Tysiąc mil samotności - Paulina Paprocka - ebook

Tysiąc mil samotności ebook

Paulina Paprocka

0,0
30,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Tysiąc mil samotności” Pauliny Paprockiej to zapiski kobiety, która żyje, aby podróżować, i podróżuje, aby żyć. Niepotrzebne jej przewodniki. Wybiera własne ścieżki, chłonie barwy, zapachy i smaki, a w bagażu niesie przede wszystkim ciekawość świata. ​​​​​​​Paulina Paprocka nie jest pisarką, lecz podróżniczką. Jednak nadszedł moment, kiedy poczuła potrzebę opowiedzenia o swoim życiu. Ujęcia w słowa – na ile to możliwe – zachwytu, zmęczenia, zadziwienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

PAULINA PAPROCKA

 

TYSIĄC MIL SAMOTNOŚCI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Olsztyn 2024

Redakcja

Elżbieta Kuszmider

 

Korekta

Elżbieta Kuszmider

Anna Witkowska

 

Projekt okładki

Zofia Stybor

 

 

Skład

Seqoja

 

Wersja elektroniczna: EBOOKOWO.PL

 

Copyright © by Paulina Paprocka 2024

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2024

 

ISBN: 978-83-67935-18-0

 

Wydawnictwo Seqoja

ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail: [email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

 

Olsztyn 2024

wydanie I

 

CAMINO 2019

Droga Świętego Jakuba, czyli Camino de Santiago. Szlak pielgrzymkowy prowadzący do katedry w Santiago de Compostela. To na terenie miasta (niektórzy wierzą, że w katedrze) pochowane zostało ciało świętego Jakuba. Do Santiago prowadzi wiele szlaków, dłuższych lub krótszych. Mówi się, że to pielgrzymka, ale mnie bardziej podoba się określenie „droga”. I tak sobie myślę, że ważna jest intencja, z jaką się idzie, a ta intencja to jest wewnętrzna sprawa każdego człowieka. I to, dlaczego się idzie, i jak, to sprawa własnego sumienia i świadomości. Różne panują opinie: że Camino liczy się tylko wtedy, kiedy niesie się plecak, pokona pełną trasę, zdaje na los i ma obtarte stopy. Liczy się, kiedy się cierpi. A przecież każdy może je przejść po prostu na swój sposób. Niechaj zatem każdy ma wolność wyboru, jaka ma być jego droga. Takie mam marzenie.

Notka z drogi:

a dziś spotkałam dwie polki. trochę porozmawiałyśmy i nagle usłyszałam:

„jak się idzie uczciwie, to się ma pęcherze…”.

nic nie wiemy o drugiej osobie. nic. co mówimy, to nasze filtry. warto mieć to na uwadze.

słowa to okna lub mur. lub brzytwa. z tym was zostawiam.

Camino to dobre miejsce na ćwiczenie odzwyczajania się od tego, co do tej pory było naturalne.

Co wydawało się słuszne i niezmienne. Ono zmienia ludzi. Za każdym razem inaczej.

Najpierw poszła mama z koleżanką, trochę im pomogłam się zorganizować. A potem miałam kilka wolnych dni w lipcu i pomyślałam, że też spróbuję. Byłam wtedy po studiach (komunikacja i coaching), nadchodziła zmiana i czułam, że jestem w drodze, więc Camino jakby była mi pisane. Kupiłam plecak i trapery. Rozchodziłam buty, żeby ułożyły się do moich stóp. Pakowałam puszki fasoli i groszku do plecaka i nosiłam po domu, żeby przyzwyczaić plecy, ramiona i biodra do ciężaru. Kupiłam bambusowe oddychające skarpety, bo te ponoć najlepsze. Próbnie pakowałam rzeczy, żeby zobaczyć, ile tak naprawdę można zmieścić, a ile można unieść. Bo może się okazać, że to dwie całkiem różne sprawy.

Poleciałam do Madrytu, stamtąd udałam się autobusem do Ponferrada. Wyliczyłam sobie, że mam osiem dni marszu i dwa dni dojazdów. Osiem dni, dwieście kilometrów, czyli dwadzieścia pięć kilometrów dziennie. Zarezerwowałam albergi, duży plecak ostatecznie nadałam na bagaż – i tak zaczęłam swoje Camino.

Notka z drogi:

wylądowałam. jestem. czuję drogę.

chociaż nie czuję więzi z pielgrzymami, nie rozmawiam, nie dołączam się. jestem ze sobą. wolność to powietrze (dzięki, Baśka), a ja nie potrzebuję nigdzie przynależeć (dzięki, Inka).

i nie jest to żaden zuchwały manifest, raczej pokorna obserwacja. tak mi się pięknie droga zaczęła.

Było mi dobrze. Wychodziłam przed świtem, czasem bywało strasznie, głucho i pusto, i ciemno, czasem gdzieś szumiały liście, czasem coś się poruszyło w trawie. A potem wraz ze słońcem wstawały i piały koguty, muczały krowy, ścieliła się mgła. Czasem było po prostu cicho. Zatrzymywałam się na kawę, sok pomarańczowy i ciasto. Przydrożne bary na trasie serwują wielkie porcje wszystkiego. A głodny człowiek zjada wszystko co do okruszka.

Notka z drogi:

no więc wczoraj przed świtem, kiedy wyruszałam, pielgrzymi wynurzali się z różnych zakamarków i zbierali w jeden nurt… wraz ze wschodem słońca widać było, jak budzi się życie: bociany na gniazdach układały piórka, wróble, które mieszkają gdzieś w ich gniazdach, hałasowały okrutnie… koty po nocy myły się w najróżniejszych pozach na drodze, na polu, na podwórku…

a dziś inaczej, bo miejsko z początku. potem przez lasy i tak pięknie pachniało pocięte drewno, w wioskach kawa zbożowa i lawenda, a na polu mięta.

a potem nagle zapachniała pomarańcza i przypomniało mi się, że gdzieś już to było: zapach pomarańczy poprzedzał jakiś ważny moment. może i u mnie coś się zaczyna?

Pierwszy raz w dorosłym życiu spałam w koedukacyjnych salach. Niektóre sale większe, niektóre mniejsze. Czasem łóżka stały bardzo blisko siebie. Czasem były piętrowe, czasem nie. Czasem miały przegródki lub zasłonki, ale w większości nie. Powiem wam: jest inaczej. Na początku trudno z tym żyć, ale później już się o tym nie myśli. Niesie się swój śpiwór, a w albergach dostaje się fizelinowe poszewki na poduszkę i na materac. Bywają też dostępne koce. Plecak stoi przy łóżku, czasem jest jakaś półka, ale raczej rzadko. Ja rezerwowałam albergi z wyprzedzeniem, ponieważ jest taki zwyczaj, że wstaje się rano, potem idzie do wczesnego popołudnia (około sześciu godzin drogi), a potem przychodzi się do alberga i zajmuje łóżko, kładąc na nim plecak. Kto pierwszy, ten lepszy. Potem może być drzemka, prysznic, miasto, kolacja, wino. No i poznawanie innych pielgrzymów. U mnie to jest tak, że wolę kończyć trasę później, tak popołudniem, a latem, kiedy idzie dużo ludzi, może się zdarzyć, że już nie będzie wolnych miejsc. Zarezerwowane łóżko czeka na mnie niezależnie od tego, kiedy przyjdę.

Jednego wieczoru doszłam do alberga, gdzie co prawda łóżka były pojedyncze, ale za to byłam sama z trzema mężczyznami. To jest dziwne uczucie. Co prawda na Camino wszyscy jesteśmy bardziej pielgrzymami niż kobietami i mężczyznami, ale jednak na początku było mi nieswojo. I nie z powodu bezpieczeństwa. Wcale nie. Raczej przez to, że paraduje się w pidżamie przez cały pokój, a jeśli trzeba do łazienki, to konieczny jest kolejny przemarsz. Mało komfortowe, ale i do tego można się przyzwyczaić. No i potem rano potargane włosy, do tego odgłosy, zapachy… W tym albergu były na dole kuchnia i bar. Zamówiłam zupę z soczewicy, bo nic innego wegetariańskiego nie znalazłam, a frytek na obiad miałam już dość. Zupa okazała się fantastyczna, tylko że naszpikowana mięsem. Wyłowiłam, resztę zjadłam. W pewnym momencie zmieniają się priorytety, rzeczy stają się niespodziewanie mniej lub bardziej ważne.

Wtedy rano wyszłam pierwsza, i to w deszcz. Czekałam na jakiegoś innego pielgrzyma, żeby nie iść całkiem sama, ale nikt się nie zjawił. Wyruszyłam. Niedaleko było podejście pod górę: trochę kamieni, piachu, strumień, a ja prawie biegłam w tym deszczu i ciemności, żeby już być bliżej cywilizacji. Na szczycie był słupek – zaczynała się Galicja. Potem jeszcze spory kawałek (wciąż w deszczu) – i doszłam do małego miasteczka (może nawet wioski), gdzie były chatki kryte strzechą i z drewnianymi okiennicami, brukowane uliczki i ani żywej duszy. Szłam dalej. A potem bar. Duży. Mnóstwo ludzi, wszyscy mokrzy. I nie było szans na wyschnięcie, ale przynajmniej zdjęłam przemoczoną kurtkę i – o matko – zjadłam w końcu śniadanie. Aż nie chciało mi się stamtąd wychodzić, zwłaszcza że nie doschłam. Stopy miałam suche, bo tego dnia rano na skarpetki założyłam worki foliowe i tak je obwiązałam, żeby do środka nie nalała się woda. Poza tym trapery przemoczone, legginsy też, „końcówki człowieka” również. A tu trzeba było znów założyć mokrą kurtkę i iść dalej. Gdzieś po drodze kupiłam pelerynę. Można pod nią schować plecak, a woda nie spływa wprost na ciało, no i kurtka pod spodem też jest bardziej sucha. Takie nauki z drogi, kalkulacje drobnych wydatków. Padało do końca dnia i kiedy doszłam do kolejnego alberga, to zdjęłam buty do suszenia i śmiało w skarpetkach i sandałach poszłam do pobliskiego sklepiku po wino. Siedziałam potem na ławeczce przed albergiem i patrzyłam przed siebie. Nie wiem, co myślałam, czy w ogóle myślałam. Człowiek może znacznie więcej, niż mu się wydaje. Granica możliwości fizycznych i mentalnych może przesuwać się w nieskończoność. I tu właśnie, tak krok po kroku, uczyłam się akceptować coraz to nowe wyzwania, puszczać wolno to, co mnie uwierało, i otwierać się na nowe.

Notka z drogi:

doszłam. znów głupio wcześnie, więc znów będę MUSIAŁA pić wino, bo co innego.wciąż pada, a na miasto nie ma jak iść, bo wszystko schnie.

ale, ale…

albergo okazuje się święty. wokół wiszą szaty księży, a zapach kadzidła roznosi się wokół.

zatem na początek, żeby ogarnąć sytuację i zintegrować się z otoczeniem, pognałam do supermercado po wino mszalne.

Raz – o! to było świetne – już pod koniec Camino droga prowadziła przez miasto. Normalne prawdziwe miasto – Sarria. A Galicja to miejsce, gdzie je się ośmiornice. W tym mieście usiadłam w restauracji i chciałam coś zjeść, a oni mówią, że tu tylko ośmiornice. Ale jeszcze nie, bo najpierw trzeba ugotować. I w przewielkiej balii grzała się woda na te ośmiornice. Uciekłam. Za to usiadłam w innym miejscu na sok pomarańczowy i aperol! Och, cywilizacja!

Notka z drogi:

wczoraj szłam sobie i było miasto. camino prowadziło trochę naokoło, zanim docierało do głównego placu z kościołem, więc zawróciłam i poszłam swoją drogą, trochę jakby na skróty. zawracając, spotkałam dwóch węgrów, znajomych – wcześniej było ich trzech, ale jednego zgubili poprzedniego dnia – i oni zapytali, dlaczego wracam. wyjaśniłam, że skrótem do miasta. więc oni: „to my z tobą”. i poszliśmy. boczna uliczka, uszliśmy trochę, a tam na ławce…

„o! tam siedzi nasz kolega…”.

decyzje, wybory… oraz niezmiennie towarzyszące im pytanie:

„co by było gdyby?”

uniwersum możliwości, a my wybieramy tę jedną. ech… w drogę.

A potem powędrowałam do mojego alberga, do którego, jak się okazało, było jeszcze daleko. Chociaż pojawiła się pokusa w postaci wcześniej napotkanego innego alberga – z basenem, barem, trawnikami. Ale poszłam tam, gdzie miałam łóżko. Polnymi drogami, w słońcu. Rany, nie zdawałam sobie sprawy, jak to było daleko. Słońce piekło; wlokłam się niemiłosiernie, wciąż z nadzieją, że to już. I w końcu dotarłam. A to był domek wśród pól, na odludziu, ogrodzony murem. Leżałam na trawie w oczekiwaniu na wegański posiłek, który przy wielkim stole zjedliśmy wspólnie z wędrowcami, którzy też tam mieli spać. Chciałam później – na kolejnym camino – znów tam się zatrzymać, ale było zamknięte.

Notki z drogi:

wczoraj było wiejsko: albergo daleeeko za miastem, stawek, pies, koty, słońce, ręcznik i trzy godziny grzania kości… towarzystwo się rozlazło i potem zebrało przy posiłku (vegan!) i były rozmowy, a potem mocny sen. i tak mi było dobrze, że już wiem, że wrócę. po więcej. za rok.

i tylko jedno zdjęcie tych cudowności… w sumie… no wiecie…

* * *

i z takim postanowieniem poszłam znów w drogę…

trochę deszczu, trochę słońca, psy mnie obszczekały, żaby okumkały, krowom było wszystko jedno… i tak sobie szłam wśród czosnku, mięty, kukurydzy, drzew figowych i jabłonek. tu i ówdzie chleb pachniał. i kawa.

aż nagle w polu zapach malin, soku z malin… skąd? i przyszło mi na myśl: co jest ważne? co?

bo teraz dla mnie wartość ma kubek kawy z mlekiem owsianym i ogórek kiszony. w domu pewnie będzie dla mnie ważny wolny czas. tylko że te rzeczy są odniesione do sytuacji. a chciałabym wiedzieć, co jest ważne ponad tym. tak bardziej kosmicznie. jakie wartości są ważne dla mnie uniwersalnie.

wyszły mi dwie: miłość i spójność. jeszcze trochę nad nimi porozmyślam, ale tak. to jest to, co jest WAŻNE.

A potem jednego razu zaszłam do alberga i był to zwykły dom. I żadnego gościa oprócz mnie nie było, ale był właściciel i coś mi tam nie pasowało. A ja wierzę w swoją intuicję. Zabrałam więc plecak i poszłam szukać innego miejsca do spania. I szłam, i szłam, i pytałam, ale miejsc nie było – i tak doszłam do samego Santiago. Potem zobaczyłam, że to czterdzieści osiem kilometrów z hakiem.

Notka z drogi:

z galicji, a może nawet z całej drogi najbardziej zapamiętam drzewa. są zupełnie niesamowite.

dziś był lasek sosnowy – zapach jak nad morzem, lasek dębowy – jak na grzybobraniu z babcią, brzozowy – wspomnienie przedszkola, alejka topolowa – to podstawówka…

były też małe srebrzyste drzewka oraz nieznane mi wieeeelkie drzewiska, proste jak strzała, odarte z kory, z listkami jak wierzba…

a w laso-parkach było najbardziej mistycznie: drzewa powyginane na wszystkie strony, nieposkromione, jakby nie mogły się zdecydować, w którą stronę rosnąć. drzewa otulone mchem – seledynowym lub zielonym puchem. albo bluszczem jak zbroja z łusek. albo grubymi pnączami ciasnymi jak klatka, może w niewoli?

niektóre strzelające w niebo, a inne rozczapierzone, jak gdyby walczyły między sobą o kontrolę nad jak największą powierzchnią lasu…

drzewa w kolumnach i drzewa w szeregach. władcy galicji.

Po drodze zarezerwowałam spanie, bo już wieczór zapadał. Doszłam. Albergo napchany po brzegi. Wyprałam rzeczy, ale w miejskich albergach suszenie prania jest trudne, bo są tylko sznurki w pomieszczeniu (pozajmowane) lub płatne suszarki (maszyny). Nie chciałam wydawać kasy na suszenie, miałam inne plany, a budżet ograniczony. Wybrałam się na krótki spacer pod katedrę, zrezygnowałam z certyfikatu pielgrzyma, jakoś nie ma on dla mnie większego znaczenia, no i kilka euro zostało w kieszeni. Poszłam za to na obiad do wegańskiej knajpki nieopodal alberga, w którym się zainstalowałam. Pomyślałam też, że skoro jestem dzień do przodu, to skoczę zobaczyć Finisterre. Finisterre, z łaciny Finis Terrae, czyli antyczny koniec świata. Dla wielu pielgrzymów to jest właściwy koniec wędrówki. Przylądek Finisterre leży na Wybrzeżu Śmierci, nazwanym tak z powodu licznych wraków statków rozbitych na przybrzeżnych skałach. Z czasem pielgrzymi zaczęli dokonywać rytuału obmycia ciała w zimnej morskiej wodzie oraz spalenia swoich ubrań i butów. W ten sposób dokonywało się symboliczne odrodzenie człowieka po przebytej pielgrzymce, którą często odbywano w ramach pokuty. Ja z Cabo Finisterre poszłam bokiem do niedalekiej Praia de Mar de Fora – okazało się, że to jedna z najpiękniejszych plaż, jakie w życiu widziałam. Czasu wiele nie miałam, bo miałam autobus do Santiago, ale wróciłam tam kilka lat później. Specjalnie dla tej plaży tak zaplanowałam Camino, żeby mieć dla niej dwa dni.

Notka z drogi:

jest taka tradycja na drodze św. jakuba, aby zabrać ze sobą kamień spod domu w intencji jakiejś. jest takie miejsce, gdzie ten kamień się rzuca na stos innych kamieni. ja tamtędy nie szłam i myślę, że dla siebie niczego nie chcę, bo chyba już wszystko mam.

ale mam intencję. kamień nie był co prawda spod domu, ale w kształcie serduszka i z miejsca, które mi dużo radości dało… a życzenie namalowałam na nim: chciałabym, żeby było normalnie. żeby było więcej miłości, zrozumienia, odpuszczenia i wolności. dla nas wszystkich. i wierzę, że się da.

bo miłość jest najważniejsza. kamień, cholera, gdzieś przepadł po drodze, a chciałam go dziś wrzucić do oceanu na samiuteczkim koniuszku europy.

ale to nic. on po prostu został gdzieś na drodze.

w głowie i sercu go niosłam. to najważniejsze.

W drodze powrotnej miałam świetne połączenie: samolotem z Santiago do Madrytu, potem do Warszawy. W tej właśnie drodze powrotnej zabrali mi kijki. Co było dziwne, bo wcześniej, lecąc tymi samymi liniami, spokojnie przewiozłam je w plecaku. Powiedzieli, że mam się cofnąć i nadać na bagaż, ale kiedy człowiek jest w końcu jedną nogą w samolocie do domu, brudny i wymęczony, już naprawdę nie ma ochoty zawracać. Niestety taka sama historia powtórzyła się za drugim razem. Zapomniałam nadać i znów odebrali. Do trzech razy sztuka.

Pierwsze Camino bardzo pozmieniało mi w głowie. Książki, które przeczytałam w czasie studiów i kursów, ładnie się zaczęły układać. Wartości się przewartościowały. Miłość, spójność i łatwość. Zauważyłam, że nie potrzebuję przynależeć do społeczności pielgrzymów, że najlepiej idzie mi się samej, że nie mam potrzeby cudzej akceptacji tego, jak przechodzę swoje Camino. Nie potrzebuję wsparcia ani rozmowy. Nie poznałam wtedy nikogo na trasie.

 

 

 

 

Podziękowanie

 

Dziękuję moim trzem najważniejszym istotom tu na Ziemi, bez których nie byłabym tym, kim jestem.

M. – mój przyjaciel od chwili poznania do dziś. Wsparcie, na które mogę liczyć zawsze. I na odwrót. Mogłabym pisać i wyliczać, ale przecież my wiemy i to jest najważniejsze.

Mika – kolorujesz moje życie nieustannie. Bycie ma-mą to niesamowita podróż, a z Tobą to codziennie nowa przygoda.

Mama – najlepsza Mama na świecie, cierpliwość i wsparcie bez słowa zwątpienia.

(Oraz Tata – wiem, że jesteś obok, chociaż inaczej).

Kocham Was nieskończenie i zawsze.

 

 

 

 

 

POSTSCRIPTUM

 

Pierwsza tura e-maili wysłanych z propozycją wydawniczą w postaci mojego tekstu przepadła bez echa. Kilka odmów plus cisza. Przeszukałam internet w poszukiwaniu kolejnych wydawnictw i adresów. Wysłałam. A potem poszłam do swojej mapy marzeń i patrzę, a tam jak byk napisałam, że wydałam książkę. Niby właściwy tryb i czas, ale nagle mnie uderzyło: nie, nie, nie, nie ja. Przecież chciałam, żeby to wydawnictwo się tym zajęło. Chwyciłam mapę, wymazałam co trzeba, ponaklejałam nowe prośby i afirmacje. I nie uwierzycie: w ciągu dwóch godzin zadzwoniła do mnie pani Ewa z wydawnictwa Seqoja i mówi, że chciałaby porozmawiać o tekście.

Mówcie co chcecie, mrówki przemaszerowały mi po całym człowieku, a ja poczułam, jak bardzo kocham Wszechświat!