Upragniony syn Iwaszkiewiczów - Wiesław Kępiński - ebook + książka

Upragniony syn Iwaszkiewiczów ebook

Wiesław Kępiński

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O Jarosławie Iwaszkiewiczu opowiada jego "syn"!

Wiesław Kępiński został osierocony jako 11-latek podczas Powstania Warszawskiego. W trakcie rzezi Woli 5 sierpnia 1944 roku zginęli jego rodzice i dwóch braci. Sam cudem ocalał. Tułał się dwa lata po Polsce, ale nikt nie miał warunków, żeby go przygarnąć. Po wojnie na apel redaktor Karoliny Beylin w "Expressie Wieczornym" reagują Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie, którzy w połowie lat 30. stracili nienarodzone dziecko. Iwaszkiewicz, odsunięty od wychowywania córek, bardzo chciał się spełnić w roli ojca, mając poczucie, że stracił syna. I tak 23 lutego 1947 roku biedny chłopak z robotniczej Woli staje się wychowankiem domu na Stawisku i wchodzi w centrum życia kulturalnego i intelektualnego ówczesnej Polski. W ten sposób dostaje drugie życie, co staje się wielkim szczęściem, ale i wielkim wyzwaniem.

Bo czy mógł przypuszczać, że danemu mu będzie siadać do stołu z Julianem Tuwimem, przyjmować wraz z gospodarzami królową belgijską Elżbietę i odbywać długie podróże z Jarosławem Iwaszkiewiczem po Polsce.

Jarosław Iwaszkiewicz pisał do niego, że "kiedyś napiszesz pamiętnik o Stawisku, który będzie materiałem do mojej biografii!! I to pierwszorzędnym”. Tak powstały te wspomnienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 174

Oceny
3,7 (30 ocen)
9
9
6
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kora777

Nie oderwiesz się od lektury

Co za historia, co za wola życia i wzruszajace wspomnienia o pięknym Stawisku.
00

Popularność




 

 

Copyright © Wiesław Kępiński, 2019

 

Projekt okładki | Paweł Panczakiewicz

 

Redaktor wydania | Michał Nalewski

Redakcja | Irma Iwaszko

Korekta | Maciej Korbasiński

 

Zdjęcie na okładce

© Dorys/oprac Czesław Czapliński/Fotonova;

Krzysztof Skłodowski/Forum

 

Podstawą niniejszego wydania jest książka Wiesława Kępińskiego

Sześćdziesiąty pierwszy (Warszawa, 2006) poszerzona i wzbogacona o niepublikowanie zapiski.

 

Wydawnictwo oraz Autor pragną podziękować

Muzeum Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku,

a szczególnie panu dyrektorowi Mariuszowi Olbromskiemu

i opiekunowi archiwum literackiego Robertowi Papieskiemu

za ogrom serdeczności oraz udostępnienie materiałów,

które wzbogaciły tę książkę.

 

Jeśli nie zaznaczono inaczej wszystkie materiały pochodzą

z prywatnego archiwum Autora.

 

ISBN 978-83-8169-593-0

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Warszawa 2019

 

Moim dzieciom

 

„…w stylu na pewno bardzo

są dobre i żywe te listy, nie

wątpię, że kiedyś napiszesz

pamiętnik o Stawisku, który

będzie materiałem do mojej

biografii!! I to pierwszorzędnym1”.

 

1 Fragment listu Jarosława Iwaszkiewicza do Wiesława Kępińskiego z 19 stycznia 1953 roku.

 

ZAMIAST WSTĘPU

 

 

Na zdjęciu mój cień i cień Jarosława Iwaszkiewicza. Zdjęcie zrobione w trakcie mojej służby w wojsku. Zima roku 1953.

 

Nadszedł wreszcie rok 2008. Poganiałem czas nie wiedzieć po co, aby ten mijający 2007 się skończył. A przecież czas i tak pędzi, bez poganiania. Nim się obejrzysz, minęła większość życia. Siódemka podobno oznacza kosę i jest złą cyfrą – jeśli w to wierzyć. Rok spod znaku kosy był rzeczywiście zły, gdy się weźmie pod uwagę choroby, operację, brak zgody w bliskim otoczeniu. Było tego za wiele. Sam przeszedłem trudną operację serca. Lekarz, który już po wszystkim wypisywał mnie ze szpitala, powiedział: „Pan to ma szczęście, panie Kępiński”. Ja na to: „Wiem, panie doktorze, dawno temu uciekłem z miejsca egzekucji”. „Tak, ale podczas operacji stwierdziliśmy, że pana aorta kiedyś pękła, a co najdziwniejsze, sama się zagoiła. Ma pan szczęście”, powtórzył doktor.

Czekałem niecierpliwie na ukazanie się pierwszego tomu Dzienników Jarosława Iwaszkiewicza z nadzieją, że przypomną mi się niektóre zdarzenia związane ze Stawiskiem. I tak się stało. Od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem napisania tego, co jeszcze pamięć zachowała o Stawisku. W moim notatniku, który prowadzę od 1947 roku, są i jedno­zdaniowe zapiski. Jak to wszystko połączyć, zakomponować, aby był sens i ciekawa opowieść o moim Stawisku? Zauważyłem kiedyś ciekawą rzecz. Jeśli przeglądałem na przykład gazetę, a wśród tysiąca wyrazów było słowo „Stawisko”, mój wzrok natychmiast je wyłapywał.

Stawisko i wszystko, co z nim związane: dom, sad, staw, las, ludzie, zwierzęta, życie codzienne, uroczystości, święta, narodziny i zgony, muszę uratować od zapomnienia. A wiara moja we własne możliwości pisarskie ciągle taka mizerna. Nawet zdanie w Dziennikach Jarosława (tom I, s. 398), że „Wiesław tak umie napisać (jak nie umie nic powiedzieć)”, nie podbudowało mnie, choć bardzo ucieszyło. Będę musiał się z tym uporać. Stawisko ciągle żyje we mnie, a minęło już ponad sześćdziesiąt lat, jak po raz pierwszy przekroczyłem progi domu. Słowo, wyraz STAWISKO brzmi dla mnie jak imię kochanej kobiety! Od zawsze, do dziś. I do końca mojego życia.

Zostawiam czas okupacji, powstania, głodu i nędzy, okrucieństwa, aby cieszyć się każdym przeżytym dniem. Chociaż ludzie robią, co mogą, aby sobie i innym obrzydzić życie. Ktoś kiedyś w złości powiedział do mnie: „Szkoda, że cię Niemcy nie zabili”. Myślę, że może byłoby lepiej.

Inna myśl: przyjaciel mojego syna, znając moje przeżycia, zapytał: „To jakby pana zabili w egzekucji, to Michała by nie było?”. Byłoby zupełnie inaczej. Ale jak – kto to wie?

*

Pierwsza strona moich wspomnień to być może jedyna okazja, żeby podziękować wszystkim, którzy mi pomagali, zarówno zaraz po mojej ucieczce z miejsca egzekucji, jak i w późniejszych miesiącach. Pragnę zachować pamięć o nich. Chociaż czas bezlitośnie zaciera ślady zdarzeń, twarze ludzi i miejsc z nimi związanych, to nigdy o tych osobach nie zapomniałem. Czasami wiele ryzykowali. A byli to:

– Kobieta, która zobaczywszy mnie zakrwawionego, wyszła na podwórko swego domu, nabrała wody ze studni, obmyła mnie z krwi, zdjęła fartuch i przewiązała nim moje dwie rany. Było to na końcu ulicy Redutowej, zaraz za cmentarzem prawosławnym, obok cmentarza karaimskiego. Domek ten istnieje do dziś.

– Ludzie z domu jednorodzinnego po zachodniej stronie ulicy Redutowej, którzy dali mi jeść.

– Siostry Paciorkówny (jedna z nich była moją matką chrzestną), które przez długi czas opiekowały się mną, karmiąc, myjąc i lecząc rany. Było to również na ulicy Redutowej.

– Ciotka Sokołowska, u której przez jakiś czas przebywałem. Było to na Jelonkach.

– Młode małżeństwo z Ożarowa, które opiekowało się mną przez kilka dni. Ich dom stał tuż przy szosie poznańskiej.

– Inni ludzie, również w Ożarowie, ale mieszkający dalej od szosy, na peryferiach miasta. Opiekowali się mną do czasu zjawienia się mojej siostry Heni.

– Gospodarze Witkowscy ze wsi Stefanów pod Rogowem, którzy udostępnili nam jedną izbę i wszystko, co potrzebne nam było do życia.

– Znajomy mojej siostry, który pomógł mi napisać list do gazety, ratując w ten sposób od nędzy.

– Karolina Beylin – redaktorka „Expressu Wieczornego”, która wydrukowała mój list.

– Siostra Henia, która przez niemal dwa lata zastępowała mi matkę.

Wszyscy ci ludzie pojawią się na stronach moich wspomnień. Jest to jedyny sposób, w jaki potrafię ocalić ich od zapomnienia.

 

PRZEDWOJENNA WOLA – CAŁY MÓJ ŚWIAT

Dzielnica Wola, a właściwie ulica Wolska od cmentarza Wolskiego do ulicy Młynarskiej, to był cały mój świat. Świat najbardziej odległy w mojej pamięci, ale najszczęśliwszy.

Nasz dom, podobnie jak większość domów w tej okolicy, był drewniany. Stał w pewnym oddaleniu od ulicy, naprzeciwko parku Sowińskiego. Cała posesja składała się z kilku różnych (parterowych i piętrowych) budynków stawianych bez ładu i składu, między którymi mieściły się dwa, a może nawet trzy podwórka. Nie brakowało więc miejsca do zabaw, tym bardziej że istniały jeszcze ogrody z drzewami owocowymi i zwykłe warzywniaki. Od ulicy Wolskiej na nasze podwórko wchodziło się przez dużą drewnianą bramę. Tuż przy ulicy był sklep miłej pani Binglowej. Swoim klientom dawała „na kreche”, czyli na kredyt, z czego moi rodzice często korzystali. Wszystko to razem wzięte: domy, podwórka, rynsztoki, wspólna ubikacja stojąca na podwórku, jedna studnia z wodą, składało się na biedny obraz przedmieścia Warszawy, jakim była w owym czasie Wola.

Jednak dla mnie są to same dobre i pogodne obrazy. Nasze mieszkanie – pokój i duża kuchnia wraz z ogródkiem – było miejscem, z którym wiąże się najmilszy okres w moim życiu. Pamiętam tylko letnie, słoneczne dni. W mojej pamięci nie zachował się żaden obraz zimy, a było tych zim prawie osiem. Może po prostu zimą rodzice nie mieli mnie w co ubrać, żebym mógł wyjść na śnieg. Nie wiem.

Już kiedy budziło mnie poranne słońce, z podwórka dochodziły rozmaite głosy i dźwięki. Były jak muzyka, codzienna moja muzyka. Wcześnie rano przychodził na nasze podwórko Żyd i w śmieszny dla mnie sposób nawoływał: „Obwarzanki, obwarzanki, świeże, chrupiące!”. Albo: „Bajgele, bajgele!”. Wyraźnie słyszę to słowo pachnące świeżym, chrupiącym krążkiem. Gdy odchodziły obwarzanki i bajgle, zjawiał się następny człowiek i jak tylko mógł najgłośniej krzyczał: „Garki drutuje, garki, miski lutuje!”. Potem dzwonienie jedyne w swoim rodzaju mówiło, że przyszedł fachowiec od ostrzenia noży i nożyczek. Sprytnie wykonana przez niego maszyneria składała się z koła rowerowego, które napędzało okrągłą osełkę. Właścicielowi warsztatu starczała jedna noga, żeby wprawić całą konstrukcję w ruch. Dzieciarnia z naszego podwórka lubiła patrzeć, jak spod ostrzonego noża leciały iskry. Wszystko było takie ciekawe. Ktoś inny skupował stare ubrania i szmaty. Jeszcze inny obwieszczał śpiewnie, z warszawskim akcentem: „Ziemnia do kwiatów, ziemnia, komu, komu, bo ide do domu!”.

Jedyne zachowane wspólne zdjęcie braci Kępińskich. Autor stoi. Na koniu brat Sylwuś – zabity w trakcie rzezi na Woli.

A ile się działo miłego i wesołego! Jakie rozrywki i ile emocji! Wystarczyło wyjść za próg domu. Dzieciarnia zaśmiewała się, kiedy jednoosobowy teatrzyk kukiełkowy dawał przedstawienia. Za małym parawanem zaczynała się akcja „sztuki” o niezbyt skomplikowanej treści. Dwie pacynki o czymś tam rozmawiały, a potem się pokłóciły. W końcu jedna drugiej (jak się potem okazało, przedstawiały pijaków) rozbijała na głowie butelkę udającą ćwiartkę wódki. I to był finał. Zadziwiał nas także sztukmistrz, który chodząc po linie (wszystko, co trzeba, taszczył ze sobą), wkładał na siebie kilka marynarek, a potem je zdejmował, a może odwrotnie. W każdym razie wykazywał się wielkim wyczuciem równowagi.

„Goniec Warszawski” z listopada 1937 roku z tekstem o bandzie „Krwawego Władka”, która napadła na mojego ojca i jego przyjaciół.

Odwiedzali nasze podwórko także grajkowie muzykanci. Mandolinista wyśpiewywał jak najgłośniej najnowsze szlagiery. Najczęściej pochodziły one z polskich filmów. Ale przede wszystkim powtarzano stały repertuar: Bal na Gnojnej, Już nigdy, Miłość ci wszystko wybaczy. Bardzo często śpiewano rzewną, tragiczną Balladę o Felku Zdankiewiczu. Można się było nasłuchać i do śmiechu, i do łez. Jeśli ktoś miał pieniądze, mógł kupić tekst każdej nowej piosenki. Inny znów muzykant grał na butelkach napełnionych wodą w różnych ilościach, co pozwalało wydobyć z nich odpowiednie dźwięki i melodię.

Największym przeżyciem, zapierającym dech w piersiach nie tylko dzieciom, ale i dorosłym, były pokazy z blaszaną beczką. Wchodziła do niej skąpo odziana niewiasta. Kiedy znikała we wnętrzu, mężczyzna zamykał wieko, a następnie brał kilka długich zaostrzonych prętów i wcis­kał je przez otwory w beczce, tak że „przebijały” naczynie na wylot. Gdy przerażenie widzów sięgało szczytu, pręty wyjmowano, beczkę otwierano i artystka wychodziła nawet niedraśnięta. Przy wtórze oklasków zbierano w czapkę moniaki. Za tą beczką chodziłem z podwórka na podwórko, nie mogąc się nasycić tak niepojętą dla mnie sztuką.

Rzadziej przychodził fotograf z koniem na biegunach i ubrankami ułańskimi, który robił (oczywiście za pieniądze) dzieciom zdjęcia. Zachowało się u mnie takie zdjęcie. Jestem w czapce ułańskiej, ubranku ułańskim, trzymam konika za uzdę, a na tym koniku siedzi mój malutki, kochany braciszek Sylwuś – najmłodszy z rodu.

Ulubioną zabawą podwórkową dzieciarni było kręcenie nad głową puszką blaszaną na drucie. Puszka miała dziurki, a do jej wnętrza wkładano podpalone drewienka. Kiedy się tym wszystkim kręciło, ogień rozpalał się coraz mocniej, a im więcej było dymu, tym lepiej. Cuchnęło się potem wędzonką, ale frajda była wielka.

Pierwsza komunia w kościele na ulicy Bema. Autor w ostatnim rzędzie.

Niektórzy mieszkańcy naszej Woli hodowali namiętnie gołębie. Wypuszczane z różnych gołębników naraz, krążące wysoko, robiące zwroty jak na komendę, na tle błękitnego nieba te kłęby ptaków wyglądały imponująco! A kiedy dochodziło do ścinki – połączenia się dwóch rywalizujących kłębów – emocje sięgały szczytu: która grupa okaże się silniejsza i przeciągnie do swego gołębnika obce ptaki? Pokrzywdzony właściciel, jeśli chciał, wykupywał swojego zdrajcę – wyszwanca. Chłopaki z zadartymi głowami wpatrywali się w niebo całymi godzinami, aż karki sztywniały, bolały i piekły. Często nad białymi obłokami gołębi zjawiał się jastrząb zwany gołębiarzem. Wtedy właściciele, widząc zagrożenie pupili, brali dechy i waląc z całych sił o budy, starali się odstraszyć mordercę. Wszystko to razem było bardzo widowiskowe, zwłaszcza gdy jastrząb wzbił się ponad gołębie i złożywszy skrzydła, wpadał jak pocisk w gąszcz ptactwa. Bywało, że złapał w szpony ofiarę. Niósł ją, trzepoczącą się jeszcze, gdzieś na strzelistą wieżę kościoła Świętego Stanisława i Świętego Wawrzyńca na Wolskiej.

Starszy brat Władek, zastrzelony wraz z Sylwusiem w trakcie rzezi. Jego narzeczona uczyła mnie czytać.

W zakrystii innego kościoła na Wolskiej (również pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca) w suterenie była świetlica. Pewnego razu starsi chłopcy dawali tam przedstawienie, choć właściwie trudno to nazwać przedstawieniem. Jeden z nich czytał gazetę, a drugi znienacka ją mu podpalił. Tylko to zapamiętałem.

Pamiętam też inne rozrywki, jak na przykład projekcje filmów w jakiejś salce: Pat i Pataszon albo Flip i Flap.

Niedaleko naszego domu znajdował się nieduży owalny plac, przy którym w drewnianej szopie stało kilkanaście różnych rowerów. Jeżeli miało się pieniądze i umiało jeździć, to za pięć groszy można było zrobić kilkanaście okrążeń. Była to chwila frajdy, ale i żal, że nie miało się roweru tylko dla siebie.

Do parku Sowińskiego wystarczyło przejść przez jezdnię i tory tramwajowe. Od razu było się w innym świecie. Wiele miłego tam się działo, często odbywały się występy orkiestry wojskowej, parady ułanów na koniach, defilady. Patrzyłem na to wszystko z rozdziawioną gębą. Dorośli przy orkiestrze podwórkowej tańczyli na dechach różne polki, sztajerki, walczyki… Nad tym tłumem warszawiaków górował generał Sowiński z szab­lą w prawym ręku, o kuli, spoglądający w dal. Lubiłem na niego patrzeć. Brat mój Stasio, starszy ode mnie o kilka lat, opowiedział mi kiedyś o dniu odsłonięcia pomnika, chyba w roku 1937. Uroczystość była wielka, udostępniano biedocie wolskiej piękne miejsce. Zbliżała się najważniejsza chwila – odsłonięcie pomnika obrońcy Woli. Policja obstawiła ściśle plac wokół posągu i mój brat nijak nie mógł się przecisnąć, aby być jak najbliżej i jak najlepiej wszystko widzieć. Poczekał, aż zagrano hymn państwowy. I kiedy wojskowi i policjanci salutowali, brat śmignął między nimi i znalazł się tam, gdzie chciał. Jeden z oficerów (może nawet generał) spojrzał zdziwiony na bosego chłopaka, ale tak był zaskoczony jego nagłym zjawieniem się, że tylko uśmiechnął się, pogłaskał łepetynę chłopca i uroczystość trwała dalej.

Pomnik generała Sowińskiego jako jedyny w Warszawie przetrwał wojnę 1939 roku, okupację i powstanie warszawskie.

I wiadomo dlaczego!

*

Tak, te kilka lat ścieśniło się do kilku zapamiętanych dni, które widzę słoneczne i ciepłe.

Nawet samobójstwo mojej siostry Felicji, która miała wtedy szesnaście albo siedemnaście lat, nie zostawiło bolesnych wspomnień. Widziałem tylko i pamiętam, jak moja matka i inne kobiety, chcąc ratować Felę, wlewały jej na siłę do gardła mleko, a może wodę z rozpuszczonym mydłem, aby sprowokować wymioty. Nic to jednak nie pomogło, bo esencja octowa, którą wypiła, spaliła jej przełyk. Umarła w męczarniach.

W swoim dorosłym życiu słyszałem trzy wersje motywów samobójczej śmierci Feli. Już nie jest ważne, która była prawdziwa. Nawet jej grób już dawno przestał istnieć. Nie pamiętam rozpaczy rodziców, pogrzebu. Może odizolowali mnie od tych scen, aby zaoszczędzić mi smutku. Pomimo tej tragedii w mojej pamięci (powtarzam to po raz któryś) ciągle jest słońce, jest ciepło, bezpiecznie – aż do września 1939 roku.

Tyle zapamiętałem ze swojego małego świata, jakim była najbliższa okolica mojej ulicy Wolskiej, mojej kochanej i biednej Woli.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

ZAMIAST WSTĘPU

PRZEDWOJENNA WOLA – CAŁY MÓJ ŚWIAT

OKUPACJA

EGZEKUCJA

POWRÓT

POWOJENNA TUŁACZKA

STAWISKO

POSTSCRIPTUM