Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Do czego może być zdolna kochająca kobieta? Młoda, utalentowana warszawska aktorka podjęła heroiczną decyzję, by uwolnić od bólu umierającego narzeczonego. Miłość do niego przysłoniła grożące jej konsekwencje – wieloletnie więzienie, a nawet wyrok śmierci.
Stanisława Umińska zagrała kilkanaście ról w Teatrze Polskim, widownia ją uwielbiała, krytycy chwalili, a ona sama kochała swój zawód. W jej życiu pojawił się Jan Żyznowski – pisarz, dziennikarz i malarz. Starszy od niej o dwanaście lat odwzajemnił uczucie dziewczyny, jednocześnie zawładnął jej duszą i ciałem. Piękna, dobrana para – mówiono o nich w Warszawie. Niestety, mężczyzna zachorował, a operacja nowotworu w warszawskim szpitalu się nie powiodła…
Najnowsza książka Marty Sztokfisz to pasjonująca opowieść biograficzna o Stanisławie Umińskiej, o jej odwadze i poświęceniu. Czynem, którego aktorka dopuściła się w imię miłości, oraz jego następstwami żyła cała Polska i Francja w połowie lat dwudziestych XX wieku. Ze współczuciem pisali o niej m.in. Kornel Makuszyński, Anna Iwaszkiewicz, hrabia Jan Zamoyski. Powracano do tej tragedii wiele razy. Sprawa Umińskiej stała się tematem dysertacji naukowych, a podczas jej procesu płakały nie tylko kobiety. Mężczyźni siedzący w ławach przysięgłych ukradkiem ocierali łzy.
Choć trudno w to uwierzyć, ta dramatyczna historia jest prawdziwa!
Książka wydana w starannej szacie graficznej, zawiera archiwalne zdjęcia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Marta Sztokfisz, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Stanisław Brzozowski (ze zbiorów Muzeum Teatralnego w Warszawie), © RosZie/Pixabay
Zdjęcie autorki: ©Agata Paszyństa
Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk
Retusz zdjęcia okładkowego i zdjęć wewnątrz książki: Katarzyna Stachacz
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
ISBN: 978-83-68342-28-4 (epub), 978-83-68342-29-1 (mobi)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Pani doktor Beacie Grochulskiej-Nalazek z wdzięcznością za wyjątkowy profesjonalizm i serdeczną opiekę.
Historia aktorki Stanisławy Umińskiej, samarytanki Benigny to nie jest biografia – to opowieść o najważniejszych etapach życia utalentowanej, owacyjnie oklaskiwanej warszawskiej aktorki Teatru Polskiego, która przeżyła wielką miłość, zakończoną tragedią. Odbiło się to boleśnie na jej późniejszym losie, kiedy odgrodzona od artystycznego świata zakonnym habitem, z nadludzkim wysiłkiem zajmowała się nieletnimi prostytutkami, a także upośledzonymi dziećmi. W ten sposób zabiegała o odpuszczenie grzechu.
Jest wczesny ranek, 15 lipca 1924 roku. Młoda kobieta idzie w kierunku paryskiego szpitala, gdzie umiera jej mężczyzna. Od miesiąca jest przy nim w dzień i w nocy. Obcasy czarnych skórzanych trzewików wystukują wolny rytm. Wąska spódnica z szarej żorżety z plisami na dole wydaje się za elegancka na zwykły dzień, żakiet w gołębim odcieniu chyba też. To ubranie bardziej na wiosnę niż na lato, lecz kobieta trzymająca czarną zamszową torebkę, której rogi są lekko przetarte, drży, jakby czuła przejmujący chłód. Tej nocy Stanisława Umińska, aktorka z Warszawy, ulubienica widzów Teatru Polskiego, nie spała w szpitalnej sali Jana Żyznowskiego. Żeby nie oszaleć, musiała wyjść, zmienić otoczenie, zebrać myśli, skupić się przed podjęciem najważniejszej decyzji w swoim dwudziestodwuletnim życiu.
W Paryżu poprzedniego dnia doskwierał upał, miasto tętniło śpiewem, tańcami i radosnym gwarem, Marsylianka, hymn narodowy Francuzów, w coroczne święto rozbrzmiewała nie tylko na Polach Elizejskich. W przeciwieństwie do paryżan Polka tonęła w smutku. „Co robić, dobry Boże? Wyjechać, zostawić go pod opieką lekarzy? Mam tyle wątpliwości” – medytowała, szwendając się po mieście ze zwieszoną głową.
Spójrzmy na nią, jak kilka miesięcy wcześniej idzie ulicami w centrum Warszawy w idealnie skrojonej garsonce, lekko wybijając takt nowymi lakierkami, wyprostowana, ze ściągniętymi ramionami. Jak baletnica. Przechodnie odwzajemniają jej autentyczny, spontaniczny uśmiech. Skończyła próby w Teatrze Polskim, z radością myśli o spotkaniu z Janem. Wciąż ma żywe w pamięci wydarzenia sprzed tygodnia, kiedy wyciągnął ją do lasu. Na mokrej jeszcze, wiosennej trawie pieścił i całował każdy centymetr jej ciała. Chciała znowu poczuć tę rozkosz, nie tylko ją sobie przypominać.
We Francji może raz jeden nocą myślała o rozkoszy. Wszystko, co dobre, przyćmiła gehenna umierającego w mękach narzeczonego. W nocy upał nieco zelżał, ale Umińska nie mogła zasnąć. Myśli tłoczyły się, napierały jedna na drugą. Modlitwa nie przyniosła uspokojenia. Aurelia Gottlieb, przyjaciółka, u której się zatrzymała, podała na kolację sery, winogrona, ale ona nic nie zjadła, wypiła tylko kieliszek białego wina z wodą sodową. Nie była w stanie rozmawiać. I nie płakała. Łzy już jej wyschły. Słowa pociechy nie dodały otuchy; ani objęcia, ani uściski, chociaż myślała, że pomogą, dlatego nie wróciła do pustego pokoju hotelowego, tylko była właśnie tam, u przyjaciółki.
Wiedziała, gdzie znajdzie najlepsze schronienie. Aurelia, druga żona znanego malarza, Leopolda Gottlieba, to kobieta uczona, ma doktorat z filozofii obroniony w Wiedniu, ale najważniejsze, że jest wrażliwa, oddana i uważna w przyjaźni. O nic aktorki nie wypytuje, zna tragiczną sytuację, w jakiej przyjaciółka się znalazła, a także Jan. Może jedynie ofiarować pomoc przy chorym. I robi to. Stanisława jest jej wdzięczna, dziękuje za wszystko, co dobrego ją spotyka, za każdy serdeczny gest. Pogrążona w rozpaczy i bezradności w żaden sposób nie potrafi się od nich uwolnić. Jan jest całym jej światem. Teraz ten świat umiera.
„Czy jestem złym człowiekiem, że los mnie tak doświadcza?” – zastanawia się Umińska, idąc przez puste jeszcze peryferia miasta. Nagle przystaje, wyjmuje z torebki rewolwer, przekłada go z ręki do ręki – raz, drugi, trzeci. Od ciężaru napinają się żyły na jej drobnych dłoniach. Chowa broń, przyciska torebkę do piersi, przyspiesza kroku zmartwiona, że Jan tęskni, ale zaraz nachodzi ją myśl, że oprócz bólu on niczego już nie czuje, że widzi tylko własną śmierć czyhającą za rogiem.
W podparyskim szpitalu Paul-Brousse umiera na raka wątroby jej ukochany, trzydziestoczteroletni Jan Żyznowski, polski pisarz, malarz, dziennikarz. Oboje mieli nadzieję, że naświetlanie radem zwalczy nowotwór albo przynajmniej go uśpi, co da im szansę na kilka jeszcze wspólnych lat, a niechby nawet miesięcy. Spotkało ich ogromne rozczarowanie – kuracja nie powiodła się i lekarze zdecydowali, że nie było sensu ciągnąć jej w nieskończoność.
Trzy tygodnie wcześniej Jan, w dniu swoich imienin, dostał przepustkę ze szpitala i zaprosił narzeczoną do Café de la Rotonde – legendarnej kawiarni w paryskiej dzielnicy Montparnasse. Pokochał jej atmosferę, kiedy przed wojną studiował w Paryżu malarstwo albo chodził na zajęcia z malarstwa. Często wpadał do Rotonde, by wypić kawę czy kieliszek wina. Na więcej nie bardzo mógł sobie pozwolić. Chociaż zdarzało się i tak: bywalec Café de la Rotonde, malarz Roman Kramsztyk, osiadł na czas jakiś w Paryżu, a kiedy sprzedał obraz, zapraszał:
– Siadaj Janek, napijmy się.
– Tuż obok kawiarni zobaczysz rzeźbę Rodina, geniusza – entuzjazmował się Żyznowski, mówiąc do narzeczonej. – Potem zajrzymy do jego muzeum, zachwycisz się.
„Zanim umrę, chcę jej coś pokazać, a może się z tego jakimś cudem wykaraskam...” – myśli chory. Zna swoją kobietę, wie, że ona zachwyca się wszystkim, co on uzna za godne podziwu. A teraz będzie jej przewodnikiem po miejscach nadzwyczajnych, gdzie zbiera się artystyczna elita Paryża. Sam ma nadzieję spotkać kolegów ze studiów, ze Szkoły Paryskiej, może i Picassa, którego pracownia znajduje się dwa kroki dalej.
Do szpitala Jan i Stanisława wracają dorożką, wstępuje w nich nadzieja, że podobne dni są jeszcze przed nimi. Może nawet zostaną w Paryżu? On zajmie się malarstwem, dziennikarstwem, ona nauczy się francuskiego i będzie występować na jakiejś scenie. Nie marnując czasu, Jan przechodzi do rzeczy i daje dziewczynie pierwszą lekcję języka. Ona powtarza za nim: Je suis une actrice, J’aime les cookies, śmiejąc się, gdy ukochany chwali wymowę, bo Stanisława podstawy języka francuskiego wyniosła ze szkoły, trochę rozumie, ale mówić nie ma odwagi. Nie chce się ośmieszyć.
Po trzech tygodniach od tamtego dnia Jan jest w stanie agonalnym. Cierpi, z bólu gryzie palce. Nie boi się śmierci, nie rozpacza nad jej nieuchronnością. Chce jej jak powietrza, ona przerwie jego mękę. Błaga o nią narzeczoną. Pytał wcześniej, jeszcze w Warszawie, czy go zastrzeli, jeśli choroba się rozwinie i będzie cierpiał.
– Za nic w świecie, to grzech, to morderstwo – oburzyła się i przeraziła. – Jesteś moim życiem, wiesz o tym – dodała z nadzieją, że ukochany będzie walczył z chorobą i wygra.
Jest waleczny, służył na froncie pierwszej wojny światowej, na pewno się nie podda. Teraz umierający prosi o eutanazję lekarzy ze szpitala Paul-Brousse, ale oni kategorycznie odmawiają. Nie jest nawet zaskoczony, chciał się tylko chwycić ostatniej deski ratunku. Podejrzewa, że medycy nieoficjalnie pomagają umrzeć cierpiącym z bólu śmiertelnie chorym. Jego ten fart omija.
– To szaleństwo, przestępstwo. – Narzeczona też nie chce ulec błaganiom Jana, by skróciła jego męki strzałem z rewolweru.
Nie pyta nawet, dlaczego sam go nie użyje. Przecież może, nie jest sparaliżowany. Podejrzewa, że nie jest taki odważny, za jakiego uchodził, ani taki szlachetny, jakim się wydawał. Ma broń od czasu wojny. Dwa dni przed 15 lipca włożył rewolwer do torebki kobiety.
– Zrób to dla mnie. Udowodnij, że kochasz prawdziwie. Zachowaj zimną krew – rozkazuje.
Ona słucha, nie reagując, więc on brnie dalej.
– To twoja rola, grasz ostatni akt. Nie zepsuj sceny finałowej – mówi. A kiedy widzi łzy w oczach dziewczyny, która odwraca głowę, dodaje: – Nasze życie było jak piękna sztuka, szkoda, że taka krótka, jednoaktowa. Zrób to, błagam, tylko szybko. Tylko ty mnie kochasz, tylko ty rozumiesz. Wierzę w ciebie.
Musiał wiedzieć, że Umińska jest mu bezgranicznie oddana, uzależniona od tej miłości, jakiej świat nie widział.
Ona czuje, że presja, jaką Jan wywiera, jest przejawem choroby, ale i okrucieństwa. Ta sytuacja przypomina scenę z powieści, którą Żyznowski jej dyktuje, bo sam już nie jest w stanie pracować. Jako pisarz potrafi fantazjować, stwarzać fikcyjny świat, ale ona nie chce być fikcją. Czuje się tak prawdziwa jak nigdy przedtem, kiedy unosiła ją radość grania i miłości. Wierząc, że cień nadziei jest lepszy od głębokiej rozpaczy, raz jeszcze próbuje:
– Wróćmy do Warszawy, to nasze miasto, twój klimat artystyczny, przyjacielski. Wzmocni cię.
– Ciekawe, za co – prychnął Jan, bezradnie rozkładając ręce.
„Przecież on wie, za zabójstwo czeka mnie we Francji kara śmierci, gilotyna” – myśli przerażona aktorka. „Chce, żebym umarła zaraz po nim. Ciągnie mnie za sobą. Dlaczego? To miłość czy okrucieństwo?” – zastanawia się, wracając do obowiązków. I znowu, jak co dzień, uwija się przy Janie.
Personel szpitala nie może wyjść z podziwu i ze zdumienia – czegoś podobnego nigdy tu nie widziano. Doglądająca chorego narzeczona jest przy jego łóżku bez przerwy, za zgodą pielęgniarek przejmuje prawie wszystkie ich obowiązki. Myje Jana, zmienia mokre od potu poduszki, prześcieradła, karmi, nie dając po sobie poznać, jak bardzo jest umordowana i zdruzgotana, gdy Jan wylewa żale, że zwleka z uwolnieniem go od męki.
Czasem kobieta nie wytrzymuje napięcia psychicznego, chwieje się, siada obok chorego, a kiedy dostrzega u niego chwilę lepszego samopoczucia, bierze leżący na stoliku zeszyt i pyta:
– Możesz dyktować?
Sam nie jest w stanie pisać rozpoczętej w Warszawie powieści Z podglebia. Zamysł autora jest niepokojący. Pod zmienionymi imionami przedstawia postaci mu bliskie, wzięte prosto z życia, także Umińską opisuje, ale nie jako aktorkę i swoją ukochaną, lecz jako prostytutkę. Prowadzi z umęczoną obowiązkami narzeczoną zadziwiającą grę – dyktuje jej kolejną część powieści. To fragment, na który składa się opis cierpień bohatera, krwotoków, przeszywającego mózg bólu i szaleństw umysłu. Ostatnie zdanie brzmi proroczo: „Rozpustna, jawna prostytucja, miłość po granice zboczenia – wszystko to ją wywlokło w chorobę świętości”.
Ona się nie oburza, nie pakuje manatków, by wreszcie opuścić to miejsce tortur, myśli nawet, że takiej trudnej roli jeszcze nie zagrała, lecz jest zdruzgotana. Czuje strach, gdy bohater książki chce się zabić. Może Jan też postanowił sam zakończyć pasmo udręki? Zaliczka od wydawcy już się rozeszła na podróż, leczenie, hotel przy rue des Écoles, gdzie po przyjeździe do Francji Żyznowski wynajął skromny pokój z nieco zużytymi meblami i wytartym dywanem. Pisze do niej co dni kilka, wzywa do Paryża listami, telegramami. Przeklnie, jeśli nie przyjedzie.
Ona się waha, lecz w końcu przeważają współczucie i miłość. Po zejściu z repertuaru Teatru Małego sztuki, w której gra, zniechęcana przez przyjaciół i rodzinę, przyjeżdża do Jana. Widząc go, przeżywa szok – krzepki dość mężczyzna zmienił się strzęp człowieka. Siedzi skulony w fotelu, czyta po francusku Pismo Święte, czego wcześniej nigdy nie robił. Ona nie może się ruszyć, stoi w drzwiach, patrzy na Jana, łzy ciekną jej strumieniem po twarzy.
Tego słonecznego poranka, 15 lipca, Stanisława Umińska wchodzi do szpitala Paul-Brousse, kłania się każdemu, kogo spotka. Medycy odpowiadają uśmiechem, dobrze ją tu znają i nigdy chyba nie zapomną. Przemyka do sali na drugim piętrze, gdzie leży Jan. Widzi, jak zwija się z bólu, widzi degradację jego ciała, woli, umysłu. Dwa dni wcześniej zwlekł się z łóżka, stanął w oknie, ręką przywołał dziewczynę.
– Spójrz, Siniu, na te krzaki róż. Czuję ich zapach, widzę blask, może kiedyś namaluję nie dosłowność, ale to wrażenie. Nie zamykaj okna – prosi.
Toteż wychodząc wieczorem, ona pamięta, by okno zostawić otwarte.
– Spójrz na mnie – prosi teraz Umińska, lecz jego wzrok wbity jest w ścianę, oczy są mętne, niewidzące.
– Boże wszechmogący, błagam, ocal mu życie! – modli się dziewczyna.
Cud nie następuje, ona jednak nadal, dzień po dniu, śle do Stwórcy pokorną prośbę. Bezgłośnie woła o pomoc, lecz ta znikąd nie nadchodzi. Ani od Boga, ani od ludzi. Aktorka oddała nawet krew Janowi, wszystko by mu zresztą oddała, lecz transfuzja, którą przeszedł trzy dni wcześniej, nie pomogła, za to ją ogromnie osłabiła. Kobieta nie jest już w stanie patrzeć, jak Jan się męczy. Nie ma nadziei. Zostało mu kilka dni życia. Taką informację lekarze przekazali rzeźbiarzowi, Augustowi hrabiemu Zamoyskiemu, przyjacielowi Jana, który zobowiązał się powiadomić o tym Umińską. Medycy dodali, że pod koniec bóle mogą się jeszcze bardziej nasilić.
Stanisława nachyla się teraz nad Janem i kolejny raz staje przed dylematem: strzelać czy uciekać? Na swoje nieszczęście wybiera pierwsze rozwiązanie. Nic nie mówi, słowa są widać zbyteczne. Wchodzi pielęgniarka, robi zastrzyk z morfiny. Chyba daje większą dawkę niż zwykle, bo Jan natychmiast zasypia. Umińska czuje jakieś wewnętrzne poruszenie, ogarnia ją wrażenie nierealności sytuacji, zalewa ją idąca z brzucha fala strachu. Kuli się. Tkwi nad łóżkiem chorego bez ruchu, wpatrzona w Jana, w końcu wyjmuje z torebki rewolwer. Długo mu się przygląda, przykłada lufę do prawej skroni ukochanego. Ręka jej drży.
„Strzelaj!” – brzmi w głowie rozkazująca komenda. Umińska powoli naciska spust. Huk strzału roznosi się potężnym echem w ciszy szpitala. Przerażona dziewczyna biegnie do sali pielęgniarek, coś woła, po drodze upada, traci przytomność. Nagle robi się głośno, ale ona tego nie słyszy.
Jan Żyznowski zapada w śpiączkę i umiera po kilku godzinach.
Dwa dni później paryscy gazeciarze biegają po mieście, wykrzykując tytuły świeżych wydań prasowych: „Młoda aktorka zabiła chorego kochanka”, „Krwawa tragedia w szpitalu”, „Dlaczego kobieta strzeliła do ukochanego?”, „Zabójstwo z litości”. Prawdziwa sensacja, niewyobrażalna tragedia, gazety rozchodzą się błyskawicznie. Aktorka zdobywa rozgłos.
Umińska o tym nie wie, jest półprzytomna. Wtedy, a może dopiero po kilku dniach troskliwej opieki w szpitalu, gdzie jest leczona z totalnego wyczerpania, zapaści nerwowej, ostrej depresji, Stanisława odtwarza swoje życie jak kadry filmowe. Jeszcze nie myśli o tym, co zrobiła ani co czuje, jaką karę za zabójstwo wymierzy jej sąd. Lekarze ze szpitala Paul-Brousse dają jej duże dawki leków i one zaczynają działać, przenosząc ją w inne miejsca, w inny, lepszy czas.
„Najzdolniejsza aktorka młodego pokolenia” – piszą o Stanisławie Umińskiej krytycy, uwielbia ją publiczność stołecznych Teatrów Polskiego i Małego. Po sukcesie w roli Orcia w Nie-Boskiej komedii (premiera 30 stycznia 1920 roku) aktorka zyskała uznanie. „Miała niezwykły talent dramatyczny i dziewczęcą, albo raczej chłopięcą urodę, absolutnie oryginalną” – wspominał w Dziennikach Jan Lechoń. „Wykazała prawdziwą intuicję, uczuciowość, głęboką i szczerą oryginalność w traktowaniu swych zadań scenicznych. Niejednokrotnie obsadzana fałszywie, w rolach wymagających promienia beztroskiej wesołości, zawsze wnosiła na scenę coś swojego, dalekiego od komunałów i szablonów – w geście, ruchu, rytmice słowa” – pisano w „Przeglądzie Teatralnym i Filmowym”.
Zagrała dwadzieścia pięć ról. Do najważniejszych należały: Consuella w Tym, którego biją po twarzy („majstersztyk aktorski ze smaczkiem ekspresjonistycznym” – Leon Schiller); Cherubin w Weselu Figara („był naprawdę czarującym dzieckiem”. „Sentymentu miała akurat, ile trzeba, prawie że ile trzeba charakteru, była rozkoszną, komediową zabawką” – Jan Lechoń); Gloria w Nigdy nie można przewidzieć („czasem była uroczysta Gloria in excelsis, lecz wielki talent panny Umińskiej stworzył nowe, godne jej dzieło aktorskie” – Kornel Makuszyński), Ewa w Legendzie o garbusku („przedziwnie świetlana i cicha jak przystało na jamioła” – Z. Kisielewski); Fiametta w Uczcie szyderców („tak powiedziała parę słów i tak wyglądała, że jeżeli znajdzie się jakiś Romeo i reżyser dobrze będzie pracował, mamy nareszcie piętnastoletnią Julię Capuletti” – Jan Lechoń).
Do legendy polskiego teatru przeszedł jej Puk ze Snu nocy letniej – psotny duszek rzucający miłosny czar na niedobraną parę. Utrzymany – jak pisał W. Zawistowski – „w jednolitej sylwetce ruchomego gzygzaka, w kształcie na poły zwierzątka, na poły ducha”.
W scenie pierwszej aktu drugiego Puk opowiada Wróżce:
Król sprawia święto pod tą dziś dąbrową,
Miej baczność, by się nie spotkał z królową,
OBERON bowiem cały gniewem pała,
Że pani nasza na pazia wybrała
Królowi Indii ukradzione dziecię.
Nic piękniejszego nie było na świecie.
Król chciał go gwałtem na swym widzieć dworze,
Pragnął z nim razem harcować po borze,
Ale Tytania, w dziecku zakochana,
Stroi je w kwiaty, a nie słucha pana.
Po premierze Snu nocy letniej Tadeusz Boy-Żeleński napisał recenzję, w której sporo było drobiazgowych opisów scen. Ostry zazwyczaj recenzent docenił Stanisławę Umińską w tych słowach:
„[...] Wśród tego wszystkiego uwijał się sympatyczny Puk p. Umińskiej, wnosząc dużo ożywienia i ruchu. Publiczność bawiła się doskonale, jeszcze raz potwierdzając «szczęście», jakie ma Teatr Polski do Szekspira, a gorące oklaski, które p. Zelwerowicz zbierał po zapuszczeniu kurtyny za swą świetną grę i reżyserię, były bardzo zasłużone”.
Dziennikarz podpisujący się S.J.G. zauważa, że największym powodzeniem w repertuarze Polskiego cieszyło się w ostatnim sezonie Wiele hałasu o nic, wystawione pięćdziesiąt sześć razy. „Można się spodziewać, że Sen nocy letniej pobije ten rekord. Karol Frycz bowiem i Aleksander Zelwerowicz, pierwszy jako dekorator, drugi jako reżyser, przeszli samych siebie. Teatr nie szczędził kosztów i zachodu, aby przedstawienie wypadło jak najwspanialej. Dyrektor Piotr Maszyński zaopiekował się ilustracją muzyczną, opartą na partyturze mendelssonowskiej. Nad stroną taneczną i mimoplastyczną widowiska czuwało doświadczone oko pani T. Wysockiej. Świetnie wyćwiczony zespół aktorski zasługuje na najbardziej entuzjastyczne komplementy, które z braku miejsca składamy mu ryczałtem”.
Oczarowany talentem młodziutkiej aktorki znany malarz, Roman Kramsztyk, koniecznie chciał namalować portret Umińskiej, więc uprzejmie ją poprosił o pozowanie. Stanisława się zgodziła. Znała już jego obrazy, najbardziej lubiła dowcipny portret Jana Lechonia z 1919 roku, a teraz poznała człowieka szarmanckiego, o dużej kulturze osobistej. Po dwóch sesjach, na których malarz zabawiał ją anegdotami z życia paryskich artystów, bo pracował i we Francji, i w Polsce, portret był gotowy. Artysta nie chciał wynagrodzenia, prosił, by Umińska przyjęła obraz w prezencie. Roman i Stanisława zostali przyjaciółmi.
Syn lekarza pediatry z warszawskiej rodziny żydowskiej przechrzcił się na katolicyzm i od 1922 roku osiadł na stałe w Paryżu, każdego roku odwiedzał jednak Warszawę, swoich krewnych i przyjaciół. Miał pecha, gdyż we wrześniu 1939 roku znalazł się w Polsce – jak zwykle zatrzymał się w stolicy i nie mógł się już wyrwać do Paryża. W październiku 1940 roku trafił do getta. Podczas akcji deportacyjnej w czerwcu 1942 roku został zastrzelony. O tym dramacie aktorka nie wiedziała, podobnie jak o przybyciu malarza do Warszawy w najgorszym dla Żydów momencie. Wtedy była przeoryszą domu zakonnego w Henrykowie pod Warszawą, gdzie ukrywała też Polaków żydowskiego pochodzenia. Wzięłaby pod skrzydła również Romana Kramsztyka, gdyby wieść o nim dotarła do niej na czas. Miała żal, że tak się nie stało. Do siebie? Do Boga? Najpewniej do podłego losu.
W życiu zawodowym grała wiele różnych ról. Ostatnią rolą Umińskiej była Berta w Świerszczu za kominem (premiera 23 kwietnia 1924 roku).
Szczerze zachwycony tą kreacją literat, Zyndram-Kościałkowski, dedykuje aktorce wiersz, a właściwie pean Berta. „Pani Stanisławie Umińskiej, biednej, ślepej dziewczynce Dickensa”.
Oczy, które nie widzą, a mówią tak wiele,
Radośnie patrząc na świat, co jest jakiś inny,
Wyczarowany z wspomnień, rozśmiany dziecinny,
Nie wiem, czym jest w teatrze, czy jestem w kościele.
Czy widzę średniowieczne misterium miłości,
Patrząc na starego Dickensa przedziwną opowieść,
Że wszystko uczyniła Berta, nietrudno jest dowieść;
Że John jest taki dobry; Tekloton się nie złości.
Zaczarowana księżniczko, twe oczy są jak słońca,
Co nie widzą w życiu ciemnych, szarych cieni.
Gdy po przedstawieniu wyjdziesz, wiem, że Cię nie zmieni
Nic i tą samą „Bertą” będziesz do samego końca.
Dziewczyna ma w sobie coś takiego, że nie da się jej zapomnieć – to chyba czar nostalgii, którego nie tłumiły nawet role komediowe. Poeta, Jan Lechoń, dostrzega w Umińskiej ten walor i już planuje jej przyszłe role. Widzi ją jako idealną Julię, gdyby znalazł się odpowiedni partner. A dziewczyna, choć pochodzi z prostej rodziny, dobrze zna dramat Romeo i Julia. Przejęta tragicznym losem kochanków, jako nastolatka marzyła, by pojechać kiedyś do Werony i wcisnąć pod jakąś cegłę domu Capulettich karteczkę z prośbą o miłość prawdziwą, o miłość szczęśliwą. Na razie w parafialnym kościele Świętej Barbary, tuż obok domu, gdzie mieszka z rodziną, dziękuje Bogu za szczęście, jakie ją spotyka na każdym kroku.
Z urodzenia i przywiązania warszawianka, jest dumna z ojca. Antoni Umiński wyrwał się z wiejsko-folwarcznej biedy do stolicy i wreszcie się dorobił, a może dostał coś w spadku po chlebodawcy. W każdym razie pnie się po szczeblach drabiny społecznej, teraz nadzoruje wozownię, przedtem kelnerował na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Nie musi być tak jak wcześniej sługą u bogatych ani woźnicą.
Zachował się akt małżeństwa rodziców Stanisławy Umińskiej, a z niego można poznać ważne informacje o pochodzeniu społecznym.
Działo się w Warszawie, w Parafii Św. Krzyża, w dniu 21 lutego (5 marca) 1889 r., o godzinie 5-ej po południu. Oświadcza się, że w obecności świadków Franciszka Umińskiego woźnicy i Konstantyna Onysk służącego w Warszawie został zawarty związek małżeński między 26-letnim Antonim Umińskim, kawalerem, służącym w Warszawie pod numerem 1390, przy ulicy Pińskiej, urodzonym we wsi Rydzewo w parafii Miastkowo w powiecie Łomżyńskim w rodzinie Wojciecha i Józefy z Karolaków małżonków Umińskich z 25-letnią Walerią Marianną Wiszniewską, służącą w Warszawie pod numerem 2909, przy ulicy Jerozolimskiej, córką Aleksandra i Katarzyny z Zachariawiczów małżonków Wiszniewskich, urodzoną w folwarku Golanki, parafia Sterdyń, w powiecie Sokołowskim. Zawarcie związku małżeńskiego poprzedziły trzykrotne zapowiedzi 22 lutego, 19 lutego i 3 marca br. Nowożeńcy oświadczyli, że nie podpisali odrębnej umowy małżeńskiej.
Akt podpisał: Ksiądz Marceli Karpiński. Na akcie widnieją trzy podpisy: Antoniego Umińskiego, Franciszka Umińskiego i Konstantego Onyska[1].
Kiedy rodzina Umińskich dzięki ambicji ojca wzmacnia się finansowo, wynajmuje dość przyzwoite mieszkanie przy Emilii Plater 33, tuż obok wejścia do ogrodu pomologicznego. Ten sad owocowy, pełniący funkcję parku i ogrodu, cenią sobie bracia dziewczyny. Mają frajdę, kiedy uda się im niepostrzeżenie zerwać z drzewa soczyste jabłka i uciec przez płot. Matka, Waleria, urodziła jedenaścioro dzieci, z których przeżyło dziesięcioro. Stanisława, rocznik 1901, jest piąta z kolei. Dużo ich zatem, bardzo dużo, a wszystkie uczono dbać o siebie, kochać Boga, szanować rodzinę, żyć w zgodzie z ludźmi i własnym sumieniem. Ocalało świadectwo sakramentu chrztu świętego Stanisławy. Brzmi ono tak:
Działo się w Warszawie dnia 25 listopada (8 grudnia) tysiąc dziewięćset pierwszego roku, o siódmej po południu, pojawił się Antoni Umiński, wozak – odpowiedzialny za utrzymanie pojazdów konnych, 38-letni, mieszkaniec Warszawy, pod numerem 5109, w towarzystwie: Józefa Płacheckiego stolarza i Jakuba Szymborskiego lokaja, obecnie mieszkających w Warszawie i przedstawił nam niemowlę (nowonarodzone dziecię) płci żeńskiej narodzone w Warszawie 4 (17) listopada tego roku o godzinie ósmej wieczorem, dziecko od jego prawowitej żony 30-letniej Walerii Maryanny z Wiśniewskich. Dziecku temu podczas Świętego Chrztu nadano dwa imiona Stanisława Maryanna, a jego rodzicami chrzestnymi byli: Józef Płachocki i Kamila Szymborska. Ceremonia spóźniona z powodu zajęć ojca. [...] pozostało nam tylko podpisać. Świadkowie analfabeci. Dokument podpisał ksiądz [nazwisko nieczytelne][2].
W domu Umińskiej nikt nie myśli o sztuce i talentach artystycznych Stasi, która już w dzieciństwie z radością spontanicznie śpiewa i recytuje wiersze. Mając dziesięć lat, tańczy, bo chce zostać baletnicą, ale na kształcenie w tej dziedzinie rodziców nie stać. Nie zachęca się też dziewczynki, by rozwijała talenty artystyczne, bo kiedy dorośnie, może zostać na przykład aktorką albo śpiewaczką operową. „Lubi książki, będzie nauczycielką” – tak jej przyszłość widzi matka. Tylko bezdzietna Aniela, starsza od niej kuzynka, zabiera ją czasem do kina, do teatru, pożycza książki, jest przewodniczką po świecie marzeń.
Kiedy dziewczyna ma szesnaście lat, kuzynka pokazuje jej ogłoszenie w gazecie. Stuka palcem w zakreślony anons.
– O, zobacz, co znalazłam – mówi, rozkładając „Kuriera Warszawskiego”. – Pani Helena Hryniewiecka przyjmuje zapisy na Kursy Wokalno-Dramatyczne.
– To coś dla mnie – cieszy się Stasia, czytając informację. – Chcę być aktorką. Ojciec zapłaci, na pewno, ubłagam go – entuzjazmuje się.
Antoni Umiński, bez mała analfabeta, pracowity bardzo, stara się, by jego dzieci osiągnęły wyższy status społeczny. I to mu się udaje, bo większość z nich zdobędzie wyższe wykształcenie.
„Jakżeby odmówił ukochanej córce, która ma zniewalający wdzięk i urok” – myśli kuzynka i pomaga Stanisławie dopełnić formalności związanych z przyjęciem na kursy.
Stanisława nie zmaga się z wyborem drogi życiowej, dobrze wie, kim chce zostać. Tylko aktorką.
Jej matka zajmuje się dziećmi, domem, pierze, gotuje, sprząta i czasem, gdy mąż wieczorem wraca do domu i od progu pyta, jaka dziś zupa, ona wybucha: „Ja tyram, ty przychodzisz na gotowe z podaniem do stołu”. Długo nie utyskuje, bo los ma jednak lepszy niż jej wiejskie koleżanki, a i na pomoc w gospodarskich obowiązkach będzie ją wkrótce stać. Jej rodzina nie zaznała prawdziwie kryzysowej sytuacji ani długów czynszowych czy sporów sąsiedzkich. Matka podnosiła głos tylko wtedy, kiedy synowie zwlekali z przyniesieniem wody ze studni w podwórzu.
– Jak mówisz, Stasia może ludzi oczarować – zauważa, rozmawiając któregoś razu z mężem przy niedzielnym obiedzie, na który podała kurczaka z ziemniakami, ogórki kiszone z cebulą i majonezem, a na deser ciasto drożdżowe i kisiel z czarnych porzeczek – ulubiony przysmak Stasi.
Tak obficie jada się tu wyłącznie od święta, wiecznie głodni chłopcy mają teraz prawdziwą wyżerkę. Bracia Stasi: Kazimierz, Franciszek, Eugeniusz, Marian, są dobrze zbudowani i wysportowani, siostry zaś: Eugenia, Janina, Jadwiga, Aniela, Krystyna, zdecydowanie ładne.
– Będziesz aktorką, wystąpisz na prawdziwej scenie, nie na jakiejś lalkowej, nudnej jak nieszczęście – cieszy się rodzeństwo, że Stasia wybrała sobie atrakcyjny zawód.
– Tylko nie tańcz kankana, nie pokazuj majtek – upomina ją starsza o trzy lata Janina.
Umińską to bawi, ale nie przyznaje się, że na kursach zaczęła już wywijać nogami i kręcić pupą do akompaniamentu pianisty. Nie chcąc siać zgorszenia, z wielu spraw nie zwierza się rodzinie. Życie we własnym świecie wydaje się jej naturalne. Tak czuje, ale niebawem, kiedy pokocha mężczyznę, ten będzie chciał, aby ich światy się przenikały, tworząc najszczęśliwszy pod słońcem, do którego dopuszczą może innych, ale nie za blisko.
Na razie nie wspomina rodzicom, z jakim trudem łączy zajęcia w dwóch szkołach. Prawdopodobnie by ją zniechęcili albo – co gorsza – nie opłacali kursów, a to wydaje się jej straszniejsze niż śmierć. Jeszcze nie jest aktorką, a już czuje urok tego zawodu, powołanie. Marzyła o nim od dzieciństwa. „Sięgnę gwiazd, wejdę na scenę” – to sobie obiecała.
Czas nauki na warsztatach aktorskich zależy od zdolności i pracowitości ucznia. Na ogół trwa trzy lata, czasami rok krócej. Stanisława – „zdolna jak żadna inna, nasza chluba i duma szkoły”, jak nazywa ją pani Hryniewiecka – kończy kursy po dwóch latach.
Zaczyna je w 1917 roku, mając zaledwie szesnaście lat. Studiuje z zapałem, nie opuszcza żadnej lekcji. Zajęcia odbywają się w Warszawie przy Alejach Jerozolimskich 9, na trzecim piętrze. Dyrektorka, niedoszła śpiewaczka, kształci uczniów z wokalistyki. Sztuki aktorskiej uczą dwaj praktycy: Wojciech Brydziński oraz Antoni Bednarczyk. Tajniki zawodu objaśniają też Józef Węgrzyn i Aleksander Zelwerowicz – wybitni aktorzy i reżyserzy.
W 1917 roku Helena Hryniewiecka wprowadza do szkoły kolejny przedmiot – taniec. Zajęcia powierza Michałowi Kuleszy, znanemu soliście i reżyserowi baletu Warszawskich Teatrów Rządowych. Umińska uwielbia taniec, na kursach czuje się jak w siódmym niebie. Myśli, że los się do niej uśmiechnął, dając jej życiową szansę, więc ona ją wykorzysta, nie trwoniąc ani chwili. Łączy naukę w gimnazjum z popołudniowymi zajęciami na kursach, gdzie jej koleżankami są rówieśnice, ale i dojrzałe kobiety. One nie myślą tak jak ona o karierze scenicznej, chcą tylko liznąć artystycznego świata, urozmaicić sobie nieatrakcyjne życie czy inne niedosyty.
Umińska co tydzień jest w jakimś teatrze, zna repertuar scen dramatycznych, rewiowych, ogródkowych i kabaretowych. Siada na „jaskółce” (na najwyższą część widowni wejściówki są niedrogie), a jeśli idzie do teatru z kuzynką Anielą, zajmują lepsze miejsca. Ambitna dziewczyna aż rwie się na scenę. Potrafi wtórować aktorskim śpiewom – po cichu, dyskretnie, dla treningu.
Z grupą studencką chodzi po zajęciach na Nowy Świat 57 do kawiarni, później kabaretu Pod Pikadorem, gdzie można posłuchać spontanicznie recytowanych wierszy. Przesiadują tam skamandryci – nowa grupa poetycka, śmietanka intelektualna młodej inteligencji, która młodzieży teatralnej imponuje, zwłaszcza Umińskiej. Dziewczyna chce obracać się na poetyckiej orbicie, poznać, posłuchać ludzi inaczej mówiących i myślących niż jej rodzice i krewni. Wiersze Tuwima, Iwaszkiewicza, Lechonia, Słonimskiego i Wierzyńskiego, takie świeże, młodzieńcze, zachwycają studentów. Aby je przeczytać, nie muszą kupować prasy literackiej, gdyż gazety wiszą na kawiarnianych stojakach. Stanisława dostaje od ojca kieszonkowe, może sobie pozwolić na filiżankę herbaty do lektury, która ją kształtuje i fascynuje.
W domu nie peroruje o tym, co rodziców mało obchodzi. Nie chodzą do teatru, na koncerty, nie mają na to czasu, środków ani takich potrzeb. Każdy zajmuje się tym, co trzeba, odpoczywa, gdy kładzie się spać. Stanisława materac ma najwygodniejszy, nikt inny z domowników na takim nie śpi. „Sprawię ci nowy, nie będziesz niszczyła kręgosłupa na wyleżanym” – postanowił czas jakiś temu ojciec, który miał oko na jej potrzeby. „Będziesz panną ze sfer” – zdecydował i zapisał córkę na francuski. Jednak ucząc się aktorstwa, musiała przerwać zajęcia.
Takie wyróżnianie ze strony ojca ją deprymowało, a rodzeństwo zaczęło to dostrzegać. Sama jednak się nie rozpieszczała. Wiedziała, kiedy trzeba pomóc matce w pracach domowych, zbiegała do piwnicy po ziemniaki, czasem obierała ich cały gar, bo rodzina była duża.
– Wystarczy – matka odrywa ją od tego zajęcia – występujesz na szkolnej scenie, ręce musisz mieć ładne, niezniszczone, lepiej dzieciakom sprawdź lekcje.
Najmłodszą, pięcioletnią siostrę Krysię Umińska uczy robić na drutach, lecz nie jakieś laleczki wełniane, które może by się przydały dziecku, ale szalik dla ojca pod choinkę. Matce zrobią korale z papieru zwiniętego w ruloniki i polakierowanego. Na inne prezenty je nie stać. Rodzice cieszą się ogromnie, że ich dzieci myślą nie tylko o sobie i są pomysłowe.
„Aktorki mają powodzenie, pewno już wiesz o tym, ale nie spiesz się, Stasiu, do mężczyzn, za wrażliwa jesteś, za naiwna, nie chcę, by cię jaki skrzywdził”. Matka martwi się o córkę, widząc, jak dziewczyna się podoba, lecz ona o nikim nie myśli poważnie, w żadnym nie jest zakochana. U schyłku zimy z grupą kursantów od Heleny Hryniewieckiej wybiera się do Zakopanego. Chłopcy jeżdżą na nartach, dziewczęta uczą się na oślich łączkach, ostrożnie, bez szaleństw, zresztą wynajęty trener, miejscowy góral, zabrania ryzykanctwa.
Zakopane przypadło Stanisławie do serca od pierwszego spojrzenia, kiedy pociąg dojeżdżał do uzdrowiska, a rysujące się w oddali góry ładowały ją radością i energią. Nie mogła potem zasnąć. Zapaliła lampę naftową, wyjęła z walizki tomik wierszy i wyrwane skądś Ogrodniczki Jarosława Iwaszkiewicza.
Panieneczki, mieszczaneczki, polewają ogródeczki,
Posypują żółtym piaskiem drobne, kręte, wąskie steczki.
Paniczyki (och, okrzyki!), cynie, fuksje i goździki,
Rezedowe wonne grządki, pieski, kotki i króliki.
Zakasawszy swe spódniczki, z falbankami perkaliczki,
Panieneczki – mieszczaneczki, panieneczki – ogrodniczki...
To był marzec 1919 roku. Do Warszawy Umińska wraca opalona i wzmocniona. Za miesiąc, jeszcze przed końcem nauki, rozpocznie się jej aktorska kariera. Zagra w Teatrze Promenada, gdzie występowali młodzi aktorzy i amatorzy. Wśród wykonawców można było zobaczyć między innymi Ludwika Sempolińskiego, Henryka Szletyńskiego, Jerzego Kreczmara, który boi się, jak mówiono, występować, by nie stracić posady nauczyciela polskiego w warszawskim gimnazjum. Teatr znajduje się w Ogrodzie Rozrywki w parku Szustrów, repertuar ma lekki, rozrywkowy, żadnych dramatów i tragedii.
W sezonie 1919/1920 Umińska dostaje angaż do Teatru Polskiego. Ta ciesząca się wielkim – kto wie, czy nie największym w Polsce – uznaniem scena mieści się przy ulicy Karasia 2. Budynek z 1912 roku według projektu Czesława Przybylskiego jest najnowocześniejszym teatrem w stolicy, jedynym z obrotową sceną. Powstał z prywatnych środków akcjonariuszy z inicjatywy Arnolda Szyfmana, który stara się utrzymać jak najwyższy poziom artystyczny także w Teatrze Małym, filii Polskiego.
Pokonując nieśmiałość, Stanisława sama zgłosiła się do Arnolda Szyfmana: „Tylko ten teatr, ta scena, tylko pod takim kierownictwem, z takimi wybitnymi aktorami” – wyrecytowała przygotowaną z kuzynką Anielą grzecznościową formułę. Wyszło jej to całkiem naturalnie, bo mówiła od serca. Bardzo jej zależało na tej renomowanej scenie. Ktoś musiał też protegować tam Umińską, to za wysokie progi dla dziewczątka bez żadnych rodzinnych koneksji. Może Aleksander Zelwerowicz, profesor z kursów u Hryniewieckiej, dostrzegł talent dziewczyny i polecił ją Arnoldowi Szyfmanowi, a ten zaangażował ją do swojego teatru. Kto wie? Otóż wie to Zofia Lindorf, cztery lata starsza od Umińskiej aktorka, i cytuje w swoich nieopublikowanych pamiętnikach Helenę Hryniewiecką, właścicielkę i dyrektorkę Kursów Wokalno-Dramatycznych, które obie odbyły. „Stasia Umińska, moja pupilka, która obecnie gra w Polskim Teatrze, skończyła kursy w dwa lata i zaraz została porwana przez Szyfmana”.
Umińska ma osiemnaście lat i wie, jakie wyróżnienie ją spotkało, wie, że trafiła na scenę znakomitą. Najlepszą. Tak szybko spełnia się jej marzenie! Szczypie się w rękę, bo nie może w to uwierzyć. Uznaniem cieszą się zespół aktorski, reżyserzy i scenografowie. Repertuar – klasyka polskiego i światowego romantyzmu – po 1918 roku zostaje wzbogacony o współczesną dramaturgię. Arnold Szyfman ma opinię świetnego organizatora, człowieka prawego. Jedna z gazet pisze z uznaniem: „Dyrekcja teatrów szyfmanowskich nie ograniczyła się jedynie do pięknych przedstawień, lecz poza tem wydała w pięciu językach broszurkę propagandową informującą o Bogusławskim – ojcu sceny polskiej i dziejach teatru w Polsce”.