Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kraina nomadów odciśnie ślad w twojej duszy.
Świat jest pełen pięknych zakątków zapewniających ukojenie – ale to nie jest opowieść o jednym z nich. To historia ryzykownej wyprawy, która niespodziewanie zmienia się w odkrywczą podróż do wnętrza siebie.
Kim okażemy się, kiedy codzienność odbije się niestrawnością, świat nie przyniesie obiecanego spełnienia, gospodarka nas oszuka, a szkoła i rodzice porzucą na pastwę dorosłości niewartej walki? Sebastian jeszcze nie wie, że spontaniczna wyprawa do Mongolii skłoni go do zadania sobie najważniejszych w życiu pytań. A odpowiedzi okażą się mniej oczywiste, niż mógłby przypuszczać…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 190
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sebastian Trznadel
Ułan Bator nas nie kocha
Z jego królowymi i z jego synami na czele procesji,
i ze wszystkimi płaczącymi i lamentującymi z żałoby,
unieśli jego złote ciało z miejsca na wozie
i nie byli w stanie nieść go dalej.
Wznieśli wiekuisty kamienny znak
i zbudowali dookoła niego osiem białych domów do modłów i ofiar.
Potem pochowali złote ciało Władcy
po słonecznej stronie góry znanej jako Kentei Khan,
w miejscu zwanym Yeke Oteg.
Tu jego wieczne imię –
Sutu Bogda Tai Ming Chingis Khan –
żyje do dnia dzisiejszego[1].
The Secret History of the Mongols, Paul Kahn
W Ułan Bator nikt z nas ani nie zamarzł, ani nie przepadł w studzience kanalizacyjnej. Skąd więc te mary? Mało spektakularny ten Ułan Bator, stolica stepów pomiędzy Rosją a Chinami. Żaden tam Nowy Jork czy Tokio, tylko nomadyczny Ułan Bator. Oto trzy razy Czerwony Bohater w jednym akapicie. Zaklęcie rzucone na wiatr. I ciebie już też nie pokocha, tak jak kiedyś nie pokochał nas, młodych. Nie chciała nas Europa, oszukała Ameryka. Schroniliśmy się przed kryzysem w Azji, by wydrzeć życiu jeszcze trochę młodości. Spakowaliśmy swoje naiwne marzenia i spotkaliśmy się w stolicy nomadów. W ostatnim miejscu na świecie, gdzie można by liczyć na szanse spełnienia czegokolwiek. Nieświadomi trybów historii, które zmieliły nas raz i przemielą ponownie. Nieświadomi wszystkich wymiarów zimna otaczających Ułan Bator, w zamian za przygodę żądnych ofiary z niewinności, młodości i snów.
Wydawało mi się, że więcej osób uciekało z Ułan Bator, niż do niego przyjeżdżało. Fantazjowali o tym, co zrobią, gdy wrócą do domu. Potem zwyczajnie nie pojawiali się w poniedziałek w pracy. Byli jednak tacy, którzy nie wspominali słowa na „d”. Prawdziwi nomadzi, dla których kryzys 2008 był najlepszym momentem na początek dorosłego życia. Zmiażdżył ich na samym starcie karier, podcinając skrzydła. Jedyne, co jeszcze wzlatywało, to bezrobocie. Więc ruszali w drogę. A ponieważ dorosłość ma się najlepiej, gdy zostaje zakorzeniona na skalnym dnie, więc i ja potraktowałem swój życiorys jak urodzinową piniatę. Moja kariera twoim żartem. Wybór życiowej drogi z zawiązanymi oczami. Stolica włóczykijów moim domem na chwilę. CV złożone w rytualnym dymie na szczycie świętej góry.
Zamiast płynąć pod prąd trendów, lepiej rzucić wszystko i pojechać na koniec świata z biletem w jedną stronę. A jeśli nie ma się nic, tym lepiej. Targając jedynie plecak, nie ma się nic ważnego do stracenia.
Ta historia zaczyna się od Crazy Cat. Miała wiele imion, ale Crazy Cat pasuje do niej najbardziej i tak będę ją tu nazywał. Już widzę, jak się zezłości, gdy się dowie. Podarowała mi jednak trzy wspaniałe rzeczy: gitarę, dokumenty rozwodowe i Mongolię. Gitara się rozstroiła, Crazy Cat odeszła, Mongolia pozostała.
Crazy Cat była Amerykanką z Południa żyjącą z impulsywną, nieudawaną fantazją. Absorbowały ją wichury problemów, długów i zabaw. Wszystko tak charakterystyczne dla kogoś z chorobą dwubiegunową drugiego stopnia.
Kochała zwierzęta ponad ludzi, pracowała z końmi z drużyn polo, marzyła o zagranicznych przygodach w postkonfliktowych krajach, które przyciągały ją chaosem pasującym do osobowości. Na Bałkanach zaśmiała się i powiedziała „tak”, kiedy zaręczyliśmy się w przypływie szaleństwa. Pobraliśmy się w Stanach, bez gości i wesela, w czasie przerwy w pracy. Włóczyliśmy się po Europie starą vitarą. Z pustymi rękami szukaliśmy szczęścia na Północy.
Tuż przed Mongolią pracowałem jako sprzedawca telewizorów, pomieszkując – jak na młodego Polaka u progu sukcesu przystało – u rodziców. Zapewnili mi kiedyś wykształcenie i pokazali drzwi, mówiąc, że jak już mi nie wyjdzie, to zawsze mogę wrócić. Wróciłem. Na tym etapie historii wracałem codziennie, i to pieszo. Niecała godzina spaceru w skali tygodnia pozwalała zaoszczędzić kilkanaście złotych na biletach. Pieniądze, których bardzo wtedy potrzebowałem.
Crazy Cat spędzała zimę ze swoimi rodzicami w ich domu w kolonialnym stylu. Pod koniec tej rozłąki zadzwoniła do mnie przez Skype i zapytała, czy nie przeprowadziłbym się z nią do Mongolii. Okazało się, że po nacięciu się na każdy mailowy przekręt krążący po Internecie i obiecujący pracę, wreszcie trafiła na okazję życia: etat nauczyciela angielskiego w prywatnej szkole językowej w Ułan Bator. Zastanawiałem się przez chwilę, ale nie nad tym, czy chciałbym się przeprowadzić do Mongolii. Na tym etapie życia przeprowadziłbym się do Lusaki albo Łodzi. Zastanawiałem się, co wiem o dostaniu się do Mongolii. Zapytałem więc tylko, czy lecimy, czy jedziemy pociągiem.
W kilka tygodni przygotowaliśmy się do drogi. Sprzedałem za pół ceny wrak vitary, która czekała na naprawę, odkąd zdechła po podróżach. Zdobyłem niezbędny sprzęt biwakowy, bo stary został skradziony we Francji. Pożegnałem się z pracą bez mrugnięcia okiem. Z przyjaciółmi już z nostalgią, bo zawsze przy mnie byli, bez względu na moją kondycję. Crazy Cat przyleciała do Krakowa i opuściliśmy Polskę podczas powodzi, niedługo po katastrofie Tupolewa, totalnie zadłużeni, z biletami w jedną stronę. Miałem dwieście dolarów, zaskórniaków schowanych nie tyle przed złodziejami, ile przed samym sobą. Schowane, abym ich nie wydał na głupoty. Takie jak powrót do Polski.
Do Polski powróciliśmy od razu. Zawrócili nas Białoruscy pogranicznicy na pierwszej stacji, ponieważ nie mieliśmy wiz. To było coś nowego dla mnie, bo w Rosji byłem już wcześniej i zawsze jeździłem tranzytem, na potwierdzenie którego wystarczała wiza Rosyjska. Nie tym razem. Nie z Crazy Cat. Nie z chodzącą inkarnacją prawa Murphy’ego. Nie z mobilną filią trójkąta bermudzkiego.
Wyrobienie ekspresowych wiz tranzytowych kosztowało nas nieco czasu i nie-nieco pieniędzy. Następnego dnia przedostaliśmy się przez Moskwę metrem i tam, gdzie Kolej Transsyberyjska ma swój „kilometr zero”, rozpoczęła się czysta radość pobytu w sanatorium na stalowych kołach. Crazy Cat uparła się na wyższą klasę kupe i nie mogłem jej przekonać do wiele tańszej plackarty w otwartym wagonie pełnym dwupiętrowych łóżek. Odpuściłem, bo w końcu to miała być nasza zaległa podróż poślubna. Skończyło się tak, że nie tylko przepłaciliśmy, ale przez brak miejsc zostaliśmy rozdzieleni. Crazy Cat wylądowała w przedziale z jakimś ruskiem z córką albo młodą prostytutką, a ja ze starą babcią o wrednym spojrzeniu, ale ciepłym obyciu. Z jakiegoś powodu miejscami zamienić się wyraźnie nie dało, a może to ja nie postarałem się wystarczająco mocno. Po dwóch dniach Rosjanin wcierał w skronie maść tygrysią i kiwał się na łóżku z apaszką zawiązaną wokół głowy. Wiedziałem dokładnie, na co stać moją żonę, i trzymałem się swojej babci, która opowiadała mi niezrozumiałe historie i karmiła smakołykami suszonymi specjalnie na podróż.
Przyklejony do okna, często przepadałem w widokach brzozowych lasów i drewnianych wiosek, by w końcu przenieść się na łóżko i dać utulić kołysaniu wagonów oraz miarowemu stukaniu jak w wierszu Tuwima.
Wolny czas między stojankami spędzaliśmy w wagonie restauracyjnym pośród obrusików, firanek i cerat albo staliśmy między wagonami, poznając nowych kolegów w podkoszulkach, klapkach czy z lukami w uzębieniu. Na wieść, że udajemy się do Mongolii, wszyscy równo ostrzegali nas przed kieszonkowcami. Uznałem, że byli niezdrowo uprzedzeni.
Z sanatorium transsyberyjskiego niczym spod ciepłej pierzyny ciężko było wygrzebać się na dworcu w Irkucku. Zameldowaliśmy się w hotelu, a zaraz potem pognaliśmy do konsulatu mongolskiego po wizy. Chcieliśmy wyrobić je w trybie ekspresowym i jak najszybciej ruszyć w dalszą podróż. Dowiedzieliśmy się jednak, że z powodu jakiejś uroczystości Mongołowie nie mogli zająć się naszymi wnioskami. Namawianie i prośby nie pomogły. Zwiesiliśmy głowy i opuściliśmy konsulat, smutno patrząc, jak służby konsularne wyciągają z pudełka nowiutki zestaw do karaoke. Nie odeszliśmy jednak daleko, gdy biegiem dogoniła nas urzędniczka z konsulatu i gestem zaprosiła nas z powrotem. Z jakiegoś powodu nagle postanowiono zająć się naszymi wnioskami i nie musieliśmy zostawać w Irkucku na długo. Co prawda, nazywają go Paryżem Wschodu, ale takich aspirujących Paryżów widziałem już w życiu z tuzin. Wyskoczyliśmy więc na moment nad Bajkał obejrzeć resztki topniejącego lodu i zjeść wędzone Omule. Crazy Cat użalała się oczywiście, że jak barbarzyńcy szarpiemy ryby zębami na ławce, zamiast udać się do restauracji. Obsesja na punkcie stołowania się na bogato nigdy do mnie nie docierała. Dla niej to była religia. Im trudniejsza była nasza sytuacja w podróżach, tym bardziej musiała odreagować jedzeniem. Kiedyś w skrajnej sytuacji, spłukani i brudni jak plażowi żule, jedliśmy w ekskluzywnej restauracji owoce morza wyłożone na górze lodu.
Z wizami i biletami do Ułan Bator udaliśmy się w traumatyczną podróż busem do Ułan Ude. Kierowca, okrągły Buriat, wyprzedzał na trzeciego i na ślepo na ostrych zakrętach. Jak tylko była możliwość ryzykownego manewru, od którego podeszłyby nam żołądki do gardła, korzystał z niej ochoczo. Zaskakująco nie rozbiliśmy się i dotarliśmy do celu. Ułan Ude było kolejnym rosyjskim miastem, ale po drugiej stronie Bajkału. Zameldowaliśmy się w tanim hotelu, który bardziej wyglądał mi na dom publiczny. Wszystko przez disco-Rosjanki biegające po korytarzach. Co do całego tego zakwaterowania mieliśmy złe przeczucia.
Na skutek mojego roztargnienia zapomniałem, że wszystkie pociągi Kolei Transsyberyjskiej na całej długości linii kursują według czasu moskiewskiego. Hotel okazał się więc zbędny, a my przegapiliśmy pociąg do Ułan Bator. Na dworcu udało się w jakiś sposób zamienić za dopłatą bilety z pociągu, który odjechał, na kolejny. Musieliśmy też opłacić taksiarza, który łamiąc przepisy pognał z nami po toboły do hotelu i z powrotem. I tak uniknęliśmy spędzania nocy w disco-hotelu i wydawania pieniędzy na takie głupoty jak jedzenie. Oszczędności poszły na transport, a Crazy Cat zamiast wypoczynku zaliczyła kolejną przerażającą przejażdżkę, tym razem wołgą.
Do pociągu udającego się do Mongolii wskoczyliśmy spoceni, zdyszeni i w ostatniej sekundzie, jak na filmie. Tylko nikt nas nie gonił i nic nie wybuchało. Przez moment przypomniało mi się, jak jałowe i pozbawione wrażeń było moje życie kilka tygodni wcześniej, kiedy wegetowałem, krążąc pomiędzy sklepowymi regałami telewizorów.
Im głębiej w kontynent azjatycki posuwaliśmy się naszym pociągiem, tym więcej kucających Azjatów oblegało dworce. Podczas stojanek miałem ochotę przykucnąć obok nich z uśmiechem i zapytaniem o to, nad czymże tak żywo dyskutują w swoich gromadach. Piękno jałowych pejzaży systematycznie wypierało bujną zieleń Syberii. Ustępowały powoli zielone lasy, a ich miejsce zajmowała mdła zieleń trawiastych wzgórz, następnie spalona zieleń stepów, aż ostatecznie ciemne pręgi pasm wzgórz wybijających się kontrastem na horyzoncie. Za sprawą wiecznego wyżu barycznego Mongolia ma zagwarantowane nieskazitelnie błękitne niebo i doskonałą widoczność złudnie przybliżającą odległe elementy krajobrazu.
Nareszcie wjechaliśmy do Ułan Bator, wyglądającego w pierwszych migawkach jak zaniedbane Lego City poskładane z ordynarnych betonowych płyt, lepiej lub gorzej pasujących do siebie, czasem poszczerbionych, niekompletnych czy też całkiem zniszczonych. Znajoma cyrylica poprzybijana była na fasadach i znakach jak wielka złudna pieczęć. Choć dało się wiele z tych napisów odczytać, to znaczenie pozostawało frapującą zagadką nowego języka mongolskiego.
Udaliśmy się pod hotel, gdzie odebrać nas miał kierowca, jednak nikt na nas nie czekał. Telefon kontaktowy milczał. Była niedziela, niebo nieskazitelnie błękitne, ulice opustoszałe i zamiatane kurzem. Crazy Cat znowu się zestresowała, pojawiły się pierwsze wątpliwości. Naczytała się bowiem na forach negatywnych opinii na temat pracodawcy i zaczęła dochodzić do wniosku, że wpadliśmy w pułapkę albo zostaliśmy wystawieni. Okazało się, że wystarczyło trochę cierpliwości. Od teraz czas miał płynąć leniwiej, a umawiane terminy stały się plastyczne. Po kilku godzinach zjawił się znudzony kierowca i bez cienia uśmiechu i bez zbędnych słów zabrał nas do naszego mieszkania.
Zrzuciliśmy plecaki, patrząc na siebie i nie wiedząc, jak zareagować, bo choć wiele drobiazgów i mebli było wyraźnie zniszczonych i wybrakowanych, to samo mieszkanie okazało się bardzo przestronne i wyposażone we wszystko, co niezbędne, od pstrokatego ruskiego dywanu i cętkowanej tapety począwszy. Kanapa i fotele były co prawda z różnych bajek, ale idealnie do siebie pasowały – jak Kaczka Dziwaczka do siedmiomilowych butów. Był też sięgający ponad blokowiskami widok na odległe góry, które natychmiast przykuły mój wzrok zielonymi zalotami przygody. Z naszego okna nie wyglądały wprawdzie zbyt majestatycznie, ale góry to góry – zawsze skrywają w sobie jakieś zagadki do odkrycia.
Po pierwszym dniu pracy Crazy Cat wróciła do mieszkania rozentuzjazmowana. Szkoła była prawdziwa, tak samo jak praca. Pieniądze również zapowiadały się prawdziwie. Bez ściemy zapewniali wizy pracownicze na rok, a pozostali nauczyciele z relacji Crazy Cat byli zlepkiem ciekawych postaci. Oczywiście zapraszali nas na powitalną kolację w restauracji. Nie skorzystałem.
Kiedy Crazy Cat spała jeszcze po swoich wieczornych klasach, wskakiwałem w buty do biegania i ruszałem w Ułan Bator szukać szczęścia. Powoli mapowałem okolicę, suche koryto rzeki, betonowe mosty bez poręczy, dworce, szukałem touroperatorów i potencjalnej pracy. Kręciłem się w miejscach, gdzie przyjezdni organizowali sobie wyprawy. Niestety sygnały, jakie odbierałem, nie pozostawiały złudzeń: miejsce białej twarzy jest w szkole angielskiego. Do tego i szkoła spodziewała się, że dołączę do zespołu. Okazywało się, że biała twarz była w Azji w cenie, jakimkolwiek nie władałaby angielskim. Ja jednak nie po to przez pięć lat studiów pedagogicznych regularnie zarzekałem się, że nie wyląduję w szkole, aby teraz w szkole wylądować.
Samotne spacery uzupełniałem zachłannym skakaniem po atrakcjach razem z Crazy Cat. Połykaliśmy je, jakbyśmy mieli niedługo wyjechać z Mongolii. Na pierwszy ogień poszedł bajkowo-orientalny, choć lekko zapuszczony pałac Bogd-chana, zwany również pałacem Zimowym. Komuniści nie zrównali go z ziemią jak pałac Letni, w związku z czym do dziś można poczuć się jak Jebtzun Damba Hutagt VIII, ostatni król Mongolii, wcielenie ósmego żyjącego Buddy.
Buddyzm był dla mnie sprawą nową i malowniczy pałac Bogd-chana podsycał we mnie ogień ciekawości. Po cichu liczyłem, że zstąpi na mnie jakieś duchowe oświecenie, ale po kwadransie siedzenia na ławeczce otoczyły mnie tylko gołębie.
Odwiedziliśmy też monastyr zwany Gandan, w obszarze którego można na moment odpocząć od zgiełku miasta. Oczywiście pod warunkiem, że jest się tam poza sezonem turystycznym. Bileterka przy głównej bramie mówiła, że trzeba płacić za wejście, ale po pierwszej wizycie okazało się, że boczne bramy były otwarte, a wstęp darmowy. W głównej świątyni znajdowała się okazała statua ósmego wcielenia dżebcundampy, późniejszego cesarza Mongolii Bogd Chana, miłośnika tytoniu i szampana. Okazało się jednak, że choć statua nadal była imponująca i warta zapłacenia kilku tysięcy tugrików za wstęp, to jednak nie była już oryginalna. Pierwszy pomnik protektora buddyzmu tybetańskiego w Mongolii został rozebrany przez komunistów i podobno przetopiony na pociski balistyczne.
Inną atrakcją był Zaisan. Na południe od centrum Ułan Bator, po drugiej stronie rzeki Tuul, na samym środku wstępu do rozległej zielonej doliny znajdowało się niewielkie piramidalne wzniesienie, na szczyt którego prowadziły zniszczone betonowe stopnie. Zwieńczone było ono ogromnym pierścieniem i prezentowały się tam dwie duże panoramy: jedna naturalna na odległym horyzoncie Ułan Bator, ozdobiona dźwigami postępu, a druga namalowana we wnętrzu betonowego pierścienia – niedawna historia Mongolii spleciona z wydarzeniami drugiej wojny światowej, zimnej wojny, komunizmu… wszystko to opowiedziane pięknymi mozaikami w krwistoczerwonych barwach.
Zaisan okazał się miejscem ładnym, wręcz widowiskowym. Był jednak nie tylko idealnym celem spacerów z centrum, ale przede wszystkim wrotami dla wypraw w góry Bogdchan Uul.
Góry Bogdchan są częścią pasma Chentej, wypełniającego prowincję Tov. Wznoszą się nieco ponad dwa tysiące metrów i rozciągają na południe od Ułan Bator. Choć niepozorne, magnetyzowały mnie, odkąd weszliśmy do mieszkania i zobaczyliśmy je w oddali ponad panoramą z betonu. Wyczekiwałem z niecierpliwością jakiegokolwiek wypadu wraz z Crazy Cat w głąb Bogdchan.
Pierwsza wolna chwila zwabiła nas idealną aurą, na zmianę prażąc mocnym słońcem i studząc chłodnymi podmuchami szlajającymi się po stokach cedrowych lasów. Kierowaliśmy się tam, skąd kusiły nas a to formacje skalne, a to stożki owoo przewiązane buddyjskimi flagami modlitewnymi czy też kwieciste łąki. Wątłe ścieżynki pojawiały się i znikały, lecz przyjemne podłoże pozwalało udawać się tam, gdzie poniosła nas fantazja, byle wyżej i dalej na południe od Ułan Bator.
Bogdchan szybko okazały się ciekawsze, niż przypuszczałem. Zupełnie dzikie rejony gór oddalone były o niecały dzień marszu od cywilizacji. Były one jednym z najstarszych rezerwatów przyrody na świecie, którego założenie datuje się na rok 1778, kiedy to rejony masywu Bogdchan leżały w strefie wpływów Mandżurów. To właśnie tę datę uznaje się za początek nazwy masywu, którą tłumaczy się jako Święty Król. Co ciekawe, Mongołowie utrzymują, że te lesiste rejony były rezerwatem już w trzynastym wieku, kiedy to Czyngis Chan przebywał tu ze swoją armią obozującą nad rzeką Tuul, wijącą się wokół podnóży Bogdchan. Wtedy to nakazem wodza zabronionym miało być polowanie, wycinka drzew oraz trwałe zamieszkiwanie w obrębie rezerwatu. Niestety, jak często ma to miejsce w przypadku nomadycznego ludu bez instytucji i bibliotek, brak jest rzetelnych źródeł historycznych potwierdzających te informacje.
Dla mnie wszystko to wydawało się niezwykle egzotyczne i nie kryłem radości z faktu, że w zasięgu jednodniowych spacerów znajduje się tak ciekawe na wielu płaszczyznach pasmo. Bliżej miasta, na tle kopców kamieni i barwnych pali ozdobionych kolorowymi flagami i wstążkami, fotografowali się dumnie nieliczni turyści z Ułan Bator. Stojąc z Crazy Cat obok ogromnego kopca kamieni oraz drzew udekorowanych kolorowymi wstążkami, cieszyłem się bardzo, że zdobyłem uchodzący za święty i niezwykle ważny dla mongolskiej stolicy szczyt. Odbywały się na nim pierwsze buddyjskie ceremonie mające na celu oddawanie dwa razy do roku hołdu lokalnym bogom.
Nie mogłem być bardziej naiwnym. Prawda była taka, że choć było to wzniesienie malownicze, to jednak mało znaczące. Tushee Gun, bo tak się nazywa, jest popularnie mylone z prawdziwą świętą górą ukrytą znacznie dalej na wschód, o wiele trudniej dostępną i jakby skrywaną w rozległym masywie Bogdchan. Moja droga do niej miała być o wiele trudniejsza niż niedzielny spacer.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Tłum. autor.
Ułan Bator nas nie kocha
ISBN: 978-83-8373-085-1
© Sebastian Trznadel i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marta Grochowska
KOREKTA: Angelika Kotowska
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
FOTO: archiwum autora
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek