Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dalsze losy bohaterów znanych z powieści „Stanie się coś złego”
Paweł wraz z partnerem przeprowadzają się spod Warszawy do swojej oazy, chaty na Podlasiu. Mają nadzieję, że tam zwolnią tempo. Paweł zrywa z piciem, a w ich domu zaczyna pojawiać się córka Sebastiana, jego partnera. Nawet mieszkańcy wsi łaskawszym wzrokiem patrzą na nowych sąsiadów.
Spokój nie jest jednak Pawłowi pisany. Mężczyzna, borykający się na co dzień z prowadzeniem sklepu spożywczego po tragicznie zmarłej pani Marysi, staje przed kolejnymi wyzwaniami. W domu, w którym mieszkała dybiąca na życie Pawła Karolina, pojawia się teraz nowa mieszkanka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KILKA TYGODNI WCZEŚNIEJ
Oczy szczypały mnie z gorąca, a skóra niemalże pękała od naporu coraz gorętszego, gęstego niczym galareta powietrza. I mimo że czułem, jakby ziemia usuwała mi się spod nóg, to stałem nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w ścianę ognia wznoszącą się na wysokość kilku metrów. Czerwono-żółty? Szary? Czarno-czerwony? Nawet nie pamiętam, jakie szaty przybrał tamtego dnia zuchwale panoszący się żywioł. Nie wiedzieć czemu całe życie myślałem, że pożary przybywają prawie zawsze tylko po zmierzchu: kiedy wszyscy śpią, zakradają się do domów, sklepów, biurowców i pod osłoną nocy zbierają swoje żniwo. Bo przecież właśnie wtedy najbardziej efektownie mogą prężyć wielkie, wściekłe płomienie. O, jakże mało jeszcze wiedziałem. O ogniu i o ludziach.
Na tle żółtego pola kwitnącego rzepaku i przy akompaniamencie zachodzącego różowego słońca wszystko wyglądało tak, jakby było zaplanowane. Jakby zgromadzeni wokół gorejącego budynku moi sąsiedzi i pozostali mieszkańcy wsi doskonale wiedzieli, co się wydarzy czerwcowego wieczora, i licznie przybyli specjalnie po to, żeby podziwiać wielkie pirotechniczne przedstawienie. Chociaż ktoś z czekających na straż pożarną na pewno wiedział, że wybuchnie pożar, i liczył na to, że ratunek nadejdzie jak najpóźniej, że ogień zdoła całkowicie strawić to ważne dla mnie miejsce. Miejsce, z którym zdecydowanie nie łączyła mnie miłość od pierwszego wejrzenia. Bo to nie był łatwy i oczywisty kawałek wszechświata. Ale ja też nie byłem łatwym i oczywistym człowiekiem. Musiało minąć trochę czasu, zanim sobie zaufaliśmy. Jednak komuś to przeszkadzało. Z nieznanego mi powodu ktoś postanowił spalić budynek, który pokochałem i z którym wiązałem swoją przyszłość. Ale dlaczego? I kto? Wydawało mi się, że kiedy pojawiły się pierwsze smugi dymu, wszyscy byliśmy na pikniku zorganizowanym przeze mnie i mojego partnera. A może bawiłem się tak dobrze, że nie zauważyłem, że kogoś brakuje?
– Proszę się odsunąć. – W głębokim zamyśleniu nawet nie spostrzegłem, kiedy na miejsce dojechała straż pożarna. Wysoki strażak odsunął mnie agresywnym gestem. – Jeszcze dalej. Proszę państwa, wszyscy dziesięć kroków do tyłu!
Ogień pochłaniał już cały budynek. Słyszałem, jak w środku pękają i zawalają się ściany. Imponująca siła płomieni nie pozostawiała złudzeń co do swojej potęgi.
Kiedy zacząłem się cofać, nie odrywając wzroku od uwijających się strażaków, poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się nerwowo.
– O Boże, tu jesteście. – Na widok moich bliskich napłynęły mi do oczu łzy. Biegłem na miejsce tak szybko, że zapomniałem o całym świecie. – Kto mógł zrobić coś takiego?
Spojrzałem na ich strapione twarze i zamarłem.
– Boże, a gdzie się podział… – Urwałem, bo w tym samym momencie któryś z działających prężnie ratowników krzyknął:
– Panowie! Ktoś tu jest!
Zebrany wokół tłum prawie jednogłośnie westchnął, a ja zacząłem się osuwać na ziemię. I sam nie wiedziałem, czy to z gorąca, czy ze strachu, że któraś z ważnych dla mnie osób mogła się znajdować pośród szalejącego pożaru.
– A ona do mnie, że jestem najokropniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała, i dziwi się, że w ogóle ktoś może ze mną wytrzymać! – Zdarzyło mi się już słyszeć podobną opinię na swój temat, ale w ustach bliskiej koleżanki, która znała mnie od wielu lat, zabrzmiało to wyjątkowo nieprzyjemnie. Musiałem jak najszybciej opowiedzieć o tym swojemu partnerowi. Chciałem od niego usłyszeć, że pewnie miała zły dzień i oczywiście była w błędzie. – I się rozłączyła! Czujesz, jaka bezczelna sucz? – Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej, czekając na reakcję Sebastiana.
– Paweł, a od kiedy ty się przejmujesz tym, co inni mówią na twój temat? – burknął Seba, nie odrywając się od pracy w ogródku. – Przecież, jak twierdzisz, „słowa to tylko słowa, to powietrze, a powietrze nie może zranić”. Niczego nie przekręciłem? – Podniósł głowę znad grządki i wrzucił garść chwastów do metalowego wiadra.
Zawiesiłem wzrok na wiadrze, a Sebastian wyprostował się, osłonił dłonią oczy przed słońcem i dokończył:
– Bo chyba nie sądzisz, że tylko tobie wolno tak się zwracać do ludzi? Przecież każdy ma swoją cierpliwość i doskonale wiemy, że akurat ty jesteś mistrzem w jej nadwerężaniu. – Otarł krople potu z czoła. – Ja mam jej wyjątkowo dużo, bo cię poznałem i wiem, że potrafisz być inny. Gdybyś cały czas był taki jak dla innych ludzi, to na pewno byśmy nie byli już razem.
– Denerwujesz mnie – rzuciłem oburzony. – I w ogóle to weź już kończ te głupoty, bo zaraz będzie obiad.
Nie wiedziałem, czemu zamiast po prostu przyznać mi rację, mój partner stanął w obronie tej kretynki, którą zamierzałem zaraz zablokować na Facebooku. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę domu. Po drodze, trzęsąc nerwowo najpierw jedną, potem drugą stopą, wysypałem piasek i kamyki z zielonych crocsów.
– Sam jesteś głupotą! Przypomnę ci to, jak będziesz wcinał truskawki, które właśnie plewię! – krzyknął za mną Sebastian. – Zaraz będę!
– Pospiesz się!
Pchnąłem lekko drzwi i wszedłem do domu. Już w niewielkim korytarzu momentalnie dopadł mnie zapach pieczonych w piekarniku warzyw, szczególnie cebuli i papryki. Zrobiłem dwa kroki i już byłem w kuchni.
– Może wyjdziesz na dwór? – Podszedłem do Bado, prawie sześcioletniego czarnego labradora, leżącego z nosem przy głośno pracującym wiatraku. – Zobacz, jak twoja przyjaciółka gania. – Odsłoniłem ręcznie tkaną firankę i spojrzałem na naszego drugiego psa, czarnego skundlonego owczarka, ośmioletnią Rózię, która latała od jednego końca płotu do drugiego, węsząc.
Było tak gorąco, że Bado unikał słońca i cały czas spał. W te wyjątkowo upalne, ostatnie dni maja tylko ustawiony na podłodze biały wiatrak z doczepionymi kolorowymi tasiemkami przynosił mu ulgę. Schyliłem się i pogłaskałem psa po głowie. Podniósł leniwie powieki i wrócił do drzemki. Przy okazji zajrzałem do piekarnika. „Jeszcze chwila i będziemy mogli jeść” – pomyślałem.
Kilka miesięcy wcześniej udało nam się sprzedać dom w podwarszawskim Konstancinie-Jeziornie i przeprowadziliśmy się na stałe do drewnianej leśniczówki w okolicach Sokołowa Podlaskiego. Były to rodzinne strony Sebastiana, a ten kawałek ziemi otrzymał jako spadek po dziadku. W sumie to już chyba trudno było nazywać stojący na niej dom zwykłą leśniczówką. W całości wyremontowana w środku, prawie stumetrowa budowla składała się na dole z dużego salonu i kilkunastometrowej kuchni, a na skośnym poddaszu z trzech sypialni. Parter domu urządziliśmy w wiejskim stylu – dużo kwiatowych ozdób, porcelany. Okrągły stół przykrywała cerata w czerwono-białą kratę. Na górze dominowało nowoczesne boho, czyli w skrócie wszędzie sznurki i wiklina, biało i beżowo.
Byłem dumny, że udało nam się przywrócić ten stary, wyjątkowo funkcjonalny budynek do dawnej świetności. Stał się miejscem, które mógłbym nazwać swoim domem. Miałem tam wszystko, nawet ekspres do kawy robiący cappuccino na owsianym, co pozwoliło mi skutecznie zakończyć żałobę po codziennych, subtelnie drenujących mój portfel wizytach w Starbucksie.
No i niby wszystko było na swoim miejscu, a jednak mimo upływu czasu nadal w niektórych momentach, gdy wracały wspomnienia, przechodził mnie zimny dreszcz… Półtora roku wcześniej w tym domu rozegrały się wydarzenia, przez które o mało nie zakończył się nasz prawie dziesięcioletni związek, a ja cudem uniknąłem śmierci.
Pogrążony w myślach, nawet nie zauważyłem, kiedy zmyłem naczynia i nakryłem do stołu. I gdy po raz kolejny mroczne migawki z przeszłości zaczynały mnie wciągać w swoją podstępną gierkę, z ogrodu dobiegł głos Sebastiana:
– Paweł! Chodź na moment!
Brzmiało zachęcająco, więc chyba nie stało się nic złego. Wypuściłem głośno powietrze i wróciłem myślami do teraźniejszości. Rzuciłem okiem na Bado, który na dźwięk głosu Sebastiana podniósł się i powlókł opieszale w stronę wyjścia. Wyłączyłem piekarnik i ruszyłem za psem. Z podwórka dochodziło charakterystyczne szczekanie Rózi – krótkie i intensywne dźwięki oznajmiające, że w pobliżu naszej działki pojawił się człowiek, którego nie znała lub nie lubiła. Listonosz już w tym tygodniu nas odwiedził, więc to z pewnością musiał być ktoś niezapowiedziany. Nie znosiłem ludzi, którzy przychodzili bez zapowiedzi. Zjadacze czasu. Wychodząc z domu, obróciłem się jeszcze i spojrzałem w lustro. Wyglądałem na pewno lepiej niż większość moich rówieśników. Dobiegając czterdziestki, moi koledzy z podstawówki czy liceum w większości mieli spore brzuchy i opuchnięte twarze. Ja ostatnio schudłem i lekko podfarbowałem zarost, żeby odjąć sobie kilka lat. W rezultacie chyba jednak sobie ich dodałem. Nieważne. Nie założyłem okularów przeciwsłonecznych i słońce od razu to wykorzystało, oślepiając mnie na kilka sekund. Spojrzałem skrzywiony w stronę furtki. Sebastian opierał się o płot i z kimś rozmawiał.
– Co chcesz?! – krzyknąłem. – Obiad już gotowy! Chodź, bo wystygnie! – dodałem specjalnie, żeby nowo przybyła osoba odczuła, że pojawiła się w nieodpowiednim momencie. Ruszyłem w ich kierunku.
Niestety rzeczona osoba zdawała się nie zwracać na mnie uwagi. W miarę jak słoneczna czarna plama znikała, postać, z którą rozmawiał Sebastian, ukazywała się moim oczom coraz wyraźniej. Ubrana w biały welurowy dres kobieta, której połowę twarzy zasłaniały kwadratowe ciemnobrązowe okulary przeciwsłoneczne, już z daleka oślepiała bielą licówek odsłanianych w wytrenowanym, moim zdaniem, uśmiechu. Dodatkowo od słońca chronił ją biały daszek ozdabiający idealnie utlenione na hollywoodzki blond włosy. Wyglądało to, jakby Joan Collins przefarbowała się na blond i przyjechała uprawiać jogging w okolice Sokołowa Podlaskiego. „Kim jest ta kobieta i skąd się tu wzięła?” – zastanawiałem się, patrząc na jej, oczywiście białe, porsche cayenne.
– O, jesteś! – Seba w końcu spojrzał w moją stronę, po czym ponownie odwrócił się do kobiety. – A to jest właśnie mój partner Paweł.
Zrobiłem krok i znalazłem się przy płocie. Zapadła niezręczna cisza. W końcu kobieta wyprostowała rękę i przez płot wyciągnęła do mnie dłoń.
– Modrzejewska. Lucyna Modrzejewska – powiedziała spokojnym, pozbawionym emocji tonem. Od zawsze czułem dystans wobec ludzi przedstawiających się z nazwiska. – Dzień dobry panu.
– Dzień dobry. – Chwyciłem jej miękką dłoń. – Mam na imię Paweł. Miło panią poznać.
Kobieta uścisnęła moją rękę tak mocno, że jej pierścionki boleśnie wbiły mi się w dłoń. Kiedy nonszalancko mierzyła mnie wzrokiem, przy mojej twarzy pojawiła się ogromna osa. Albo nawet szerszeń. Odruchowo wyrwałem dłoń z uścisku i niechcący pociągnąłem Modrzejewską tak, że wpadła biustem na płot.
– Jezus Maria! – krzyknęła.
Tymczasem ja machałem rękoma niczym wiatrak pod Amsterdamem, próbując się pozbyć atakującego mnie owada. Nie ma szans, żeby nie wyglądać śmiesznie, odganiając od siebie osę. Po kilku sekundach mojego plemiennego tańca owad odpuścił. Spojrzałem na Sebastiana, który ledwo powstrzymywał się od śmiechu, zerkając to na mnie, to na kobietę. Modrzejewska, próbując otrzepać się z porastającego płot mchu, rozmazywała go jeszcze bardziej po swoim białym dresie.
– Najmocniej panią przepraszam. – Sapiąc, wróciłem do ogrodzenia.
– Nic nie szkodzi. – Było to najmniej szczere „nic nie szkodzi”, jakie w życiu słyszałem. – To tylko ubranie.
– Ale rozumie pani, to jest LAS. Tu się takie rzeczy zdarzają. – Uśmiechnąłem się złośliwie. – Ano właśnie… Co panią tu sprowadza? Bo chyba nie szukanie śladów łosi.
Miastowa poprawiła okulary przeciwsłoneczne.
– Tropów, a nie śladów. Poza tym dobrze wiesz, że o tej porze roku bardzo trudno je znaleźć. – Sebastian skarcił mnie wzrokiem. – Pani Lucyna ma plany związane…
– Związane ze zwiększeniem atrakcyjności turystycznej tego obszaru – przerwała Sebastianowi kobieta. – Kupiłam stary dom w okolicy i zamierzam stworzyć tam niewielki, choć luksusowy pensjonat. Białe prowansalskie wnętrza, przeszklony salon, a na środku biały fortepian. Pokoje urządzone pastelowo, białe ręczniki o gramaturze siedemset pięćdziesiąt gramów na metr kwadratowy… – kontynuowała rozmarzona.
– Ale tutaj w okolicy nie ma żadnego domu do sprzedania. – Tym razem to ja jej przerwałem. – Nie słyszałem, żeby ktoś się zamierzał wyprowadzić. No chyba że udało się pani przekonać panią Kowalską, która cierpi na zaniki pamięci. Tak na skraju lasu, to nawet ciekawe miejsce…
– Nie znam żadnej Kowalskiej. – Modrzejewska spojrzała na mnie spod okularów, a Sebastian dziwnie się do mnie przybliżył, kładąc mi rękę na ramieniu. – Kupiłam dom z drugiej strony wsi, jeszcze głębiej w lesie.
– Ale tam jest tylko… – Nagle poczułem, jak zalewa mnie fala gorąca, a krople spływającego po plecach potu wypalają mi dziury w skórze.
– Tam jest taki dom, który należał do niejakiej świętej pamięci Karoliny Żuk. Gdy zmarła, odnaleziono jej matkę, a ta wystawiła nieruchomość na sprzedaż. Chciała się szybko pozbyć domu i moja asystentka sprawnie załatwiła wszystkie formalności – wyrecytowała spokojnie kobieta, a ja poczułem w ustach smak krwi spływającej z nosa. – Szczególnie urzekła mnie przydomowa piwniczka, w której zamierzam trzymać wina. Bardzo pan zbladł. Wszystko w porządku?
Miałem wrażenie, jakby ostatnie słowa wypowiedziała w zwolnionym tempie. Oparłem się o płot, a Sebastian podtrzymał mnie za ramię.
– Paweł, chcesz wody?
Czułem, że moje ciało robi się bezwładne i zaczynam wisieć na partnerze. Był ode mnie kilka lat młodszy, kilka centymetrów wyższy i chyba trochę silniejszy, a mimo to wydawało mi się, że kolana mu się ugięły pod moim ciężarem.
Modrzejewska patrzyła na nas z głową przekręconą na bok.
„Szczególnie urzekła mnie przydomowa piwniczka, w której zamierzam trzymać wina…” – odbijało się od ścian w mojej głowie.
– Tak, chodźmy do środka. Obiad czeka… – wydukałem, próbując się wyprostować i udawać, że wszystko jest ze mną w porządku.
A nie było.
Wspomnienie koszmaru sprzed miesięcy znowu wróciło i coś mi mówiło, że tym razem zostanie ze mną na dłużej.
Sebastian siedział na kanapie, a ja leżałem z głową na jego kolanach i wpatrywałem się w muchę chodzącą po drewnianym suficie w salonie.
– Od kiedy przestałeś pić wino, jeszcze szybciej się denerwujesz. – Mój partner pogłaskał mnie po głowie. – Oczywiście to super, że już nie pijesz, ale spróbuj może jakoś mniej intensywnie reagować… Przecież to już przeszłość…
Jego słowa mnie rozczarowały i jeszcze bardziej rozdrażniły. Czemu najbliższy mi człowiek tak bagatelizuje moje emocje i traumę, którą przeżyłem? Podniosłem się gwałtownie i usiadłem obok niego. Zakręciło mi się w głowie.
– Co ty w ogóle pieprzysz? Przecież śmierć zajrzała mi w oczy! – warknąłem. – Ale masz rację! To przeszłość. Tylko to właśnie twoja przeszłość mnie załatwiła i próbowała zabić! – Wstałem nerwowo z kanapy i poszedłem w stronę drzwi.
– Paweł, wiesz, że jestem ostatnią osobą na świecie, która umniejszałaby to, co się wydarzyło. I sam się z tym źle czuję. – Sebastian wstał i ruszył za mną. – Ale przecież nie możemy cały czas funkcjonować w poczuciu zagrożenia. Karolina nie żyje. Już nic nam nie grozi.
Słowa wychodziły z jego ust tak lekko, jakby opowiadał o sesji fotograficznej, którą właśnie skończył koordynować. Nie miałem już w ogóle ochoty z nim rozmawiać. Z nerwów drgały mi mięśnie i musiałem to jakoś rozładować. W pośpiechu chwyciłem okulary przeciwsłoneczne, łyknąłem wody prosto z butelki i włożyłem sportowe buty. Sebastian stał w przedpokoju i spokojnie mi się przyglądał.
– Przecież biegałeś rano przez godzinę – powiedział. – Jeśli musisz znowu, to może odczekaj, aż ten upał zelżeje?
– Wrócę za czterdzieści minut – oznajmiłem i szybkim krokiem poszedłem w stronę furtki.
– Uważaj na siebie! – usłyszałem jeszcze za plecami.
Opuszczając naszą działkę, odwróciłem się i spojrzałem na Sebastiana. Pomachał mi i uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic. Bez żalu o moją złość. Bez oceniania moich emocjonalnych wybuchów. Kochał mnie takiego, jakim jestem. Wolałem się nie zastanawiać, co będzie, jeśli kiedyś straci do mnie cierpliwość.
Kiedy zacząłem powoli przyspieszać, doszło do mnie, że mój partner jednak miał rację. Panował upał nie do zniesienia – powietrze było tak ciężkie, że aż stawiało opór. A ja nie mogłem się poruszać wolniej, bo owady mieszkające w lesie zjadłyby mnie żywcem. Głośno oddychając, pobiegłem w stronę wioski. Niestety tym razem nawet chrzęst gałązek pod nogami ani wysiłek fizyczny nie były stanie przegonić powracających wspomnień, które przyciągnęła za sobą pod nasz dom w swoim porsche niejaka Lucyna Modrzejewska.
Bo…
…półtora roku wcześniej, na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, wydarzyło się coś, co śmiało mogłoby się nadawać na osnowę książki, a później produkcji Netflixa. Z kategorii horror.
Po śmierci naszego sąsiada z Konstancina, żeby odpocząć od miasta, przyjechaliśmy właśnie tu, na Podlasie. Któregoś wieczoru Sebastian wpadł na pomysł, żeby urządzić imprezę andrzejkową i zaprosić kilkoro znajomych. Była wśród nich Karolina, jego przyjaciółka z czasów młodości. Karolina była piękną i inteligentną kobietą, która – jak się później okazało – postanowiła przyjąć rolę Nemesis i usunąć mnie z tego świata. A konkretnie ze świata Sebastiana. Tuż przed tym, jak poznałem mojego partnera, Karolina podstępem uwiodła go i zaszła z nim w ciążę. Wyprowadziła się do Londynu i tam wychowywała Zuzię, jego córkę. Po pewnym czasie postanowiła jednak wrócić do Polski i pozbywszy się mnie, wzbudzić uczucie u jeszcze niczego nieświadomego Sebastiana.
Historia miała finał w domu, który właśnie zakupiła Modrzejewska. Karolina zamieszkiwała chatę z Zuzią. Kiedy podczas poszukiwań psa trafiłem pod jej drzwi, uwięziła mnie w piwnicy i próbowała zabić. W ostatniej chwili na ratunek przyjechała moja przyjaciółka Beatka i śmiertelnie potrąciła Karolinę. Na kilka dni przed Wigilią ledwo uszedłem z życiem. Długo do siebie dochodziłem i przez kilka tygodni na Podlasie wracałem tylko myślami. Ostatecznie warszawski gwar okazał się dla nas obu jednak jeszcze bardziej przytłaczający i koniec końców wprowadziliśmy się do domu w środku lasu.
Było jednak coś, czego Karolinie nie udało się wtedy zniszczyć: moja miłość do Bożego Narodzenia. Mimo lipcowych temperatur już zacierałem ręce na myśl o ubieraniu choinki i słuchaniu All IWant For Christmas Is You.
Niestety w trakcie całego tego zamieszania w tragicznych okolicznościach zginęła najcudowniejsza osoba, którą do tej pory przyszło mi poznać w naszej wsi – właścicielka jedynego sklepu w okolicy, pani Marysia. Wciąż ze łzą w oku wspominałem jej wielkie, natapirowane blond włosy i tęczową parasolkę. Po jej śmierci sklep pozostawał nieczynny, co bardzo utrudniało funkcjonowanie wsi. Mieszkańcy musieli jeździć po zakupy do oddalonego o wiele kilometrów Topaza, a i życie towarzyskie podupadło przez brak możliwości spotykania się pod sklepem. Ciężko mi się na to patrzyło. Miałem wyrzuty sumienia. Gdyby tamtego dnia Marysia nie poszła mnie szukać, to pewnie nadal przygotowywałaby dla mieszkańców swój słynny zakwas z buraków.
– Zrób, jak uważasz – powiedział po chwili zastanowienia Sebastian, kiedy pewnego razu podzieliłem się z nim moim nowym pomysłem. – Jeśli czujesz się na siłach, żeby poprowadzić ten sklep, to w tym momencie finansowo nie widzę żadnych przeciwwskazań.
– To z czym, według ciebie, mogę sobie nie poradzić? – zapytałem, chyba nawet poniekąd z nadzieją, że partner odwiedzie mnie od tego szalonego pomysłu. – Że fizycznie?
Sebastian spojrzał na mnie z troską.
– Oczywiście, że się martwię, czy podniesiesz worek ziemniaków. – Uśmiechnął się lekko. – Chodzi mi o twoją psychikę. O wspomnienia. Marysia była bliską ci osobą.
I właśnie to ostatnie zdanie rozwiało moje wątpliwości. Postanowiłem odnowić wiejski sklep i nadać mu nazwę U Marysi.
UMARYSI. Wielki niebieski napis na białym tle było widać już z daleka. Zwolniłem i zacząłem wyrównywać oddech. Wolnym krokiem przeszedłem na drugą stronę suchej jak pieprz ulicy.
– Dzieńdoberek, panie kierowniku! – krzyknął podchmielony mimo młodej godziny, stojący pod sklepem Kalafior. Odkąd pamiętam, mieszkańcy tak nazywali mieszkającego tuż obok mężczyznę koło sześćdziesiątki. To chyba ze względu na uszy zdeformowane od trenowania w młodości zapasów. – Co kierownik taki zmachany?
Czyli oddechu nie wyrównałem.
– Dzień dobry, Kalafior. – Wyciągnąłem dłoń do mężczyzny. – A tak tylko wpadłem na chwilę w trakcie biegania.
– A gdzie kierownik biega? – Kalafior uścisnął mnie mocno. Poczułem się, jakbym zanurzył dłoń w cemencie: mokro i szorstko. – Kierownik przed czymś uciekał?
– Biegam po lesie. Dla sportu. Dla zdrowia. – Przeszedłem obok mężczyzny i otworzyłem drzwi do sklepu.
– Bieganie to nie sport, kierowniku. Zapasy to sport – zaśmiał się Kalafior i przytrzymał mi drzwi. – A dla zdrowia to najlepsze jest piweczko.
– Dzięki bardzo, Kalafior, ale już tam byłem. I nie zamierzam wracać. Miłego dnia. – Wzdrygnąłem się na myśl o alkoholu, którego swego czasu, delikatnie mówiąc, nadużywałem.
– Kierownikowi też i niech kierownik pozdrowi swojego drugiego kierownika. – Na odchodne poczęstował mnie rubasznym śmiechem.
– Jasne, dzięki!
Drzwi z lekkim trzaśnięciem zamknęły się za mną, a do mojego nosa dotarł zapach, który docierać nie powinien.
– Mikołaj! – krzyknąłem w głąb sklepu. – Czemu cię nie ma, kiedy klient może wejść?
– Jestem! – Dwudziestoletni blondyn, ubrany w luźny biały T-shirt, wynurzył się spod lady. – Szoruję właśnie zapasową lodówkę.
– Dobra, a czemu robisz to teraz, a nie po zamknięciu sklepu? – Wyjąłem z lodówki wodę, odkręciłem zakrętkę i wziąłem łyk. – Już od wejścia śmierdzi octem.
Kiedy z okoliczną ekipą rozpoczęliśmy odświeżanie sklepu, Mikołaj był jednym z najciężej pracujących chłopaków. Zawsze zostawał najdłużej i nigdy nie pił w trakcie pracy. Któregoś dnia zapytał mnie, czy nie będę potrzebował pomocy przy prowadzeniu sklepu. Bez większego namysłu się zgodziłem, bo chłopak uczciwie zapracował na moje zaufanie. I od kiedy z początkiem roku otworzyliśmy sklep, właściwie nigdy mnie nie zawiódł. Trzeba mu było jednak cały czas coś tłumaczyć. Na przykład zupełnie nie rozróżniał rodzajów makaronów. Dla niego spaghetti i linguini niczym się od siebie nie różniły.
– No ale mówiłeś, że mam to zrobić jak najszybciej, żeby nie przeszła zapachem wędlin, które zapomniałem przełożyć do dużej lodówki… – Chłopak się wyprostował. Był wyraźnie zaskoczony moją reakcją.
Westchnąłem głośno.
– Mógłbyś już czasami się domyślać pewnych rzeczy. Sprzątamy tylko przed otwarciem i po zamknięciu. – Podszedłem do lady i rzuciłem okiem na truskawki, które robiły się już lekko zmęczone. Skrzywiłem się. – Dużo klientów dzisiaj było?
– No właśnie nie bardzo. – Mikołaj wzruszył ramionami. – Moja mama mówi, że kiedy nie było tu sklepu, ludzie się przyzwyczaili do Topaza i tam jeżdżą. Bo wszystko pod ręką. Bo taniej…
Sebastian ostrzegał mnie, że może dojść do takiej sytuacji.
– W końcu się do nas przekonają – odpowiedziałem pewnym głosem, nie mając jeszcze zupełnie pomysłu na to, jak zachęcić mieszkańców, żeby znowu zaczęli korzystać z wiejskiego sklepu. – A pytają o coś, czego nie mamy?
– No o to co zawsze. – Mikołaj spuścił wzrok. – Wiesz o co…
– Jezu, naprawdę się skup, chłopie! Tyle razy ci mówiłem, żebyś tłumaczył mieszkańcom, że kimchi to kiszona kapusta, tylko już przyprawiona. – Zniecierpliwiony wskazałem na ladę chłodniczą, na której stały równo poukładane słoiczki z kolorowymi zakrętkami, wypełnione koreańskim przysmakiem. – Nie pamiętasz już, co masz mówić każdemu, kto pyta o kiszoną kapustę?
Mikołaj chwycił swój telefon i odczytał na głos:
– Kimchi jest bogate w błonnik, witaminy, minerały i antyoksydanty. Dzięki temu zapobiega zaparciom oraz obniża poziom cholesterolu… – Spojrzał na mnie niczym uczeń na nauczyciela.
– Nie jesteś wiarygodny. Zupełnie. – Pokręciłem głową z dezaprobatą. – Jakby ci nie zależało.
– Przecież wiesz, że mi zależy, ale oni naprawdę wolą kiszoną kapustę, taką tradycyjną, z beczki…
– Nie będzie tu żadnych śmierdzących beczek! Z szacunku do poprzedniej właścicielki nie zmieniłem prawie niczego w wystroju sklepu… – Zatoczyłem ręką, wskazując na starą jak świat lodówkę, gdzie lody mieszały się z mrożonkami, i na plakaty z lat dziewięćdziesiątych reklamujące piwo EB czy mentosy. – Ale beczka z kiszoną kapustą? Po moim trupie!
Mikołaj sprawiał wrażenie, że szanuje to, co mówię, tylko zupełnie tego nie rozumie. Ale jakoś mnie to nie obchodziło. Wzburzony nawet nie usłyszałem, kiedy ktoś wszedł do sklepu. Osoba położyła mi rękę na ramieniu. Podskoczyłem, obracając się prawie w locie.
– Żebyś nie wypowiedział w złą godzinę z tym trupem. Twoja matka już by pewnie miała coś do powiedzenia na ten temat. – Przy mnie stała, ubrana w szarą sukienkę do kolan, uśmiechnięta Beatka. – Co się tak unosisz? Cześć, Mikołaj.
– Dzień dobry, pani Beato. – Mikołaj rozchmurzył się na widok mojej ponadstukilogramowej przyjaciółki z rudymi włosami spiętymi w kitkę.
– Cześć. – Pocałowałem Beatkę w policzek. – Co tu robisz? Mieliśmy się spotkać u nas. Coś chcesz ze sklepu?
– Chyba kupię to kimchi, żebyś gęby nie darł. – Beata spojrzała na Mikołaja i mrugnęła do niego. Chłopak z trudem powstrzymał się od śmiechu. Znów spojrzała na mnie. – Nie, nic nie chcę. Kiedy do was jechałam, pan Kalafior pomachał do mnie i krzyknął, że kierownik jest w sklepie, więc się zatrzymałam.
– Dobra, to chodź już, jedziemy do domu. Coś ci muszę opowiedzieć.
Jeszcze przed wyjściem obróciłem się do Mikołaja.
– Jakby nikt nie kupił tych truskawek, to weź do domu dla mamy. – Podniosłem rękę w geście pożegnania. – I napisz mi, jak zamkniesz, jaki był obrót.
– Oczywiście. Miłego wieczoru! – Mikołaj pomachał do mnie, a gdy tylko wyszedłem ze sklepu, oblepił mnie majowy skwar.
– Masz mało klientów? – Zaciekawiona Beata otworzyła pilotem drzwi do swojego pomarańczowego audi, niedawno wziętego w leasing.
– No, sądziłem, że będzie lepiej… – Wsiadłem od strony pasażera i po raz kolejny tego dnia poczułem zapach, którego nie zaliczałem do ulubionych. Obejrzałem się i od razu wiedziałem, skąd się bierze.
Kiedy Beatka klapnęła w samochodzie, auto mocno usiadło.
– Ale się spociłam… – Przetarła czoło chusteczką wyjętą z torebki.
– Beata, ale ze sklepu tutaj przeszłaś jakieś siedem metrów.
– I co się znowu czepiasz?
– Nie czepiam się, tylko się martwię o twoją kondycję. – Położyłem jej rękę na kolanie. – No i jeszcze to… – Wskazałem głową na tylne siedzenie, gdzie spoczywał pełen aromatycznych, obgryzionych kostek kubełek KFC.
Niewzruszona Beata włączyła silnik i klimatyzację na pełną moc.
– U was jest do jedzenia tylko to, czego nie lubię.
– Warzywa. To się nazywa wa-rzy-wa.
– Zaraz cię wysadzę i będziesz wracał na piechotę. – Spojrzała na mnie, udając groźną. – Dobra, coś mi miałeś powiedzieć.
No tak. Jednak to, co się wydarzyło wcześniej, nie było snem. Oparłem się o siedzenie i pełen pasji zacząłem opowiadać swojej najlepszej przyjaciółce o spotkaniu z Modrzejewską. Beata słuchała spokojnie. Odnosiłem wrażenie, że chociaż sama była wtedy w centrum wydarzeń, to jednak dużo lepiej sobie radziła ze wspomnieniami. W zasadzie odpowiedziała tylko „aha”. Ponieważ nie udało mi się jej wciągnąć w moją historię, postanowiłem poprzeglądać na stronie internetowej, co takiego rewelacyjnego ma do zaoferowania ten cały Topaz.
– To ta kobieta? Wróciła?
Podniosłem głowę znad telefonu i zobaczyłem, że jesteśmy już pod naszym ogrodzeniem, a Sebastian rozmawia z kimś przy furtce. Wytężyłem wzrok. Zdecydowanie nie była to Lucyna Modrzejewska.
– Nie, na pewno nie. Wygląda na tutejszą. Spójrz na nią…
Kobieta ubrana w kończącą się za biodrami zieloną koszulkę na ramiączkach i czarne rybaczki machała rękoma przed twarzą Sebastiana.
– I jakaś taka podniecona – dodałem po chwili. – Tamta była zdecydowanie bardziej dystyngowana.
Kiedy Beata się zatrzymała, wyszedłem, żeby otworzyć jej bramę. Nieznajoma kobieta obejrzała się i spojrzała na mnie przenikliwie. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zrozumiałem, że nie taka z niej nieznajoma. Znałem ten kształt nosa, znałem tę oprawę oczu, znałem tę pełnię ust. Serce omal nie wyskoczyło mi z klatki piersiowej. Spojrzałem na Sebastiana, na którego twarzy również malował się niepokój.
– To on, tak? – zapytała kobieta głosem brzmiącym niczym tłuczone butelki i zrobiła krok w moją stronę.
Jak małe, bezbronne dziecko wróciłem do samochodu i nacisnąłem guzik blokady drzwi. Beata spojrzała na mnie z niedowierzaniem i strachem.
– Co ty odpierdalasz?
– Jedź! Ona przyszła nas zabić!
Beata stała w miejscu, przyglądając się, jak pot zaczyna mi spływać na twarz.
Nagle ktoś zapukał w okno od strony pasażera, a ja podskoczyłem, wykrzykując:
– To nie była moja wina!
Redakcja: Anna Landowska
Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Justyna Yiğitler, Patrycja Fruba
Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje na I stronie okładki: Paweł Panczakiewicz
Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-68005-44-8