Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ludzkość na własne życzenie została wygnana z powierzchni Ziemi. Wegetuje teraz w tunelach metra, w prawdziwym podziemnym labiryncie. Ci, którym było dane przeżyć, zasiedlili niektóre stacje Lewego Brzegu Sekwany. Społeczności utrzymują kontakt, ale też rywalizują tocząc krwawe boje: o wpływy, o kurczące się zasoby… Śmiercionośne promieniowanie sprawia, że nie ma mowy o powrocie na powierzchnię, a Prawy Brzeg… cóż, to przeklęte miejsce.
W wijących się pod ziemią trzewiach paryskiego metra Madonna z Bac próbuje ocalić to, co pozostało z populacji tętniącej niegdyś życiem europejskiej stolicy. I nie zawaha się użyć siły. Bo tu, w metrze, ciemność panuje nad światłem, więc złe emocje żyją dłużej i intensywniej, o urazach nie da się szybko zapomnieć, a nienawiść bywa ostra jak brzytwa.
Powieść Pierre’a Bordage’a „Lewy Brzeg” to pierwsza część trylogii Uniwersum Metro 2033. Paryż – mrocznego, pełnego rozmachu dzieła, znakomicie wpisującego się w świat wykreowany przez Dmitrija Glukhovsky’ego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 514
Tytuł oryginału Rive Gauche. L’Univers de Métro 2033
Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2013–2024Copyright © Pierre Bordage, 2020All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted
Pomysł serii Uniwersum Metro 2033 © Dmitry Glukhovsky, 2009–2024
Przekład z języka rosyjskiegoJustyna Karczewicz
Redakcja i korektaMarek Stankiewicz, Piotr Mocniak
Projekt okładkiMichał Krawczyk
Plan metraLeonid Dobkacz
Projekt logotypu serii Uniwersum Metro 2033Jacek Doroszenko
Skład Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone
Książka ta jest dziełem wyobraźni. Nazwiska, postacie i wydarzenia zostały wymyślone przez autora i są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do zdarzeń, miejsc lub osób rzeczywiście istniejących obecnie lub w przeszłości jest czysto przypadkowe.
ISBN pełnej wersji 978-83-68053-05-0
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
x.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
Krótki raport o stanie obecnym
Powróciłem wczoraj do pomieszczenia, w którym mój daleki przodek zgromadził setki książek uratowanych przed zagładą. Mój ojciec, a przed nim również jego ojciec, twierdził, że miejsce to kryje ostatnie bezcenne pozostałości po cywilizacji, która poprzedzała naszą. Każde z tych dzieł, poupychanych ciasno na półkach, opowiada o życiu istot ludzkich przed Katastrofą i daje nam przedsmak tego, czego sami doświadczymy, kiedy nadejdzie dla nas czas powrotu na powierzchnię.
Zapaliłem jedną z tysięcy świec ułożonych w szafie z przesuwanymi drzwiami. Można ich używać wyłącznie do czytania. Gdyby tylko ktoś się dowiedział, że w naszej kwaterze na Sorbonne ukrywamy tak wielki zapas świetlików o migotliwych płomykach i pudełek z zapałkami, od razu spróbowałby nas ograbić, by odsprzedać ów towar, pożądany na całym Lewym Brzegu bardziej niż złoto. Tylko ja wiem o istnieniu tego skarbu. Przed śmiercią ojciec kazał mi przysiąc, że nie opowiem o nim nikomu, nawet własnej żonie. Sekret będę mógł, a właściwie będę musiał wyjawić dopiero swojemu najstarszemu synowi. A gdy ten nauczy się już czytać i pisać, zostanie strażnikiem tajemnicy i w przyszłości przekaże ją swojemu synowi. Ktoś mógłby się zastanowić – a co, jeśli urodzą mi się tylko córki? Cóż, do tej pory w mojej rodzinie się to nie zdarzyło (to znaczy od ponad dwudziestu pokoleń, według moich szacunków), a jeśli nawet taki przełom nastąpi, nie pozostanie nam nic innego, jak dostosować się do sytuacji. Nie ma jednak sensu spekulować. Najpierw musiałbym znaleźć kobietę, która by mi się podobała, lub przynajmniej mi odpowiadała, a do tego oboje musielibyśmy się okazać płodni.
Tymczasem postanowiłem kontynuować opowieść rozpoczętą przez przodków, aby ocalić naszą historię. Będzie to świadectwo dla przyszłych pokoleń. Z dziada pradziada rozpaczliwie usiłujemy walczyć z zapomnieniem, które mimo to wydaje się nieuniknioną koleją rzeczy. Metrolici nie znają innego świata poza Metrem 2033, a dokładnie jego Lewym Brzegiem. Jest to mroczny przybytek korytarzy, tuneli i stacji. Można by mi zarzucić, że i ja, urodzony przecież w Metrze, nie mam żadnego innego punktu odniesienia. Ale nie należy zapominać o owych bezcennych księgach i przepychu zawartych w nich obrazów: pejzaży oblanych oszałamiającą jasnością światła, nieba i bezkresnych perspektyw tryskających kolorami, fantazyjnej pstrokatej roślinności, oceanów o przezroczystych wodach. Większość Metrolitów nie ma pojęcia, że pewnego dnia ich przodkowie zostali wygnani z tak cudownych miejsc. Ten epizod w religii wyłonienia nosi nazwę grzechu pierworodnego. Metrolici nie domyślają się, że mit o powrocie na powierzchnię jest echem dawnej rzeczywistości, która zaciera się stopniowo w ich pamięci. Nie widzą związku pomiędzy wyłonieniami – być może pouczającą, ale według mnie okrutną, wręcz barbarzyńską torturą – a Katastrofą, która zmusiła nas do schronienia się we wnętrznościach Ziemi. A przecież zmiany zachodzące w organizmach ludzi, stwierdzane z coraz większą częstotliwością, powinny dać im do myślenia. Metro 2033 nie może być środowiskiem naturalnym rodzaju ludzkiego. Mutacje doprowadziły zatem do pojawienia się noktów, którzy widzą w ciemności, jak gdyby nieustannie rozświetlały ją płomienie; z kolei praktycznie ślepi ludzie krety nie widzą dalej niż na pięć kroków, ale są wyposażeni w najwrażliwszy słuch; wibraci i wibratki o nieprzeciętnie gęstym owłosieniu działającym jak anteny zdolni są pochwycić najmniejszy ruch, każde drgnięcie w promieniu setek kroków; i wreszcie zgaduni, czyli dzieci o ogromnych głowach, które widzą wydarzenia rozgrywające się w miejscach odległych o setki i tysiące kroków, a nawet przesunięte w czasie. Te mutacje pojawiły się jednocześnie w różnych węzłach i stacjach. Oto dowód, że nie powoduje ich woda, powietrze, pożywienie, więzy krwi czy obecność zwierząt, lecz że są odpowiedzią na fundamentalną potrzebę dostosowania się do nieprzyjaznego środowiska.
Lewy Brzeg liczy obecnie dziesięć węzłów i szesnaście stacji niezależnych. Jeśli jakimś cudem czytacie te słowa i nie byliście nigdy w Metrze 2033, wiedzcie, że węzeł to aglomeracja kilku stacji, od dwóch do dziewięciu, podczas gdy stacje niezależne, jak sama nazwa wskazuje, nie są częścią żadnej całości.
Głównym węzłem jest Montparnasse, czyli Wyłonienie. Jest ono położone mniej więcej w sercu Lewobrzeża i najliczniej zamieszkane, a przy okazji stanowi siedzibę wyznawców kultu o tej samej nazwie. Do węzła zaliczają się stacje: Gare, Pasteur, Gaîté, Quinet, Vavin, Dame-des-Champs, Bienvenüe, Falguière oraz Placide. Tradycyjnie łączą się z nim również aglomeracje 4P (Pernety, Plaisance, Porte-de-Vanves i plantacje) oraz Versailles (Porte-de-Versailles, Convention, Vaugirard).
Drugim co do znaczenia węzłem jest Italie, lub też Małe Chiny, który obejmuje stacje Place, Gobelins, Marcel, Campo-Formio, Tolbiac, Maison Blanche i Porte-d’I. Od czasu zawarcia porozumień z węzłami Villejuif oraz Ivry potęga Małych Chin coraz bardziej zagraża Wyłonieniu, czyli węzłowi Montparnasse. Mairie d’Ivry w dogodny sposób łączy je teraz z tunelem kolejki podziemnej RER C, którego długość nadal nie jest pewna, niemniej jest to obiecujące miejsce na rozwój hodowli zwierząt i założenie ogrodów warzywnych.
W następnej kolejności wymienić należy Maubourg (École-Militaire, Tour); Odéon (Germain-des-Prés, Mabillon, Sulpice, Odéon, Sorbonne, Michel); Bac (Orsay, Assemblée, Solferino, Rue, Babylone); Baloubouffe (Balard, Lourmel, Boucicaut, Félix-Faure), który jest głównym dostarczycielem ryb, skorupiaków, mięczaków i innych jadalnych stworzeń wodnych na cały Lewy Brzeg.
Autonomia niezrzeszonych stacji w dużym stopniu zależy od dobrej woli ich możnych sąsiadów. Niejedna już sama oddała się pod protekcję węzła, który w niedalekiej przyszłości i tak by ją wchłonął. Na przykład Censier poprosiła Italie o ochronę przed nalotami grabieżców z Monge. Duroc, która jest koniecznym przystankiem w podróży na zachód Lewobrzeża, sporą część swych niebagatelnych dochodów z myta przekazuje olbrzymiemu Montparnasse.
Wspomnijmy również o bandach koczowników, nieprzywiązanych do żadnego miejsca. Ci z nich, którzy wybrali żywot łupieżców, toczą odwieczną wojnę ze służbami porządkowymi i w przypadku pojmania są systematycznie skazywani na wyłonienie. Co do Pancernych, to zajmują się oni eksploracją podziemi w poszukiwaniu broni i amunicji, porzuconych na ogół w ciężko dostępnych, zabezpieczonych komorach. Jeśli ktoś nadal nie wierzy w istnienie dawnej cywilizacji na powierzchni, musi przyjąć to za kolejny dowód pozostawionej przez nią spuścizny. Pancerni zajmują się również dostawą rozmaitych towarów, takich jak benzyna do agregatów, i deficytowych przedmiotów w rodzaju zapalniczek, zapałek, papierosów, świec, lamp olejnych, baterii czy alkoholu, wydobywanych z podziemnych magazynów, do których nie potrafi się przedostać nikt poza nimi. Mimo że ta grupa nie przestrzega żadnych zasad regulujących życie społeczne na Lewym Brzegu, jest na ogół dobrze przyjmowana. Jedynym prawem, jakie respektują Pancerni, jest prawo do wolności, a jedynym ich wyznaniem – przygoda. Być może nie są tak użyteczni, jak plantatorzy grzybów czy warzyw, hodowcy szczurów, owadów, larw, ryb i skorupiaków, ale na pewno przyczyniają się do wzrostu ogólnego dobrobytu.
Ludzi przybywa szybko. Zbyt szybko. Dzieci płodzi się w coraz młodszym wieku, piętnaście lat dla chłopców, trzynaście dla dziewcząt.
Nie dysponuję żadną oficjalną statystyką, ale prywatne badanie przeprowadzone wśród wielu rodzin pozwoliło mi ustalić, że na parę przypada średnio sześcioro dzieci, minimum dwoje, a maksimum szesnaścioro. Głód coraz bardziej doskwiera populacji i wcale nie jestem pewien, czy zdołamy wyprodukować dostateczną ilość żywności, by wykarmić wszystkich. Woda również stanowi problem, chwilowo zażegnany dzięki odkryciu w wielu punktach metra gigantycznych cystern. Niemal wszędzie trzeba już było wprowadzić pierwsze ograniczenia. Baloubouffe, Invalides, Michel, Jussieu, Marcel – czyli dzielnice położone najbliżej koryta Sekwany – rozważają możliwość pobierania części wody z rzeki, aby po przefiltrowaniu rozprowadzać ją do zbiorników, którymi dysponują poszczególne wspólnoty. Jednak tego rodzaju prace wydają się niezwykle skomplikowane, a zarządcy obawiają się kolejnych powodzi.
Jeśli chodzi o mnie, nie zamierzam wyjawiać ani swojego imienia, ani miejsca zamieszkania. Wystarczy sobie wyobrazić, że jakaś wrogo usposobiona osoba, niemająca zielonego pojęcia o książkach, trafia na ten notes i porywa się na moją kryjówkę, żeby napchać kieszenie świeczkami i zapałkami (bo nie sądzę, aby ktokolwiek był zainteresowany odsprzedawaniem książek w świecie, w którym już prawie nikt nie potrafi czytać). Każdemu, kto nazwie mnie egoistą, odpowiem, że ja i moi przodkowie służymy interesom ogółu na równi z hodowcami czy ogrodnikami, bo przecież człowiek to nie tylko żołądek do napełnienia. Kiedy nastąpi czas nienasyconego głodu intelektualnego i duchowego, czynione przez nas zapiski staną się dla naszych braci i sióstr źródłem wiedzy o przeszłości i pozwolą połączyć układankę w całość.
– W którym jesteś wieku?
– W dziecięcym. Nie mam jeszcze ani włosków, ani cycków. A ty?
– A bo ja wiem? Jak tak oczę na resztę, na zarost, to chyba w nastoletnim. Jak masz na imię?
– Plaisance.
– Tak jak stacja?
– Właśnie. Tam się urodziłam. Matka zmarła, jak mnie wypychała. Byłam dziewiąta z kolei. Ojciec sprzedał mnie Pancernym, gdy tylko nauczyłam się chodzić.
– Wiedział, że jesteś noktą?
– No pewnie. Za nokta wyciągniesz o wiele więcej. A ty? Jak ty masz na imię?
– Juss. Ale ludzie z bandy nazywają mnie Szczurek, bo mam spiczasty nos.
– Wcale nie jest aż taki spiczasty.
– Z czasem trochę się zaokrąglił. Nie gadaj, że tak oczysz wszystko po ciemku?
– Widzę na przykład te literki na tabliczce, o tam. Ale nie umiem ich przeczytać.
– To z pięćdziesiąt kroków. I zero światła. Ja nie widzę nawet tabliczki.
– Jesteś kretem?
– Nie, zwykłym chłopakiem. Takim, co średnio widzi, średnio słyszy, średnio czuje i nie potrafi czarować. Jestem szperaczem. Nadaję się tylko do grzebania po parkingach i starych składach.
– Od dawna jesteś u Pancernych?
– Od zawsze. Mnie też opchnęli za dzieciaka. Podoba mi się ta stacja, chociaż to koniec linii.
– Mairie d’Ivry?
– Taa. Kawałek dalej są na wpół zrujnowane schody, którymi można się dostać do RER C. Kiedyś chciałbym dojść aż do końca.
– Chyba zwariowałeś! Nie wiadomo, co tam jest. Może dzikie stwory.
– Nie boję się ich. A wiesz, że jednego już spotkałem?
– Co? Dzikiego stwora?
– Widzisz tam Ocha, naszego kota? Tamten był ze dwadzieścia razy bardziej napakowany, biały w siwe pręgi.
– I zobaczył cię?
– Raczej wywąchał. Ledwie zdążyłem wskoczyć do rury, akurat na tyle szerokiej, że ja w nią wlazłem, a on już nie. Miałem fart, bo jak kłapnął mordą, to zoczyłem, że kły miał dwa razy dłuższe od mojej ręki.
– Trochę przeginasz, co?
– Nic a nic. To było na Cluny. Na mur-beton przepłynął przez Sekwanę.
– To znaczy, że przypłynął z Prawego Brzegu, tak?
– Może być.
– Myślisz, że naprawdę mieszkają tam potwory?
– A bo ja wiem? Najlepszy sposób, żeby się przekonać, to pójść i sprawdzić.
– Oszalałeś!
– Wszyscy gadają, że to draństwo z Prawego Brzegu zwali się nam w końcu na łeb i nas powyrzyna. Najlepszy sposób, żeby tego uniknąć, to poszpiegować, wyczaić ich słabe i mocne strony.
– To ta paniusia, ta cała Madonna z Bac, straszy wszystkich, że nas zmasakrują. Nie lubię jej.
– Mówi, że zbierze mieszkańców Lewego Brzegu, żeby połączyć ich siły w razie wojny z Prawym Brzegiem. Mnie się wydaje, że to niegłupie. Ale to nie nastąpi zbyt prędko. Ludzie z Wyłonienia i z Małych Chin nie dadzą się wygryźć.
– A co to są „Chiny”?
– Bo ja wiem? To chyba… No, jesteś jeszcze na to za mała.
– Jestem jedną z Pancernych, tak jak ty!
– Na razie to się uczysz. Zostaniesz prawdziwym członkiem bandy dopiero wtedy, gdy urośniesz na tyle, żeby przestać się mieścić w szczurzych norach.
– Jesteś żonaty?
– Co ty, stuknięta? Jestem za młody, żeby się zakuwać w kajdany.
– Czyli że co?
– Tak dokładnie to nie wiem, ale starzy zawsze to powtarzają, jak gadają o małżeństwie.
– A ja chcę za ciebie wyjść. Poczekasz?
– To zależy, czy będziesz ładna. Jak na razie chyba ci nie grozi, że bardzo zbrzydniesz. Mogę ci się teraz oświadczyć jako opiekun. Może nie mam zbyt dobrego wzroku, ale tą zabawką rozwalę każdego z trzydziestu kroków.
– Skąd masz giwerę?
– Dostałem od le Dauba, kiedy znalazłem swój pierwszy arsenał. W środku jest co najmniej trzydzieści kul.
– Le Daub jest straszny.
– Normalka, jest szefem. Widziałem, jak wyrwał język razem z zębami kolesiowi, który się go nie słuchał. Całe usta miał we krwi. Nie umarł, ale więcej go nie usłyszeliśmy. Le Daub wcale nie jest taki zły, w tym klanie są gorsi od niego.
– Kto?
– Biały Skorpion. Lepiej mu nie podskakiwać, wścieka się jak wariat. Jest w stanie ostrym kamieniem pogruchotać twoje kości, jedną po drugiej.
– I kto jeszcze?
– Roc. Jego specjalnością jest cięcie… no wiesz… tego, co faceci mają między nogami. Najpierw okalecza kolesia, a potem wpycha mu to do ust albo w oko. Raczej nieciekawy widok.
– No cóż, odkąd zobaczyłam powrót z wyłonienia, nic mnie już nie brzydzi.
– Też prawda. Nie ma nic gorszego, jak zoczyć takiego zjaranego trupa.
– A ty wierzysz w powrót na powierzchnię?
– Coś ty, to bajki dla smarkaczy.
– Dlaczego nikt tam nigdy nie wychodzi?
– To nie miejsce dla nas. Nie pociągniesz na górze. Są tam jakieś niewidzialne paskudztwa, które zagnieżdżają się w twoim ciele i zżerają cię od środka, a ty nawet nic nie wiesz. Powietrze nie nadaje się do oddychania, woda do picia, żarcie do żarcia. Nie mówiąc już o upale, jest gorzej niż na rozżarzonych węglach. Uwierz, jesteśmy bezpieczni w Metrze 2033.
– A dlaczego 2033?
– Ale męczysz. Aure mówi, że być może na początku było dwa tysiące trzydziestu trzech mieszkańców. Albo dwa tysiące trzydzieści trzy stacje. Albo po prostu jakiś koleś machnął dwa tysiące trzydzieści trzy na pałę i tak już zostało, ludzie są czasem dziwni.
– Ktoś tam jest.
– Gdzie? Ja tam nic nie oczę.
– Na samym końcu tunelu. To chyba… Roc.
– Skurwa mać, masz rację, to on.
– Czemu chodzi na golasa?
– Cholera… jest cały we krwi. Chyba walczył i kogoś wykastrował.
– Wygląda raczej, jakby to on był… ranny w tym miejscu, o którym mówiłeś…
– A niech to Prawy, skurwa, Brzeg! Odcięli mu to… tego…
– Upadł. Nie rusza się.
– Przynajmniej nie będzie już nikogo straszył.
Madonna z Bac
Madonna lustrowała ochotników. Byli to w większości młodzi, barczyści mężczyźni, gotowi pełnić funkcję straży przybocznej, ale zapewne jeszcze nie tak okrutni, podli i przezorni jak doświadczeni wojownicy. Z zardzewiałego, wypchniętego na peron pociągu, który służył jej za mieszkanie, widok na mroczną powierzchnię Sekwany był niesamowity. Rzeka zajmowała centralną część tunelu. Bezładnie oświetlone ogarkami perony, korytarze i schody stacji Orsay były zapełnione kwaterami mieszkańców, skleconymi z czego tylko się dało: płótna, sznurów, drewna i blachy.
Dawniej Orsay była stacją niezależną. Oznaczało to tyle, że stale coś jej zagrażało. Szczególnie łakomie patrzyli na nią ludzie z węzła Bac, zazdrośni o dostęp do Sekwany. Kiedy na drodze zbrojnego powstania okrzykniętego mianem „krew za krew” Madonna przejęła kontrolę nad rodzinną stacją, zaczęła dążyć do przyłączenia Orsay do węzła Bac i wkrótce udało jej się to osiągnąć. W pierwszej kolejności musiała zdławić opór frakcji własnych zwolenników, którzy uznali aneksję za zdradę, a następnie, zasiadając już w Radzie węzła, stopniowo przekonała większość, że skuteczna władza potrzebuje ikony, przywódcy, powinna więc być sprawowana przez jedną osobę. W ten sposób, trzema głosami przeciwko dwóm, wybrano pierwszego przewodniczącego Rady – Emblé. Niedługo po elekcji odnaleziono jego ciało, w połowie skonsumowane przez szczury, w jednej z odnóg Rue. W kolejnym głosowaniu Madonna, mimo że jedyna kobieta w szeregach przywódców, wygrała stosunkiem czterech głosów. Nie zwlekając, przystąpiła do wcielania w życie swojej wielkiej wizji: cały Lewy Brzeg zjednoczony pod wodzą jednego zarządu; federacja wszystkich węzłów i stacji. O ileż sprawniejszy byłby podział zapasów i terytorium. Lecz przede wszystkim zjednoczone siły obronne byłyby w stanie stawić czoła potencjalnym najazdom dzikich plemion Prawego Brzegu. Chociaż ciężko było wyobrazić sobie, by ktokolwiek zdołał przeprawić się na drugą stronę przez zatopione tunele metra, to jednak podobnego scenariusza obawiały się wszystkie stacje przybrzeżne – Baloubouffe, Javel, Invalides, Orsay, Michel oraz Jussieu. Zbyt często słyszało się z ust włóczykijów i rybaków przerażające opowieści o stworach ni to ludzkiej, ni to rybiej postury, wychodzących na żer na nadwodne perony.
Mitch, kapitan straży, podszedł do Madonny.
– Trzydziestu – oświadczył. – Wydaje mi się, że to trochę za mało.
Kobieta obserwowała go przez chwilę w świetle olejnej lampy, którą trzymał w wyciągniętej ręce. Mitch był jasnowłosym mężczyzną o delikatnej twarzy i nieomal całkowicie białych oczach. Nawet w tym sfatygowanym mundurze ze szczurzych skórek odróżniał się mocno od stojących za nim w rzędzie niezgrabnych dryblasów, uzbrojonych w co popadnie, od karabinów przez pistolety i piki po najzwyklejsze tasaki.
– Lepiej mieć trzydziestu zdeterminowanych ludzi niż stu obojętnych, kapitanie – uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Mitch przybliżył się bardziej, by wyznać po cichu:
– Boję się o ciebie, moja królowo.
– Nie jestem twoją królową, tylko twoją przewodniczącą – odcięła się szeptem.
– Dla mnie zawsze będziesz królową, Madonno.
– Przyznaję, czasem używasz swojego berła jak prawdziwy król, kapitanie.
Rubaszny uśmieszek, którym doprawiła te słowa, schlebił mu szalenie.
– Może odroczymy jeszcze trochę wyprawę – podjął oficjalnym tonem. – Miałbym czas, żeby uzupełnić twoją eskortę.
– Nie ma mowy.
Madonna wypowiedziała te słowa tonem tak zdecydowanym, że Mitch skinął tylko posłusznie głową. Pierwszy etap ich podróży miał być próbą sił. Zamierzali zacząć od czterech niezrzeszonych stacji: Invalides, Varenne, François-Xavier i Duroc. Dopiero potem mogliby pokusić się o wystąpienie w najbardziej wpływowym węźle Montparnasse, zwanym również Wyłonieniem. Następnie wyruszyliby do MPG, Baloubouffe, 4P, Versailles, Odéon i wreszcie na Małe Chiny wraz z ich satelitami, czyli Villejuif oraz Ivry, które były nie tylko najtrudniej dostępne, ale prawdopodobnie również najbardziej nieprzychylne projektowi. Madonna nie miała zresztą zamiaru odwiedzać wszystkich niezależnych stacji, w pełni świadoma, że gdyby udało jej się zjednoczyć te najsilniejsze, inne chcąc nie chcąc musiałyby się do nich przyłączyć.
– Ino zastąpi mnie podczas wyprawy – dodała. – Można na niej polegać, poza tym zna dokumentację nie gorzej ode mnie.
– Nie łudź się, że Rada Wyłonienia i inni zarządcy dadzą ci cokolwiek za darmo – rzekł Mitch z dąsem.
Madonna odpowiedziała mu jadowitym spojrzeniem. Mimo zaciśniętych warg i zmarszczonych brwi wydała mu się jeszcze bardziej pociągająca. Jej długie włosy nieokreślonej złoto-rudej barwy spływały kaskadami na ramiona i plecy. Uwielbiał przepadać w jej bladobłękitnym spojrzeniu i badać palcami jej niezwykle delikatną białą skórę. Nie mógł się już doczekać chwili, kiedy będzie mu dane na nowo posmakować tego, co teraz było ukryte pod eleganckim kostiumem podróżnym, złożonym ze spodni i marynarki, jasnej koszuli oraz butów ze świńskiej skóry.
– Nikt nigdy nie dał mi niczego w prezencie – mruknęła. – Prezenty robię sobie sama.
Mówiono o niej, że własnoręcznie podrzynała gardła poprzednim zarządcom Orsay, by potem wrzucić ich zwłoki do rzeki; że sama doprowadziła do schadzki swoich przeciwników tylko po to, by zamknąć ich w potrzasku; że zleciła zabójstwo pierwszego przewodniczącego Bac. Wszystkie te pogłoski były jednak obojętne Mitchowi. Sypiał z nią, to fakt, ale więcej znaczyło dla niego jej szczere przywiązanie do kwestii praworządności.
– Czy zabraliśmy wystarczająco dużo biletów, moja… pani?
– Dziesięć tysięcy to aż nadto – odpowiedziała z nieco weselszą miną.
– Oby. Mamy spore szanse ściągnąć na siebie wszystkie szumowiny Lewego Brzegu.
Ostatnia inwentaryzacja wykazała, że węzeł Bac dysponuje zapasem pięciu milionów biletów. Były to wpływy pochodzące głównie z garbowania skór, reperowania używanych tkanin i handlu rybami hodowanymi w zbiornikach Orsay.
– Złodzieje musieliby dostać cynk.
– Sami się domyślą – dowodził Mitch. – Trzydziestu ludzi nie wychodzi pospacerować sobie po Lewobrzeżu z pustymi kieszeniami. Myta, zakwaterowanie, wyżywienie, łapówki, przecież wszystko kosztuje, i to coraz więcej.
– Nie zapominaj, że jestem przewodniczącą Bac, należy mi się z tego tytułu gościna od pozostałych zarządców. I to z pocałowaniem ręki.
Kapitan pokręcił głową i odburknął:
– Gdy tylko opuścisz Bac, będziesz dla nich nikim. Intrygantką, która przyszła zagarnąć władzę nad Lewym Brzegiem i tyle.
Wyruszyli w drogę krótko przed tym, nim ogarki świec pogasły na dobre. Do Assemblée prowadził ciąg suchych tuneli. Piętnastu ludzi szło na czele niewielkiej kolumny, drugie tyle ją zamykało, podczas gdy Mitch i Madonna trzymali się środka.
Stacja Assemblée była zarówno wyższa, jak i szersza od Orsay. Miejscowi osiedlili się tutaj w kwaterach przyklejonych do piętrzących się jeden na drugim pociągów, z których kilka spoczywało na samym torowisku. Chociaż Assemblée znajdowała się w pobliżu koryta Sekwany, nie została zalana wodami rzeki. Przejście pomiędzy kwaterami było doskonale widoczne dzięki płomieniom świec, których nie brakowało na ścianach, sufitach i przy brzegach peronu. Chwilami, gdy światła latarek padały przelotnie na płócienne przepierzenia i przekrzywione zasłony, można było dostrzec spłowiałe pozostałości pisma i obrazów.
– Nasi znajomi z Assemblée nie żałują sobie światła – mruknął Mitch krytycznie.
– Będą musieli zacząć oszczędzać – burknęła Madonna. – I to od zaraz, jeśli nie chcą, żeby wszystkim brakło świec, baterii i podpałek. Nie możemy pozwolić, by nasze dzieci żyły w całkowitej ciemności.
– Co za różnica? W drugim lub trzecim pokoleniu wszyscy tutaj będą już noktami.
– Zapomną, że są istotami światła. Wyrzekną się wielkich marzeń o powrocie na powierzchnię.
– Cóż, powrót na powierzchnię to tylko bajki, fantazje.
Oddziałek bez przeszkód pokonał Assemblée i skierował się ku Invalides.
– A skoro już o dzieciach mowa – podjął znowu Mitch szeptem – zamierzasz je kiedyś mieć?
– Z tobą?
– Chociażby.
– Nie przyszłam na świat, by rodzić dzieci, tylko żeby zjednoczyć Lewy Brzeg.
– Jedno nie wyklucza drugiego…
– Na dzieci zabraknie mi już sił.
– Nie ma królowej bez dziedzica.
– Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem królową, tylko przewodniczącą?
Madonna skwitowała te słowa krystalicznym chichotem, który zadziałał kapitanowi na nerwy. W międzyczasie ostatnia z platform wyprowadziła ich na schody, za którymi znajdował się już tunel wiodący do Invalides. Świece i inne źródła światła powoli stawały się rzadkością. Za to wzdłuż przejścia znaczyły się słabo jaśniejące plamy, będące oznaką ludzkiej obecności pod wątpliwą osłoną z porozciąganych na sznurkach plandek. Żyło się tu bez żądnej prywatności. Z cienia wynurzały się to wykrzywione żałosne twarze, to znów dłonie składane w błagalnym geście.
– Nie zatrzymywać się! – huknął Mitch. – Usunąć każdego, kto stanie wam na drodze.
Ten rozkaz okazał się jednak niemożliwy do wykonania. Na samym środku drogi wyrosła bowiem przed nimi postać okrytej łachmanami kobiety. Nędzarka przypadła konwojentom do stóp.
– Mam sprawę do przewodniczącej!
– O kim ty mówisz? – odpowiedział jeden ze strażników.
– O Madonnie. Wiem, że ten konwój prowadzi ją do Wyłonienia.
– A niby skąd?
– Wszyscy o tym wiedzą, mówią tylko o tym. Czekałam na nią.
– Czego od niej chcesz?
Kobieta podniosła się z klęczek. Blada, bezzębna, z potarganymi włosami, zdawała się sięgać wzrokiem daleko poza pierwsze szeregi kolumny.
– Wiem, że tam jesteś, moja pani! – wykrzyknęła.
– Czego chcesz ode mnie? – zawołała w odpowiedzi Madonna, zanim Mitch zdołał ją powstrzymać.
Wyprostowana nędzarka chwiejnym krokiem weszła pomiędzy strażników, nie napotykając oporu. Mitch chwycił za pistolet, odbezpieczył go i wycelował w nieproszonego gościa.
– Nie podchodź bliżej.
Kobieta zastygła w pewnej siebie pozie i zmierzyła go wyniośle, po czym utkwiła wzrok w przewodniczącej.
– Pani, moja córka jest zgadunką. Widziała, jak pakujecie się w głębokie bagno.
– Nie musimy radzić się twojej córuni, żeby mieć tę świadomość – zakpił kapitan.
– Jesteście żołnierzami, o pewnych zagrożeniach wiecie z doświadczenia – kontynuowała kobieta, niezrażona jego uwagą. – Ale moja córka wie o takich rzeczach, których nigdy byście nie przewidzieli.
– A ja wiem o rzeczach, które masz pod tymi szmatami. Sterta gnatów i wszawica.
Szyderstwo zostało nagrodzone powszechnym wybuchem śmiechu. Nie tylko żołnierze, ale i stłoczeni dookoła biedacy, którzy usiłowali wyłapać z rozmowy każde słówko, zdawali się dobrze bawić.
– Błagam, weźcie ją ze sobą. – Kobieta nie dawała się zbić z tropu.
– Chyba nie myślisz, że będziemy niańczyć twojego potworka, wariatko! – zagrzmiał głos kapitana.
– Mój potworek może uratować waszą skórę, żołnierzu.
– Tobie jakoś nie uratował. W drogę! Straciliśmy już dość czasu.
Kolumna sformowała szyk na nowo i przygotowała się do wymarszu.
– Stać! – zakomenderowała Madonna.
Przyjrzała się uważniej łachmaniarce.
– Dlaczego chcesz oddać mi swoją córkę? – zapytała.
– Choruję na miękkość kości, panienko. Nie pożyję zbyt długo.
Z tymi słowami kobieta osunęła się na ziemię. Kręgosłup i nogi odmówiły jej posłuszeństwa i Madonna nagle zrozumiała, że całe te pertraktacje stanowiły dla niej nadludzki wysiłek.
– Może się wam przydać. Dajcie jej jeść i nie znęcajcie się nad nią, to wszystko.
– W którym wieku jest twoja córka?
– Gdzieś tak pomiędzy bardzo wczesnym a dziecięcym.
– Jak ma na imię?
– Ionale.
– Mogę ją zobaczyć?
Mitch skorzystał z okazji, by się wtrącić:
– Nie możemy przecież wziąć sobie tego na głowę.
Madonna milczała, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem. Dla kapitana żadna kara nie była surowsza od jej obojętności. Nędzarka wywołała z tłumu obszarpańców mężczyznę, ledwie widocznego w mroku.
– Idź po nią, Quin.
Po niedługim czasie Quin powrócił, prowadząc za rękę jakąś niewielką osóbkę. Madonna wyciągnęła latarkę z kieszeni marynarki i skierowała wiązkę światła prosto na dziewczynkę.
– Nie tak blisko, moja pani, ostre światło szkodzi jej na oczy – zaprotestowała kobieta.
Przewodnicząca opuściła latarkę, by nie oślepiać dziecka. Głowa dziewczynki, nieproporcjonalnie duża względem ciała, była okolona grzywą zmierzwionych włosów. Wyglądała, jakby zdjęto ją z dorosłego i umieszczono na ciele niemowlęcia uczącego się stawiać pierwsze kroki.
– Czy ona potrafi mówić? – zapytała Madonna matkę, która wciąż nie podnosiła się z ziemi.
– Niech sama odpowie…
Przewodnicząca przykucnęła obok dziewczynki. Uczucie wstrętu, które przenikało ją na wskroś, było trudne do opanowania. Spojrzała dziecku w oczy, głęboko osadzone pod łukami brwiowymi, doznając przy tym przelotnego wrażenia, że przygląda się pustym oczodołom nagiej, rozświetlonej od wewnątrz czaszki.
– Umiesz mówić?
– Już od dawna, proszę pani.
– Jak ci na imię?
– Ionale, proszę pani.
Spokojny głos i doskonała dykcja dziewczynki stanowiły zadziwiający kontrast z chaotycznym ruchem jej warg i języka, którego koniuszek nie przestawał wysuwać się spomiędzy rzędów drobnych ząbków.
– Podobno mówiłaś matce, że coś mi grozi?
– Tak, proszę pani. Będzie pani przemawiać przed zgromadzeniami, ale nikt nie będzie pani słuchał. Wynajmą kogoś, żeby panią zabił.
– Z jakim wyprzedzeniem potrafisz to przewidzieć?
– Różnie. Czasami widzę coś dużo wcześniej, a czasami tuż przed.
– Dlaczego widzisz akurat mnie?
– Zobaczyłam, że zamierza pani zrobić coś wielkiego, i zaczęłam się na pani koncentrować.
Madonna wyprostowała się, nie wiedząc, czy dziecko bardziej budzi jej odrazę, czy fascynuje swoimi zdolnościami. Te, rzecz jasna, należało najpierw potwierdzić. Nieraz już słyszała o zgadunach, ale nigdy nie miała okazji spotkać żadnego z nich, co ostatecznie kazało jej wątpić w podobne historie.
Mitch znowu spróbował swych szans:
– Czy zaspokoiła już pani swoją ciekawość, pani przewodnicząca? Możemy ruszać dalej?
– Nie chcę za nią pieniędzy – zajęczała matka, unosząc się na łokciach. – Wystarczy, że nie zeżrą jej szczury. Gdy umrę, nikt już się nią nie zajmie, nawet ten cymbał Quin. On boi się samemu odlać, a co dopiero…
– Spowolni nas. – Kapitan nie dawał za wygraną.
– Czy ona może chodzić? – zapytała Madonna. – To znaczy maszerować o własnych siłach, szybko i długo?
– Tego nie mogę obiecać, moja pani. Przecież nigdy nie ruszyliśmy się z Assemblée. Ale na pewno jest piekielnie odważna.
Madonna podjęła już decyzję, jednak zastanawiała się jeszcze przez chwilę. Mitch miał z pewnością rację, obarczanie się takim balastem to szaleństwo, dzieciak wymagał przecież nieustannej opieki. Ale zdolności tej małej mogły być użyteczne podczas niebezpiecznej wyprawy. Poza tym gdyby okazała się bezużyteczna, nic nie stało na przeszkodzie, by się jej pozbyć.
– Zgoda, zabieramy ją.
Matka dziewczynki wciąż miała siłę, by chwycić Madonnę za dłoń i złożyć na niej żenująco żarliwy pocałunek.
– Pani przewodnicząca, jest pani pewna? – wycedził Mitch.
Madonna obrzuciła go beznamiętnym, nieprzychylnym spojrzeniem.
– Absolutnie pewna, kapitanie.
Mitch usiłował za wszelką cenę okiełznać wściekłość, która pobrzmiewała już w jego głosie.
– Kto będzie się nią zajmował? – zapytał.
– Poszukamy kogoś na Invalides. Jakiejś młodej dziewczyny.
– Trzeba będzie ją opłacić.
– Najwyżej trzydzieści biletów na całą wyprawę. Przecież mamy dziesięć tysięcy.
– Głośniej, niech wszyscy usłyszą.
– Są takie chwile, że strasznie mnie wnerwiasz, kapitanie.
Madonna odwróciła się i ponownie przykucnęła przed Ionale.
– To jak, pójdziesz z nami?
Dziewczynka nie wahała się zbyt długo. Skinęła głową na znak zgody i nie czekając nawet na hasło do wymarszu, nie obdarowując matki ani jednym spojrzeniem, podreptała ku schodom znikającym w czeluściach Metra 2033.
– Żegnaj, córeczko… – wymamrotała kobieta, całkiem już bezwładna, z twarzą wtuloną w beton. Resztki sił opuściły ją, ustępując miejsca konwulsjom i łzom.
Na Invalides obowiązywały inne cykle czasowe niż w węźle Bac. W tej kwestii każda jednostka rządziła się własnymi prawami. Madonna wiedziała, że zjednoczenie Lewobrzeża musiałoby pociągnąć za sobą unifikację miary czasu. Specjalna komisja złożona ze wszystkich znaczących osobistości Bac – chociaż nie wszystkie z nich zasługiwały na takie miano – spotykała się aż dwanaście razy, by dojść do jednego prostego i praktycznego wniosku: w przyszłej Federacji wszystkich obowiązywał będzie system Bac. Rachubę czasu opierano tu na cyklach odmierzanych przez starożytny zegar mechaniczny Tik-tak, którego działania skrzętnie pilnował dozorca wskazówek. Czas pracy trwał nieco ponad pełen cykl małej wskazówki, od dziewiątki do dziesiątki, natomiast odpoczynek trwał trochę krócej niż kolejny jej obieg – czyli od dziesiątki do ósemki. Wraz z zakończeniem pracy gaszono światła, które ponownie zapalano pod koniec czasu odpoczynku.
Co do Invalides, można było tu spać i pracować wedle własnych upodobań. Rada nie wprowadziła żadnych ograniczeń. Wskutek tego na stacji panowało nieustające ożywienie, szczególnie w strefie portowej: wymiana pomiędzy rybakami schodzącymi z łodzi i wchodzącymi na nie była permanentna.
Ionale aż do Invalides bez trudu dotrzymywała tempa dorosłym. Odległość tysiąca kroków, jaka dzieliła obie stacje, nie była być może wielka, ale dla niej stanowiła już nie lada wyzwanie. Kolumna posuwała się tunelami pogrążonymi w kompletnej ciemności. Na zapalenie lamp pozwalano sobie dopiero wtedy, gdy trzeba było pokonać jakieś osuwisko lub podczas przeprawy przez strumień, który przeciął im drogę na krótko przed pierwszymi światłami Invalides. Jego wody były dla małej Ionale zbyt głębokie, musiano więc powierzyć ją strażnikowi. Zadanie należało do skrajnie nieprzyjemnych. Pośpiech, z jakim mężczyzna odstawiał ją na ziemię, miał w sobie coś z komedii, jednak w rzeczywistości był symptomem głębokiego problemu, z którym zmagało się całe podziemne społeczeństwo. Dzieci z anomaliami rodziły się coraz częściej, ale Metrolici wciąż nie mogli oswoić się z tak powszechną obecnością mutantów. Na sto ostatnich narodzin w węźle Bac przypadało piętnaścioro noktów, trzynaścioro kretów i sześcioro wibratów, co łącznie stanowiło ponad jedną trzecią noworodków. Pancerni i wszelkiej maści powsinogi chętnie odkupywali te nieszczęsne istoty, by zrobić użytek z ich wyostrzonych zmysłów. Niezwykle czuły wzrok, słuch albo wrażliwość na wibracje świetnie sprawdzały się przy penetracji niebezpiecznych zaułków, opustoszałych katakumb, sztolni czy parkingów, dokąd co odważniejsi zapuszczali się w poszukiwaniu świec, zapałek, zapalniczek, latarek, baterii, narzędzi, gazu, kanistrów z olejem czy benzyną, broni, tkanin, papierosów, alkoholu – słowem wszystkich tych towarów, które na Lewym Brzegu osiągały wysoką cenę.
U wejścia na stację Invalides czekała na nich rozwścieczona ciżba. Białka oczu błyszczały w mroku nienawistnie. Mitch wsunął dłoń w kieszeń munduru, ścisnął rękojeść pistoletu i odbezpieczył go.
– Jesteśmy niezależni – zagrzmiał ktoś ciężkim głosem – i tacy pozostaniemy!
– Wracaj do siebie, dziwko z Bac! – dołożył kobiecy głos.
– Invalides nigdy się nie podda tak jak Orsay! Jazda stąd, oszuści z Bac!
Widząc, że przednia straż waha się, czy siłą rozpędzić krzykaczy, Mitch przeszedł na czoło kolumny.
– Nie dajcie im się rozkręcić!
Za słowami w ruch poszły pięści. Mitch zadał brutalny cios jednemu z awanturników, drugiego zaś mocnym pchnięciem posłał poprzez szereg prowizorycznych kwater aż na tory.
– Kto następny? – zaryczał, celując w ludzi z broni i oślepiając ich światłem.
W jasnej strudze ukazały się przeorane bruzdami twarze, zdeformowane ręce, okryte strzępami szmat i zwierzęcych skórek ciała. Madonna ruszyła na czoło. Mała Ionale nie opuszczała jej na krok.
– Proszę pozostać z tyłu, pani przewodnicząca.
Słowa Mitcha nie powstrzymały jej i po chwili kobieta stanęła u jego boku. Tuż przed wyprawą doszły do niej słuchy, że Invalides zmaga się z epidemią sorbonelli. I rzeczywiście – mężczyźni i kobiety oświetleni przez kapitana nosili wszystkie objawy tej choroby: twarze mieli pobrużdżone zmarszczkami, ręce nienaturalnie powykręcane, palce zaciśnięte jakby w skurczu.
– Od jak dawna jesteście chorzy? – zapytała.
Zgromadzeni spojrzeli po sobie, zanim jedna z kobiet zdecydowała się odpowiedzieć:
– Wystarczająco długo.
– Dlaczego nie chcecie mnie przepuścić?
– Invalides ma zostać niezależna i basta – warknął jeden z mężczyzn.
– I co wam po tym? Niedługo wszyscy będziecie martwi.
Odczekała chwilę, pozwalając, by ich umysły przetrawiły jej słowa. Następnie dodała:
– Chyba że spróbujemy razem poszukać jakiegoś lekarstwa. Wspólnymi siłami możemy coś zdziałać.
– Nie damy sobą rządzić tym podłym oszustom z Bac.
– Dlaczego tak ich nazywacie?
Tym razem głos zabrał człowiek, któremu Mitch zmiażdżył wcześniej nos. Wierzchem rękawa otarł zakrwawioną twarz i oświadczył:
– Ludzie z Bac mówią, że nie są już wolni. Zabieracie im światło i…
– Co się tu dzieje? – Potężny głos przeszył ciemność i od tłumu oderwał się mężczyzna, który stanął w snopie światła padającym z latarki Mitcha. Wielki człowiek był wychudły, długa broda i rzadkie kępki włosów okalały jego twarz, a tęczówki miał całkowicie wyprane z kolorów. Jedynie jego skórzane ubranie prezentowało się wyjątkowo dobrze.
– Dzień dobry, Valid… lub dobry wieczór – rzuciła Madonna.
Posłany w jej kierunku służalczy uśmiech dodatkowo uwydatniał kościsty wygląd mężczyzny.
– Witamy w naszych skromnych progach, sznowna pani przewodnicząca. Doniesiono mi, że rozpoczynasz kampanię na rzecz Federacji.
– Jesteście pierwsi.
– To prawdziwy zaszczyt.
Przewodnicząca skinęła w kierunku tłumu.
– Widzę, że nie zapomnieliście wysłać komitetu powitalnego.
Valid z wielką wprawą udał zaskoczonego i oburzonego.
– Pani mnie o coś podejrzewa? To zwykli mieszkańcy, sami sobie wymyślili, że przyjdą powiedzieć, co o was myślą. U nas to nie jest zakazane.
– To nie są zwykli mieszkańcy, panie radny. Są zarażeni sorbonellą.
– A więc słyszeliście już, że grasuje u nas…
– Śmiertelnie chorzy ludzie z reguły nie awanturują się o ideały z pierwszym lepszym strażnikiem.
– Śmiertelnie chorzy ludzie robią się zgorzkniali. I popełniają gafy.
Jego spojrzenie padło na Ionale, stojącą za plecami Madonny.
– Podróżuje pani w towarzystwie zgadunki, pani przewodnicząca?
– Zabrałam ją od umierającej matki u wyjścia z Assemblée.
– Jest pani wcieleniem miłosierdzia, moja droga. Wiele osób uznałoby to za nierozsądne. Taki ciężar, na tak długo! To niebezpieczna wyprawa…
Valid szukał wzrokiem aprobaty u Mitcha, ale kapitan nie miał ochoty spoufalać się z radnym.
– Czasami dodatkowy trud się opłaca, kto wie? Nie przybywam z oficjalną wizytą, jednak mam nadzieję, że wasza Rada zechce mnie przyjąć?
Valid złożył pokłon.
– Oczywiście, pani przewodnicząca. Nie odmówimy niczego zarządcy zaprzyjaźnionego węzła. Moi dwaj koledzy czekają już w sali Rady. Proszę za mną.
Jeden ruch dłoni radnego wystarczył, by rozproszyć protestującą gawiedź. Pierwsze szeregi eskorty ruszyły za nim, gdy oddalił się w głąb stacji. Ionale zatrzymała Madonnę, ciągnąc ją za krawędź marynarki.
– Czego chcesz? – zapytała Madonna.
Zgadunka dała jej do zrozumienia, że sprawa wymaga dyskrecji. Madonna westchnęła i przykucnęła zniecierpliwiona, a jej głowa zrównała się z głową dziewczynki. Mały języczek zadrgał pomiędzy wargami Ionale.
– Ten człowiek i dwaj jego przyjaciele zamierzają cię otruć, pani.
Szept dziewczynki dosłownie zagrzmiał w uszach Madonny.
– Jesteś pewna? – wydyszała.
– Ktoś ich namówił.
– Kto?
– Jakiś mężczyzna, stary i pomarszczony, w złotym ubraniu.
– To ktoś z Invalides?
– Nie, spotkali się gdzieś indziej, w jakiejś wielkiej sali.
Przerwał im rozdrażniony głos Mitcha.
– Na co czekamy, moja pani? Radny już poszedł.
Madonna pogłaskała czoło Ionale wierzchem dłoni, tym razem już bez obrzydzenia, i się podniosła.
– Nie dajmy na siebie czekać, kapitanie.
Biały Skorpion
Roc, niekwestionowana sława Pancernych z Lewego Brzegu, był martwy. Jego śmierć wprawiła bandę le Dauba w osłupienie. Krwawa łaźnia, jaką sprawili mu oprawcy, bywała wcześniej udziałem jego własnych ofiar, jednak po stoczonej walce tliły się w nim jeszcze resztki życia, zdołał się więc przemieścić o jakieś kilkaset kroków od stacji Pierre-Curie, by wydać ostatnie tchnienie dopiero w na wpół zasypanym tunelu Mairie.
W wiązce światła latarki, którą oświetlił go Juss, Roc przypominał ogromną ropuchę zmasakrowaną przez kota żartownisia: wytrzeszczone oczy, nabrzmiałe policzki, rozciągnięte usta koloru purpury, z których wysuwał się dziwaczny, zwiotczały i walcowaty język. Jego przysadziste ciało splamione było zakrzepłą już krwią i raziło widokiem otwartej rany pomiędzy udami oraz licznymi bliznami i obrażeniami, świadczącymi o zaciekłej walce, jaką stoczył przed kaźnią.
– Nie patrz tam – polecił Juss swej małej podopiecznej nokcie o imieniu Plaisance.
– Za późno, widzę go już od dawna.
– No tak, ty przecież widzisz bez światła latarki.
Napaść na Roca, który siał wśród Metrolitów tak wielki postrach, świadczyła albo o nieludzkiej odwadze przeciwnika, albo o jego przewadze liczebnej, albo wreszcie dowodziła, że przywódcy którejś z wpływowych organizacji, na przykład mandarzy z Małych Chin, postanowili pozbyć się raz na zawsze wałęsających się band z Lewego Brzegu. Rzeczywiście, jakiś czas temu le Daub wspomniał, że niektórzy domagają się wyłonienia za wszelką cenę każdego, kto nie należy do żadnej stacji ani do żadnego węzła. Makabryczny koniec Roca mógł być zaledwie sygnałem do wypowiedzenia wojny totalnej Pancernym i im podobnym klanom.
– Nic nie dzieje się przypadkowo – mruknął le Daub złowieszczo, podczas gdy Biały Skorpion razem z Entim owijali ciało Roca podziurawioną i śmierdzącą płachtą. – Czas i miejsce dobrano idealnie. Znajdujemy się na najbardziej peryferyjnej stacji Lewego Brzegu. Jeśli chcemy wrócić do katakumb i kamieniołomów, musimy znowu przedrzeć się przez Małe Chiny. Doskonała okazja, żeby nas ukatrupić. Wystarczy zasadzka w Porte-d’I lub Maison-Blanche.
Le Daub powiódł wzrokiem po swoich ludziach zgromadzonych wokół trupa Roca. Dwudziestu mężczyzn, cztery kobiety, trzy psy o sierści wyżartej przez mole, z grubsza oswojony kot, jeden wibrat o najeżonych włosach, dwa krety z oczkami malutkimi jak główki od szpilek i dwójka noktów. Kiepskie widoki na starcie z małochińskimi bojówkami zaopatrzonymi przez samego le Dauba w kałasznikowy, które odkrył w jednym z wielkich rumowisk w okolicach Denfert. Logika nakazywała, by opchnąć je najbliższym lokatorom tej stacji – Radzie Montparnasse lub pastorowi wyłonienia – ale wysłannik Małych Chin zaoferował podwójną stawkę, a z tym się nie dyskutuje.
Juss uniósł dłoń.
– Czego tam, Szczurek? – warknął le Daub.
– Pomyślałem…
Juss zdążył już pożałować, że zabrał głos. W bandzie le Dauba można było przetrwać, jedynie nie wychylając się z tłumu. Plaisance obdarowała go jednak spojrzeniem tak ciepłym i uroczym, że wykrzesał z siebie resztki odwagi.
– Moglibyśmy schować się w tunelu RER C, dopóki sprawa nie ucichnie. Znam przejście z Mairie, częściowo zawalone. A przy okazji zbadamy miejsce, może znajdziemy coś ciekawego dla siebie.
Le Daub podszedł do niego ciężkim krokiem. Jego usta wykrzywiły się w zagadkowym uśmiechu. Olbrzymie ramiona wyrastały ze skórzanej kamizelki niczym dwa guzowate korzenie, a z jego oczu, spod długich, zmierzwionych brwi, strzelały płomienie.
– Coś mi się zdaje, żeś się zgadał z tymi, co torturowali Roca – zagrzmiał, wodząc dłonią po włosach i brodzie. – Chcesz nas odesłać na powierzchnię? Skąd możemy wiedzieć, co nas czeka w RER?
– Skoro nie możemy, to właśnie dlatego powinniśmy to sprawdzić. – Juss ponowił propozycję, mimo że kwaśna mina Plaisance wyraźnie go do tego zniechęcała. Wskazał na ciało Roca zawinięte w płachtę. – Jedyne, czego możemy być pewni, to że nie jesteśmy tu mile widziani i że przeprawa przez Małe Chiny jest ryzykowna.
– A co według ciebie będziemy tam żreć? Gdzie będziemy spać, Szczurek, co? I komu niby mamy odsprzedać to, co tam znajdziemy?
Wymiana zdań ośmieliła Jussa. Gdyby szef zupełnie się z nim nie zgadzał, z marszu uraczyłby go pięścią. Udało mu się wreszcie zaczerpnąć powietrza, by odezwać się już nie piskliwym, lecz poważnym i opanowanym głosem:
– To, co znajdziemy, można gdzieś skitrać. W jedzenie zaopatrzymy się na Mairie, zrobimy zapasy, a może znajdziemy też coś na miejscu. Na czas snu zorganizujemy warty, jak w sztolniach. A jeśli przypałęta się jakaś zwierzyna, przywitamy ją tym – wyciągnął pistolet i potrząsnął nim nad głową – a potem oddawać futerka i na ruszt.
Zamilkł, zarazem podekscytowany i przerażony własną pewnością siebie.
– Czasem pleciesz same bzdury, gówniarzu, i lepiej by było dla wszystkich, żebyś nie otwierał dzioba…
Pięść le Dauba zwarła się mocno i teraz wszyscy czekali, kiedy zwali się Szczurkowi na głowę. Plaisance wtuliła się w swego opiekuna, jakby chciała wesprzeć go w tej strasznej próbie.
Za to człowiek od mokrej roboty zwany Białym Skorpionem wprost nie mógł się doczekać znaku od szefa, by dopaść śmiertelnika, który ośmielił się jawnie podważać autorytet przywódcy. Nieskazitelnie białe długie włosy Skorpiona trzepotały na jego ramionach niczym wściekłe węże, a ciemnoczerwone oczy wyglądały tak, jakby miały zaraz wypaść spod mocno zarysowanych łuków brwiowych.
– …ale jesteś dobrym szperaczem, Juss – kontynuował le Daub. – Tym razem słusznie gadasz. Pomysł jest ciekawy. Może uda nam się wykombinować przejście do stacji, gdzie nas przyjmą lepiej niż na Małych Chinach.
– Przecież nawet nie wiemy, czy ktoś nie planuje nas odstrzelić na Porte-d’I – zaprotestował Enti.
Le Daub odwrócił się do niego i przeszył go kryształowo zimnym spojrzeniem.
– I to właśnie wyróżnia przywódców z tłumu. Zawsze musisz być o krok z przodu. Jeśli pójdziemy na Porte-d’I i napadną nas bojówki, za późno będzie na płacz. Lepiej zadekować się na jakiś czas w RER C i uśpić trochę ich czujność. Nawet jeśli nie ma tam żadnego przejścia, sami będziemy mogli ich potem zaskoczyć.
Enti powstrzymał się od odpowiedzi i jedynie skinął głową, lecz jego szerokie usta, obramowane wargami cienkimi jak żyletki, pozostały otwarte.
– Jesteś pewny tego przebicia do RER C? – zwrócił się le Daub do Jussa.
– Ostatnio jak wylądowaliśmy na Mairie, wyczaiłem stamtąd przejście do jakiejś obcej stacji.
– Skąd wiesz, że to RER C?
– Z oznakowania. Chyba rozpoznałem.
– Zaprowadzisz nas tam, zanim zjawią się tu po nas zasrańcy z Małych Chin. Ale pamiętaj, że jeśli nas w coś wrobisz, własnoręcznie wyrwę ci język razem z zębami.
– Co z ciałem Roca? – wtrącił Biały Skorpion.
Le Daub zastanawiał się przez chwilę.
– Rzućcie go na pożarcie szczurom. Bardziej się nimi najemy, gdy kiedyś trafią do naszych brzuchów.
– Byle jak najszybciej odpłacić tym skurwom za Roca.
– Taka jest kolej rzeczy, Skorpionie. Dokładnie jak ze szczurami. Najpierw Roc nawciskał do gąb frajerów jaj i fiutów ile wlezie, a potem oni zabrali się za niego.
Jako wprawny szperacz Juss nie potrzebował wiele czasu, by odnaleźć przejście do tunelu linii C podziemnej sieci kolejowej RER. Z jednej strony kierował nim doskonały zmysł orientacji, z drugiej – zapowiedź le Dauba, który nie rzucał słów na wiatr. Lepiej nie sprawiać mu zawodu w momencie, kiedy odgrażał się swoimi zabiegami medycznymi. Zgodziłby się z tym z pewnością także Urier, jeden z Pancernych, którego pewnego dnia coś podkusiło i publicznie przeciwstawił się szefowi: w ten sposób nie tylko pozbawił się daru mowy, ale i wszelkich innych przyjemnostek, które ten osobliwy i wrażliwy kawałeczek ciała, bez ustanku poruszający się w ustach, mógł dostarczyć; przyjemnostek nieobcych również Jussowi, który zaznał ich niedawno z pewną kobietą z Gobelins.
Przejście nie przypominało kształtem regularnego korytarza ani tunelu. Była to raczej wąska kiszka, która uformowała się w jednym z zaułków stacji Mairie, wypiętrzając jednocześnie podłoże i pokrywając je zygzakowatym wzorem pęknięć. O ile na początku grupa postępowała całkiem sprawnie, o tyle po niedługim czasie została wstrzymana przez znacznych rozmiarów osuwisko, którego Juss sobie nie przypominał. Zaciągnął mocniej pasek latarki czołowej, aby wspiąć się na stos kamieni i odnaleźć dostęp do szczeliny, którą przemieszczał się poprzednio. Towarzyszyli mu jedynie Plaisance i Arc, pies szperacz. Reszta czekała na dole.
– Tędy nie przejdziemy, zatarasowane. Mieliłeś ozorem, Szczurek, a teraz on ci go zmieli!
Głośny śmiech zagłuszył słowa Skorpiona. Jussowi serce podeszło do gardła. Czyżby się jednak pomylił? Jeśli z jego winy będą musieli teraz zawrócić i nadłożyć drogi, czeka go jatka. Wierzchem dłoni otarł z czoła krople potu, które spływały mu do oczu. Arc wspinał się po zboczu coraz wyżej i wyżej, węsząc w każdym zakamarku w poszukiwaniu przeciągu, który wskazywałby na możliwość przebicia. Wiele razy przyszło mu już ratować z opałów le Dauba i jego ludzi, uwięzionych przez gruzy po niespodziewanym tąpnięciu ściany lub sklepienia.
U szczytu pies zniknął z widoku tak nagle, jakby zapadł się pod ziemię.
– Arc!
Juss usłyszał jeszcze krótki i przenikliwy skowyt, po czym na zboczu zaległa cisza.
– Co tam się dzieje na górze? – huknął le Daub.
Zamiast odpowiedzieć, szperacz rzucił się ku szczytowi osuwiska, by odnaleźć psa. W świetle latarki ujrzał łaciaty kształt wyciągnięty nieruchomo w zagłębieniu.
– Arc…
Juss odniósł wrażenie, że coś porusza się w niewielkiej odległości od niego.
– Skorpion – wydyszała Plaisance zza jego pleców.
Skierował strumień światła ku górze. Widok białego skorpiona zmroził mu krew w żyłach. Zwierzę miało długość przedramienia i prężyło się na płaskim kamieniu, a jego ogromny kolec jadowy przybrał kształt łuku, napiętego groźnie nad głową.
– Nie ruszaj się – szepnął chłopak.
Plaisance zdążyła przylgnąć do zbocza, które ją osłaniało. Wstrzymując oddech, usiłowała z mniejszym lub większym powodzeniem zapanować nad drgawkami. Juss przypomniał sobie, że wszelkiego rodzaju szkaradne stworzenia na ośmiu nogach wzbudzają w niej paniczny strach. Zmusił się do całkowitego bezruchu, mimo że jego mięśnie napinały się same, demaskując w ten sposób przemożną chęć ucieczki. Na najmniejsze drgnięcie skorpion odpowiedziałby błyskawicznym, niemożliwym do odparcia atakiem. Po ukłuciu Juss mógłby już tylko żałośnie zajęczeć, tak jak uczynił to Arc.
Tymczasem le Daub się niecierpliwił.
– Hej, tam na górze, co jest!?
Juss nakazał sobie milczenie. Wyczulony na wszelkie wibracje biały zabójca uznałby dźwięki za prowokację i niechybnie rzuciłby się na niego.
– W chuja sobie lecisz, zasrańcu? Nie zmuszaj mnie, żebym poszedł cię szukać. Jak znajdę, wypatroszę!
– Przywlokę ci go za skórę na jajach! – wrzasnął drugi głos. Był to prawdopodobnie Enti.
Szczypce skorpiona otwierały się i zamykały powoli, jakby miażdżyły niewidzialnego przeciwnika. Pot spływał obficie po czole Jussa, strużkami kapał do oczu, ciekł po nosie i policzkach ku szyi, skąd powoli przenikał na tors i brzuch. Gdyby tylko chłopakowi udało się sięgnąć po broń, z miejsca zrobiłby papkę z opancerzonej maszkary, która stanęła mu na drodze. Nieco poniżej Plaisance dyszała ze strachu, a jej serce biło w tempie galopu. Skorpion przemieścił się nagle z taką prędkością, jakby przeleciał z jednego miejsca na drugie, nie wykonując żadnego ruchu. Juss zlokalizował go tuż nad swoją głową, jednak po chwili zwierzę zniknęło znowu, by pokazać się nieco dalej, pomiędzy dwoma kamieniami, które broniły zapewne dostępu do jego gniazda.
– Sam tego chciałeś, Szczurek. Idę po ciebie! – zaryczał le Daub.
– Naucz gnoja szacunku! – Drugi głos przypominał głos Verna.
Dłoń Jussa zbliżała się do kieszeni kurtki z bolesną wręcz powolnością. Nie spuścił białego mordercy z oczu ani na chwilę, kiedy wydobywał czubkami palców broń, przesuwał uchwyt do dłoni, odbezpieczał i układał palec na spuście. Następnie, nie zważając na odgłosy w dole, które nie wróżyły jemu ani Plaisance niczego dobrego, uniósł dłoń na wysokość twarzy, skierował lufę w stronę skorpiona, wymierzył i pociągnął za cyngiel. Huk wystrzału rozbrzmiał niczym grzmot w głębinach tuneli, błysk światła przeciął ciemność. Dookoła posypał się grad kamieni i odłamków. Trzeba było jeszcze chwili, nim opadły kłęby dymu i kurzu, by przekonać się, że biały kształt pomiędzy dwoma kamieniami zniknął. Pozostał po nim jedynie niewielki, wyraźny ślad w miejscu, w które uderzyła kula.
– Co ty odwalasz!? – Le Daub wychodził prawie ze skóry.
– Biały skorpion – odpowiedział Juss, nie odwracając się. – Zabił Arca.
Ruszył ku miejscu, w którym jeszcze przed chwilą tkwił butny biały zabójca.
– Prawy, skurwa, Brzeg! – splunął le Daub.
– Uważajcie! – krzyknęła Plaisance. – Może jeszcze żyje!
Juss był przekonany, że strzał był celny, jednak na wszelki wypadek zbliżył się do ofiary z ostrożnością. Widok bynajmniej go nie zaskoczył: rozerwany na kawałki skorpion leżał pod kupką kamieni. Kula zamieniła w miazgę jego głowę i przednią część ciała, pozostawiając nietknięte cztery tylne odnóża wraz ze straszliwym żądłem, długim na dwa palce i całkowicie przezroczystym. Oglądane z bliska, wyglądało jeszcze bardziej złowrogo. Juss ujął delikatnie szczątki bestii i uniósł je. Zmiażdżona część trzymała się jako tako odwłoka na resztkach pancerza, co pozwoliło ocenić wielkość zwierzęcia. Ów postrach całego Lewego Brzegu okazał się o wiele większy, niż początkowo przypuszczał szperacz, i to o dobre pół kroku.
Le Daub zrównał się już z Plaisance.
– Prawobrzeżny skurw! Kawał bydlaka! – wyraził swój podziw dla skorpiona. – To jego gniazdo?
Juss skierował latarkę na kamienie. W jej świetle zamajaczył niespokojny ruch roju. Miniaturowe, przezroczyste stworzenia przemieszczały się chaotycznie we wszystkich kierunkach.
– Są i małe.
– Trzeba je rozdeptać.
– Najlepiej zjarać.
– Nie bardzo, ogień ich nie tyka. Czekaj, już idę.
Le Daub wspiął się na wysokość Jussa i wzrokiem ocenił rozmiar białego zabójcy, którego chłopak nie wypuszczał z dłoni.
– Nigdy nie widziałem większego bydlaka!
– Załatwił Arca. Szkoda, bo to był dobry pies.
– I tak zbliżała się już jego pora. Zaczynał ślepnąć, trudno mu było chodzić i sikał krwią. Przynajmniej nie cierpiał długo. Nie to co Roc.
Le Daub oświetlił gniazdo czołową latarką. Odsunął nieco duże kamienie, by mniejszym z nich zacząć miażdżyć przezroczyste istoty, które biegały teraz już całkiem ogłupiałe wewnątrz śmiertelnej pułapki.
– To dlatego mi nie odpowiadałeś, co? – mówił, nie przerywając dzieła zagłady. – Dziabnąłby cię, gdybyś tylko otworzył gębę.
– Może lepsze to, niż wyrywanie języka i bebechów…
Przywódca zamilkł, przybrawszy znowu swój nieodgadniony wyraz twarzy, po czym wybuchnął śmiechem.
– Masz za uszami, Szczurek, ale twój jęzor za bardzo się przydaje.
Palcem wskazującym wycelował teraz w Plaisance. Dziewczynka leżała nadal skulona na kamieniach.
– Ty i ta mała siksa dobrze sobie razem radzicie. Nadchodzą ciężkie czasy, Roc był tylko wstępem. Wszyscy będą potrzebni, tym bardziej dobry szperacz i jego nokta do pomocy.
Nachylił się, by dodać po cichu:
– Powiem ci coś, ale zachowaj to dla siebie. Żałuję tej akcji z Urierem. Poniosło mnie, odciąłem mu język i… zrobiłem z niego zakałę. A w każdym razie jest… mniej skuteczny od innych. Musimy być do bólu solidarni, jeden za wszystkich i tak dalej, inaczej nie przetrwamy, ale w tej pieprzonej bandzie niektórzy nic nie czają. Trzeba ich straszyć, pokazywać, kto jest pan.
Zgniótł ostatnie młode białego skorpiona, po czym zwalił na gniazdo wielkie kamienie.
– O kilka ścierw mniej. Daj mi tego trupa, żebym miał co pokazać. Inaczej nie zrozumieją, dlaczego jeszcze cię nie rozkwasiłem.
Schwyciwszy skorpiona, le Daub zaczął schodzić po zboczu ze zwinnością, której nikt nie spodziewałby się po kimś w jego wieku i o tak masywnej posturze.
– Znajdź przejście, Juss – dodał, nie odwracając się do niego. – Sam wiesz, że to nasza ostatnia szansa.
Otwór szczeliny ledwie mieścił człowieka. Mała, drobna nokta zgłosiła się na ochotniczkę. Mniej niż innym groziło jej, że utknie w ciasnym przejściu. Ponadto baterie latarki mogły w każdej chwili się wyczerpać, a ona wcale nie potrzebowała światła.
– Nie boisz się, że wpadniesz na kolejnego skorpiona? – zapytał Juss.
– Wiesz, co mówią: jeśli trafisz na niego dwa razy z rzędu, znaczy, że jesteś pechowy i tak czy siak Lewy Brzeg cię dopadnie.
Plaisance wcisnęła się w szczelinę głową naprzód. Juss dał jej zrobić parę kroków, po czym ruszył za nią. Przedostanie się do środka korytarza wymagało pewnej zwinności, ale później przejście stało się wyraźnie szersze i przystępne. Latarka szperacza rzucała światło na plecy dziewczynki znajdującej się pięć–sześć kroków przed nim. Plaisance może i piszczała ze strachu na widok pająków i ich pobratymców, ale zupełnie nie przerażały jej ciasnota i zaduch korytarzy uformowanych wskutek osuwisk i zapadania się ziemi. Tymczasem pojawiali się w bandzie Pancernych i tacy, którzy przeczołgawszy się nawet setki kroków i utknąwszy w ślepym punkcie, tracili nagle cały rozsądek, zaczynali się dusić i w panice wołali o pomoc, zmuszając tym samym Jussa do odwrotu. Zdarzyło się nawet, że musiał wyciągać z pewnej kiszki panikującą parę, wracając po każde z osobna.
– Klaustro – brzmiała diagnoza Aure.
Każdy, kto cierpiał na klaustro, był automatycznie i bezpowrotnie wydalany z bandy. Stawał się kulą u nogi. Również ci, którym nic nie dolegało, dokładali wszelkich starań, by nie spowalniać grupy podczas trudnej przeprawy. Z pomocą swoich grzybów, korzonków, pijawek i wywarów, których składu lepiej było nie dociekać, Aure leczyła ludzi z różnych chorób, ale na tę jedną nie miała sposobu.
– Klaustro to relikt przeszłości – tłumaczyła. – Pozostałość po tych, którzy żyli na powierzchni i używali światła do woli. Ciemność i ciasne miejsca kojarzyły im się z zagrożeniem.
Ten, kto nieopatrznie poprosił Aure o wyjaśnienia na temat początków świata, musiał potem wysłuchiwać długo jej nużących lekcji. Juss zapamiętał z nich tyle, że Metrolici byli rzekomo potomkami Ziemian, którzy zamieszkiwali powierzchnię, zanim doszło do Katastrofy. Odkąd przestała nadawać się do życia, ludziom pozostało ukryć się głęboko w tunelach Metra 2033. Ponoć niektórzy nadal czekają na dzień, w którym będą mogli wrócić na górę i grzać się w świetle Słońca i Luny – dwóch gigantycznych lamp, które nigdy nie gasną. Ale Juss nie bardzo w to wszystko wierzył. Była to tylko woda na młyn dla wyznawców wyłonienia. Te wszystkie legendy o powierzchni sankcjonowały okrutne prawo służebników, by pozbywać się potępieńców przez wyłonienie. W żelaznych klatkach odbywali oni pierwszą i ostatnią podróż pod przestworza. Po upływie dłuższego czasu klatka powracała razem z tym, co w niej pozostało z ciała skazanego: dymiącą papką zwęglonej, ludzkiej tkanki. Wszystko to dowodziło dobitnie, że Metrolici nie mieli czego szukać w tak nieprzyjaznym środowisku. Któregoś razu Juss poprosił Aure, by wytłumaczyła mu znaczenie liczby 2033. Powaga, z jaką zabrała się do wyjaśnień, sprawiła, że jej twarz jakby wydłużyła się jeszcze bardziej. Nos i broda wyciągały się proporcjonalnie do doniosłości stwierdzenia, że 2033 to liczba ludzi, którzy przetrwali Katastrofę, a więc tylu właśnie było pierwszych Metrolitów.
– Jesteśmy na miejscu! – zawołała Plaisance.
Dziewczynka zniknęła na drugim końcu szczeliny. Gdy Juss wydostał się na zewnątrz, powitała go uśmiechem pełnym entuzjazmu ze sporą domieszką dumy.
– To twoje dzieło! Ty to odkryłeś! – wykrzyknęła.
Kiszkowaty korytarz wychodził wprost na nieznaną ogromną trzynawową stację, której strop opierał się na kolumnach. Nawę środkową, na której znajdowała się połamana klatka, oddzielały od pozostałych dwa dodatkowe torowiska. Dwie części boczne były ograniczone spękanymi ścianami. Wiązka światła ukazała wielki, nieruchomy kształt na środku torów.
– Na Prawy, skurwa, Brzeg! To cały pociąg! – Juss był wniebowzięty.
Pociąg miał długość co najmniej stu kroków i zachował się w świetnym stanie. Rdza i kurz nie zdołały jeszcze przeżreć farby w trzech kolorach: niebieskim, białym i czerwonym. Poprzednim razem Juss stchórzył i nawet nie zauważył tego cuda. Światło latarki czołowej pozwoliło mu przez moment zobaczyć w oddali schody – nie licząc kilku stopni i fragmentu balustrady – prawie całkowicie pogrzebane pod stertą gruzu.
– Zaczekaj tutaj, pójdę im powiedzieć…
Przerwało mu miauczenie.
– To Och – stwierdziła nokta, zanim jeszcze Juss zdołał namierzyć w mroku pręgowane futro i bladożółte oczy kota Pancernych.
Pomrukując, zwierzę ocierało się o nogi Plaisance, która przykucnęła, by je pogłaskać. Kota tresowano do wyszukiwania i połowu szczurów, jednak z wiekiem stawał się coraz bardziej leniwy i z wielką wprawą ograniczał aktywność do minimum. Członkowie bandy dawno już przestali na niego liczyć, co bynajmniej nie oznaczało, że i on przestał liczyć na ich hojność.
– Jesteśmy tu pierwsi. Zajmujemy to miejsce – zadecydował le Daub. – Jak tylko znajdziemy przejście do jakiejś stacji poza domeną Małych Chin, zasypiemy to, którym się tu dostaliśmy, i będziemy urządzeni.
– A więc jednak legendy o powierzchni nie są całkiem zmyślone – zauważyła Aure.
– Daj już spokój z tym chłamem o powierzchni. Gdyby chociaż te bajki mówiły, gdzie znaleźć żarcie…
– Moim zdaniem to wszystko już tu było, w Metrze 2033 – dedukował Vern. – Ludzie od zawsze mieszkali pod ziemią i Katastrofa przydarzyła się właśnie tutaj, a nie na powierzchni. Tam nigdy nie dało się żyć. Parzyło, parzy i będzie parzyć, powierzchnia zawsze była gorętsza niż tyłek Talie.
– Co ty możesz wiedzieć o moim tyłku? – odcięła się zaatakowana. – Nigdy go nie dotykałeś.
– Na szczęście! Wcale mnie nie ciągnie, żeby przyjarać sobie kutasa – zakpił.
– Wara od jej tyłka, ty szmato z Prawego, skurwa, Brzegu! – ostrzegł go Enti świszczącym głosem.
– Pilnuj, pilnuj, co twoje! Wiem, że zaglądasz tam tak często, że pewnie twoja fujara wygląda już gorzej niż szczur z grilla! Dawaj, pokaż go!
– Uważaj, żeby twoja nie zatkała ci gęby, skończysz jak Roc – zaświszczał znowu Enti.
– Ani moja gęba, ani tyłek Talie jej nie pomieszczą – skwitował Vern.
– Przechwałki! Chyba śnisz! – zarechotała Talie.
– Nigdy się nie dowiesz, bo nigdy bym nie zaryzykował…
– Zamknąć mordy, wszyscy! – zagrzmiał le Daub. – Skupcie się. Juss odkrył dla nas niezłe cacko. Zrobimy sobie tutaj własną dzielnicę. Umocnimy stację, zgromadzimy tu nasz towar i będziemy mieli świetny schron dla rodzin.
– Dla tych, których nie mamy? – skwitował Ill.
– Dla tych, które możemy mieć, gdy urodzą się nam dzieci – wyjaśnił le Daub.
– Czyli koniec z wolnością? Z wędrówką? – zaprotestował Skorpion. – To była tylko taka gadanina?
– Wolność jest wtedy, kiedy masz swój kąt, nikt ci do niego nie przyłazi i nie mówi, jak masz w nim żyć. – Słowa le Dauba padały ciężko, niczym uderzenia młota. – A jeśli ktoś woli się włóczyć, jego sprawa. Tym bardziej, że nic nie przeszkadza nam nadal przeczesywać Lewobrzeże i wygrzebywać graty z przeszłości. Będziemy wykonywać naszą robotę.
– Popatrz na nas – rzucił Vern. – Na dwudziestu facetów cztery kobiety. Jedna jest twoja, jedna Entiego, jedna Skorpiona. A do tego banda dzieciaków, prawie wszystkie zmutowane. Z takim stadem nie założysz hodowli.
– Znajdziemy kobiety na zewnątrz, nie martw się. Chętnych nie zabraknie, mężczyzn i dzieciaków też.
– Zmieniłeś się, Daub – powiedział Biały Skorpion nieufnie. – Być może nadszedł czas, by zmienił się także przywódca?
– Znasz procedurę – odpowiedział le Daub. – Walka na śmierć i życie. Nigdy nikomu nie odmówiłem.
– Do tego potrzebna jest zgoda większości – przypomniał Juss.
– Stul pysk, Szczurek – warknął Skorpion. – Już ci coś o tym mówiliśmy.
– On ma rację – wtrąciła Irie. – Tak stanowi nasze prawo.
– Myślisz, że wystarczy dawać dupy szefowi, żeby się wypowiadać na temat prawa? – dociął jej Enti.
– Wszyscy znamy to prawo – broniła się kobieta.
– Prawo należy do silniejszego, tak jak i twoja dupa – zaryczał Enti. – Jeśli Skorpion okaże się silniejszy, będziemy żyć według jego prawa.
– Najpierw musiałby udowodnić swoją siłę – zagrzmiał le Daub.
– Wedle życzenia, Daub! – zasyczał Biały Skorpion.
– Ty też się zmieniłeś, bracie.
– Przygotuj się zatem do walki… bracie.
– Pomiędzy nami są zdrajcy! – powiedział le Daub oskarżająco. – Łazęgi, które chcą nas podzielić, żeby nas zniszczyć.
– Zamiast marudzić jak stara baba, lepiej się szykuj. – Skorpion ponowił wyzwanie.
– Jeśli naprawdę tego chcesz… – wymówił ciężko le Daub. – Jaka broń?
– Żelazny pręt.
– Skoro tak, to ja wybieram sztylet.
Pastor i Rada
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Porażony szczur
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Na śmierć i życie
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Linowy
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Zorza
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Zasadzki
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Korytarz wierzgalców
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
W klatkach
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Franciszkanie
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
O problemie przeludnienia i o białej jagodzicy
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Fo Ca
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Wyłonienia
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Bultery
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Kamieniołom
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Pierwsza czytanka
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Samotni
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Falguière
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Chciwość
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Ponure żądze
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Stronnicy
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Arc
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Ratując swoją skórę
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Decyzje
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Parnasyjczycy
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Cmentarzysko
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozbitkowie
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozmowy
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Starość
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Korzenie
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Dzień i noc
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Między sulpice a germain
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Konfrontacje, arsenały, sojusze
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Ciosy
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Przemiany
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.