U Pana Boga na dywaniku - Andrzej Beya-Zaborski / Krzysztof Kędziora - ebook + audiobook

U Pana Boga na dywaniku ebook i audiobook

Andrzej Beya-Zaborski / Krzysztof Kędziora

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kilka miesięcy wieczornych rozmów o ciekawym życiu, aktorstwie, miłości do Podlasia i... lalek. To wszystko okraszone ogromną porcją anegdot, wspomnień, zabawnych historii. Razem z Andrzejem Zaborskim chcemy was zabrać do niezwykłego świata – pełnego pasji, niezwykłych ludzi i wszystkiego, co składa się na życiorys tego wyjątkowego aktora. A jest tego tyle, że musieliśmy się nieźle streszczać!

Co zmalował w wojsku, że chciano go postawić przed prokuratorem?

Dlaczego przypisywano mu sabotaż wymierzony w towarzysza Edwarda Gierka?

Za co kocha teatr lalkowy?

Jak wspomina pracę ze studentami?

Czy trudno mu było po latach wcielić się ponownie w rolę komendanta policji w najnowszej produkcji Jacka Bromskiego U Pana Boga w Królowym Moście?

I wreszcie: jak to się stało, że do filmu trafił dopiero po dwudziestu latach pracy na scenie, by w efekcie wystąpić w ponad pięćdziesięciu produkcjach?

 

AUTORZY:

Andrzej Beya-Zaborski (ur. 1951) – aktor teatralny, filmowy i telewizyjny; także reżyser teatralny. Absolwent PWST w Warszawie, Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Od 1978 roku aktor Białostockiego Teatru Lalek. Szerszej widowni znany przede wszystkim z roli komendanta policji w kultowej serii filmów: U Pana Boga za piecem, U Pana Boga w ogródku oraz U Pana Boga za miedzą, w reżyserii Jacka Bromskiego. Wystąpił w ponad pięćdziesięciu produkcjach filmowych i serialowych, a także niezliczonej liczbie spektakli teatralnych. Od dziecka związany z Białymstokiem i zakochany w Podlasiu – jak się zdaje: z wzajemnością.

Krzysztof Kędziora (ur. 1986) – z wykształcenia politolog i dziennikarz. Jako pisarz debiutował komedią teatralną Wykapany zięć, za którą otrzymał nagrodę w piątej edycji konkursu Komediopisanie, organizowanego przez Teatr Powszechny w Łodzi. Jego sztuki grane są w teatrach m.in. we Wrocławiu, w Łodzi, Warszawie czy Poznaniu. Jest również producentem teatralnym oraz lektorem telewizyjnym i filmowym. Wielkopolanin z urodzenia i zamiłowania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (45 ocen)
36
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magda-Janicka

Nie oderwiesz się od lektury

Przeuroczy człowiek !
00
Arrcadio

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Bibliofile

Dobrze spędzony czas

Ciekawie opowiedziana biografia aktora.
00
wtulich1

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemnie się słucha tych bardzo ciekawych perypetii.
00
Ewawd7

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa , ciepła , troche zwariowana historia zycia Pana Andrzeja! Polecam !
00

Popularność




Copyright © for the Polish Edition by Agencja Kreatywna – Kamila Kędziora, Ślesin 2023

Copyright © by Andrzej Zaborski, 2023

Copyright © by Krzysztof Kędziora, 2023

Wydawnictwo Nawiasem mówiąc…

Agencja Kreatywna – Kamila Kędziora

Szyszyńskie Holendry 60

62-561 Ślesin

Wydawca: Kamila Kędziora

Redakcja i korekta: Natalia Tarka | Czcionka

Projekt okładki: Katarzyna Gałczyńska

Zdjęcie na pierwszej stronie okładki: Aleksandra i Krzysztof Kopras

Zdjęcia na okładce: Aleksandra i Krzysztof Kopras | Justyna Kędziora

Skład i łamanie: Justyna Kramarz | Studio Grafpa

Druk i oprawa: Konińska Drukarnia Dziełowa

www.nadywaniku.art

facebook.com/UPanaBogaNaDywaniku

ISBN: 978-83-968017-0-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Zdjęcia:

Archiwum prywatne Andrzeja Zaborskiego: s. 10, 35, 38, 41, 52, 75, 90, 93, 98, 105, 108, 345 góra, 347, 348 góra, 349 dół, 350, 351.

Archiwum artystyczne Białostockiego Teatru Lalek: s. 113 (autor nieznany), 114 (autor nieznany), 125 (autor nieznany), 128 (P. Sawicki), 133 (R. Sieńko), 138 (P. Niemczynowicz), 141 (P. Sawicki), 148 (P. Sawicki), 151 (A. Kozłowski), 345 dół (autor nieznany), 346 (J. Żebrowski), 348 dół (B. Gudalewski).

Leszek Gburzyński: s. 349 góra.

PRZEDMOWA

Zdarzyło się prawie trzydzieści lat temu…

Przypadkiem zostałem zaproszony na spektakl Białostockiego Teatru Lalek, w którym Andrzej Zaborski i Krzysztof Dzierma grali dwóch braci. Byłem oszołomiony – ich talentem, ich charyzmą, ich osobowościami. Pomyślałem sobie, że byłoby wspaniale zrobić z nimi film, nie tylko z nimi, ale również z innymi aktorami BTL-u. Przyjechałem jeszcze raz, z kamerą wideo, i nakręciłem próbne zdjęcia wszystkim aktorom, a potem napisałem scenariusz, w którym przewidziałem role dla wszystkich.

U Pana Boga za piecem kręciliśmy z duszą na ramieniu, przedtem nie było w Polsce czegoś takiego i nie mogliśmy przewidzieć, jak widzowie odbiorą taką filmową przypowieść z Podlasia.

Okazało się, że ten film to był punkt zwrotny w naszym życiu – moim, Andrzeja, Krzysztofa i innych wspaniałych aktorów. Zdobył ogromną popularność, co również było zasługą dwóch protagonistów – komendanta i księdza proboszcza. Nakręciliśmy jeszcze dwa kolejne filmy fabularne i dwunastoodcinkowy serial. W sumie tych piętnaście filmów według raportów TVP w latach 2010–2022 na różnych antenach pokazano ponad dwa i pół tysiąca razy. To znaczy w każdym tygodniu cztery razy można było obejrzeć któryś film lub odcinek serialu! To jest rekord, który świadczy o popularności Andrzeja i Krzysztofa. Stali się Pawlakiem i Kargulem dwudziestego pierwszego wieku.

Dziś jesteśmy po zdjęciach do czwartego filmu i kolejnego dziesięcioodcinkowego serialu U Pana Boga w Królowym Moście. To była wielka przyjemność spotkać się znowu na planie.Kariera aktorska Andrzeja rozwinęła się, grał dużo, również w moich innych filmach – ale rola komendanta stała się niedościgniona. Ona go stworzyła, chociaż tak naprawdę to on ją stworzył, swoim vis comica, swoim poczuciem humoru.

A ta książka jest dokładnie taka, jaki jest Andrzej. Będzie was wzruszać, będzie was intrygować, a przede wszystkim – bawić.

Jacek Bromski

Moim ukochanym Wnukom:Gabrysi, Wiktorowi i Frankowi.

Andrzej

Kamili i naszym Dzieciom:Alicji i Jakubowi.

Krzysztof

rozdział

PIERWSZY

Opowieści o teatrze, filmie i całej twojej zawodowej karierze odłóżmy sobie na później. Zacznijmy od początku, czyli od dzieciństwa. W twoim przypadku było ono nieco rozbite: mentalnie, ale i geograficznie, między Podlasiem a Śląskiem…

Urodziłem się w Wałbrzychu. Moja mama pochodziła z Białegostoku, tata spod Radomia. I właśnie on na Śląsku uczył się w szkole górniczej. Mama natomiast przyjechała do Wałbrzycha na kurs dla księgowych. Tam moi rodzice się poznali – były to lata pięćdziesiąte, krótko po wojnie.

Byłem pierworodnym synem. Po moich narodzinach wróciliśmy w rodzinne strony matki, zamieszkaliśmy w Białymstoku. I tu historia robi się ciekawsza. Jako dziecko byłem przewlekle chory, do tego stopnia poważnie, że lekarze nie dawali mi zbyt dużych szans na wyleczenie. Rodzice w tym czasie, z kompletnie nieznanych mi przyczyn, postanowili oddać mnie na wychowanie bratu mojej matki – on i jego żona nie mieli własnych dzieci, być może to był powód, choć dla mnie co najmniej dziwny. Moja mama zmarła w dwa tysiące dwudziestym pierwszym roku, a ja nigdy nie zapytałem jej o powód takiej decyzji. Być może nie spełniałem ich oczekiwań… albo przestraszyli się mojej choroby. Do dziś zachodzę w głowę i nie potrafię tego zrozumieć.

W Wałbrzychu z moimi „nowymi” czy raczej „drugimi” rodzicami przez półtora roku niemal ciągle odwiedzaliśmy lekarzy w związku z moją chorobą. Byłem na bardzo restrykcyjnej diecie – jadłem praktycznie same tarte jabłka i sucharki. Ta terapia i bardzo radykalne menu pomogły mi na tyle, że w końcu choroba odpuściła. Ale ten czas dla kilkuletniego chłopca był niesamowicie uciążliwy.

Ciocia Lucyna, czyli żona mojego wujka, z czasem stała się dla mnie – w wymiarze emocjonalnym – mamą. I tak też ją nazywałem. Już gdy byłem w bardzo młodym wieku pokazała mi świat: jako mały chłopiec zjeździłem z nią Polskę wzdłuż i wszerz. W wieku czterech czy pięciu lat byłem już na Wawelu, i to w czasie, kiedy przyjechały arrasy, byłem nad morzem, w górach, w Wieliczce, w Warszawie – ciocia Lucyna postawiła sobie za punkt honoru, by pokazać mi jak najwięcej i zainteresować mnie światem. Codziennie czytała mi baśnie Andersena. To wspomnienie odbiło się w mojej podświadomości, i to na tyle, że związałem swoje dorosłe życie ze sztuką i poniekąd z bajkami.

Teraz, nawet w ramach tej naszej rozmowy, zachodzę w głowę, jak to wtedy odbierałem – to rozstanie z rodzicami, praktycznie brak kontaktu z nimi i zupełnie nowe środowisko. W Wałbrzychu miałem wszystko: bardzo dobry, kochający dom, ciocię i wujka, którzy dali mi mnóstwo miłości, traktowali mnie jak własnego syna. Przez pierwsze dwa lata pobytu na Śląsku właściwie w ogóle nie widziałem moich biologicznych rodziców. Mówię „pierwsze dwa lata”, bo do tych moich „śląskich rodziców” odsyłano mnie dwukrotnie. Najpierw w wieku pięciu lat. Odesłany zostałem przez ciocię z powrotem do rodzinnego domu, do Białegostoku, abym tam rozpoczął naukę w szkole podstawowej. Nie znam powodu, dla którego wróciłem wtedy na Podlasie – wydaje mi się, że to przez wujka. On wtedy zaczął nadużywać alkoholu i ciocia czuła się w obowiązku zrobić nam przerwę, żeby skupić się na problemie swojego męża. Dla mnie to był szok, bo już się jakoś poukładałem z tą sytuacją, że żyję z dala od moich prawdziwych rodziców, i nagle przychodzi informacja, że do nich wracam. Szok wynikał też z innego powodu – Wałbrzych i Białystok to były zupełnie różne światy. Śląskie miasto: czerwona cegła, czerwone dachówki, wszystko stricte niemieckie, gotyk… Mieszkaliśmy wtedy na Marconiego, obok był kościół ze strzelistymi wieżami. Wszystko niesamowicie zimne. Szkoła to był poniemiecki gmach z ogromnymi oknami, klasy z niesamowicie wysokimi stropami… Tymczasem Białystok to była wówczas taka sobie mieścina – nie można w ogóle tych dwóch miast porównywać.

Dla mnie Wałbrzych był wtedy wielką metropolią, miasto praktycznie wcale nie ucierpiało podczas wojny. Gdy weszli Rosjanie, to na kuchniach były jeszcze ciepłe obiady. Na ulicach i chodnikach bazaltowa kostka, trolejbusy, tramwaje, sklepy mięsne z białymi kafelkami. Białystok wtedy – inny świat: krowy chodzące po ulicach, sławojki, zburzone miasto, budowano jakieś malutkie bloki, góra trzypiętrowe, oczywiście nie z wielkiej płyty, a z cegły; na ulicach stare francuskie autobusy…

Moje dzieciństwo było rozdarte pomiędzy tymi dwoma światami, skrajnymi właściwie pod każdym względem: architektury, krajobrazu, mentalności, historii i kultury. Było ono rozdarte nie tylko geograficznie, lecz także emocjonalnie. Ja może tak bardzo tego wówczas nie analizowałem, ale gdzieś w głębi serca byłem przekonany, że to ze mną jest jakiś problem. To było niezwykle dziwne, to był – mówię o moich prawdziwych rodzicach – taki zimny chów. Dla mnie to jest dzisiaj niewyobrażalne, gdy patrzę na moje relacje z własnymi dziećmi: bezwzględna miłość, zaopiekowanie, zainteresowanie… ja tego nie doświadczyłem ani od mamy, a tym bardziej od taty, nigdy nie doznałem od nich rodzicielskiego ciepła.

Paradoksalnie moja rodzina to nie był jakiś margines, nie była to patologia ani w sensie materialnym, ani społecznym – rodzice pracowali, nie mieli nałogów i bardzo się kochali. Nigdy się nie kłócili. Zatem jak to możliwe, że nie potrafili przełożyć tej miłości na własne dziecko – przez dziesięć lat dziecko jedyne? Do tego stopnia, że oddali je innemu małżeństwu? Nie jestem w stanie tego zrozumieć. A po tak wielu latach już nawet nie próbuję.

W Wałbrzychu była moja ciocia Lucyna, która starała się ze wszystkich sił zastąpić mi matkę i w pełni z tego zadania się wywiązywała. Problem był z wujkiem Tolkiem, jej mężem, który coraz częściej sięgał po kieliszek. Dla niej to był wielki dramat. Po dwóch latach mojego pobytu u nich wolała mnie odesłać do rodziców, niż narażać na stres związany z chorobą jej męża.

Wujek był dobrym człowiekiem, niezwykle pracowitym i uczynnym, cieszył się bardzo dobrą opinią wśród sąsiadów, z nikim się nigdy nie pokłócił. Złota rączka – umiał wszystko zrobić, wszystko naprawić. Ale gdy pojawił się w jego życiu nałóg, w ślad za nim poszły awantury z żoną, agresja – wszystko to skierowane w stronę cioci, ale nigdy wobec mnie. Czułem, że wujek bardzo mnie kocha. Ale byłem świadkiem tych ciągłych krzyków, wyrzutów, pijackich burd. Ciocia raz nawet musiała skakać przez okno z piętra, bo groził jej siekierą. Strasznie to przeżywałem.

Pamiętam warsztat, który wujek Tolek zorganizował sobie na strychu domu, w którym mieszkaliśmy. On później stał się taką moją enklawą – potrafiłem przesiadywać tam godzinami i coś strugać, budowałem statki z drewna. Fascynowały mnie wtedy okręty i historia drugiej wojny światowej. Budowałem sobie niszczyciele i pancerniki. Uwielbiałem zaszywać się na strychu, gdy padał deszcz i stukał o te czerwone, poniemieckie dachówki – to miało w sobie jakąś taką magię, a sam strych był na tyle duży i tak niesamowicie plastycznie skonstruowany, że wspaniale można by go zagospodarować na kameralną salę teatralną.

W każdej wolnej chwili, gdy nie miałem zajęć w szkole albo innych obowiązków, Tolek zabierał mnie ze sobą do pracy, a że był konwojentem w mleczarni i objeżdżał dużą część Dolnego Śląska, dzięki tym naszym wspólnym wyjazdom mogłem poznawać nowe miejsca. To były niesamowite wycieczki, które tkwią w mojej pamięci do dzisiaj. Poza tym moi „drudzy rodzice”, a zwłaszcza ciocia, o czym chyba już wspomniałem, bardzo dbali o to, abym zobaczył jak najwięcej. Dlatego bardzo często wyjeżdżaliśmy do różnych miast, oglądaliśmy zabytki, kościoły, podziwialiśmy starówki – robiło to na mnie ogromne wrażenie.

W Wałbrzychu działały wówczas dwie drużyny piłkarskie: Górnik Wałbrzych i Górnik Tores. Ja byłem kibicem tej pierwszej, a wielu moich kolegów drugiej, w związku z czym często na podwórku dochodziło między nami nawet do bójek. Ot, takimi byliśmy prekibolami. Każdy mecz był dla nas wielkim świętem, które gromadziło na trybunach tysiące kibiców, w tym każdorazowo mnie i wujka Tolka. To z nim byłem po raz pierwszy w życiu na żużlu we Wrocławiu. Pamiętam, że stadion żużlowy, na którym rozgrywały się te mecze, był bardzo surowy w swojej budowie – nie było barier ochronnych, a gdy zawodnicy swoimi maszynami wchodzili w zakręty, to ten żużel spod kół sypał się chmurą na pierwszych kilka rzędów na widowni, a sami kibice w tych sektorach trzymali w rękach parasole, które miały ich przed nim chronić!

Zawsze chciałem przewodzić wśród rówieśników. Organizowałem grupy podwórkowe i każdej oczywiście musiałem szefować! W okolicy naszego podwórka mieściły się takie ogromne, stare magazyny, do których taką grupą udawaliśmy się w poszukiwaniu skarbów. Pamiętam, że któregoś razu włamaliśmy się do jednego z magazynów przez okno i po wejściu okazało się, że jesteśmy w jakiejś ogromnej, pustej przestrzeni, w której unosi się bardzo nieprzyjemny zapach stęchlizny. Nie było nas dość długo, bo przecież żaden żądny przygód poszukiwacz skarbów nie patrzy na zegarek. W pewnym momencie nazbieraliśmy liści i w tej hali rozpaliliśmy ognisko – omal się nie zajęła od ognia! A po powrocie do domu każdy z nas dostał od swojej mamy – ja od cioci – karę, bo one już odchodziły od zmysłów. Musiało nas naprawdę długo nie być. Po tej przygodzie dość długo bolał mnie tyłek.

Wałbrzych mieści się w kotlinie, w otoczeniu niewysokich gór. I w tych górach, dokładnie na Ptasiej Kopie, ciocia i wujek mieli działkę, którą zagospodarowali w formie ogródka warzywno-owocowego. Zimą z tego ogródka można było na dół zjeżdżać na nartach lub sankach, latem natomiast zabieraliśmy mojego kolegę z sąsiedniej klatki i jechaliśmy tam we czwórkę zbierać owoce.

A skoro już jesteśmy przy krajobrazach, to doskonale pamiętam rzekę Pełcznicę, która przecina Wałbrzych, a którą my wtedy nazywaliśmy Czarną Rzeką. I ona rzeczywiście była czarna! Spuszczali do niej wodę użytą wcześniej do gaszenia wypalanego koksu. Rzeczka dość płytka, po kolana – nie wiem, jak teraz wygląda jej poziom – ale gdy wtedy się do niej wchodziło, to wychodząc, miało się na stopach czarne skarpetki z tego koksowego brudu. W dodatku woda śmierdziała smołą i żyły w niej – brrrrr! – szczury wodne.

Kiedyś na urodziny, które obchodziłem tam, w Wałbrzychu, otrzymałem w prezencie pistolet na kapiszony, kupiony w takim fajnym, kolorowym sklepie z zabawkami i innym towarami, w większości importowanymi z zagranicy. Często biegałem tam tylko po to, aby chwilę pobyć w środku – wszędzie dookoła szary Wałbrzych, a w tym sklepie: zabawki, zdjęcia, jakieś plakaty. To wszystko nam, wałbrzyskim dzieciakom, sprawiało wiele frajdy i było taką odskocznią od tej szarości.

Lataliśmy z chłopakami po tych okolicznych górkach, bawiąc się albo w wojsko, albo w Indian. A ja miałem bzika na punkcie rysowania planów terenu i map. Z kolei po powrocie do Białegostoku bawiłem się w Sherlocka Holmesa. I gdy tylko dowiedziałem się na przykład o jakiejś kradzieży w szkole, potrafiłem następnego dnia przyjść na godzinę przed rozpoczęciem lekcji i po cichutku czaiłem się, żeby złapać złodzieja. Miałem nawet własny pistolet i latarkę – grunt to dobre wyposażenie. Potem te wszystkie moje pasje ustąpiły na rzecz kosmosu. Czytałem mnóstwo książek na ten temat, a panie nauczycielki, znając moje zainteresowania, prosiły o wygłaszanie prelekcji na forum klasy, na przykład na temat lotów na księżyc.

Wujek pracował w mleczarni. Gdy zbliżała się godzina piętnasta czy szesnasta, wychodziłem na ulicę i z drżeniem oczekiwałem na jego powrót. Bo jeśli miał opóźnienie, to znaczyło, że po pracy gdzieś zahaczył na kielicha. Ciocia przygotowywała mnie przez pewien czas do powrotu na Podlasie – tłumaczyła, że nie może mnie w takiej sytuacji dłużej zatrzymać, że ja przez to również cierpię, podobnie jak ona. Wróciłem zatem do biologicznych rodziców, licząc na powrót do Wałbrzycha, jak tylko ciocia Lucyna poukłada sobie relacje z mężem.

Rodzinny dom po dwuletniej nieobecności powitał mnie właściwym sobie chłodem. Miny rodziców zdawały się wyrażać: „Jest, to jest. Trudno”. Miałem wtedy, pamiętam, pretensje do nich o to, że mnie oddali. Choć oczywiście u cioci i wujka nie działa mi się krzywda – wręcz przeciwnie, doznałem tam, nawet od niego, więcej miłości i ciepła niż w rodzinnym domu. Wydaje mi się, że temu wszystkiemu towarzyszyła jakaś tajemnica, którą znali jedynie moi rodzice. Dziesięć lat po mnie urodził się mój brat Jarek. I wtedy dowiedziałem się, czym jest miłość rodziców do dziecka – oni bardzo go kochali, a ja byłem trochę zawieszony w tych relacjach. Ja też w pewnym momencie przestałem zabiegać o ich miłość.

To nie było tak, że nie dostawałem jeść lub że nie miałem się w co ubrać. Pamiętam swoją pierwszą koszulę non-iron. To były takie białe koszule z tworzywa, które były suche pięć minut po wypraniu – prawdziwy hit w tamtych czasach! A mówimy o czasach zapyziałej komuny, widocznej zwłaszcza u nas, na wschodzie. Co innego w Wałbrzychu – były sklepy górnicze, talony pracownicze. W sensie materialnym nie odczuwałem wielkich braków. W emocjonalnym z kolei, ze strony rodziców – nie odczuwałem niczego.

Mój ojciec zawsze bardzo się mnie czepiał. O wszystko. Wielokrotnie prorokował, że wyląduję w więzieniu, że źle skończę. Choć, prawdę mówiąc, nie miał żadnych powodów, żeby tak myśleć. Nie pamiętam z dzieciństwa choćby jednego jego uśmiechu – nigdy mnie nie pochwalił, a większość jakichś moich szczeniackich wybryków urastała w jego oczach do rangi grubej afery. Jedynym poważnym problemem była moja wielka awersja do szkoły średniej – to był fatalny wybór po prostu, bo ja nigdy nie miałem żadnych predyspozycji technicznych ani najmniejszego choćby zainteresowania elektrycznością, by trafić do technikum! Spędzanie czasu nad zadaniami, obliczeniami doprowadzało mnie do szewskiej pasji – ja wolałem coś pisać, jakieś wypracowania, poza tym bardzo dużo czytałem.

Księgę urwisów Niziurskiego „zjadłem” w trzech tomach! I to zjadłem dosłownie – bo uwielbiałem czytać podczas posiłków. Interesowała mnie druga wojna światowa, kupowałem sobie tak zwane tygrysy, czyli książeczki o czasach wojny – uzbierałem ich kilkaset. Każda z nich podejmowała jakiś inny temat z historii: bitwa pod Midway, lotniskowce, afery szpiegowskie, sabotaż w Norsk Hydro czy zamachy na Hitlera… Ja się w tym zaczytywałem, a dzięki temu byłem omnibusem w temacie wojny. Moi rodzice natomiast nigdy mnie nie wspierali w tej pasji, ciągle wytykali mi tylko to, że – ich zdaniem – do niczego się nie nadaję. Te „tygrysy” też kupowałem z jakichś moich mikrooszczędności: w wolnych chwilach pomagałem w warsztacie samochodowym, czyściłem z rdzy jakieś tam części – to były już czasy szkoły średniej. Zaraz potem zacząłem grać z zespołem po imprezach, więc nie musiałem prosić ojca o pieniądze. Wcześniej wstydziłem się prosić nawet o parę groszy na kino! Ojciec był kierowcą, więc zawsze miał jakieś „boki”, te monety walały mu się po kieszeniach. Ja wolałem bez pytania wyjąć mu te parę groszy, zamiast go poprosić o kieszonkowe.

Między mną a ojcem nie było nawet najmniejszej nici porozumienia. Ja byłem gotowy w jednej chwili zmienić swoje nastawienie, gdyby on choć raz wykonał w moją stronę jakiś życzliwy gest. Niestety, nie stało się to nawet wtedy, gdy byłem już dorosły. Nie przyszedł do mnie na żadną premierę w teatrze, mimo że na każdą miał ode mnie zaproszenie. Uważał, że aktor to żaden zawód i że to jakaś forma pajacowania. Nauczył mnie, jak nie powinny wyglądać relacje rodzica z dzieckiem, co wpłynęło na to, jakim ja staram się być ojcem dla moich dzieci. Wbił się w moją świadomość wzór surowego ojca – nie przemocowego w sensie fizycznym, ale strasznego człowieka pod względem relacji, kompletnie zimnego, właściwie bez pozytywnych uczuć wobec swojego pierworodnego syna, mimo że ten syn – choćby ze względu na wiek – nie był w stanie mu się niczym aż tak bardzo naprzykrzyć.

Inaczej było z moim młodszym bratem: on był oczkiem w głowie rodziców, ja natomiast zawsze byłem tym gorszym. Stąd moje postanowienie: moje dzieci nigdy nie będą czuły się pozostawione same sobie, nigdy nie mogą odczuć jakiejś mojej niechęci, braku czasu czy zmęczenia; ja mam być cały dla nich i wyciągać do nich pomocną dłoń: w dzieciństwie, ale i w dorosłości. I, powiem to ironicznie, mój tata może czuć się poniekąd dumny z siebie. Nauczył mnie, jakim ojcem mam nie być.

W pewnym momencie relacje z rodzicami zupełnie mi zobojętniały. Musiałem walczyć o swoje, dlatego dość szybko zacząłem imać się różnych prac, choćby przy rozładowywaniu węgla czy jako pomocnik mechanika. Nie pochodziłem z bogatej rodziny, ale też nie z bardzo biednej. Zresztą na wschodzie w latach sześćdziesiątych było w ogóle dużo biedniej niż w centralnej czy zachodniej Polsce. Moi rodzice pracowali, więc bieda właściwie w ogóle nam nie doskwierała, ale większe wydatki wiązały się zawsze z debatami i obliczeniami, czy wystarczy pieniędzy. Pamiętam, że jedną z takich dużych inwestycji był zakup telewizora – byliśmy jednymi z pierwszych jego posiadaczy na osiedlu, co było moim powodem do dumy, czułem się jak krezus. To było jedno z największych świąt, jakie pamiętam z dzieciństwa: zakup telewizora.

Przed wyjazdem do Wałbrzycha moja mama bardzo zabiegała o miejsce w przedszkolu dla mnie, wtedy jeszcze w Białymstoku. Mieściło się ono nieopodal naszego domu, w willi bogatego Żyda, który był pokaźnym przedsiębiorcą w okresie międzywojennym. Okazały budynek otaczał piękny ogród, z huśtawkami, piaskownicą… Po długich staraniach w końcu wyprosiła to miejsce, ale w przedszkolu pojawiłem się tylko dwukrotnie – pierwszego dnia wybiegłem do tego ogrodu i krzyczałem wniebogłosy: „Zabierzcie mnie, bo oni mnie tutaj mordują!”. Drugiego dnia sytuacja jeszcze bardziej wyeskalowała, do tego stopnia, że nakazano mamie natychmiast mnie stamtąd zabrać. Kompletnie tego nie pamiętam, znam to tylko z opowieści, więc trudno mi powiedzieć, co tym małym Andrzejkiem targało i z czego wynikał ten jego paniczny strach. Śmieję się, że to musi być coś w genach, bo gdy już sam byłem ojcem, płaciłem za przedszkole mojej córki przez dwa lata, ale chodziła do niego co najwyżej raz w tygodniu, bo gdy tylko padało hasło, że jutro ją zawozimy, niemal natychmiast dostawała gorączki.

Okres przedszkolny spędziłem zatem w domu. Mieszkaliśmy wtedy w bardzo ładnej okolicy, w niedużym domku, w którym oprócz nas mieszkała jeszcze siostra mojej mamy ze swoją rodziną. Mieliśmy duży ogród, więc było gdzie biegać. Moja mama pracowała, a podczas jej nieobecności opiekowała się mną jej siostra.

Dużo więcej dobrej woli wykazałem, chodząc do szkoły w Wałbrzychu. Ale oprócz wysokich klas i gmachu z czerwonej cegły to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to były nasze dziecięce ekscesy, za które dostawaliśmy linijką po łapach – czyli wspomnienie niezbyt przyjemne. Któryś z kolegów podpowiedział nam, że gdy się posmaruje ręce cebulą, to bardziej puchną, dlatego przed każdą taką akcją z linijką smarowaliśmy sobie te ręce, żeby wzbudzić potem poczucie winy u nauczycieli. Ale w końcu któryś z nich zorientował się, że coś kombinujemy i przed każdym wymierzeniem razów sprawdzano nam ręce. A jeśli nauczyciel wyczuł zapach cebuli, kazano nam klęczeć na grochu w rogu klasy.

Pamiętam, jak raz przechodziliśmy z kolegami z klasy obok kościoła i plebanii, wokół której proboszcz miał duży, zadbany ogród. Weszliśmy w poletko kukurydzy i zaczęliśmy się w nim bawić. Przyłapał nas kościelny i zaprowadził do proboszcza, a ten doniósł na nas do szkoły – mieliśmy z tego powodu sporych rozmiarów burę.

Po powrocie z Wałbrzycha moje przywódcze zdolności sprawiły, że zacząłem się żywo interesować harcerstwem. Zaczęło się od WDM, czyli Wakacyjnych Drużyn Miejskich, tworzonych w okresie letnim i rekrutujących młodzież, która chciałaby ciekawie spędzić czas. Nawet stworzyłem taką drużynę, będąc w piątej klasie szkoły podstawowej – byłem najmłodszym drużynowym w kraju i z tego powodu zainteresowała się mną ogólnopolska prasa. Te drużyny powstawały pod patronatem Chorągwi Podlaskiej ZHP, mieliśmy nawet takie naszywki z napisem WDM. Tak mnie to wciągnęło, że jako ten młody chłopak organizowałem biwaki harcerskie – oczywiście z pomocą kadry Chorągwi. Bardzo pociągała mnie dyscyplina i oczywiście… rola przywódcy. Jeśli ktoś był niesubordynowany, to dokonywaliśmy selekcji i wywalaliśmy takiego delikwenta z drużyny. Organizowaliśmy również akcje charytatywne: zbieraliśmy butelki albo makulaturę na jakiś szczytny cel. I tak sobie działałem chyba ze dwa lata, po czym zapisałem się do „prawdziwego” harcerstwa, ale po pierwszym obozie zrezygnowałem – zabrakło mi chyba determinacji, by poświęcić się temu na tyle, na ile powinienem. Ale miałem przez lata kontakty z koleżankami i kolegami z dawnych czasów. W szkole średniej, gdy grałem już jako perkusista w zespole, próby mieliśmy właśnie w siedzibie harcerzy: w takim schronie przeciwatomowym, z którego na co dzień korzystał szczep „Tęczowi”.

Muszę się pochwalić, że w szkole podstawowej byłem bardzo dobrym uczniem. Podkochiwałem się w mojej wychowawczyni, pani Teresie Kosakowskiej. Pamiętam, że bardzo mi się podobała, byłem pod jej ogromnym wrażeniem, choć oczywiście była to miłość platoniczna. Do szkoły miałem niedaleko, a po drodze mijałem ogródek jordanowski – za każdym razem zatrzymywałem się w nim choć na chwilę. Oczywiście bez reszty pochłaniała mnie piłka nożna – każdą wolną chwilę spędzaliśmy na rozgrywaniu osiedlowych czy sąsiedzkich turniejów. A obowiązkowym elementem weekendowych wieczorów były ogniska, przy których przesiadywaliśmy do późnej nocy. Nasi rodzice musieli się sporo natrudzić, żeby ściągnąć nas do domów przed północą. Albo zbieraliśmy się większą grupą i szliśmy na jabłka czy gruszki, co wiązało się z niesamowitymi przygodami: a to uciekaliśmy przed właścicielem tych owoców, a to przed jego psem… Ile razy ktoś na mnie wylał za tę złodziejkę wiadro pomyj – i to bynajmniej nie w przenośni!

W mojej dzielnicy mieszkało bardzo wielu moich rówieśników, więc miałem z kim spędzać wolny czas – większość tych chłopaków znałem ze szkoły. Ale wszyscy byliśmy w miarę poukładani, nie sprawialiśmy jakichś większych problemów wychowawczych, poza tymi wizytami w pobliskich sadach. Bardzo absorbował nas sport. Oprócz wspomnianej piłki nożnej na białostockich podwórkach królowała gra w palanta.

Moja ciocia hodowała świnie, a mnie angażowała do zbierania trawy, za co dawała mi złotówkę za każdy uzbierany koszyk. A obok miejsca, w którym zbierałem tę trawę, był taki sklepik i ja za tę złotówkę kupowałem sobie małe piwko.

Nasi sąsiedzi z którymi dzieliliśmy podwórko, mieli też jednego konia. Pamiętam związaną z tym historię, którą opowiedziano mi po raz pierwszy, gdy byłem mały, a która dotyczyła mojego dziadka, słynącego z kozackiego charakteru. A ten charakter objawiał się na przykład tym, że potrafił on wjechać konno do miejscowej knajpy. Przegrał też w karty dużą część ziemi odziedziczonej po rodzicach, a zginął z ręki sąsiada, któremu pożyczył pieniądze. Potem ten sąsiad, chcąc uniknąć więzienia, popłynął do Ameryki i dopiero po latach, już po przedawnieniu, wrócił w rodzinne strony. Osobiście nie pamiętam dziadka, ale utkwiły mi w pamięci te wspomnienia o nim, co dla mnie, jako dzieciaka, było powodem do dumy – czułem się jak wnuk kowboja! I chyba bardzo chciałem kultywować pamięć przodka, bo swego czasu z wielkim pietyzmem konstruowałem kusze, z których strzelałem najpierw do drzew i innych przeszkód. Ale raz zaczaiłem się na grupę chłopów ze wsi, którzy jak każdego tygodnia przejeżdżali obok naszego domu w drodze powrotnej z targu. Wycelowałem w konia ciągnącego wóz pełen ludzi i towaru, który im się tego dnia nie sprzedał. Ta moja strzała wbiła się w zad konia i chyba musiało go bardzo zaboleć, bo ruszył jak rażony piorunem i poniósł tych ludzi na wozie! Widział to mój ojciec, który w następstwie połamał mi tę kuszę na grzbiecie. W tym momencie wywietrzały mi wszystkie kowbojskie pomysły.

W szkole podstawowej przeżyłem swoją pierwszą miłość do rówieśniczki, w związku z czym zauroczenie panią Kosakowską zeszło na dalszy plan.

Miała na imię Alicja – była piękną, drobną dziewczynką, miała dwa warkocze… To było niestety uczucie platoniczne, ale pamiętam, jak na koniec roku w siódmej klasie zorganizowano potańcówkę. I po niej, jak przystało na młodzież, każdy odprowadzał kogoś do domu. Ile ja się nacierpiałem i jaką walkę stoczyłem sam ze sobą, by złapać tę Alicję za rękę! Piękny czerwcowy wieczór, idziemy w kierunku jej domu, a ja, zamiast skupić się na rozmowie, gadam w myślach sam ze sobą: „Dobra, teraz… albo, nie… może lepiej za chwilę…”. Zaraz skończy nam się droga, dotrzemy pod jej dom, a ja się nie mogę odważyć! Później szliśmy już w całkowitym milczeniu – stwierdziłem, że moje dłonie w tym całym stresie strasznie się pocą… I w końcu, w przypływie desperacji, chwyciłem ją za rękę. To było niesamowite przeżycie – tyleż miłe, co dla mnie bardzo krępujące. I właściwie skończyło się to pod jej domem, gdy rzuciliśmy sobie wzajemnie „dobranoc”. A do siebie wracałem, analizując to, co się wydarzyło, i trzymając zdrętwiałą rękę jak na temblaku. Całą noc rozmyślałem o tym, że zachowałem się jak głupek: dlaczego nie powiedziałem jej niczego miłego? Nawet układałem sobie, co powinienem jej wtedy powiedzieć. Po jakimś czasie umówiłem się z tą Alicją ponownie – zaprosiłem ją na domówkę, ale tym razem był już nieco lepiej przygotowany: z bukietem piwonii. Nie będzie tutaj żadnego ciągu dalszego, bo – o ile dobrze pamiętam – nasze relacje rozluźniły się bez żadnego konkretnego powodu. Ale przypominam sobie to jako taką pierwszą, miłą relację z dziewczyną, a jednocześnie takie pierwsze skrępowanie i niepewność co do tego, jak się w takiej sytuacji zachować. Z perspektywy czasu myślę, że był to taki wstęp do mojej wielkiej miłości, która trwa do dzisiaj. Przy Joli – chyba podświadomie wiedząc, że to ta jedyna – już się tak bardzo nie krępowałem.

Na scenie, najpierw tej szkolnej, czułem się jak ryba w wodzie. Uwielbiałem występować na apelach, recytować wiersze, śpiewać piosenki. Ale tak było tylko we wczesnym dzieciństwie, bo potem mi to na wiele lat przeszło. Skupiłem się na sporcie, spędzaniu czasu z rówieśnikami… Ale gdy już zainteresowałem się muzyką, zapomniałem o wszystkich innych moich pomysłach na życie. Muzyka pochłonęła mnie od razu bez reszty. Potem, gdy wybrałem szkołę teatralną, a po jej ukończeniu zacząłem pracę w teatrze, po latach miałem sobie za złe – i mam trochę do dzisiaj – że nie udało mi się połączyć tych dwóch pasji. Czuję się tak, jakbym zdradził muzykę dla teatru. I nigdy nie dowiem się, co by było, gdybym jednak wybrał tę pierwszą miłość, choć bardzo mnie to ciekawi…

Dobrym uczniem byłem aż do drugiej klasy szkoły średniej. Trafiłem do technikum elektrycznego, co od początku wydawało mi się – delikatnie mówiąc – głupim pomysłem. Pamiętam, że to był dla mnie wielki problem, bo nie miałem żadnych skonkretyzowanych pomysłów na siebie i swoją przyszłość. Pamiętam ten rozstrzygany dylemat u mnie w domu: ogólniak? a jeśli tak, to co po ogólniaku? A może szkoła zawodowa czy technikum…? Rodzice obstawali przy technikum, a argumentem było to, że przynajmniej zdobędę jakiś zawód. Jak się okazało, to technikum było dla mnie jednym wielkim zawodem.

Sprawy nie ułatwiało też to, że mój rocznik był z wyżu demograficznego, więc weź tu się gdzieś dostań. Szukaliśmy jakichś dojść, bo egzamin egzaminem, ale dobrze byłoby mieć jakieś personalne „kopnięcie” w razie czego. W końcu wybór padł na technikum elektryczne, w którym cudem przetrwałem całe siedem lat – to było jak dobry wyrok. Raz kiblowałem w trzeciej klasie, a potem musiałem poprawiać niezdaną maturę – świadectwo dojrzałości odbierałem już w wojsku. Nie po drodze było mi z matematyką i z matematyczką. Zresztą nie tylko mnie, bo razem ze mną maturę poprawiała jedna trzecia klasy. Było to trochę dziwne, bo z zadaniami wyrobiłem się w ciągu pół godziny – oczywiście za sprawą świetnie przygotowanych ściąg. No, ale kto zabroni oblać znienawidzonego ucznia, skoro wtedy otrzymywało się tylko wynik matury, a o wglądzie do pracy nie było mowy.

Przedmioty ścisłe były dla mnie istną gehenną – niby nauczyłem się jakiegoś wzoru, niby podstawiłem wartości prawidłowo, ale gdzieś po drodze zawsze musiałem się wyłożyć na którejś cyferce i wynik wychodził inny, niż powinien. To też specyfika ówczesnej różnicy między liceum a technikum: nas uczyli głównie inżynierowie, którzy nie mieli wielkiego zacięcia pedagogicznego, więc w ogóle trudno mi się było z nimi dogadać. Doszło do tego, że uczyłem się całych przykładów na pamięć, ale i to dawało średnie rezultaty. W każdym razie starałem się robić wszystko, żeby nikt nie zarzucił mi, że nie próbowałem się obronić. Ale byłem humanistą z zacięciem do sztuki, więc trudno było mnie przekonać, że cyfry czy wzory chemiczne do czegokolwiek mi się w życiu przydadzą.

Ale może tak musiało się stać: gdybym zdał maturę za pierwszym razem, pewnie nie wzięliby mnie do wojska, a w efekcie nie pomyślałbym nawet o tym, żeby zdawać do szkoły aktorskiej, bo pierwszy nabór zastałby mnie na drugim roku zupełnie innych studiów. Więc, jak to w życiu: początkowe problemy decydują o przyszłości, której nie wyobrażam sobie inaczej, niż ona w rzeczywistości zaistniała. A co najważniejsze: to właśnie w technikum poznałem swoją żonę Jolę. Więc ten bilans zysków i strat gdzieś tam, z perspektywy czasu, jest jednak dodatni. Chociaż i tak sobie mówię, że skoro byliśmy sobie pisani, to nawet bez technikum w końcu byśmy się odnaleźli.

W technikum uczyłem się aż siedem lat – zawsze się śmieję, że potrzebowałem dużo więcej czasu, by możliwie najlepiej zgłębić materiał, a dodam, że była to szkoła pięcioletnia. I właśnie w szkole zacząłem grać na perkusji – i to też był niesamowity przypadek! Teraz, po latach, dochodzę do wniosku, że życie to pasmo przypadków. Nasza nauczycielka, bardzo angażująca młodzież w szkolne wydarzenia kulturalne, przygotowywała apel i wybierała do niego uczniów posiadających różne talenty: muzyczne czy recytatorskie. Podczas tej akademii miałem zaśpiewać piosenkę o matce, z repertuaru Mieczysława Fogga. „O matce pieśń, to pieśń przez łzy, to pieśń bez słów…” – tak mniej więcej to leciało, trochę jak na ironię. Przyszedłem na próbę i okazało się, że zespół złożony z uczniów technikum elektrycznego, o osobliwej nazwie Pechowcy – nomen omen – miał problem z perkusistą, który akurat zachorował, tymczasem akademia miała się odbyć następnego dnia.

Oni ćwiczyli, ja tak usiadłem w pobliżu perkusji, potem podszedłem i zacząłem stukać do rytmu. Pierwszy raz w życiu siedziałem za perkusją z pałkami w rękach. I chwilę później koledzy zgodnie postanowili, że z braku laku zastąpię ich perkusistę. Oczywiście mój występ pozostawiał wiele do życzenia, ale uratowałem sytuację i wszystkim się podobało.

Tak się zaczęła moja przygoda z perkusją. Był jeden zespół, potem drugi, najpierw ćwiczenia, potem marzenia o karierze muzycznej. Grałem z kapelami w klubach studenckich – a był to czas, kiedy w Białymstoku było bardzo dużo bardzo dobrych zespołów. Graliśmy głównie covery Black Sabbath, Joe Cockera, ale też swój repertuar, który nagraliśmy nawet w studiu Radia Białystok. Występowałem jako – rzekomo zdolny – amator z kolegami, którzy już wtedy uczyli się w średnich szkołach muzycznych. Tych imprez, koncertów i prób było coraz więcej, a ja rozwijałem swój muzyczny warsztat.

W szkole średniej w moim życiu pojawiła się muzyka, ale o teatrze czy aktorstwie nie było mowy. Ale gdzieś wewnątrz miałem ogromną potrzebę usankcjonowania tej mojej artystycznej pasji – wtedy jedynie muzycznej – poprzez naukę, studia, cokolwiek, co pozwoliłoby mi pozbyć się miana artysty amatora. Na realizację tych planów los kazał mi poczekać kilka kolejnych lat.

ROZDZIAŁ

DRUGI

Podobno tam, gdzie kończy się sens i logika, tam zaczyna się wojsko. Nie udało ci się zdać matury w terminie, więc trafiłeś za bramę koszar…

Z perspektywy czasu oceniam, że to był jeden z najciekawszych okresów mojego życia. I to po równo: w pozytywnym i negatywnym znaczeniu. Ale gdy wspominam ten czas, to zanoszę się śmiechem. W każdym razie start w dorosłość miałem osobliwy!

Grałem wtedy w zespole, miałem chyba dwadzieścia lat. Nawet za bardzo nie przejmowałem się tą niezdaną maturą, bo bez reszty pochłaniała mnie muzyka – graliśmy jazz i rocka, a nazywaliśmy się Grupa Pat. I trwało to dłuższą chwilę, aż nagle upomniało się o mnie Wojsko Polskie.

To była dla mnie straszna tragedia, bo przecież plany, kariera, dziewczyna – i to wszystko miałem zostawić na dwa lata? Pamiętam, że w poniedziałek miałem stawić się w jednostce, a jeszcze w niedzielę graliśmy imprezę w klubie studenckim, więc o poranku wszyscy jej uczestnicy: kapela, koledzy i dziewczyny procesyjnie odprowadzili mnie pod bramę z wielkim napisem „Wojska Ochrony Pogranicza”.

Za bramą od razu zacząłem się bacznie rozglądać, a wszędzie tylko: mundury, mundury, mundury… To nie znaczy, że byłym zapalonym pacyfistą – nie miałem nic do wojska jako takiego. Miałem tylko zastrzeżenia co do mojej obecności w koszarach.

Od pierwszej chwili kombinowałem, jak tu się z tego wojska wydostać. Przecież nie będę, do cholery, przez dwa lata udawał obrońcy ojczyzny! Zwłaszcza że na wojnę wtedy się raczej nie zanosiło. Strata czasu!

Przeszedłem więc przez tę bramę WOP-u i od razu na wejściu: strzyżono, golono… mundur, przydział sali, ktoś coś krzyczy, ktoś gdzieś biegnie – myślę sobie: „k**wa, gdzie ja jestem?!”. Zacząłem myśleć, jak z tych koszar czmychnąć. Ale tak legalnie, a nie przez płot czy pod nim. I wymyśliłem…

Drugiego dnia pobytu w wojsku zacząłem kuleć. Boli mnie noga i… już. I gram kulawego. Wysłano mnie do lekarza, a po wizycie decyzja: „Zaborski, będziesz palił w piecu”. Może ja opiszę sytuację: wielkie, carskie bloki, ja byłem na tak zwanej kompanii dowodzenia, wojsko szło na zaprawę poranną, a moim zadaniem było w tym piecu napalić. I od razu, w pierwszym tygodniu, ścinka z tak zwanym starym wojskiem z jesiennego poboru – w końcu dla nich byłem kotem! Jasna cholera, ja nie wiedziałem, że ta fala istnieje naprawdę! Więc obok komend: „baczność!”, „spocznij!”, „padnij!” miałem dodatkowe – „miaucz!”, „spadaj, kocie, bo ci na ogon nadepnę!” i jeszcze parę innych.

Nasza sala była, jak pamiętam, na pierwszym piętrze w tym carskim bloku. Z jednej strony było sześć łóżek piętrowych i z drugiej też sześć, w każdym razie nasza drużyna liczyła dwanaście osób, a dowódcami drużyn byli starsi szeregowi zaraz po szkółce. Mój dowódca już trzeciego dnia płakał mi w rękaw, że dziewczyna go rzuciła, a ja go pocieszałem, przez co miałem u niego szczególne względy – taka męska solidarność. Dla odmiany dowódca drugiej drużyny, z którą dzieliliśmy tę salę, kompletnie mnie nienawidził! Wynikało to z tego, że podczas jednej z takich zapoznawczych rozmów okazało się, że jestem w tej sali jedyną osobą ze średnim wykształceniem – reszta była albo po podstawówkach, albo po jakichś rolniczych zawodówkach. A ja wśród nich – technik elektryk! Bez matury, ale zawsze technik. Czułem się prawie jak inżynier. I to chyba wpłynęło na to, że dowódca sąsiedniej drużyny okrzyknął mnie z pogardą „niebieskim ptaszkiem”. Prosty chłop, świeżo po szkółce – pewnie dostał tam ostro w dupę i na nas, a konkretnie na mnie, próbował się odegrać. I ten niepozorny z wyglądu, ale mocny w gębie żołnierz próbował mnie na czymś przyłapać. Kiedyś dwudziesta druga, już po tak zwanym capstrzyku, wojsko w teorii śpi. Ale gdzie tam – u nas zaczyna się ta wspomniana fala! Do sali wpadają dowódcy. Przed każdym łóżkiem stał taki taboret, a na nim ubranie złożone w kostkę: mundur, spodnie, buty pod spodem – oczywiście wyglancowane. A ci nasi dowódcy mieli taką ramkę z drutu i mierzyli, czy wymiary tej kostki się im zgadzają. Wpadają z buta w te taborety i każą nam w ciągu pięciu minut to wszystko od nowa poukładać po ciemku. Jak poukładać coś, czego nie widać? Więc któregoś razu wpadłem na pomysł. Po ogłoszeniu kolejnego capstrzyku ja już się domyślałem, że za chwilę znowu wejdą z ropierduchą. Zamieniłem się więc na taborety z dowódcą, o czym on oczywiście nie miał pojęcia. I faktycznie, wpadają dowódcy, z buta w taborety, a ja leżę z zamkniętymi oczami. I nagle krzyk:

– Zaborski, k**wa twoja mać! Nie rusza się?

– Ale o co chodzi, obywatelu dowódco? – pytam ze spokojem – Mój mundur jest w porządku! Obywatel dowódca właśnie kopnął w swój taborecik…

I widzę w jego oczach bezdenną nicość, jakby nie był przygotowany na taką ewentualność, nie rozumiał, co się właśnie wydarzyło. Jak to, k**wa? Kot leży na łóżku i śmieje mu się w oczy? I po chwili tego zawieszenia pyta:

– To gdzie jest twoja kostka?

– Chwileczkę… – odpowiadam spokojnie, powolutku wstaję, podchodzę po taboret stojący obok jego łóżka, stawiam koło swojego i kładę się z powrotem. I jeszcze rzuciłem: – Przepraszam, ale jest cisza nocna…

Ja myślałem, że on mnie wtedy zabije! Ale nie wiedział, co ze mną zrobić, więc wyszedł z głupią miną. Dorwać próbował mnie przy najbliższej okazji. A ja robiłem wszystko, żeby takich okazji mu nie podsuwać.

O utykaniu na nogę już było, więc teraz przejdźmy do innej mojej „koszarowej przypadłości”. Pewnego dnia zacząłem symulować padaczkę. Padałem na ziemię, piana z ust i drgawki. Wszystko dla szczytnego celu – by jak najszybciej mnie stamtąd wydalili. Ale nie byłem w tej kwestii wyjątkiem. Mój kolega Leszek, którego znałem jeszcze ze szkoły średniej, któregoś razu zaczął robić jakieś dziwne miny. Więc dopadłem go w łazience i mówię:

– Leszek, co ci jest?!

A on do mnie:

– Cicho, Beya! Lecę na wariata!

Potem obu nas zabrali na komisję do Ełku – wariata i epileptyka – i chcieli mi nam wpisać w papiery „technik symulant”. Afera wyszła taka, że o mały włos nie dostaliśmy za to prokuratora!

Po jedenastu miesiącach pobytu w WOP-ie zacząłem symulować owrzodzenie dwunastnicy. W wojsku można się było nauczyć wielu takich trików, które później się przydawały – na przykład objawów rozmaitych chorób, którymi można było się ratować przed wojskową machiną. Kiedyś, pamiętam, jeden wartownik wszedł do nas na stołówkę podczas obiadu. Na pasku KBK AK sto dwadzieścia sztuk amunicji, a on podchodzi do któregoś z naszych, wkłada lufę do zupy i mówi karabinu: „Smacznego, dawno nie jadłaś!”. Potem wsadza mu lufę do kotleta i mówi: „Masz teraz drugie!”. Następnie poszedł na piętro, zaczął tłuc taboretami, wyrwał telefon na korytarzu – też widocznie nie miał zamiaru długo siedzieć w jednostce. To nawet miało swoją nazwę: „psychopata jednorazowy na tle munduru” czy jakoś tak.

Inny z kolegów podczas apelu podleciał do generała z metrówką i zaczął go mierzyć! Trzeba było przekroczyć rubikon, nagle wyskoczyć z jakimś odchyleniem od normy, bo przecież nikt psychiki nie zbada ciśnieniomierzem czy stetoskopem. W ten sposób stawałeś się niebezpieczny w wojsku – dowódca nie da ci żadnego zadania z bronią, bo nie wiadomo, co ci w tym głupim łbie siedzi! Ale wróćmy do tej mojej dwunastnicy…

Nałykałem się kulek z waty maczanych w atramencie, bo to podobno wykazuje na zdjęciu, że są wrzody. Poszedłem do szpitala, na RTG wyszło, że mam wrzody, ale nie od tych kulek, tylko prawdziwe! A ja nic o tym wcześniej nie wiedziałem. I przez te właśnie wrzody na dwunastnicy wyrzucili mnie później do cywila, zaledwie po połowie służby.

Żeby zamknąć w koszarach artystę, trzeba mieć albo odwagę, albo poczucie humoru – tak uważam. W tej jednostce, ku mojej radości, funkcjonował reprezentacyjny zespół artystyczny, więc od razu się w niego zaangażowałem. Grałem też w orkiestrze, głównie na pogrzebach – kiedy nie było jakiegoś „zlewa” [podoficerowie – przyp. aut.]i trzeba było go zastąpić, dawali mi jakąś trąbę i uzupełniałem miejsce w szyku, żeby nie było dziur. Aż pewnego dnia zrobili mnie zastępcą kierownika klubu oficerskiego! I od tej pory byłem dla tego prawdziwego, czynnego wojska, właściwie nieuchwytny.

Doszło w końcu do takiego poluzowania, że zacząłem regularnie wychodzić z wojska na spotkania z moją ówczesną dziewczyną (a obecnie żoną). Rzecz jasna, nie przez bramę, a przez dziurę w płocie. Zlewy pracowały do piętnastej; po piętnastej przebierałem się i wychodziłem na miasto. Wydawało mi się, że to wszystko dzieje się w pełnej konspiracji, do momentu, kiedy mnie przyłapali.

Kiedyś: szósta rano, wracam po spotkaniu z Jolą do jednostki, „na dziurę”, jak to nazywałem. Zawsze starałem się przyjść przed pobudką. Strach był, oczywiście, bo za samowolne opuszczenie koszar groziła paka – na przykład siedem dni. Ale wracam, a tu koledzy krzyczą: „Beya, ale się wpi****liłeś! Szef na ciebie w twoim łóżku czeka!”. Myślę: „O, k**wa…!”. A nasz szef orkiestry, sierżant – bo o nim mowa – był bardzo przyzwoitym człowiekiem, tylko lubił zaglądać do kieliszka. Właściwie spoglądał w niego regularnie. A jak już się pokłócił z żoną, to wychodził z domu, przychodził do jednostki o dowolnej porze i kładł się w dowolnym łóżku. Więc wchodzę na kompanię i dostaję sygnał od kolegi: „Przebieraj się w mundur i do raportu…”.

Pukam… Zza drzwi dochodzi serdeczne: „Wejść, k**wa!”. Wchodzę.

– Obywatelu sierżancie, szeregowy Zaborski melduje się na rozkaz!

A on do mnie: