­riał okry­wa­jący na­sze ciała od pach po po­łowę uda roz­luź­niał się pod wpły­wem wody. Mój strój miał czer­wone szwy, ale widmo zbli­ża­ją­cego się bia­łego wy­koń­cze­nia śniło mi się po no­cach. Co to bę­dzie mó­wić o moim ciele, atrak­cyj­no­ści, miej­scu w sze­regu?

W li­ceum sta­nę­łam twa­rzą w twarz z jesz­cze bar­dziej kon­kret­nymi do­wo­dami na to, że moje ciało jest w ja­kiś spo­sób złe. Mimo że nie na­le­ża­łam do naj­lep­szych spor­t­sme­nek, lu­bi­łam spę­dzać czas ze szkolną dru­żyną bie­gów prze­ła­jo­wych. Spo­ty­ka­li­śmy się przed za­wo­dami, je­dli­śmy kle­isty ma­ka­ron z so­sem z puszki i plot­ko­wa­li­śmy o tym, co się działo w szkole. Pew­nego dnia jedna z ko­le­ża­nek wzięła mnie na stronę, aby wy­ja­wić mi se­kret – z ro­dzaju tych, któ­rych nikt nie może wy­ga­dać. Zdra­dziła mi, że pod­słu­chano, jak jedna z dziew­czyn z dru­żyny na­rze­kała na tre­ningu na to, że robi się co­raz grub­sza i ja­kie to jej bio­dra są wiel­kie. Na to inna dziew­czyna za­śmiała się w głos i sko­men­to­wała: „Przy­naj­mniej nie masz tak ogrom­nego tyłka jak He­ather”.

By­łam wstrzą­śnięta. Wy­obra­zi­łam so­bie te wszyst­kie po­są­gowe, atrak­cyjne blon­dynki z dru­żyny śmie­jące się per­li­ście i zja­dli­wie z jed­nej rze­czy, co do któ­rej nikt nie miał wąt­pli­wo­ści: tak, He­ather Radke miała wielki ty­łek. Uff, jak do­brze, że one nie.

Prawdę mó­wiąc, hi­sto­ria mo­jej re­la­cji z cia­łem nie na­leży do szcze­gól­nie dra­ma­tycz­nych, jest ra­czej ty­powa, i wła­śnie dla­tego tak mnie in­te­re­suje. Nie do­świad­czy­łam upo­rczy­wego nę­ka­nia ani nie cier­pia­łam na za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia. Nie przy­da­rzyło mi się nic trau­ma­tycz­nego po­nad wstyd za­tru­wa­jący umysł każ­dej siód­mo­kla­sistki, ten upiorny ry­tuał przej­ścia, któ­rego tak wiele ko­biet mu­siało do­świad­czyć, aby stać się w miarę do­brze funk­cjo­nu­ją­cymi do­ro­słymi. Tak jakby oce­nia­nie ciał – i całe to za­wsty­dza­nie, upo­ka­rza­nie i spa­dek wiary w sie­bie – było nor­malne, na­tu­ralne. Tak jakby rze­czy­wi­ście ist­niały ciała lep­sze i gor­sze.

W 2003 roku po raz pierw­szy usły­sza­łam, że moja pupa jest sexy. Mia­łam wtedy dwa­dzie­ścia lat i sie­dzia­łam so­bie pew­nego let­niego dnia w ka­wiarni w jed­nym z uni­wer­sy­tec­kich miast Środ­ko­wego Za­chodu. By­łam ubrana w pli­so­waną gra­na­tową spód­niczkę z po­lie­stru i ku­pioną w lum­pek­sie żółtą ko­szulkę, w któ­rej po­głę­bi­łam no­życz­kami de­kolt, żeby wy­glą­dała bar­dziej pun­kowo. Włosy mia­łam zwią­zane; spo­co­nej szyi ła­two cze­piały się dro­biny mie­lo­nej kawy. Od czasu li­ceum moja pupa tylko uro­sła. Każda para spodni zda­wała się le­dwo na mnie pa­so­wać: gdy w tyłku były wą­skie, to w ta­lii za luźne. Prze­ska­ki­wa­łam po roz­mia­rach, od S do M, po­tem L i XL. Gdy trzeba było ści­snąć się grupą na tyl­nym sie­dze­niu auta, za­zwy­czaj mó­wi­łam, że mój ty­łek jest za duży, żeby to mo­gło się udać, więc ktoś bę­dzie mu­siał usiąść mi na ko­la­nach. Pew­nego dnia je­den z mo­ich ko­le­gów z pracy w ka­wiarni – typ ci­chego mu­zyka flir­cia­rza – za­py­tał: „Czy wiesz, co to zna­czy ru­ben­sow­skie kształty?”. Wie­dzia­łam. Uczy­łam się o tym na ma­turę, do dziś pa­mię­tam fiszkę z tym wy­ra­że­niem, jak i to, że tro­chę mnie za­wsty­dziło. To zna­czy „mieć piękne, ale więk­sze ciało”. Po­dej­rze­wa­łam, że mó­wią tak hi­sto­rycy sztuki, gdy opi­sują dzieła. „Ty, skar­bie, masz ru­ben­sow­skie kształty”, do­po­wie­dział ro­man­tyczny mu­zyk. W jego ustach brzmiało to nie­zręcz­nie, jakby na­uczył się tego na pa­mięć ni­czym uczeń przed eg­za­mi­nem. Mimo to by­łam na­prawdę po­ru­szona. Nie na­śmie­wał się ze mnie. To był szczery kom­ple­ment.

Ten chło­pak był tylko jedną z wielu osób, które w ciągu na­stęp­nych kil­ku­na­stu lat po­strze­gały mój kształtny ty­łek nie jako man­ka­ment, lecz jako atut. Moja pupa była przed­mio­tem mo­le­sto­wa­nia słow­nego i ko­men­ta­rzy fa­ce­tów z pracy; obiek­tem za­chwytu szep­czą­cego słod­kie słówka ko­chanka; tą czę­ścią ciała, która spra­wiała, że obcy lu­dzie oglą­dali się za mną na ulicy. In­nymi słowy, za­czy­na­łam zda­wać so­bie sprawę z tego, że mój ty­łek stał się, czy ra­czej sta­wał się (kiedy nie pa­trzy­łam), obiek­tem sek­su­al­nym, przed­mio­tem po­żą­da­nia in­nych (nie­któ­rych in­nych, nie wszyst­kich in­nych).

A tymi in­nymi pra­wie za­wsze oka­zy­wali się męż­czyźni. Mimo że je­stem qu­eer, mimo że zda­rzało mi się rand­ko­wać i z męż­czy­znami, i z ko­bie­tami, zmiana po­strze­ga­nia mo­jej pupy przez in­nych lu­dzi wy­da­wała się wy­pły­wać pro­sto z rdze­nia he­te­ro­sek­su­al­nej, ma­in­stre­amo­wej kul­tury. Tak, cał­kiem sporo ko­biet ko­men­to­wało mój ty­łek, ale w więk­szo­ści były to ko­biety he­tero pa­pu­gu­jące me­dialne ka­nony piękna. Coś w stylu tej la­ski z dru­żyny, która tak się cie­szyła, że ma mniej­szą pupę ode mnie. Tyle że na od­wrót.

Choć pró­bo­wa­łam so­bie wma­wiać, że to, co inni lu­dzie (zwłasz­cza męż­czyźni) my­ślą o moim ciele, nie po­winno mieć zna­cze­nia, prawda była zu­peł­nie inna – to miało zna­cze­nie. Ta sama część ciała, z po­wodu któ­rej mnie za­wsty­dzano, zu­peł­nie znie­na­cka stała się wła­śnie tą czę­ścią ciała, któ­rej po­żą­dano. Oczy­wi­ście nie chcia­łam być po­dzi­wiana wy­łącz­nie za to, ja­kie mam ciało, jed­nak pra­gnę­łam po­dziwu dla mo­jego ciała. Jak każdy czło­wiek, chcia­łam być chciana. A by­cie chcianą przez ten sam typ lu­dzi, któ­rzy wy­śmie­wali mnie w li­ceum, miało do­dat­kowy smak.

Za­sta­na­wiam się, jak to się stało, że gdy by­łam w li­ceum, mój typ fi­gury nie wpi­sy­wał się w ka­non piękna, a dzie­sięć lat póź­niej wiele z tych sa­mych osób, które wtedy go od­rzu­cały, za­częło mieć na jego te­mat zu­peł­nie prze­ciwne zda­nie. Ja­kim cu­dem po­strze­ga­nie cze­goś ta­kiego jak pupa mo­gło zmie­nić się tak ra­dy­kal­nie i tak szybko? Ja­kim cu­dem ta sama część ciała może bu­dzić tak od­mienne sko­ja­rze­nia u róż­nych osób? Wła­śnie te py­ta­nia stały się im­pul­sem do na­pi­sa­nia tej książki.

Za­nim zo­sta­łam pi­sarką, przez kilka lat pra­co­wa­łam jako ku­stoszka w za­ło­żo­nym przez Jane Ad­dams chi­ca­gow­skim mu­zeum Hull-Ho­use, które jest nie tylko zbio­rem hi­sto­rycz­nych eks­po­na­tów, ale też prze­strze­nią dla twór­ców sztuki współ­cze­snej oraz miej­scem spo­tkań lo­kal­nych ak­ty­wi­stów. Do mo­ich za­dań na­le­żało przy­go­to­wy­wa­nie wy­staw oraz pre­zen­to­wa­nie zwią­za­nych z nimi hi­sto­rii i do­świad­czeń kul­tu­ral­nych, za po­mocą któ­rych wy­ja­śnia­łam więk­sze zmiany i nurty po­ja­wia­jące się na prze­strzeni dzie­jów. Ni­niej­sza książka oparta jest na po­dob­nym za­my­śle: będę przed­sta­wiać wam wy­da­rze­nia z prze­szło­ści i te­raź­niej­szo­ści, opo­wia­dać kon­kretne hi­sto­rie zwią­zane ze zmia­nami po­strze­ga­nia pup w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Eu­ro­pie Za­chod­niej na prze­strzeni ostat­nich dwu­stu lat.

Tyłki. Hi­sto­ria ciała od za­ple­cza sta­nowi próbę od­na­le­zie­nia zna­czeń ota­cza­ją­cych tę enig­ma­tyczną część ciała, po nitce do kłębka, i wy­ja­śnie­nia, jak owe zna­cze­nia ewo­lu­owały i jak re­zo­nują w dzi­siej­szej rze­czy­wi­sto­ści. Moje po­dej­ście jest głów­nie hi­sto­ryczne, jed­nak ma pod­stawy na­ukowe, za­sta­na­wiam się bo­wiem nad tym, czym, tak na­prawdę, ana­to­micz­nie i fi­zjo­lo­gicz­nie, jest ty­łek. Choć pupy były z nami od za­wsze, po­szu­ki­wa­nia roz­po­czy­nam od hi­sto­rii Sa­rah Ba­art­man, zna­nej nie­gdyś jako „Ho­ten­tocka We­nus”. Okrutne, wręcz upiorne trak­to­wa­nie tej po­staci (za­równo za ży­cia, jak i po śmierci) sta­no­wiło fun­da­ment na­szego my­śle­nia o pu­pach przez ostat­nie dwa stu­le­cia. Na­stęp­nie przejdę do dwu­dzie­sto- i dwu­dzie­sto­pierw­szo­wiecz­nych te­ma­tów, przyj­rzę się hi­sto­rii mody, rasy, na­uki, fit­nessu i po­pkul­tury. Przed­sta­wię wam osoby, które miały wpływ na to, co my­ślimy o pu­pach – ilu­stra­torkę, która stwo­rzyła słynny styl pod­lotka, mo­delkę, któ­rej pupa sta­nowi wzo­rzec dla nie­mal każ­dej pary spodni do­stęp­nej na rynku, ar­ty­stę eu­ge­nika, który wy­rzeź­bił mo­dele „nor­mal­nych” ko­biety i męż­czy­zny, tre­nera od „sta­lo­wych po­ślad­ków”, osoby szy­jące wkładki po­więk­sza­jące pupę drag qu­een, a także grube in­struk­torki fit­nessu wy­ko­rzy­stu­jące ae­ro­bik jako formę buntu (i spo­sób na czer­pa­nie ra­do­ści z ży­cia). Na ko­niec opi­szę zmie­nia­jące się po­dej­ście do tył­ków, które mie­li­śmy oka­zję ob­ser­wo­wać w ciągu mi­nio­nych trzech de­kad. Był to czas, kiedy spo­rych roz­mia­rów pupy za­częły być wi­do­czne w ma­in­stre­amie, a biały ideał piękna i przy­własz­cza­nie wi­ze­runku i kul­tury afro­ame­ry­kań­skiej wznio­sły się na wy­żyny po­pu­lar­no­ści.

W tej książce nie zdo­łam jed­nak wy­ja­śnić wszyst­kiego. Nie od­po­wiem na py­ta­nie: Jaka hi­sto­ria i zna­cze­nie kryją się za każdą parą po­ślad­ków? Sku­piam się na hi­sto­rii i sym­bo­lice zwią­za­nej z ko­bie­cymi po­ślad­kami z pro­stej przy­czyny – je­stem ko­bietą, a ni­niej­szą książkę za­czę­łam pi­sać z chęci zgłę­bie­nia tego, jak ko­bie­cość jest kon­stru­owana, de­kon­stru­owana i wzmac­niana na prze­strzeni lat.

Moje po­szu­ki­wa­nia do­ty­czą też pupy per se – tych dwóch od­sta­ją­cych kul mię­śni i tłusz­czu umiej­sco­wio­nych mię­dzy udami a dolną czę­ścią ple­ców. Nie będę po­świę­cać czasu te­ma­towi od­bytu i od­byt­nicy, na rynku bo­wiem znaj­dziemy kilka zna­ko­mi­tych ksią­żek do­ty­czą­cych tych czę­ści ciała, ich funk­cji i so­cjo­lo­gicz­nych kon­tek­stów z nimi zwią­za­nych. Zdaję so­bie sprawę z tego, że w spo­łe­czeń­stwie czę­sto łą­czymy pupę i od­byt, jed­nak ko­biece po­śladki mają wła­sną sym­bo­likę, nie­ko­niecz­nie bez­po­śred­nio zwią­zaną z roz­ma­itymi funk­cjami (sek­su­al­nymi bądź in­nymi) od­bytu.

Moje za­in­te­re­so­wa­nie tył­kami do­ty­czy w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze głów­no­nur­to­wej, he­ge­mo­nicz­nej kul­tury Za­chodu – kul­tury osób po­sia­da­ją­cych wła­dzę po­li­tyczną i go­spo­dar­czą, osób za­rzą­dza­ją­cych me­diami, two­rzą­cych oraz pro­mu­ją­cych kul­tu­rowe trendy i stan­dardy.

Ozna­cza to, że czę­sto ana­li­zuję, jak lu­dzie biali, he­te­ro­sek­su­alni i męż­czyźni two­rzyli stan­dardy, pre­fe­ren­cje i ide­olo­gie wo­kół po­ślad­ków ko­biet wszyst­kich ras, a także spo­soby my­śle­nia o ko­bie­tach bę­dące re­zul­ta­tem tych pro­ce­sów. Ja­sne, są to ka­te­go­rie ogólne, co może su­ge­ro­wać bi­nar­ność tam, gdzie jej nie ma – do­świad­cze­nie „ży­cia w ciele” za­wsze bo­wiem nie­sie ze sobą wiele krzy­żu­ją­cych się toż­sa­mo­ści – hi­sto­ria po­ka­zuje jed­nak, że ludźmi bę­dą­cymi u wła­dzy i kształ­tu­ją­cymi na­sze my­śle­nie o pu­pach oka­zy­wali się za­zwy­czaj he­te­ro­sek­su­alni i/lub biali męż­czyźni.

Dla­czego sku­piam się na ma­in­stre­amo­wych kon­cep­cjach do­ty­czą­cych ko­bie­cych pup? Po­nie­waż chcia­ła­bym zro­zu­mieć i w pro­sty spo­sób wy­ja­śnić, skąd wzięły się na­sze skry­wane uprze­dze­nia i sto­jące za nimi idee. Ze względu na wła­dzę, którą przez lata mieli w na­uce, po­li­tyce, me­diach i kul­tu­rze, osoby białe, osoby he­tero oraz męż­czyźni za­wsze po­sia­dali nad­mierny wpływ na rze­czy­wi­stość i spra­wo­wali kon­trolę nad tym, ja­kie zna­cze­nia przy­pi­sy­wane są cia­łom. To oni usta­lali, co jest nor­malne, a co od­mień­cze, co jest „ma­in­stre­amowe”, a co mar­gi­na­lne. Mam na­dzieję, że przy­glą­da­jąc się temu, jak lu­dzie bę­dący u wła­dzy two­rzyli te zna­cze­nia, będę mo­gła uwi­docz­nić to, co czę­sto zdaje się nie­wi­do­czne: głę­bo­kie ko­rze­nie roz­ma­itych, wie­lo­krot­nie sprzecz­nych ze sobą, spo­so­bów my­śle­nia o ko­bie­cych po­ślad­kach. Chcia­łam zro­zu­mieć, dla­czego pupy zna­czą tak wiele, choć prze­cież mo­głyby nie zna­czyć zu­peł­nie nic.

Jed­nym z mo­ty­wów, które prze­wi­jały się przez cały czas, gdy zbie­ra­łam ma­te­riały do książki, była rasa. Roz­mowy na te­mat tył­ków pra­wie za­wsze oka­zują się roz­mo­wami o ra­sie, w szcze­gól­no­ści o bia­ło­ści i czar­no­ści. Już od naj­wcze­śniej­szych lat ko­lo­nia­li­zmu eu­ro­pej­scy od­krywcy i na­ukowcy sto­so­wali pseu­do­nau­kowe teo­rie do­ty­czące wiel­kich pup czar­nych ko­biet ce­lem kon­stru­owa­nia i eg­ze­kwo­wa­nia hie­rar­chii ras i ra­si­stow­skich ste­reo­ty­pów (zwłasz­cza ste­reo­typu roz­sek­su­ali­zo­wa­nych czar­nych ko­biet). Tego typu my­śle­nie upo­wszech­niło się w XIX wieku, tuż po śmierci Sa­rah Ba­art­man. Za­równo czarna, jak i biała ko­bie­cość sta­no­wią idee kształ­to­wane przez ste­reo­typy ciała i pupy, stwo­rzone przez osiem­na­sto- i dzie­więt­na­sto­wiecz­nych na­ukow­ców, ste­reo­typy, które do­ty­kają nie tylko czarne i białe ko­biety, ale rów­nież przed­sta­wi­cielki wszyst­kich po­zo­sta­łych ras. To wła­śnie dla­tego ni­niej­sza książka sta­nowi w szcze­gól­nym wy­mia­rze eks­plo­ra­cję bia­ło­ści i czar­no­ści.

Ja­sne jest, że cała wie­dza, którą mam na te­mat pupy i tego, co ta część ciała ozna­czała w spo­łecz­no­ściach lu­dzi nie­bia­łych, w ob­cych dla mnie kra­jach czy w daw­nych cza­sach, jest za­po­śred­ni­czona, zdo­byta dzięki pracy ba­daw­czej i re­por­ter­skiej i jako taka nie sta­nowi do­świad­cze­nia z pierw­szej ręki. Moje do­świad­cze­nie ży­cia w ciele jest czymś in­dy­wi­du­al­nym, a wstyd zwią­zany z wiel­ko­ścią mo­jej pupy wy­ni­kał z kon­kret­nego kon­tek­stu cza­sów, w któ­rych do­ra­sta­łam. To nie jest do­świad­cze­nie uni­wer­salne. Wiele osób, z któ­rymi roz­ma­wia­łam pod­czas pracy nad książką, ko­cha swoje pupy czy też do­ra­stało w kul­tu­rach zu­peł­nie ina­czej pod­cho­dzą­cych do tej czę­ści ciała. Bar­dzo za­le­żało mi na przy­wo­ła­niu gło­sów zu­peł­nie in­nych niż mój, a prze­pro­wa­dza­nie roz­mów z ko­bie­tami i oso­bami nie­bi­nar­nymi po­cho­dzą­cymi z róż­nych śro­do­wisk uwa­żam za klu­czowy ele­ment ba­dań. Jed­nak ko­niec koń­ców to moja książka. Jest za­pi­sem kwe­stii, które to mnie naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wały w związku z tył­kami: kwe­stii płci, rasy, kon­troli, spraw­no­ści, mody i na­uki. Nie sta­nowi ona en­cy­klo­pe­dii pup ani na­wet nie pró­buje być wy­czer­pu­jąca. Nie jest także ostat­nim sło­wem, które może paść na ten te­mat, wszak ist­nieje mnó­stwo nie­opi­sa­nych tu, a fa­scy­nu­ją­cych ob­sza­rów do zba­da­nia zwią­za­nych z tył­kami. Mam na­dzieję, że po­ka­zu­jąc za­równo kon­tek­sty hi­sto­ryczne, jak i moje od­czu­cia i do­świad­cze­nia, ko­biety szcze­rze zma­ga­ją­cej się z wła­snym cia­łem, po­mogę wam do­strzec to, czego nie na­zy­wamy, a co po­zo­sta­jąc nie­na­zwane, ma na nas ol­brzymi wpływ. W tym sen­sie ni­niej­sza książka jest pro­jek­tem po­li­tycz­nym; jed­nym ze spo­so­bów na wy­cią­gnię­cie na świa­tło dzienne i zba­da­nie po­zo­sta­ją­cych w ukry­ciu me­cha­ni­zmów wła­dzy.

„Nie uwa­żam, żeby moja pupa była sek­sowna. Zdaję so­bie sprawę z tego, że jest spora – mówi biała ko­bieta po trzy­dzie­stce[2]. – To prze­ra­ża­jące, że jest w moim ży­ciu ktoś, kto bar­dzo do­brze wie, jak ona wy­gląda. Jed­nak dość dużo ob­cych fa­ce­tów da­wało do zro­zu­mie­nia, że mój ty­łek jest sexy. Już jako młoda dziew­czyna wie­dzia­łam, że są męż­czyźni, któ­rym po­do­bają się moje kształty. Męż­czyźni z róż­nych grup spo­łecz­nych poza jedną. Poza chu­dymi, bia­łymi fa­ce­tami”.

„Gdy­bym była biała, pew­nie uwa­ża­ła­bym swój ty­łek za zja­wi­skowy – zwie­rza mi się pięć­dzie­się­cio­pa­ro­let­nia czarna ko­bieta. – To jedna z rze­czy, które spra­wiają, że nie czuję się au­ten­tycz­nie czarna. Lu­dzie spi­nają się, gdy sły­szą te słowa. My­ślą, że prze­sa­dzam z sa­mo­kry­tyką. A mi cho­dzi tylko o to, że od dzie­ciaka wtła­czano mi do głowy, że nie je­stem wy­star­cza­jąco czarna”.

Z ko­lei inna biała ko­bieta po trzy­dzie­stce opi­suje swoje wy­obra­że­nie ide­al­nego ciała jako „ko­biece, ale tak an­dro­gy­niczne, jak to tylko moż­liwe, małe piersi, zero bio­der. Ty­powa an­dro­gy­niczna lesba. Jenny Shi­mizu”. Jed­nak ją samą po­cią­gają ko­biety o wy­dat­nych po­ślad­kach. „Moja pierw­sza dziew­czyna miała wielki ty­łek, do dziś go wspo­mi­nam. Faj­nie wy­gląda, jest miły w do­tyku. Prze­ci­wień­stwo mo­jego ciała”. Ostat­nio roz­my­ślała o tym, czy ten wy­ide­ali­zo­wany ob­raz jest dla niej pro­ble­mem. „Za­sta­na­wiam się, ile z tego mo­jego ide­ału ma zwią­zek ze zin­ter­na­li­zo­waną mi­zo­gi­nią. Dla­czego my­ślimy, że ko­biece ciało nie może być do­mem dla elo­kwen­cji i sar­ka­zmu? Dla­czego tak kur­czowo trzy­mam się tego sek­si­stow­skiego my­śle­nia?”

Ame­ry­kanka chiń­skiego po­cho­dze­nia opi­suje swój ty­łek jako „nie­złą wy­pu­kłość” w jej „de­sce”. Do­daje: „Cią­gle mnie za­ska­kuje, że mój ty­łek bu­dzi sko­ja­rze­nia sek­su­alne. Oba­wiam się, że mój sek­sa­pil może wy­ni­kać z tego dziew­czę­cego ciała. Za­sta­na­wiam się, czy to nie jest cza­sami ja­kiś ro­dzaj pe­do­fi­lii, coś w stylu sek­su­ali­za­cji uczen­nicy w mun­durku szkol­nym”. Ni­gdy nie roz­ma­wiała na ten te­mat z part­ne­rem, ale za­wsze ma tę myśl z tyłu głowy.

Przez cały okres mo­ich ba­dań za­ska­ki­wało mnie, jak jedna część ludz­kiego ciała może kryć w so­bie tyle róż­nych zna­czeń. A mimo to kilka ko­biet opo­wie­działo mi po­do­bne hi­sto­rie o tym, jak za­częły ro­zu­mieć swoje ciała. Ważną rolę czę­sto od­gry­wały matki i babki: jedne ka­zały cór­kom i wnucz­kom się za­kry­wać, inne za­chę­cały je do afir­ma­cji swo­ich krą­gło­ści. Słowne mo­le­sto­wa­nie na uli­cach czy szkolne wy­zwi­ska po­ka­zy­wały dziew­czy­nom ich miej­sce w sze­regu. Prak­tycz­nie każda z ko­biet, z któ­rymi roz­ma­wia­łam, nie­za­leż­nie od kształtu i roz­miaru pupy, opo­wie­działa swoją wer­sję tej sa­mej hi­sto­rii. Hi­sto­rii o szkol­nej szatni i o do­łu­ją­cym po­czu­ciu, że ni­gdy nie znaj­dzie się pa­su­ją­cej pary spodni.

Pupy spra­wiają, że od­wra­camy wzrok, chi­cho­czemy w za­wsty­dze­niu, prze­wra­camy oczami. Za­czy­na­jąc pracę nad ni­niej­szą książką, roz­wa­ża­łam, co by się stało, gdy­bym za­miast po­świę­cać tyle uwagi sa­memu tył­kowi, prze­kie­ro­wała ją na hi­sto­rię tej czę­ści ciała. Gdy­bym za­częła za­da­wać eks­per­tom i eks­pert­kom – na­ukow­czy­niom, drag qu­een, in­struk­tor­kom tańca, hi­sto­rycz­kom, ar­chi­wist­kom – po­ważne py­ta­nia o to, czym pupy są i ja­kie mają zna­cze­nie. Ro­biąc to, od­kry­łam opo­wie­ści o tra­ge­dii, zło­ści, opre­sji, po­żą­da­niu i ra­do­ści. Do­wie­dzia­łam się też, że na­sze ciała no­szą w so­bie hi­sto­rie.

PO­CHO­DZE­NIE

Mię­sień

Gdy­by­śmy prze­nie­śli się w cza­sie o 1,9 mi­liona lat, nad wy­su­szone, ja­łowe wy­brzeże ke­nij­skiego Je­ziora Ru­do­lfa, mo­gli­by­śmy spo­tkać pierw­szego z na­szych przod­ków, który miał pupę[1]. Ho­mi­nid ten przy­po­mi­nał bar­dziej czło­wieka niż małpę[2]. Jego nos wy­raź­nie od­sta­wał od twa­rzy i miał formę chrząst­ko­wej wy­pustki, a nie dwóch dziur jak wcze­śniej­sze nosy. Umiej­sco­wione w pła­skiej twa­rzy oczy pa­trzyły do przodu. Łuk brwiowy był wy­raź­nie za­ry­so­wany, a czoło lekko cof­nięte. Ten przo­dek czło­wieka po­tra­fił cho­dzić i bie­gać na dwóch no­gach. Nad każ­dym z bio­der zaś miał od­sta­jący mię­sień po­ślad­kowy, ukrytą tkankę ku­li­stego, sil­nego tyłka.

Śro­do­wi­sko, w któ­rym ów pra­czło­wiek żył[3], wy­glą­dało mniej wię­cej tak jak dzi­siej­sza afry­kań­ska sa­wanna, z nie­wie­loma drze­wami i otwar­tymi po­ła­ciami łąk. To spora zmiana w sto­sunku do tego, jak te te­reny wy­glą­dały mi­liony lat wcze­śniej, kiedy po­ra­stały je bujne ni­czym dżun­gla lasy. Przod­ko­wie homo erec­tus byli ewo­lu­cyj­nie przy­sto­so­wani do ży­cia na drze­wach[4]: mieli zwinne, zręczne nogi, stopy ide­alne do wspi­na­czki, py­ski jak u małp, gę­ste owło­sie­nie oraz ol­brzy­mie szczęki słu­żące do roz­gry­za­nia ro­ślin­no­ści. Ich pupy były nie­wiel­kie i pła­skie, nie­mal nie­obecne. Za­nim jed­nak ten kon­kretny homo erec­tus za­sie­dlił na­szą pla­netę, ciała czło­wie­ko­wa­tych za­częły się przy­sto­so­wy­wać do no­wych wa­run­ków – te­re­nów ni­zin­nych. Do prze­trwa­nia na sa­wan­nie ko­nie­czne stały się po­kaźne mię­śnie po­ślad­kowe.

Kil­ka­set ty­siąc­leci póź­niej[5], w le­cie 1974 roku, Ber­nard Nge­neo po­woli prze­cha­dzał się tym sa­mym wschod­nim wy­brze­żem Je­ziora Ru­do­lfa, lu­stru­jąc wzro­kiem ciemną piasz­czy­stą zie­mię. Zna­lazł się tam jako czło­nek „Gangu Ho­mi­ni­dów”[6], jak czę­sto piesz­czo­tli­wie na­zy­wano grupę Ke­nij­czy­ków pra­cu­ją­cych w eki­pie słyn­nego, acz kon­tro­wer­syj­nego pa­le­oan­tro­po­loga Ri­charda Le­akeya. „Gang” ten znany był z wy­bit­nej zdol­no­ści do znaj­do­wa­nia ludz­kich szcząt­ków za­ko­pa­nych głę­boko pod ska­łami czy ukry­tych przed wścib­skim wzro­kiem mię­dzy musz­lami. Dwa lata wcze­śniej Nge­neo od­na­lazł czaszkę za­ko­paną pod stertą szcząt­ków zwie­rząt. Czaszkę tę uznano za do­wód od­kry­cia cał­kiem no­wego pod­ga­tunku w ro­dzi­nie homo.

Nge­neo ćwi­czył swoje wprawne oko wśród skał, oto­cza­ków i muszli przez mi­liony lat po­kry­wa­ją­cych się py­łem szcząt­ków z dna wie­ko­wego je­ziora[7]. To wła­śnie tam, mię­dzy ka­mie­niami, wśród po­zo­sta­ło­ści mor­skiej fauny, ba­dacz za­uwa­żył coś obie­cu­ją­cego. Bliż­sza ob­ser­wa­cja po­twier­dziła, że Nge­neo po raz ko­lejny miał nosa. Od­na­lazł ska­mie­nia­łość KNM-ER 3228, kość bio­drową oraz ostatni bra­ku­jący frag­ment ho­mi­nida płci mę­skiej ży­ją­cego 1,9 mi­liona lat temu nad Je­zio­rem Ru­do­lfa. Jest to naj­star­sza kość bio­drowa, jaką kie­dy­kol­wiek udało się od­na­leźć. Choć nie wiemy, czy pod­czas po­szu­ki­wań kto­kol­wiek za­sta­na­wiał się głę­biej nad tym zna­le­zi­skiem – była to wszak jedna z wielu zna­le­zio­nych wtedy czę­ści ciała przod­ków czło­wieka – to od­kry­cie Nge­neo dało na­uce istotne na­rzę­dzie po­mocne w zro­zu­mie­niu prze­zna­cze­nia i hi­sto­rii ewo­lu­cji ludz­kiej pupy.

*

Ska­mie­nia­łość KNM-ER 3228 za­pre­zen­to­wał mi Da­niel Lie­ber­man, pro­fe­sor nauk bio­lo­gicz­nych i kie­row­nik Za­kładu Ludz­kiej Bio­lo­gii Ewo­lu­cyj­nej na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda[8]. W XIX wieku wielu na­ukow­ców zaj­mo­wało się te­ma­tem pupy, jako że wpi­sy­wał się on w po­wszechne wów­czas pseu­do­nau­kowe teo­rie o hie­rar­chii ras. Przez więk­szość ostat­niego stu­le­cia jed­nak te­mat jakby ucichł. Przy­wró­cić go do dys­ku­sji pró­bo­wał wła­śnie Lie­ber­man, „do­myślny” bio­log od pup, praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wany ska­mie­nia­ło­ścią KNM-ER 3228 na­uko­wiec.

Gdy po raz pierw­szy się z nią ze­tknął w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, od­na­lazł klucz do za­gadki, którą nie­wielu bio­lo­gów ewo­lu­cyj­nych brało na po­waż­nie. Za­gadki, która stała się mo­ty­wem prze­wod­nim ko­lej­nych ba­dań Lie­ber­mana. Nie do­ty­czyła ona pupy – przy­naj­mniej na po­czątku. Była to kwe­stia bie­ga­nia[9].

Na stu­diach Lie­ber­man usły­szał, że lu­dzie byli kosz­mar­nymi bie­ga­czami, a samo bie­ga­nie nie wy­ewo­lu­owało jako szcze­gól­nie istotny ele­ment stra­te­gii prze­trwa­nia ga­tunku. Bio­lo­dzy uzna­wali bieg czło­wieka za coś w ro­dzaju szyb­kiego chodu, skutku ubocz­nego po­ru­sza­nia się na dwóch no­gach, do czego lu­dzie nie byli szcze­gól­nie przy­sto­so­wani[10]. Naj­lep­szymi bie­ga­czami w kró­le­stwie zwie­rząt miały być zwinne czwo­ro­nogi ta­kie jak an­ty­lopy czy ge­pardy, któ­rych koń­czyny po­zwa­lały na ga­lo­po­wa­nie, od­bi­ja­nie się wszyst­kimi ła­pami od ziemi, po­wolne skra­da­nie się oraz za­pew­niały zwrot­ność.

Na dwóch no­gach ga­lo­po­wać się nie da, za­tem czwo­ro­nogi za­wsze będą miały prze­wagę nad na­wet naj­szyb­szymi ludźmi[11]. Na przy­kład Usain Bolt może biec z pręd­ko­ścią 10 m/s tylko przez kilka se­kund[12], an­ty­lopy czy ko­nie zaś mogą ga­lo­po­wać z pręd­ko­ścią 15 m/s przez kilka mi­nut[13]. Bio­lo­dzy ewo­lu­cyjni uwa­żali, że choć lu­dzie cał­kiem do­brze wy­pa­dają w wielu dzie­dzi­nach, to bie­ga­nie nie jest jedną z nich. Lie­ber­man jed­nak za­kwe­stio­no­wał ten po­wszech­nie przy­jęty kon­sen­sus.

Wąt­pli­wo­ści na­szły go, gdy pod­glą­dał w ce­lach ba­daw­czych bie­ga­jące po sta­cjo­nar­nej bieżni świnki wiet­nam­skie. Pew­nego dnia, kiedy jak zwy­kle pro­wa­dził swoje ob­ser­wa­cje, wpadł do niego w od­wie­dziny ko­lega, Den­nis Bram­ble. Za­uwa­żył on, że głowy świ­nek w cza­sie biegu opa­dają. Działo się tak praw­do­po­dob­nie dla­tego, że ga­tu­nek ten nie po­siada spe­cjal­nego wię­za­dła (kar­ko­wego) z tyłu czaszki, słu­żą­cego do utrzy­my­wa­nia głowy w pio­nie pod­czas ru­chu. Wszy­scy wielcy bie­ga­cze kró­le­stwa zwie­rząt – ko­nie, ge­pardy, psy, za­jące – to wię­za­dło mają, w prze­ci­wień­stwie do stwo­rzeń nieco gor­szych w bie­ga­niu, w tym małp człe­ko­kształt­nych. Lie­ber­man i Bram­ble w pew­nym mo­men­cie do­znali oświe­ce­nia: przy­po­mnieli so­bie, że jedno ze zwie­rząt bę­dące we­dług po­wszech­nej opi­nii kosz­mar­nym bie­ga­czem wię­za­dło kar­kowe jed­nak po­siada. Ja­kie to zwie­rzę? Czło­wiek.

Bram­ble i Lie­ber­man byli za­in­try­go­wani tą za­gadką. Wcze­śniej obaj prze­czy­tali ar­ty­kuł sta­wia­jący tezę (od­rzu­caną wów­czas przez wielu bio­lo­gów), ja­koby bie­ga­nie było klu­czo­wym ele­men­tem ludz­kiej ewo­lu­cji, nie zaś zwy­kłym wy­pad­kiem przy pracy, skut­kiem ubocz­nym dwu­noż­no­ści[14]. Im wię­cej my­śleli o wię­za­dle kar­ko­wym, tym bar­dziej po­dej­rze­wali, że au­tor tego ar­ty­kułu mógł mieć ra­cję.

Żeby to spraw­dzić, Bram­ble i Lie­ber­man wy­brali się do Mu­zeum Ha­rvarda i za­częli prze­ko­py­wać się przez ska­mie­nia­ło­ści, aby do­wie­dzieć się, kiedy i dla­czego wię­za­dło kar­kowe stało się czę­ścią hi­sto­rii ewo­lu­cji czło­wieka[1*]. Szybko od­kryli, że po­ja­wiło się ono w za­pi­sie ko­pal­nym w bar­dzo waż­nym mo­men­cie roz­woju ludz­kiego ga­tunku – około dwóch mi­lio­nów lat temu, kiedy homo erec­tus po raz pierw­szy po­ja­wił się na ho­ry­zon­cie. Był on pierw­szym przod­kiem czło­wieka, który cho­dził na dwóch no­gach, a także – co istotne – pierw­szym, który miał duży mózg.

Ba­da­jąc za­pis ko­palny, Lie­ber­man i Bram­ble od­kryli, że pra­wie wszyst­kie ce­chy fi­zyczne umoż­li­wia­jące lu­dziom bie­ga­nie po­ja­wiły się mniej wię­cej w tym cza­sie, kiedy nasi przod­ko­wie stali się dwu­nożni. Po­zwo­liło to za­su­ge­ro­wać, że dwu­noż­ność mo­gła wy­ewo­lu­ować u czło­wieka w celu bie­ga­nia. Homo erec­tus był pierw­szym ga­tun­kiem ho­mi­ni­dów, który miał krót­kie, wy­gi­na­jące się przy wy­su­wa­niu do przodu palce, wy­skle­pione śród­sto­pie i dłu­gie ścię­gna Achil­lesa, dzia­ła­jące jak sprę­żyny i amor­ty­za­tory; pierw­szym ga­tun­kiem po­sia­da­ją­cym skrętne bio­dra i ko­lana mo­gące wy­trzy­mać ob­cią­że­nie kro­ków bie­gną­cego stwo­rze­nia[15]. Był to rów­nież pierw­szy ga­tu­nek, u któ­rego za­ob­ser­wo­wano pupę[16].

To od­kry­cie do­pro­wa­dziło Lie­ber­mana do sze­roko za­kro­jo­nych ba­dań nad tył­kami w trak­cie bie­ga­nia. Do­kład­nie prze­ana­li­zo­wał ana­to­miczne róż­nice mię­dzy po­ślad­kami lu­dzi a tymi na­le­żą­cymi do ich naj­bliż­szych krew­nych na­czel­nych[17]. Do po­ślad­ków lu­dzi ko­rzy­sta­ją­cych z bieżni sta­cjo­nar­nych przy­mo­co­wał elek­trody, aby spró­bo­wać okre­ślić, co do­kład­nie robi mię­sień po­ślad­kowy, gdy czło­wiek prze­rywa jog­ging.

W 2013 roku Lie­ber­man stał się sławny dzięki swoim ba­da­niom i wy­stę­powi w pro­gra­mie The Col­bert Re­port, gdzie wy­ja­śniał ewo­lu­cyjny cel ist­nie­nia tyłka. „Je­śli spoj­rzysz na ty­łek szym­pansa, jest ma­lutki. Mają na­prawdę ża­ło­sne tyłki” – wy­ja­śnił[18]. Po­dob­nie jak białka oczu i stopy zgi­na­jące się w łuk, wielki mię­sień po­ślad­kowy jest uni­kalną ce­chą ludzką[19]. Nie dość, że sta­nowi naj­więk­szy mię­sień w na­szym ciele, to je­ste­śmy je­dy­nymi zwie­rzę­tami na Ziemi, które mają tak duży mię­sień po­ślad­kowy[20]. Lie­ber­man za­chę­cał Col­berta do spa­ce­ro­wa­nia z dłońmi mocno przy­ci­śnię­tymi do po­ślad­ków, aby ten mógł po­czuć, jak wiot­kie są mię­śnie pod­czas cho­dze­nia. Na­stęp­nie po­pro­sił go, aby po­bie­gał. „Czu­jesz, jak się za­ci­ska?”[21]

Mnie rów­nież Lie­ber­man za­su­ge­ro­wał wy­ko­na­nie tego te­stu, mu­sia­łam się jed­nak bar­dzo sta­rać, aby po­czuć mię­śnie, po­nie­waż mój ty­łek to nie czę­ściowo, a w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści wła­śnie mię­śnie. Kiedy bie­ga­łam w kółko w moim miesz­ka­niu, palce u stóp wy­py­chały mnie do przodu, bio­dra się skrę­cały, a ty­łek za­ci­skał. Mimo że le­dwo je­stem w sta­nie prze­biec wol­nym truch­tem dwa okrą­że­nia wo­kół bloku, Lie­ber­man za­pew­nił mnie, że moje ciało zo­stało za­pro­jek­to­wane wła­śnie do tego celu, a do­wód na to można zna­leźć na pu­styni w Ari­zo­nie.

Każ­dego paź­dzier­nika od 1983 roku, w roz­rze­dzo­nym po­wie­trzu miej­sco­wo­ści Pre­scott w sta­nie Ari­zona, udu­cho­wiony sprze­dawca ro­let Ron Bar­rett or­ga­ni­zuje wy­ścig zwany Czło­wiek Kon­tra Koń (Man Aga­inst Horse)[22]. We­dług Bar­retta ge­nezy za­wo­dów na­leży szu­kać w za­kła­dzie ba­ro­wym mię­dzy lo­kal­nym rad­nym a ko­cha­ją­cym ko­nie po­li­cjan­tem. Pi­jany radny miej­ski za­ło­żył się z funk­cjo­na­riu­szem, że wy­spor­to­wany czło­wiek może po­ko­nać ko­nia w wy­ścigu. Po­li­cjant nie zgo­dził się i, pewny swo­ich szans, za­su­ge­ro­wał, by po­sta­wili na to pie­nią­dze. Męż­czyźni wy­zna­czyli trasę i wkrótce ko­lejne edy­cje za­wo­dów Czło­wiek Kon­tra Koń stały się co­roczną tra­dy­cją li­czącą so­bie już cztery de­kady. Kon­cep­cja jest pro­sta: grupa lu­dzi i jeźdź­ców na ko­niach prze­mie­rza pu­sty­nię w ca­ło­dnio­wym wy­ścigu wy­trzy­ma­ło­ścio­wym, który sta­wia zwie­rzę prze­ciwko zwie­rzę­ciu, czło­wieka prze­ciwko czło­wie­kowi i, co naj­waż­niej­sze, zwie­rzę prze­ciwko czło­wie­kowi.

Obec­nie lu­dzie i ko­nie ści­gają się na Min­gus Mo­un­tain, po­ro­śnię­tym so­snami szczy­cie o wy­so­ko­ści po­nad 2300 me­trów, około 50 ki­lo­me­trów od Pre­scott. Cho­ciaż Bar­rett or­ga­ni­zuje za­wody na 20 i 40 ki­lo­me­trów, praw­dzi­wym wy­ści­giem – tym, który przy­ciąga naj­lep­szych na świe­cie bie­ga­czy dłu­go­dy­stan­so­wych i ko­la­rzy wy­trzy­ma­ło­ścio­wych – jest osiem­dzie­się­cio­ki­lo­me­trowy ul­tra­bieg.

Scep­tyczna, ale za­cie­ka­wiona, uda­łam się w te­ren, aby zo­ba­czyć to, co Lie­ber­man opi­sał jako ata­wi­styczną, pier­wotną bi­twę. Ko­nie miały nieść swoje wa­żące 700 ki­lo­gra­mów (z jeźdź­cem wię­cej) ciała w górę ma­łej ska­li­stej ścieżki, ba­lan­su­jąc na czte­rech ko­py­tach, z któ­rych każde jest mniej­sze niż ludzka dłoń. Po po­ko­na­niu peł­nego ma­ra­tonu wzdłuż tej sa­mej trasy bie­ga­cze mieli się wspiąć 450 me­trów na grzbiet stro­mej góry, po­dą­ża­jąc na ko­la­nach. Na­wet wtedy by­liby do­piero w po­ło­wie drogi – zo­sta­łyby im jesz­cze pra­wie 32 ki­lo­me­try do prze­kro­cze­nia li­nii mety. A po­tem, po ca­łym dniu pier­wot­nej ry­wa­li­za­cji, wszy­scy lu­dzie mieli się za­ja­dać po­tra­wami z grilla.

Kiedy do­tar­łam na miej­sce, od­kry­łam, że im­preza za­czyna się na pła­skiej, ja­ło­wej prze­strzeni, gdzie dzień wcze­śniej bie­ga­cze i ko­la­rze roz­bili obóz. Po jed­nej stro­nie ma­łego po­toku znaj­do­wało się kró­le­stwo koni. Każde zwie­rzę przy­je­chało w ogrom­nej przy­cze­pie wraz ze wszyst­kim, co mu po­trzebne: sia­nem, ko­pyst­kami, sio­dłem i spe­cjal­nymi bu­tami, które wy­glą­dają jak crocsy, za­pro­jek­to­wa­nymi do ochrony ko­pyt w trud­nym te­re­nie. Jeźdźcy wy­dzie­lali pro­wi­zo­ryczne pa­doki, małe ogro­dzone ob­szary dla koni do od­po­czynku i je­dze­nia, a zwie­rzęta w tym cza­sie rżały i par­skały, wy­raź­nie od­zna­cza­jąc się na tle ja­sno­nie­bie­skiego pu­styn­nego nieba.

Po dru­giej stro­nie po­toku znaj­do­wała się kra­ina bie­ga­czy. Ci z ko­lei pod­jeż­dżali ener­go­osz­częd­nymi sub­aru, ży­wili się we­gań­skim że­lem w wo­recz­kach i no­sili ubra­nia, które można było spa­ko­wać do worka wiel­ko­ści pię­ści. „Ma­ło­dup­kowcy” – tak na­zwał bie­ga­czy je­den z ko­la­rzy wy­trzy­ma­ło­ścio­wych, i nie­mal wszy­scy bie­ga­cze do tego opisu pa­so­wali: ni­scy, smu­kli i szczu­pli, z chu­dymi, umię­śnio­nymi tył­kami – zbu­do­wa­nymi tak, by po­ko­nać ogromne, po­tężne be­stie sku­biące trawę po dru­giej stro­nie po­toku.

Po­mimo po­zor­nie nie­wiel­kich szans w każ­dej wer­sji wy­ścigu Czło­wiek Kon­tra Koń przy­naj­mniej je­den bie­gacz po­ko­nał przy­naj­mniej jed­nego ko­nia. Sam Lie­ber­man tego do­ko­nał – jak mówi, po­ko­nał „pra­wie wszyst­kie ko­nie” – a był „tylko pro­fe­so­rem w śred­nim wieku!”. Ale ni­gdy nie było czło­wieka, który po­ko­na­łby wszyst­kie ko­nie[23]. W ob­ser­wo­wa­nej przeze mnie edy­cji przez obóz prze­to­czyła się wieść o pew­nym bie­ga­czu: Nicku Co­urym, in­ży­nie­rze opro­gra­mo­wa­nia z Pho­enix, jed­nym z naj­lep­szych ul­tra­ma­ra­toń­czy­ków na świe­cie. Uwa­żano, że może on mieć pre­dys­po­zy­cje do osta­tecz­nego zwy­cię­stwa czło­wieka nad ko­niem.

Zo­ba­czy­łam Nicka rano w dniu wy­ścigu, gdy sie­dział w ba­gaż­niku swo­jego hatch­backa, prze­cie­ra­jąc oczy i zie­wa­jąc. Wcią­gnąw­szy całą pizzę z kieł­basą pod­czas noc­nej jazdy z Pho­enix, za­snął w sa­mo­cho­dzie. Za­py­ta­łam go, czy uważa, że zwy­cię­stwo nad końmi jest w jego za­sięgu. Uśmiech­nął się i po­wie­dział skrom­nie: „Nie lu­bię wy­prze­dzać sa­mego sie­bie”, po czym za­ło­żył szorty, za­sznu­ro­wał buty i ru­szył w stronę toi toia. Na­wet w świe­cie ul­tra­ma­ra­to­nów, gdzie po­na­do­siem­dzie­się­cio­ki­lo­me­trowe biegi są na po­rządku dzien­nym, ten był trudny: Nick mu­siał wspiąć się na wy­so­kość 850 me­trów po iście la­bi­ryn­to­wym szlaku, sta­wia­jąc czoła luźno roz­miesz­czo­nym ska­łom, trud­nemu pod­łożu i znacz­nym zmia­nom tem­pe­ra­tury – nie wspo­mi­na­jąc o ogrom­nych ko­niach ga­lo­pu­ją­cych tuż obok niego.

Bieg roz­po­czął się o szó­stej rano. Pu­stynne po­wie­trze było su­che – spę­dzi­łam cały dzień, sma­ru­jąc twarz wa­ze­liną w sy­zy­fo­wym wy­siłku zła­go­dze­nia skut­ków jego dzia­ła­nia – a po­ranne niebo czy­ste i ró­żowe. Wy­obra­ża­łam so­bie stado pry­cha­ją­cych, ta­rza­ją­cych się po ziemi koni, obok grupy sku­pio­nych bie­ga­czy na uro­czy­stej li­nii startu, ale za­równo ko­nie, jak i bie­ga­cze wo­leli mniej fil­mowy, a bar­dziej spo­kojny po­czą­tek. Bie­ga­cze roz­cią­gali się i truch­tali w miej­scu. Ko­nie krę­ciły się w du­żym, luź­nym kole. Za li­nię startu ro­biła mała flaga i znak w ziemi. Ron na­wet nie wy­strze­lił z pi­sto­letu star­to­wego, po­nie­waż mo­głoby to spło­szyć ko­nie. Krzyk­nął tylko, ra­czej nie­mrawo: „Wy­ścig Czło­wiek Kon­tra Koń za­czyna się te­raz! Star­tu­jemy!”. Po czym ru­szyli.

Ko­nie wy­strze­liły w ga­lo­pie przez bramkę, ale gdy do­tarły do pod­nóża góry, za­częły po­ru­szać się po­woli i ostroż­nie, aby unik­nąć upadku. Nick i inni lu­dzie za­częli od po­wol­nego truchtu i szybko się oka­zało, że do­słow­nie zja­dają kurz swo­ich kon­ku­ren­tów. Choć zwie­rzęta były szyb­kie, lu­dzie mieli inną prze­wagę: wy­trzy­ma­łość. A to, we­dług Lie­ber­mana, ma klu­czowe zna­cze­nie w hi­sto­rii ewo­lu­cji czło­wieka.

Ludzka zdol­ność do bie­ga­nia na dłu­gich dy­stan­sach, jak wy­ja­śnia Lie­ber­man, wy­ewo­lu­owała, gdy homo erec­tus prze­sta­wił się z ży­cia w la­sach na wę­drówki po łą­kach, co wią­zało się ze zmianą stylu ży­cia na taki, który wy­ma­gał zgoła in­nych zdol­no­ści i moż­li­wo­ści. Kiedy zwie­rzęta żyją wśród drzew, tak jak dzi­siej­sze go­ryle, mają do dys­po­zy­cji mnó­stwo je­dze­nia: ob­fi­tość in­sek­tów, ja­gód i ro­ślin­no­ści. Po­karmy te są włók­ni­ste i trudne do żu­cia, ale wolny me­ta­bo­lizm go­ryli umoż­li­wia im prze­trwa­nie. Mogą spę­dzać całe dnie na je­dze­niu, nie mar­twiąc się o brak od­po­wied­nich skład­ni­ków od­żyw­czych.

Homo erec­tus z ko­lei mu­siał wy­my­ślić spo­sób na prze­trwa­nie bez nie­wy­czer­pa­nych da­rów la­sów. Za­miast jeść wia­dra ja­gód i li­ści, zwró­cił się w kie­runku tego, co było do­stępne: mięsa zwie­rząt, które, w prze­ci­wień­stwie do le­śnego po­karmu ni­skiej ja­ko­ści, ob­fi­to­wało w białko i ka­lo­rie. Sa­wannę za­sie­dlały bo­gate w skład­niki od­żyw­cze an­ty­lopy gnu i kudu, ale jak sto­sun­kowo wolno po­ru­sza­jący się homo erec­tus mógł na­dą­żyć za tymi szyb­kimi czwo­ro­noż­nymi zwie­rzę­tami, żeby na nie po­lo­wać?

Przez po­nad sto lat bio­lo­dzy ewo­lu­cyjni, w tym Dar­win, przy­pusz­czali, że zdol­ność homo erec­tus do po­lo­wa­nia na szybko po­ru­sza­jące się osob­niki na sa­wan­nie wy­ni­kała z jed­nej z głów­nych za­let dwu­noż­no­ści: ręce homo erec­tus zo­stały wręcz stwo­rzone do kon­stru­owa­nia i uży­wa­nia na­rzę­dzi ta­kich jak włócz­nie, łuki i strzały. Jed­nak z nie­daw­nych ba­dań ar­che­olo­gicz­nych wy­nika, że jest to mało praw­do­po­do­bne. Prze­bi­cie twar­dej skóry zwie­rzę­cia nie jest tak ła­twe, jak mo­głoby się wy­da­wać, a jesz­cze trud­niej za­dać ob­ra­że­nia nie­zbędne do po­wa­le­nia ga­lo­pu­ją­cego stu­ki­lo­wego gnu. Aby tego do­ko­nać, trzeba by­łoby użyć ka­mien­nej włóczni lub strzały, tym­cza­sem naj­bar­dziej za­awan­so­wa­nymi z na­rzę­dzi, ja­kimi dys­po­no­wał homo erec­tus, były drew­niane ma­czugi i za­ostrzone kije. Pierwsi lu­dzie mu­sie­liby być bar­dzo bli­sko zwie­rzę­cia, aby je za­bić. Co więc ro­bili bez do­stępu do wy­ra­fi­no­wa­nej broni? Uży­wali swo­ich tył­ków.

We­dług Lie­ber­mana po­wo­dem, dla któ­rego Nick Co­ury miał ja­kie­kol­wiek szanse w wy­ścigu Czło­wiek Kon­tra Koń, jest fakt, że pra­lu­dzie roz­wi­nęli spe­cy­ficzną prze­wagę nad wie­loma czwo­ro­no­gami: cho­ciaż zwie­rzęta mogą bie­gać bar­dzo szybko, nie po­tra­fią utrzy­mać du­żej pręd­ko­ści przez długi czas. Ko­nie i inne czwo­ro­nogi nie dy­szą, gdy ga­lo­pują – ro­bią to wy­łącz­nie pod­czas kłu­so­wa­nia lub cho­dze­nia. Ozna­cza to, że pod­czas szyb­kiego biegu nie mogą się chło­dzić. W tro­pi­kal­nym upale, po dzie­się­ciu, pięt­na­stu ki­lo­me­trach ga­lopu mu­szą zwol­nić, aby wy­re­gu­lo­wać tem­pe­ra­turę ciała. Do­ty­czy to rów­nież zwie­rząt, na które nasi przod­ko­wie po­lo­wali na sa­wan­nie, w śro­do­wi­sku znacz­nie go­ręt­szym i bar­dziej pła­skim niż góra Min­gus. Tak jest na przy­kład z an­ty­lopą: po krót­kim biegu z pełną pręd­ko­ścią w upale musi zwol­nić. Lu­dzie mogą zaś biec wol­niej­szym tem­pem go­dzi­nami, a bie­gnący czło­wiek po­ru­sza się tylko tro­chę szyb­ciej niż więk­szość kłu­su­ją­cych czwo­ro­no­gów. Jest to moż­liwe po czę­ści dzięki umiej­sco­wie­niu uni­ka­to­wych mię­śni w gór­nej czę­ści na­szych nóg.

Mię­śnie po­ślad­kowe czło­wieka są czę­ścią skom­pli­ko­wa­nego apa­ratu sta­bi­li­zu­ją­cego: od­po­wied­nik glu­teus ma­xi­mus u szym­pan­sów jest przede wszyst­kim mię­śniem, który daje moż­li­wość od­swa­nia nogi od ciała[24]. U lu­dzi zaś jest to pro­stow­nik – mię­sień po­zwa­la­jący na wy­pro­sto­wa­nie i wy­cią­gnię­cie koń­czyny na ze­wnątrz. Jest to istotna część sys­temu za­po­bie­ga­ją­cego prze­wró­ce­niu się do przodu pod­czas biegu. Po­maga też nas spo­wol­nić, gdy ude­rzamy sto­pami o pod­łoże, dzięki czemu za­cho­wu­jemy kon­trolę nad kro­kiem. Po­śladki są nie­zbędne lu­dziom do sta­bil­nego bie­ga­nia na dłu­gich dy­stan­sach bez ry­zyka kon­tu­zji.

W miarę po­stępu ewo­lu­cji mózg homo erec­tus się po­więk­szył. Utrzy­ma­nie tkanki mó­zgo­wej wy­maga przy­swa­ja­nia z po­ży­wie­niem du­żej por­cji ka­lo­rii – matka kar­miąca pier­sią po­trze­bo­wa­łaby około 2500 ki­lo­ka­lo­rii na dzień[25]. Na sa­wan­nie jest to trudne do osią­gnię­cia, więc po­lo­wa­nie i bie­ga­nie były ko­nie­czne, aby kon­ty­nu­ować roz­wój or­ga­nów, które w przy­szło­ści po­zwo­liły ho­mi­ni­dom uży­wać na­rzę­dzi, upra­wiać zie­mię, czy­tać książki i ro­bić pi­jac­kie za­kłady. We­dług Lie­ber­mana ty­łek był jed­nym z tych ele­men­tów, które po­zwo­liły pra­czło­wie­kowi go­nić za zdo­by­czą przez wiele ki­lo­me­trów, aż do wy­czer­pa­nia. Na­stęp­nie homo erec­tus wa­lił ofiarę ka­mie­niem po gło­wie i zja­dał po­kaźny, ka­lo­ryczny po­si­łek.

Den­nis Bram­ble[26], wie­lo­letni ko­lega Lie­ber­mana z cza­sów bie­ga­ją­cych świń, ma zgoła inny, nieco bar­dziej przy­ziemny po­gląd: że zdol­ność do bie­ga­nia po­zwo­liła homo erec­tus kon­ku­ro­wać o zo­sta­wiane na sa­wan­nie resztki, a nie ła­pać wła­sną zdo­bycz. Po tym, jak lew lub inny duży dra­pież­nik za­bi­jał swoją ofiarę, po­rzu­cał pa­dlinę. Pa­dli­no­żercy zaś mu­sieli szybko po­ko­ny­wać spore od­le­gło­ści, aby zo­sta­wić w tyle in­nych pa­dli­no­żer­ców i do­trzeć do bez­piecz­nego miej­sca, za­nim mięso się ze­psuje.

Inna grupa na­ukow­ców[27], kie­ro­wana przez Ja­mie Bar­tlett z Uni­wer­sy­tetu Ko­lo­rado w Bo­ul­der, prze­pro­wa­dziła ba­da­nie, z któ­rego wy­nika, że po­śladki mają o wiele wię­cej funk­cji niż tylko uła­twia­nie bie­gów wy­trzy­ma­ło­ścio­wych. Bar­tlett twier­dzi, że mię­sień po­ślad­kowy wielki sta­nowi cie­le­sny od­po­wied­nik wie­lo­funk­cyj­nego scy­zo­ryka, po­nie­waż po­maga lu­dziom wy­ko­ny­wać liczne czyn­no­ści: wspi­nać się, rzu­cać, pod­no­sić i ku­cać. We­dług Bar­tlett ty­łek ewo­lu­ował, aby homo erec­tus mógł nie tylko prze­mie­rzać duże od­le­gło­ści, ale także aby po­móc czło­wie­kowi uni­kać ataku dra­pież­ni­ków – wśli­zgi­wać się na nie­liczne drzewa ro­snące na sa­wan­nie, skry­wać się za krza­kami, szybko i zwin­nie ucie­kać przed zwie­rzę­ciem. Na­ukow­czyni po­wie­działa mi, że jest to dość oczy­wi­ste, je­śli spoj­rzeć na lek­ko­atle­tów. „To nie bie­ga­cze dłu­go­dy­stan­sowi mają duże tyłki, tylko sprin­te­rzy, skocz­ko­wie i mio­ta­cze”.

Cho­ciaż zda­nia na­ukow­ców róż­nią się co do do­kład­nej przy­czyny ist­nie­nia mię­śni po­ślad­ko­wych, zga­dzają się w jed­nym: sta­no­wią one uni­kalną ludzką ce­chę, która w znacz­nym stop­niu przy­czy­niła się do na­szej ewo­lu­cji. Można po­wie­dzieć, że tyłki uczy­niły nas ludźmi.

Pra­wie dwa mi­liony lat temu[28] czło­wiek, któ­rego kość bio­drowa stała się ska­mie­liną KNM-ER 3228, bie­gał za gnu. Jego duży ty­łek się wy­gi­nał, a dłu­gie ścię­gna­łą­czące piętę z ty­łem ko­lana ka­ta­pul­to­wały go do przodu jak sprę­żyna. Jego wy­wa­żona na krę­go­słu­pie głowa ko­ły­sała się luźno pod­czas biegu, plecy zaś wy­gi­na­jące się w li­terę S przy każ­dym kroku po­chła­niały wstrząsy. Rzad­kie owło­sie­nie i ob­fite gru­czoły po­towe za­pew­niały mu chło­dze­nie. Dy­szał ciężko przez usta, gdy po­woli, mia­rowo biegł za swoją ofiarą.

W piękny paź­dzier­ni­kowy dzień, dwa mi­liony lat póź­niej, Nick Co­ury bie­gnie pod górę. Mię­śnie jego po­ślad­ków na­pi­nają się, gru­czoły po­towe wy­dzie­lają pot, ścię­gna i stawy po­py­chają za­wod­nika do przodu ni­czym sprę­żyna. Mija jed­nego ko­nia, po­tem dru­giego, wspina się na górę Min­gus po­woli, krok za kro­kiem. Mię­śni po­ślad­ko­wych używa i do wspi­na­czki, i do biegu. Nie my­śli o fi­ni­szu ani o po­tęż­nych zwie­rzę­tach wo­kół niego. Skon­cen­tro­wany jest wy­łącz­nie na tych kilku me­trach przed sobą. I na­gle zdaje so­bie sprawę z tego, że wy­grywa.

Wznie­sie­nie staje się co­raz mniej strome, a Nick w od­dali do­strzega li­nię mety. Istna eu­fo­ria[29], za­le­wają go przy­jemne en­dor­finy, przez wielu na­zy­wane eu­fo­rią bie­ga­cza (to praw­do­po­dob­nie ko­lejna ewo­lu­cyjna ad­ap­ta­cja, która po­maga lu­dziom być do­sko­na­łymi bie­ga­czami). Za­czyna biec tak szybko, jak tylko może, bez za­trzy­my­wa­nia się. Gdy prze­kra­cza li­nię mety, nie może po­wstrzy­mać łez. Wy­ścig ukoń­czył w sześć go­dzin i czter­na­ście mi­nut, po­ko­nu­jąc tę trasę naj­szyb­ciej w hi­sto­rii. Po­dob­nie jak męż­czy­zna od ko­ści bio­dro­wej KNM-ER 3228, Nick wy­prze­dził wszyst­kich swo­ich czwo­ro­noż­nych kon­ku­ren­tów, sta­jąc się pierw­szym czło­wie­kiem, który wy­grał za­wody Czło­wiek Kon­tra Koń[2*]. Nick nie zro­bił tego dla je­dze­nia – ma swoją we­gań­ską papkę, a przed nim jesz­cze uro­czy­sty grill na za­koń­cze­nie za­wo­dów – ale po pro­stu dla­tego, że uwiel­bia bie­gać.