Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wysłuchawszy Roberta, nie miałem wątpliwości, w nocy musiał obcować z duchem. Zastanawiające, jak, po tak pięknych wizjach, Alice pogrążyła Ugandę w wojnie domowej? Przekonanie, że posiada się wielką moc czynienia dobra, może doprowadzić do wielkiego zła. Zabraliśmy się do przygotowywania śniadania. Owoce i cztery ugotowane jajka musiały dać nam siłę do wieczora, kiedy to tradycyjnie zjemy drugi obfitszy posiłek. Zeszliśmy nad Nil i usiedliśmy nad brzegiem rzeki. Czekaliśmy na prom, widzieliśmy, jak przycumowany był w Paraa, położonym na przeciwległym brzegu. Było to prawdziwe królestwo hipopotamów. Świat zwierząt pozostawiliśmy sobie na dzień następny. Ten poświęcony był dla świata duchów. Prom przypłynął po niecałej godzinie. Sama przeprawa trwała nie więcej niż dziesięć minut. Dotarliśmy do Paraa. Zakaz mówienia o wszystkim, co zaszło tego dnia, do dziś obaj z Robertem traktujemy bardzo poważnie.
Robert Swornowski
Michał Kruszona (ur. w 1964 r. w Poznaniu), historyk kultury, muzeolog, okazjonalnie dziennikarz, od lat związany zawodowo z Muzeum Zamek Górków w Szamotułach. W wydawnictwie Zysk i S-ka ukazały się trzy jego książki: Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła , Kulturalny atlas ptaków oraz Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna . Owocem współpracy z "National Geographic" jest książka Ugryźć świat . W miesięczniku "W drodze" ukazały się jego artykuły, m.in. o Ugandzie.www.michalkruszona.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Sto pięćdziesiąt lat temu na tereny dzisiejszej Ugandy
zawędrował pierwszy biały człowiek.
Był nim John Hanning Speke,
odkrywca źródeł Nilu, wielki marzyciel i podróżnik.
Wkrótce po tym fakcie, po powrocie do Anglii,
strzelił sobie w serce z broni myśliwskiej.
W chwili śmierci miał trzydzieści siedem lat.
Szanuję jego desperację.
No i zabrali nam kolejnych parę milionów złotych. Należałoby się od tych lujów odseparować! – Takimi lub podobnymi słowy określał przed wielu laty świąteczny niedostatek mój wuj. Przynależał do poznańskiego „towarzystwa”, tego starej daty. Nie trafiało się tam w żadnym razie dzięki majątkowemu cenzusowi. Mimo że jako ekonomista był członkiem władz miasta, i to jeszcze w czasach Władysława Gomułki, nie lubił ówczesnego pierwszego sekretarza. Aby dać temu wyraz, niby z zemsty, nigdy nie mówił o nim „Wiesław”. Zresztą ten konspiracyjny pseudonim był zarezerwowany dla partyjnych towarzyszy Władysława Gomułki. Szczególnie niestosownie, ale dosadnie, brzmiały epitety odnoszące się nie do pojedynczych mieszkańców Warszawy, lecz do całych stołecznych zbiorowości. Jeśli chodziło o konkretną osobę, z reguły dodatkowo wymieniał ją przy tym z imienia lub nazwiska; najczęściej bywali to ministrowie, członkowie biur politycznych, a także przywódcy państwa. Nasłuchałem się podobnie kategorycznych stwierdzeń w rodzinnym domu, kiedy wielkopolska duża rodzina zjeżdżała się do swego gniazda w Szamotułach, nieco ponad trzydzieści kilometrów od Poznania. Owa wroga Warszawa miała dla mnie wówczas w sobie coś pociągającego, ale już wtedy wiedziałem, że to miejsce nie dla mnie. Nauki, jakie pobierałem od dorosłych, nakazywały mi tkwić na posterunku i z perspektywy wielkopolskiej prowincji udowadniać, w miarę możliwości, mieszkańcom stolicy własne przewagi; wytykać pazerność, walkę o stołki, zdrady przyjaciół, i z satysfakcją spoglądać przy tym, jak skrycie nas podziwiają. Nas – Poznaniaków. To przecież, jak mi wmawiano przez lata przy świątecznych stołach, my ich utrzymujemy. Dzięki nam mogą pleść banialuki w telewizji, a były to czasy, kiedy Wicherek nie potrafił przewidzieć nawet przybliżonej pogody na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Po ich, a jakże, przecież nie naszym, przegranym wojennym powstaniu nie mogliby się pozbierać, gdyby nie pomoc z Wielkopolski. Pomoc dana honorowo, ze współczuciem, ale jakimś takim pańskim, jak gdyby dla pobitego z powodu miłosnego zawodu parobka. – Głupiś, trzeba ci się było bić? – mawiał w takich razach pan do kmiecia.
Podobny punkt widzenia obecny był jeszcze niedawno w wielu rodzinach zamieszkujących Poznań i jego okolice. Szanowało się ludzi, którzy wyjeżdżali do pracy za granicę. W niczym nie przeszkadzało robienie karier w miastach zachodniej Europy czy Ameryki. Tylko migracja do Warszawy wzbudzała odruch politowania. To jakby chęć samowolnego zesłania w gorszą rzeczywistość, dla kariery lub pieniędzy. Odpuszczenie można było osiągnąć, publicznie deklarując w Warszawie niechęć do nowego miejsca zamieszkania. Inaczej wyglądała pozycja starannie ubranych mężczyzn i kobiet codziennie wsiadających, między szóstą a siódmą rano, do ekspresowego pociągu „Lech” z Poznania do Warszawy. Oni jechali do stolicy załatwiać interesy jako poznańska klasa średnia. Inżynierowie, lekarze, prawnicy jechali, załatwiali, co chcieli, utyskując przy okazji na styl pracy warszawskich, często ministerialnych, urzędników, i wracali. Zawsze z tarczą. Nie wolno było się przyznać do porażki w stolicy. Poznańscy perfekcyjnie przygotowani profesjonaliści musieli w doskonały sposób wykazywać swoje kompetencje, aby później móc opowiadać o załatwionych w Warszawie sprawach. Przypominało to turniejowe zmagania, było niczym gra.
Nowi warszawiacy dawali sobie wzajemne alibi. Wśród podobnych sobie ludzi, często pracując na ministerialnych stanowiskach, nie odczuwali wobec siebie kompleksów. Szukali, planując modne wakacyjne podróże, Peru na mapie Afryki. Bogota kojarzyła się im z… w zasadzie z niczym konkretnym. Za to Gruzja okazjonalnie z telewizyjnymi wiadomościami. Szczęśliwi byli, że gruzińskie obrazki oglądają na ekranach telewizorów, nie musząc wdychać kurzu i zapachu potu, ani żadnego innego. Relacje z ostatniej tamtejszej wojny mieszały się w ich głowach z fragmentami ulubionych hollywoodzkich filmów. Nazywanie Ormian Armeńczykami dawno już przestało dziwić. Podobnie jak stwierdzenie, że Finlandię zamieszkują Finlandczycy, a nie na przykład Finowie.
Prowincja takich gaf nie wybacza. Na szczęście, nie do końca wierzy się przekazom ze stołecznego miasta. W końcu wiemy, kto produkuje emitowane programy, kim są niektóre z osób piszących prasowe artykuły. Niejednego z nich poznaliśmy osobiście, zanim wyjechał do stolicy. Dlatego wolę sam wsiąść do samochodu i pojechać sprawdzić, czy aby z Gruzji pokazują nam prawdę. Po tak odbytej podróży na Kaukaz, w czasach wojny, utwierdziłem się w przekonaniu, że nijakiej prawdy pokazywać nam nie chcą. Dlatego powziąłem decyzję o ostatecznym rozbracie z telewizją. Skądś jednak trzeba czerpać informacje, znalazłem zatem alternatywne źródła, choć ponad wszystko postanowiłem oglądać interesującą mnie rzeczywistość osobiście.
Zadzwonił telefon, zły, że muszę oderwać się od pisania, sięgnąłem po komórkę. Usłyszałem głos Roberta. Następnego dnia spotkałem się z Anią i opowiedziałem jej o odbytej rozmowie telefonicznej.
– Kim jest Robert? – zapytała. Ania była dla mnie bardzo ważną osobą, starałem się ją wtajemniczać we wszystko.
– Nie znasz go. Kolega jeszcze ze studiów – odpowiedziałem, uzmysławiając sobie, jak bardzo długo go nie widziałem.
Robert telefonował ze Szczecina, kiedyś nie uwierzył w opowieści o San Francisco, postanawiając osobiście sprawdzić, jak naprawdę wygląda życie w mekce hipisów i niezależnej kultury. Słuchał koncertowej muzyki w salach pamiętających występy Jimiego Hendrixa. Pojechał tam i aby uczynić swoje spostrzeżenia bardziej wiarygodnymi, pozostał w tym kalifornijskim mieście dwanaście lat. Po latach wrócił do rodzinnego Szczecina. Mimo upływu czasu nie opuszczał go lęk, że bilet do wojska, jaki otrzymał tuż przed wyjazdem, nie stracił jeszcze ważności. Bilet na szczęście był już przeterminowany, o Robercie w Ministerstwie Obrony Narodowej zdążyli zapomnieć. Wychowany w czasach komuny był on jednak dostatecznie zarażony sceptycyzmem. Nie chce mi się liczyć, ilu kolejnych ministrów przechytrzył. W telefonie usłyszałem jego głos proponujący mi wyjazd do Afryki. Był rok 2009, dzień wcześniej czytałem artykuł napisany z okazji trzydziestej rocznicy obalenia dyktatury Idiego Amina. Postać dyktatora znałem z relacji Kapuścińskiego. Wierzyłem jego relacjom, ale Kapuściński przebywał w Ugandzie kilkadziesiąt lat temu. Tam też, podobnie jak w Polsce, zmieniali się w tym czasie dowódcy i ministrowie. Zmienił się też, po wspomnianej rozmowie telefonicznej, temat kolejnej, dopiero co planowanej książki. Nie będę pisał o Warszawie, zastąpi ją Uganda!
– I co? Pojedziesz do Afryki? – Ania tym razem zapytała na wpół retorycznie, trochę mnie już znała i wiedziała, jakiej może spodziewać się odpowiedzi.
– Oczywiście, pojadę, jeśli celem będzie jej serce – Uganda. Ominiemy bokiem biura podróży, do czerwca pozostały dwa miesiące, zbierzemy niezbędne informacje i w drogę.
W przeciwieństwie do części uciekinierów mieszkających w Warszawie jesteśmy z Robertem wystarczająco oczytani. Sam pamiętam z lekcji geografii, jeszcze ze szkoły podstawowej, nie tylko państwa, z którymi graniczyła Polska w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, ale nawet długości poszczególnych granic i morskiej linii brzegowej. Dziś żadne z tych państw już nie istnieje. Czechosłowacja – długość granicy z Polską 1337 kilometrów – rozpadła się na Czechy i Słowację. Związek Radziecki – długość granicy 1244 kilometry – rozpadł się, dając na swoich zachodnich rubieżach początek Federacji Rosyjskiej, niepodległym Litwie, Białorusi i Ukrainie. Niemiecka Republika Demokratyczna – długość granicy 467 kilometrów – została wchłonięta przez większe państwo niemieckie, które w swojej nazwie nie miało przymiotnika „demokratyczne”, choć było bardziej demokratyczne od tego zwanego demokratycznym. Pozostała morska linia brzegowa, niezmiennie licząca 528 kilometrów. Wywołany do telefonu przez Roberta, już w trakcie rozmowy bez trudu umiejscowiłem w myślach Ugandę nad Jeziorem Wiktorii. Starałem się wygrzebać z pamięci graniczące z nią państwa: Sudan, Kenia, Kongo. Do nich trzeba było jeszcze dodać Tanzanię i Rwandę, ale tego dowiedziałem się, pomagając sobie atlasem. Skoro już wiedziałem, dokąd mamy jechać, tym bardziej świadomie potwierdziłem gotowość wyjazdu.
Braki w znajomości geografii potrafią być bardzo niebezpieczne, oczywiście aby tego doświadczyć, nie trzeba wyjeżdżać do Ugandy. Przypomniała mi się historia spotkania z pewnym Gruzinem. We wrześniu 2008 roku, na stacji benzynowej w okolicach Silkeborga, w jutlandzkiej części Danii, spotkałem całkowicie załamanego człowieka. Mówił w jakimś trudnym do zrozumienia języku, poszukiwał mapy tej części Europy, w której się znalazł. Mnie, przybyszowi ze Wschodu, nietrudno było się domyślić, że przyjechał z któregoś z krajów byłego ZSRR. Była noc, padał chłodny deszcz przywiany znad Morza Północnego. Podszedłem do niego, zagadnąwszy po rosyjsku. Radość, jaką wzbudziły w jego oczach słowa wypowiadane w języku wrogów jego ojczyzny, była ogromna. Wszak wychowany w Związku Radzieckim doskonale władał rosyjskim, znał rosyjską kulturę, trochę ją nawet podziwiał, teraz uczył się jej nienawidzić. Jego rodacy Stalin i Beria nie wnieśli do niej zbyt wiele, ale już Boris Akunin czy Bułat Okudżawa potrafili przydać jej splendoru, no i jeszcze Katie Melua, pewnie miał jej trochę za złe, że gwiazdą piosenki stała się jako Brytyjka. Minął niecały miesiąc od dnia, kiedy w jego kraju wybuchła wojna. Wyjechał. Trafił do Niemiec, stamtąd do Danii. Głodował. Postanowił wrócić za wszelką cenę. Był w takim stanie, że nie wiedział, w jakim kierunku podróżować. Pozostawiony samemu sobie, równie dobrze mógł trafić do Francji czy Hiszpanii. Tymczasem powinien jechać na południowy wschód. Bał się jednak panicznie, że trafi do Rosji. Nie ufał żadnym służbom, bojąc się deportacji do ojczyzny przez rosyjskie terytorium, co według niego równałoby się osadzeniu w tamtejszym areszcie i powolnemu umieraniu w całkowitym zapomnieniu. Nikt nie wiedziałby, gdzie się znajduje, nikt też by go tam nie szukał. Umarłby za życia. W sumie co za różnica, czy stałoby się to w Rosji, w Danii czy w Ugandzie. Potrzebował mapy. W zamian za nią, kawę i rozmowę dostałem jego adres. Miesiąc później szczęśliwie spotkaliśmy się w Gori, ale to już zupełnie inna historia, której tłem były knajpki z gruzińskim winem i spalone wioski osetyjskiego pogranicza. Mimo dojmującej biedy do wina zajadaliśmy rosyjski kawior astrachański, i jasne było dla nas, że Astrachań to nie gatunek ryby, jak sądzi wielu jego amatorów.
Po telefonicznej rozmowie z Robertem niemal każdej nocy śnił mi się biegnący Murzyn. Nie biegł przez sawannę, lecz na bieżni lekkoatletycznego stadionu. To ostatnio bardzo naturalna sceneria dla biegających Murzynów, ale w czasach kiedy biegał on, jeszcze do końca taka nie była. Murzyni biegają bardzo szybko, w niektórych konkurencjach w finałowych biegach startują już wyłącznie czarnoskórzy sportowcy. Ten, który mi się przyśnił, biegł na czerwonej tartanowej bieżni, skacząc raz po raz przez płotki. Był nim John Akii-Bua, czarny lekkoatleta pokonał, wówczas niespodziewanie, wszystkich faworytów w biegu na czterysta metrów przez płotki. Było to bardzo dawno, na olimpiadzie w Monachium. Biegnąc na pierwszym torze, jako pierwszy człowiek przebiegł ten dystans poniżej czterdziestu ośmiu sekund, bijąc przy okazji rekord świata. Tylko czy był on Ugandyjczykiem? Skoro mi się przyśnił właśnie teraz, to chyba tak? Sprawdziłem. Był. Do tego był policjantem w czasach reżimu Idiego Amina.
Tymczasem Robert przesyłał mi ciekawostki dotyczące celu naszej podróży. Brzmiały one mniej więcej tak: trzeba poznać kraj, który wydał tak nietuzinkowych bohaterów, jak opisana poniżej Alice Auma. Tym samym rozbudzał moją ciekawość.
„Naturalne, lecz słabnące zainteresowanie kobietami – pisał w mejlu Robert – skłoniło mnie do głębszego zbadania mistycznej i wpływowej postaci Ugandy, niejakiej Alice Auma. Żyła w latach 1956–2007, pochodziła z plemienia Acholi zamieszkującego północną Ugandę, w regionach Gulu, Kitgum, Pader. Alice posiadła kontakt z duchem zmarłego oficera armii włoskiej. Lakwena, w języku Acholi oznacza posłańca – otóż ów duch, czy może posłaniec, posiadł ją, zawładnąwszy ciałem i umysłem. Wcześniej dwa bezdzietne małżeństwa skłoniły ją do opuszczenia rodzinnego miasta i przejścia na katolicyzm. Ostatecznie przestała mówić i słyszeć. Ten etap swojego życia tłumaczyła po czasie olbrzymim wpływem Lakweny – ducha. Ojciec zabrał ją do dwunastu czarownic, ale te w niczym nie pomogły. Udała się więc nad Nil do Paraa, skąd po czterdziestu dniach powróciła do swoich rodaków już jako medium. Pracowała sumiennie w mieście Gulu, uzdrawiając, przepowiadając przyszłość i generalnie uprawiając czary. Wydarzenia wojenne skłoniły Lakwenę, szóstego sierpnia 1986 roku, do zmiany rozkładu zajęć swojego medium – Alice. W czasie wojennym miała się ona zająć bardziej poważnymi sprawami, mianowicie stanęła na czele Ruchu Ducha Świętego, walczącego ze złem i z niepotrzebnym przelewem krwi. Ruch zaadaptował na swoje potrzeby piękne przypowieści związane z Alice i Lakweną zwane odtąd «Opowieściami z Paraa». Alice przewodziła ruchowi duchowo w zwycięskich potyczkach, jednak po kilku przegranych bitwach oskarżano ją o czary. Bojownicy ruchu dotarli niemal do samej Kampali, ale ostatecznie ugięli się pod ostrzałem rządowej artylerii. Alice Auma zmarła na emigracji w Kenii, twierdząc, że duch Lakwena ostatecznie ją opuścił. W 2004 roku zamieszana była w uprowadzenie dziecka z ugandyjskiego Gulu do obozu uchodźców w Kenii. W tym samym roku ogłosiła, że odkryła lek na AIDS. Wkrótce po tej deklaracji zmarła, po tygodniowych boleściach, na nieznaną chorobę”.
Z aparatem fotograficznym należy pracować ostrożnie, z szacunkiem dla fotografowanych ludzi. Wzbudzał zaciekawienie i radość, ale także niechęć i strach.
Afryka; jej przestrzeń, klimat, zapach, wszystko to razem sprawiało, że miewaliśmy podświadome wrażenie powrotu do praojczyzny.
W tym miejscu relacja Roberta się kończyła, co w związku ze śmiercią bohaterki nie było niczym nadzwyczajnym, w przeciwieństwie do drogi życiowej opisywanej kobiety.
Na arenie działań pozostał Joseph Kony. W pewnym sensie sukcesor Alice. Od lat niezmiennie terroryzuje on pogranicze ugandyjsko-sudańsko-kongijskie. Drogę do piekła usianą trupami i ludzkim nieszczęściem rozpoczął w 1989 roku. Joseph Kony i jego Armia Bożego Oporu pustoszyły północną Ugandę. Armia tak naprawdę była partyzantką. Nie posiadała w zasadzie spójnego programu, jej ideologię stanowiła mieszanina wierzeń chrześcijańskich i starych afrykańskich animistycznych kultów. Sam Kony pełni w niej bardziej funkcję proroka niż przywódcy politycznego. Jego żądania ograniczają się dotąd do pragnienia ustanowienia w Ugandzie rządu kierującego się Dziesięcioma Przykazaniami Bożymi. Jego walka wymierzona w prezydenta Museveniego prowadzona jest pod znakiem masowych zbrodni na miejscowej ludności. W wyniku dotychczasowych działań zbrojnych zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a około dwóch milionów innych musiało uciekać ze swych domów. Cechą działalności Armii Bożego Oporu jest masowe wykorzystywanie dzieci żołnierzy. Przymusem wcielane w szeregi partyzantki stanowią około osiemdziesięciu procent jej stanu bojowego. Ta psychopatyczna armia prowadzi swoje działania nie tylko na terenie Ugandy, ale również w południowym Sudanie, Republice Środkowoafrykańskiej i w północnych rejonach Konga. Dysponuje wieloma bazami szkoleniowymi i kryjówkami. W sierpniu 2006 roku strony konfliktu rozpoczęły negocjacje nad ostatecznym porozumieniem pokojowym. Uroczyste podpisanie układu pomiędzy przedstawicielami rządu a rebeliantami miało się odbyć, po wielomiesięcznych trudnych rozmowach, w sudańskim mieście Dżuba. Joseph Kony nie pojawił się na uroczystości mimo wcześniejszych zapowiedzi jego wysłanników. Głównym punktem spornym cały czas pozostaje wystawiony przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości nakaz aresztowania Kony’ego. Rebeliancki przywódca wielokrotnie powtarzał, że nie zgadza się na zawarcie porozumienia, dopóki Międzynarodowy Trybunał w Hadze nie wycofa wystawionego za nim nakazu aresztowania. Pomyśleliśmy z Robertem, że spotkanie na swojej drodze takiego człowieka nie pozostałoby bez wpływu na nasze dalsze życie, oczywiście jeśli trwałoby ono nadal.
W 1946 roku urodził się jeden z przywódców Armii Bożego Oporu – Vincent Otti. Zmarł on prawdopodobnie w listopadzie 2007 roku. Zdążył udzielić wywiadu. Zapytany o polityczną wizję idealnego rządu odpowiedział: „Armia Bożego Oporu jest nie tylko nazwą ruchu, walczymy w imieniu Boga. Bóg pomaga nam w buszu. Dlatego też przybraliśmy taką nazwę. Ludzie zawsze pytają nas: czy naprawdę walczycie o biblijne Dziesięć Przykazań? Odpowiadam im: to prawda, bo Dziesięć Przykazań jest konstytucją, którą Bóg nadał ludziom na świecie. Wszystkim ludziom. Jeżeli zajrzysz do konstytucji, to nigdzie nie ma tam akceptacji dla ludzi, którzy kradną, nie ma akceptacji dla kogoś, kto kradnie czyjąś żonę, nikt nie akceptuje mordercy niewinnie zabitego. Dziesięć przykazań zawiera to wszystko”.
Maczeta w Afryce równikowej jest narzędziem tyleż pożytecznym, ile złym. Pracuje się nią, ale i zabija.
Kiedy Idi Amin uciekał z Ugandy pod naporem wojsk tanzańskich, Vincent Otti miał trzydzieści trzy lata. Dokładnie dziesięć lat po tym fakcie, już jako czterdziestotrzyletni mężczyzna, rozpoczął „misję” w bożej armii. Po latach rządów tyrana stał się jednym z przywódców religijno-mistycznej partyzantki. Uwierzył w misję, jaką wspólnie z Konym mieli do spełnienia w Ugandzie i całej Afryce równikowej. Jego bunt wynikał z tego, że nasłuchał się niejednej historii o Idim Aminie. Po wygnaniu opowiadano ich setki, jeśli nie tysiące, większość podobnych do tej, którą teraz przytoczę. Pewnego razu, podczas obiadu, jeden z ministrów opowiadał o holenderskiej rasie krów. Amin zainteresował się tematem i zorganizował kupno trzystu sztuk, tak zwanych „Nusubulaya”. Wysłał ministra rolnictwa na zakupy. Minister zadzwonił do swego przywódcy z Europy, aby wyjaśnić kwestie transportu zakupionego bydła. W końcu Uganda przetransferowała pieniądze na zakup… samolotów. Tak to dzięki transportowi krów powstała ugandyjska flota powietrzna. Zakupione samoloty stały się pionierskimi maszynami cywilnego lotnictwa w Ugandzie. Kilka lat później Idi Amin uciekł do Arabii Saudyjskiej. Nie tak łatwo się tam osiedlić. Trzeba sobie wcześniej zasłużyć na gościnę szacownej, łaskawie panującej z woli Allacha rodziny królewskiej. Propagowanie islamu w Ugandzie, o co starał się w trakcie swych niedługich rządów Idi Amin, mogło okazać się niewystarczające. Co innego wsparcie dla antyizraelskiej akcji Grupy Baader-Meinhof. Słynne porwanie samolotu Air France wymierzone było nie w Żydów, a w państwo Izrael. Jakże to ważny eufemizm z punktu widzenia ideologicznej poprawności.
AIDS zbiera swoje żniwo, nie kierując się żadną logiką.
„Wiedzieliśmy, że dzień 27 czerwca 1976 roku zapamiętamy do końca życia – wspominał po latach jeden z terrorystów. – Któż z nas mógł wówczas wiedzieć, czy dożyje następnego dnia? Czekaliśmy w Atenach na startujący w Tel Awiwie samolot francuskich linii lotniczych Air France. Miał on lecieć do Paryża. Wraz ze mną czekało dwóch towarzyszy z paszportami Republiki Południowej Afryki – prawdziwi niemieccy internacjonaliści – stara ideowa szkoła Róży Luksemburg. Rozpoznawałem jeszcze dwie Arabki. Ich twarze znałem z czasów szkoleń w obozach przygotowywanych przez Organizację Wyzwolenia Palestyny specjalnie dla RAF-u. Były zdecydowanie ładniejsze od większości swoich współtowarzyszek. Obie w chustach dokładnie przylegających do ciemnych włosów i ciemnych okularach zakrywających oczy. Takie oczy widzi się tylko w Libanie. Samolot miał międzylądowanie w Atenach. Wsiedliśmy na pokład, podobnie jak około pięćdziesięciu innych pasażerów. O godzinie 12.20 maszyna wzbiła się w powietrze w kierunku Paryża. Osiem minut później nastąpił atak. Byłem w odwodzie, nie demaskowałem się jako terrorysta. Będąc po stronie ofiar, od środka miałem rozpoznawać i analizować ich reakcję na zaistniałą sytuację. Kulhman i Bose, tak nazywali się dwaj Niemcy – to oni sterroryzowali załogę, mieli pistolety i materiały wybuchowe. Wszyscy byliśmy członkami Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, choć jako Niemcy w pierwszym rzędzie uważaliśmy się za członków Baader-Meinhof, co najwyżej chwilowo pracujących dla Palestyńczyków. Na nasze żądanie samolot został skierowany do Libii, tam zatankowany do pełna skierował się prosto na południe. U Kaddafiego wsiedli do niego kolejni bojownicy Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny. Nawet my nie wiedzieliśmy, dokąd lecimy, o tym, że będzie to Entebbe w Ugandzie, wiedziało może dwóch spośród nas. Osoby koordynujące akcję wiedziały jednak o tym od dawna – na ugandyjskim lotnisku czekała już na nas kolejna grupa Palestyńczyków. Siłą zmusiliśmy pasażerów do opuszczenia maszyny. Wraz z nimi zajęliśmy jeden z budynków lotniska. Przyszła pora na negocjacje. Żydzi usłyszeli nasze żądanie: wypuśćcie z więzień naszych palestyńskich towarzyszy! To był jedyny warunek uwolnienia zakładników. Wkrótce uwolniliśmy jednak pasażerów niebędących obywatelami Izraela. Podobno zarządził tak sam Amin pod naciskiem Brytyjczyków. Ja nadal pozostawałem wśród zakładników, ryzyko dekonspiracji było teraz bardzo duże. Przezornie wyposażony byłem w izraelski paszport. Nikt z nas nie przypuszczał, że żydowscy komandosi zechcą przeprowadzić akcję zbrojną w obcym państwie, daleko od swoich izraelskich granic. Być może mieli w pamięci to, co pięć lat wcześniej wydarzyło się na igrzyskach olimpijskich w Monachium. Tam nie interweniowali i skończyło się tak, jak się skończyło – krwawą jatką ich sportowców. Tym razem zaryzykowali, przygotowali operację odbicia swoich obywateli, w tym mnie – jednego z terrorystów. Do końca miałem zadanie badania nastrojów poprzez wsłuchiwanie się w mniej lub bardziej szeptane rozmowy prowadzone przez zakładników. Ostatecznie, stając się jednym z nich, uratowałem własne życie. Tymczasem izraelscy imperialiści faktycznie wypowiedzieli wojnę Ugandzie rządzonej przez szczerze nas wspomagającego Idiego Amina. Izraelskim oddziałem wysłanym do przeprowadzenia akcji desantowej na terytorium obcego państwa dowodził generał Shomron. Było ich stu, wszyscy byli komandosami, najlepszymi z najlepszych. W stronę Ugandy leciały cztery samoloty transportowe oraz dwa boeingi 707. W jednym z nich znajdowało się stanowisko dowodzenia, a drugi zaadaptowano na szpital. Żołnierze mieli precyzyjnie wykonać zadanie: inwazja, walka z odbiciem zakładników i odlot w stronę Izraela miały im zająć dokładnie 52 minuty! Wszystko było wyliczone co do sekundy, wyliczono niemal kroki każdego z atakujących nas żołnierzy. Wcześniej przetrenowali to na specjalnie zainscenizowanym lotnisku, identycznym z tym w Entebbe. Dowódcą oddziału szturmowego został Jonatan Netanjahu, po latach jego brat został premierem Izraela, on sam akcję przypłacił życiem. Osobna grupa komandosów z Izraela rozlokowała się w Nairobi, stolicy sąsiadującej z Ugandą Kenii. Czekali tam gotowi opanować lotnisko, gdyby rząd kenijski zakazał wracającym z akcji maszynom lądować w celu uzupełnienia paliwa. Trzeciego lipca 1976 roku władze Izraela wydały rozkaz: ruszajcie i wracajcie, ma was powrócić o trzydziestu więcej – żywych i zdrowych”.
Młode kobiety w Kampali prowokują swoją nowoczesnością, mimo to ich pozycja społeczna ciągle jest bardzo słaba.
Popularna drewniana zabawka zdradza wielkie marzenie o własnym motocyklu.
Dzieci w Ugandzie narażone są na wiele niebezpieczeństw.
Życzyliśmy każdemu z osobna, aby nie stało się ofiarą przemocy, chorób, braku dostępu do edukacji.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Michał Kruszona, 2011
All rights reserved
Redakcja
Jan Grzegorczyk
Paulina Tomczyk
Projekt graficzny okładki
Dymitr Miłowanow
Zdjęcia
Michał Kruszona
Design & layout
Dymitr Miłowanow
Plik wyprodukowany na podstawie Uganda, wyd. I, Poznań 2011
ISBN 978-83-7506-839-9
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
www.woblink.com
Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl