Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Numer jeden w kategorii Autobiografia według użytkowników portalu Goodreads.
Książka, która pokonała głośne Becoming Michelle Obamy.
Według Billa Gatesa, jedna z pięciu najlepszych książek 2018 roku.
We wspomnieniach zatytułowanych Uwolniona autorka opowiada historię wręcz magiczną. Tym z nas, dla których edukacja jest czymś oczywistym, trudno nawet sobie wyobrazić, ile poświęceń wymagało od Westover to, co osiągnęła. W inspirujący i wyjątkowy sposób przypomina nam ona, czym jest i czym powinna być dzisiaj edukacja.
Tara Westover urodziła się w górach Idaho, w rodzinie mormonów. Po raz pierwszy przekroczyła próg szkoły w wieku siedemnastu lat. Publiczna edukacja była jedną z wielu rzeczy, w stosunku do których był sceptyczny jej fanatycznie religijny ojciec. Gdy w domu rodzinnym pojawiła się przemoc, nie było nikogo, kto mógłby zainterweniować. Punktem zwrotnym dla dziewczyny okazał się moment, kiedy jeden z braci dostał się do college’u. Tara postanowiła pójść w jego ślady. Pragnienie wiedzy zmieniło jej życie, zaprowadziło za ocean i na inny kontynent, na Harvard i Cambridge. Dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać, czy nie wyjechała zbyt daleko i czy istnieje jeszcze dla niej droga powrotna do domu.
Niesamowita, prawdziwie inspirująca opowieść. Książka z rodzaju tych, które wszystkim się spodobają. Jest nawet lepsza niż mówią
– Bill Gates
Chwytająca za serce […] piękne świadectwo tego, jak edukacja otwiera oczy i zmienia ludzkie życie
– Amy Chua, The New York Times Book Review
Uznana za jedną z najlepszych książek roku przez m.in.: The Washington Post, The Guardian, The Economist, Financial Times, New York Post, Time.
Według Billa Gatesa, jedna z pięciu najlepszych książek 2018 roku.
Tara Westover jest amerykańską pisarką mieszkającą w Wielkiej Brytanii. W 2008 roku ukończyła z wyróżnieniem Birgham Young University, a następnie otrzymała stypendium Gates Cambridge. W 2009 roku w Trinity College w Cambridge zdobyła stopień magistra, a w 2010 studiowała na Uniwersytecie Harvarda. Następnie wróciła do Cambridge, gdzie w 2014 roku obroniła doktorat z historii. W swoim debiucie literackim, Zakazanej edukacji, opisała wychowanie w tradycyjnej mormońskiej rodzinie i karierę akademicką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
To nie jest książka o mormonizmie. Ani o żadnym innym rodzaju religijnej wiary. Występuje w niej wiele typów ludzi – wierzący i niewierzący; niektórzy z nich są dobrzy, niektórzy nie. Kontrowersyjne są dla mnie jakiekolwiek zależności, pozytywne czy negatywne, między tymi dwiema grupami.
Następujące imiona, podane w porządku alfabetycznym, są pseudonimami: Aaron, Audrey, Benjamin, Emily, Erin, Faye, Gene, Judy, Peter, Robert, Robin, Sadie, Shannon, Shawn, Susan, Vanessa.
Stoję na czerwonym wagonie kolejowym, porzuconym obok obory. Zrywa się wiatr, zarzuca mi włosy na twarz i wdziera się chłodem za dekolt. Tutaj, tuż przy Górze, podmuchy są silne, tak jakby to sam szczyt wydychał powietrze. Niżej, w dolinie, panuje niezmącony spokój. Nasza farma jednak tańczy – ciężkie drzewa iglaste kołyszą się powoli, podczas gdy krzewy bylicy i oset drżą, kłaniając się przed każdym powiewem i podmuchem wiatru. Za moimi plecami pnie się ku górze łagodne zbocze, zaczepione u podstawy wzniesienia. Kiedy podnoszę wzrok, widzę ciemny kształt Indiańskiej Księżniczki.
Wzgórze obrośnięte jest dziką pszenicą. Gdyby porównać bylicę i oset do solistów, to pole pszenicy to istny corps de ballet – każda pojedyncza łodyga naśladuje całą resztę w gwałtownych ruchach, milion baletnic pochyla się jedna po drugiej, gdy silne podmuchy uginają ich złote główki. Obraz tego wygięcia przetrwa tylko chwilę, ale jeśli w ogóle da się dostrzec wiatr, to właśnie wtedy.
Obracam się w stronę naszego domu stojącego na zboczu wzgórza i dostrzegam różnego rodzaju ruchy, wysokie cienie z wysiłkiem przeciwstawiające się wietrznym prądom. Moi bracia nie śpią, sprawdzają pogodę. Wyobrażam sobie matkę, jak przy piecu uwija się ze smażeniem placków z otrębów. Ojca, pochylonego przy tylnym wyjściu, jak zawiązuje sznurówki roboczych butów ze stalowym noskiem i wciska swoje stwardniałe dłonie w rękawice do spawania. Szosą przejeżdża, nie zatrzymując się, szkolny autobus.
Mam tylko siedem lat, ale rozumiem, że właśnie to najbardziej odróżnia moją rodzinę od innych: nie chodzimy do szkoły.
Tato martwi się, że rząd zmusi nas do tego, ale to niemożliwe, bo po prostu nie wie o naszym istnieniu. Czworo z siedmiorga dzieci moich rodziców nie ma aktów urodzenia. Nie ma o nas żadnych informacji medycznych, bo urodziliśmy się w domu i nigdy nie mieliśmy do czynienia z lekarzem ani pielęgniarką3. Nie figurujemy w rejestrach szkolnych, bo nigdy nie pojawiliśmy się w klasie. Kiedy skończę dziewięć lat, zostanie mi wydany opóźniony akt szkolny, ale teraz, jeśli chodzi o stan Idaho i rząd federalny, nie istnieję.
Oczywiście istniałam. Dorastałam, przygotowując się na Dni Ohydy, wypatrując, czy słońce ciemnieje, czy księżyc zaczyna już jakby ociekać krwią. Latem wekowałam brzoskwinie, zimą porządkowałam zapasy, żeby najstarsze były najłatwiej dostępne. Gdy zginie Świat Ludzi, moja rodzina przetrwa bez uszczerbku.
Uczyłam się w rytmie Góry, w którym zmiana nigdy nie była przełomowa, lecz zawsze cykliczna. Każdego ranka pojawiało się to samo słońce, przetaczało nad doliną i opadało za szczytem. Śniegi, które spadły zimą, wiosną zawsze topniały. Nasze życie było cyklem – dnia, pór roku, kręgami ciągłej zmiany, która, gdy się dokonywała, oznaczała, że wszystko zostało po staremu. Wierzyłam, że moja rodzina to element tego nieśmiertelnego schematu, że w pewnym sensie mieliśmy żyć wiecznie. Ale wieczność dotyczyła tylko Góry.
Mój ojciec dawniej opowiadał nam o niej pewną historię. Góra była stara i wielka jak katedra. W paśmie były inne wzniesienia, wyższe, bardziej okazałe, ale Buck’s Peak miała najpiękniejszą linię. Jej podnóże rozciągało się na milę, ciemny kształt wybrzuszał się z ziemi i wznosił uwieńczony idealną iglicą. Z daleka, patrząc od frontu, można było w zarysie Góry dostrzec kobiece ciało. Olbrzymie wąwozy przybierały formę nóg, włosami były sosny powiewające nad północną granią. Wznosiła się we władczej postawie, z jedną nogą wysuniętą do przodu w zamaszystym kroku.
Ojciec nazywał ją Indiańską Księżniczką. Pojawiała się co roku, gdy zaczynał topnieć śnieg; zwrócona na południe, przyglądała się, jak bizony wracają do doliny. Tato mówił, że wędrowni Indianie obserwowali, jak się wyłaniała, traktując to jako oznakę nadchodzącej wiosny. Góra się rozmrażała, zima się kończyła i nadchodził czas, by wrócić do domu.
Wszystkie opowieści ojca dotyczyły naszej góry, naszej doliny, naszego małego postrzępionego kawałka Idaho. Nie powiedział mi nigdy, co mam zrobić, jeśli opuszczę Górę, przemierzę oceany i kontynenty i znajdę się na dziwnym terenie, gdzie darmo szukać Księżniczki na horyzoncie. Nie powiedział mi, skąd wtedy będę wiedziała, że nadszedł czas, by wrócić do domu.
Rozdział 1
Moje najżywsze wspomnienie wcale nie jest wspomnieniem. To coś, co sobie wyobraziłam, a potem przechowywałam w pamięci, jakby wydarzyło się naprawdę. Wspomnienie to powstało, gdy miałam niecałe sześć lat, na podstawie opowieści, którą ojciec przekazał tak szczegółowo, że moi bracia, siostry i ja wymyśliliśmy ją sobie, każdy z osobna, w wersji filmowej, z wystrzałami broni i okrzykami. U mnie występowały świerszcze. To ich cykanie słyszę, gdy cała rodzina kryje się w kuchni przy zgaszonych światłach przed federalnymi, którzy okrążyli dom. Jakaś kobieta sięga po szklankę z wodą, a wtedy zarys jej postaci pojawia się w świetle księżyca. Strzał odbija się echem niczym smagnięcie bicza i kobieta upada. W moich wspomnieniach tą kobietą jest zawsze moja matka trzymająca w ramionach małe dziecko.
To akurat nie ma sensu, bo jestem najmłodsza z siedmiorga dzieci matki i, tak jak wspomniałam, w rzeczywistości nic takiego się nie wydarzyło.
Rok po tym, jak ojciec opowiedział nam tę historię, pewnego wieczora zebraliśmy się wokół niego, żeby posłuchać, jak czyta na głos fragment z Księgi Izajasza, proroctwo o Emmanuelu. Siedział na naszej sofie w kolorze musztardowym, na kolanach miał otwartą dużą Biblię. Matka usadowiła się obok niego. My rozłożyliśmy się na włochatym brązowym dywanie.
– „Śmietanę i miód spożywać będzie – ojciec czytał cicho i monotonnie, zmęczony po całym dniu zbierania złomu. – Aż się nauczy odrzucać zło, a wybierać dobro”4.
Nastąpiła wymowna pauza. Siedzieliśmy w milczeniu.
Ojciec nie był postawnym mężczyzną, ale potrafił zawładnąć przestrzenią. Emanował aurą podniosłości, jaka przynależy wyroczni. Miał grube, szorstkie dłonie kogoś, kto całe życie ciężko pracował; pewnie trzymał w nich Biblię.
Przeczytał ten fragment na głos jeszcze raz, a potem po raz trzeci i czwarty. Za każdym razem ton jego głosu był coraz wyższy. Oczy, które chwilę wcześniej miał podpuchnięte ze zmęczenia, teraz były szeroko otwarte, wzrok czujny. Z tego płynie jakaś boska nauka, powiedział. Zamierzał zwrócić się po radę do Pana.
Następnego ranka tato opróżnił naszą lodówkę z mleka, jogurtów i sera, a kiedy wieczorem wrócił do domu, na pace miał załadowanych prawie dwieście litrów miodu.
– Izajasz nie mówi, co jest złem – masło czy miód – powiedział tato z szerokim uśmiechem, gdy moi bracia przenosili białe baniaki do piwnicy. – Ale jeśli zapytasz, Pan ci odpowie!
Gdy przeczytał ten werset swojej matce, ta zaśmiała mu się w twarz.
– Mam w portmonetce jakieś drobne – powiedziała. – Weź je lepiej. Przyda ci się choć ta odrobina rozsądku.
Babcia miała szczupłą, kościstą twarz i niekończące się zapasy podrabianej indiańskiej biżuterii, srebrnej i turkusowej, która zwisała po kilka sztuk z jej chudej szyi i ozdabiała palce. Mieszkała od nas w dół, blisko szosy, dlatego nazywaliśmy ją „babcią z dołu”. Robiliśmy to, żeby odróżnić ją od matki naszej matki, którą nazywaliśmy „babcią z miasta”, bo mieszkała piętnaście mil na południe od nas, w jedynym mieście hrabstwa, gdzie były sygnalizacja świetlna i sklep spożywczy.
Tato i jego matka dogadywali się jak dwa koty, którym ktoś związał ogony. Czasem potrafili rozmawiać przez tydzień i w niczym się nie zgadzać, ale trzymało ich przy sobie przywiązanie do Góry. Rodzina ojca mieszkała u stóp Buck’s Peak od półwiecza. Córki babci powychodziły za mąż i się wyprowadziły, ale ojciec został. Zbudował nędzny żółty domek, właściwie nigdy go nie kończąc, na zboczu u stóp Góry, nieco wyżej, niż stał dom jego matki. Obok jej zadbanego trawnika wcisnął jedno z kilku złomowisk.
Codziennie się kłócili – o bałagan wdzierający się ze złomowiska, ale najczęściej o nas, dzieci. Babcia uważała, że powinniśmy chodzić do szkoły, zamiast, jak to ujmowała, „wałęsać się po Górze jak dzikusy”. Tato mówił, że szkoły publiczne to spisek rządu, mający na celu odciągnięcie dzieci od Boga.
– Jeśli mam wysłać moje dzieci do tej szkoły w dole – powiedział – to równie dobrze mogę je od razu oddać we władanie diabłu.
Bóg nakazał tacie podzielić się swym objawieniem z ludźmi, którzy mieszkali i prowadzili farmy w cieniu Buck’s Peak. W niedziele prawie wszyscy gromadzili się w kościele, kaplicy w kolorze orzechów pekan, stojącej zaraz przy szosie, o małej, skromnej iglicy, charakterystycznej dla kościołów mormońskich. Tato osaczył ojców, zaraz gdy wyszli z ław. Zaczął od swojego kuzyna Jima, który słuchał w dobrej wierze, gdy ojciec machał Biblią i objaśniał, dlaczego mleko jest grzeszne. Potem Jim uśmiechnął się szeroko, poklepał tatę po ramieniu i powiedział, że żaden sprawiedliwy Bóg nie zabroniłby przecież człowiekowi domowych lodów o smaku truskawkowym w gorące letnie popołudnie. Żona Jima wsunęła mu rękę pod ramię. Gdy przeszli obok nas, poczułam zapach gnojówki. Potem mi się przypomniało: wielka ferma mleczna leżąca o milę od Buck’s Peak należała właśnie do Jima.
Gdy tato rozpoczął krucjatę przeciw mleku, babcia wypełniła nim całą lodówkę. Ona i dziadek pili tylko chude mleko, ale szybko znalazły się tam wszystkie rodzaje – dwuprocentowe, pełnotłuste, a nawet czekoladowe. Najwyraźniej babcia uważała, że musi być bardzo konsekwentna.
Śniadanie stało się testem lojalności. Codziennie rano cała rodzina zasiadała wokół dużego stołu z czerwonego dębu i jadła albo płatki z siedmiu ziaren z miodem i melasą, albo placki z mąki z siedmiu ziaren, również z miodem i melasą. Ponieważ było nas dziewięcioro, nigdy nie wystarczało na bieżąco usmażonych placków. Lubiłam płatki, jeśli mogłam je zanurzyć w mleku, wtedy śmietanka zbierała się na ziarenkach i przesączała do środka. Ale od momentu objawienia jedliśmy płatki z wodą. To jakby zjeść miseczkę błota.
Nie minęło dużo czasu, a zaczęłam rozmyślać o mleku, które psuło się w lodówce babci. Potem nabrałam zwyczaju pomijania śniadania i chodzenia każdego ranka prosto do obory. Karmiłam tam świnie zlewkami, napełniałam koryto dla krów i koni, a potem przeskakiwałam przez płot zagrody, obchodziłam dookoła oborę i wchodziłam bocznymi drzwiami do domu babci.
Pewnego ranka, gdy siedziałam przy blacie, przyglądając się, jak nalewa mleka na płatki kukurydziane w misce, babcia zapytała:
– Nie chciałabyś pójść do szkoły?
– Nie chciałabym – odparłam.
– Skąd wiesz? – powiedziała szorstko. – Nigdy nawet nie spróbowałaś.
Nalała mleka i podała mi miskę, a potem oparła się o blat dokładnie naprzeciwko mnie i obserwowała, jak wkładam pełne łyżki do ust.
– Jutro wyjeżdżamy do Arizony – oznajmiła, choć już o tym wiedziałam. Razem z dziadkiem zawsze jechali do Arizony, gdy zaczynała się zmieniać pogoda. Dziadek mówił, że jest za stary na zimy w Idaho, od chłodu bolały go kości.
– Wstań wcześnie – powiedziała babcia – około piątej, to zabierzemy cię ze sobą. Wyślemy do szkoły.
Przekręciłam się na stołku. Próbowałam sobie wyobrazić szkołę, ale nie umiałam. Zamiast tego ujrzałam oczami wyobraźni szkółkę niedzielną, do której co tydzień uczęszczałam i której nienawidziłam. Pewien chłopiec o imieniu Aaron rozpowiedział wszystkim dziewczynkom, że nie umiem czytać, bo nie chodzę do szkoły, i teraz nikt ze mną nie rozmawiał.
– Tato powiedział, że mogę pojechać? – zapytałam.
– Nie – odpowiedziała babcia. – Ale zanim się zorientuje, że cię nie ma, będziemy już daleko.
Włożyła moją miskę do zlewu i spojrzała za okno.
Babcia miała silną osobowość – była niecierpliwa, agresywna, skupiona na sobie. Patrząc na nią, od razu chciało się zrobić krok wstecz. Farbowała włosy na czarno, co jeszcze bardziej uwydatniało jej i tak ostre rysy, a zwłaszcza brwi, które codziennie rano malowała w ciężkie, czarne jak atrament łuki. Robiła je za długie, przez co jej twarz wyglądała na rozciągniętą. Rysowała je również zbyt wysoko, co nadawało jej twarzy wyraz znudzenia, niemal sarkazmu.
– Powinnaś chodzić do szkoły – powiedziała.
– A czy tato nie zmusi cię, żebyś mnie odwiozła do domu? –zapytałam.
– Twój tato nie zmusi mnie do niczego, do cholery.
Babcia wstała i przybrała bojową postawę.
– Jeśli zechce, żebyś wróciła, będzie musiał po ciebie przyjechać. – Zawahała się i przez chwilę wyglądała na zawstydzoną. – Wczoraj z nim rozmawiałam. Przez dłuższy czas nie będzie miał jak po ciebie przyjechać. Jest opóźniony z budową szopy w mieście. Nie może się tak po prostu zwinąć i pojechać do Arizony, przynajmniej dopóki jest dobra pogoda i może pracować z chłopakami do zmroku.
Babcia dobrze zaplanowała swój spisek. Podczas tygodni poprzedzających pojawienie się pierwszego śniegu tato zawsze pracował od wschodu do zachodu słońca, usiłując zgromadzić tyle pieniędzy ze zbierania złomu i budowy obór, żeby przetrwać zimę, kiedy pracy było niewiele. Nawet jeśli własna matka uciekłaby z jego najmłodszą córką, dopóty nie mógłby sobie pozwolić na przerwanie pracy, dopóki wózek widłowy nie pokryłby się lodem.
– Zanim odjedziemy, będę musiała nakarmić zwierzęta – powiedziałam. – Na pewno zauważy, że mnie nie ma, jeśli krowy przedrą się przez płot w poszukiwaniu wody.
Tamtej nocy nie spałam. Siedziałam na podłodze w kuchni i patrzyłam, jak zegar tyka godzina po godzinie. Pierwsza w nocy. Druga. Trzecia.
O czwartej wstałam i postawiłam buty przy tylnych drzwiach. Były oblepione obornikiem, więc miałam pewność, że babcia nie pozwoli, aby znalazły się w jej samochodzie. Wyobraziłam sobie, jak stoją porzucone na jej werandzie, podczas gdy ja uciekam boso do Arizony.
Wyobrażałam sobie, co się stanie, gdy członkowie rodziny odkryją, że mnie nie ma. Często spędzałam z moim bratem Richardem całe dnie na Górze, było więc prawdopodobne, że nikt nic nie zauważy aż do zachodu słońca, kiedy Richard wróci na kolację beze mnie. Wyobraziłam sobie, jak bracia wychodzą z domu, żeby mnie szukać. Zaczęliby od złomowiska, podnieśliby żelazne płyty, na wypadek gdyby przypadkowy płat metalu przesunął się i mnie przygniótł. Potem wyszliby na zewnątrz i przeczesali całą farmę. Wdrapaliby się na drzewa i na strych w oborze. W końcu zwróciliby się ku Górze.
Byłoby już wtedy po zmierzchu, to ten moment na chwilę przed zapadnięciem nocy, kiedy krajobraz widać tylko jako ciemność i jaśniejszą ciemność, a świat wokół siebie bardziej się czuje, niż widzi. Wyobraziłam sobie, jak bracia rozdzielają się po Górze i przeszukują ciemne lasy. Nikt nic nie mówi, wszyscy myślą o tym samym. Na Górze mogą się przydarzyć straszne rzeczy. Nagle pojawiają się klify. Należące do dziadka dzikie konie przebiegają gwałtownie nad grubymi krzewami szaleju, jest też sporo grzechotników. Już raz wszczęliśmy takie poszukiwania, kiedy z obory zginęło cielę. W dolinie można znaleźć zwierzę ranne, ale na Górze tylko martwe.
Zobaczyłam oczami wyobraźni matkę, jak stoi przy tylnych drzwiach, wzrokiem przebiegając ciemną grań, gdy ojciec po powrocie mówi, że mnie nie znaleźli. Moja siostra Audrey zasugerowałaby, żeby ktoś zapytał babcię, a matka odpowiedziałaby, że babcia rano wyjechała do Arizony. Te słowa na chwilę zawisłyby w powietrzu, a potem wszyscy już by wiedzieli, gdzie jestem. Wyobraziłam sobie twarz ojca, jak zwężają się jego ciemne oczy, a usta zaciskają w gniewie, gdy zwraca się do matki: – Myślisz, że sama chciała wyjechać?
Jego głos odbił się cichym i pełnym smutku echem. W końcu zagłuszyły go odgłosy z innej wymyślonej historii – świerszcze, potem strzał, a potem cisza.
To było słynne zdarzenie, jak się później dowiedziałam, podobnie jak Wounded Knee albo Waco5, ale gdy ojciec opowiedział nam tę historię pierwszy raz, wydawało się, że nikt na świecie jej nie znał.
Zaczęło się pod koniec pory wekowania, którą inne dzieci prawdopodobnie nazywają latem. Moja rodzina zawsze spędzała ciepłe miesiące na wekowaniu owoców na zapasy, których, jak mówił tato, potrzebowaliśmy na Dni Ohydy. Pewnego wieczoru tato wrócił ze złomowiska pełen niepokoju. Podczas kolacji chodził tam i z powrotem po kuchni, prawie nie tknął jedzenia. Powiedział, że musimy wszystko przygotować. Zostało niewiele czasu.
Następny dzień upłynął nam na gotowaniu i obieraniu brzoskwiń. Do zachodu słońca wypełniliśmy dziesiątki słoików, które układaliśmy w idealne rządki, jeszcze ciepłe po wyjęciu z szybkowaru. Tato zlustrował wyniki naszej pracy, zaczął liczyć słoiki i mamrotać coś do siebie pod nosem, a potem zwrócił się do matki i powiedział:
– Za mało.
Tego wieczoru zwołał całą rodzinę. Zebraliśmy się wokół stołu kuchennego, bo był długi i szeroki i wszyscy się przy nim mieściliśmy. Powiedział, że mamy prawo wiedzieć, co nam grozi. Stał u szczytu stołu, my siedzieliśmy na ławkach i wpatrywaliśmy się w grube deski czerwonego dębu.
– Niedaleko stąd mieszka rodzina – powiedział tato. – To żołnierze wolności. Nie pozwolili, żeby rząd prał mózgi ich dzieciom w szkołach publicznych, więc przyszli po nich federalni.
Odetchnął, długo i powoli wydychając powietrze.
– Federalni otoczyli ich dom, zamknęli ich w nim na całe tygodnie, aż w końcu na zewnątrz wyśliznął się mały chłopiec, głodne dziecko, które chciało coś upolować. Federalni go zastrzelili.
Spojrzałam na braci. Nigdy wcześniej nie widziałam strachu na twarzy Luke’a.
– Nadal są w tamtym domu – dodał tato. – Nie włączają światła, czołgają się po podłodze z dala od drzwi i okien. Nie wiem, ile mają jedzenia. Możliwe, że zanim federalni odpuszczą, oni umrą z głodu.
Nikt się nie odzywał. W końcu Luke, który miał dwanaście lat, zapytał, czy możemy im jakoś pomóc.
– Nie – odparł tato. – Nikt nie może. Są w pułapce we własnym domu. Ale mają broń i mogę się założyć, że to dlatego federalni nie wchodzą do środka.
Przerwał, żeby usiąść – powoli, sztywno usadowił się na niskiej ławce. Wydał mi się stary i zmęczony.
– Im nie pomożemy, ale możemy pomóc sobie. Kiedy federalni pojawią się w Buck’s Peak, będziemy gotowi.
Tego wieczoru tato wyciągnął z piwnicy stertę starych wojskowych toreb. Powiedział, że to będą nasze torby „do wyjścia w góry”. W nocy pakowaliśmy do nich zapasy – leki ziołowe, filtry do wody, krzesiwa. Tato kupił wcześniej kilka pudełek wojskowych racji żywnościowych MRE – Meals Ready-to Eat. Włożyliśmy tyle, ile się dało, do naszych toreb, wyobrażając sobie, jak jemy je, po ucieczce z domu, ukrywając się wśród dzikich śliw niedaleko strumienia. Niektórzy z braci włożyli do swoich toreb broń, ale ja miałam tylko mały nóż, a kiedy skończyliśmy pakowanie, torba i tak była już tak duża jak ja sama. Poprosiłam Luke’a, żeby wrzucił ją na górną półkę w szafie, ale tato nakazał mi trzymać torbę nisko, tak by dało się ją szybko zabrać, dlatego spałam z nią w łóżku.
Ćwiczyłam zarzucanie torby na plecy i bieg z nią, nie chciałam bowiem zostać z tyłu. Wyobrażałam sobie naszą ucieczkę o północy do azylu, jaki dawała Księżniczka. Rozumiałam, że Góra jest naszą sojuszniczką. Dla tych, którzy ją znali, potrafiła być miła, ale wobec intruzów była zdradliwa, co dałoby nam przewagę. Ale znów nie rozumiałam, dlaczego wekowaliśmy te wszystkie brzoskwinie, skoro zamierzaliśmy się schować na Górze, jeśli przyjadą federalni. Nie dałoby się przecież wciągnąć na Górę tysiąca ciężkich słoików. A może potrzebowaliśmy ich, żeby móc się skryć w domu, jak Weaverowie, i walczyć?
Wizja walki stała się prawdopodobna zwłaszcza kilka dni później, kiedy tato przyniósł do domu ponad tuzin karabinów z nadwyżek wojskowych, głównie SKS. Ich srebrne bagnety były ładnie złożone pod lufą. Broń przyjechała w wąskich metalowych pudełkach, pokryta kosmoliną, brązową substancją antykorozyjną o konsystencji smalcu, którą trzeba było usunąć. Po oczyszczeniu karabinów mój brat Tyler wybrał jeden i położył go na kawałku czarnej folii, owinął nią broń, a potem zakleił, zużywając do tego metry srebrnej taśmy samoprzylepnej. Zarzucił pakunek na ramię, zniósł ze zbocza i cisnął obok czerwonego wagonu. Potem zaczął kopać. Kiedy dziura była szeroka i głęboka, wrzucił do niej karabin. Patrzyłam, jak zasypuje go ziemią z zaciśniętymi od wysiłku szczękami i napiętymi mięśniami ramion.
Niedługo potem tato kupił maszynę do produkowania nabojów ze zużytych kul. Powiedział, że teraz w razie przewagi przeciwnika będziemy mogli dłużej przetrwać. Myślałam o mojej torbie „do wyjścia w góry”, która czekała w łóżku, i o karabinie ukrytym obok wagonu, i zaczęłam się martwić o maszynę do robienia nabojów. Była sporych rozmiarów i stała przymocowana do żelaznego warsztatu w piwnicy. Zdałam sobie sprawę, że jeśli nas zaskoczą, to nie będziemy mieli czasu, żeby ją zabrać. Zastanawiałam się, czy też nie powinniśmy jej zakopać tam, gdzie karabin.
Wciąż wekowaliśmy brzoskwinie. Nie pamiętam, ile dni minęło ani o ile słoików powiększyliśmy nasze zapasy, zanim tato opowiedział nam dalszy ciąg historii.
– Randy Weaver został zastrzelony – powiedział cienkim i niepewnym głosem. – Wyszedł z domu, żeby zabrać ciało syna, a federalni go zastrzelili.
Nigdy nie widziałam, żeby ojciec płakał, ale teraz łzy ciągłym strumieniem spływały mu po nosie. Nie wycierał ich, pozwalając im opadać na koszulę.
– Jego żona usłyszała strzał i podbiegła do okna, trzymając w ramionach dziecko. Wtedy padł drugi strzał.
Matka siedziała ze złożonymi ramionami, jedną dłoń trzymając w zgiętym łokciu, drugą zasłaniając sobie usta. Wpatrywałam się w nasze nakrapiane linoleum, gdy tato opowiadał, że gdy dziecko wyjęto matce z rąk, jego twarz była poplamiona krwią.
Aż do tamtej chwili jakaś cząstka mnie chciała, żeby federalni przyszli, pragnęła przeżyć tę przygodę. Teraz poczułam prawdziwy strach. Wyobraziłam sobie braci, jak czają się w ciemnościach, a ich spocone dłonie ślizgają się po lufach karabinów. Ujrzałam w wyobraźni matkę, która zmęczona i spragniona odsuwa się od okna. Wyobraziłam sobie siebie, jak leżę płasko na podłodze, nieruchomo, cicho, i słucham wyostrzonej gry świerszczy na polu. Potem zobaczyłam, jak matka wstaje i sięga do kranu w kuchni. Błysk, huk broni palnej, matka upada. Rzuciłam się, żeby chwycić dziecko.
Tato nigdy nam nie powiedział, jak skończyła się ta historia. Nie mieliśmy radia ani telewizji, więc może sam nigdy się nie dowiedział, co się stało. Pamiętam, że ostatnią rzeczą, jaką nam powiedział, było:
– Następnym razem to możemy być my.
Te słowa głęboko zapadły mi w pamięć. Odzywały się echem w cykaniu świerszczy, w chlupocie brzoskwiń wpadających do szklanego słoja, w metalicznym brzęku czyszczonych SKS-ów. Słyszałam je każdego ranka, gdy przechodziłam obok wagonu i zatrzymywałam się przy kępkach gwiazdnicy i ostrożnia, rosnących tam, gdzie Tyler zakopał karabin. Długo po tym, jak tato zapomniał o objawieniu u Izajasza, a matka znów wkładała do lodówki plastikowe butelki mleka Western Family 2%, ja wciąż miałam w pamięci Weaverów.
Była prawie piąta rano.
Wróciłam do pokoju z głową pełną cykania świerszczy i wystrzałów. Audrey chrapała na dolnym łóżku. Słyszałam niskie, zadowolone pomrukiwanie, które zachęcało mnie, bym zrobiła to samo. Zamiast tego wspięłam się na swoje łóżko, usiadłam po turecku i patrzyłam przez okno. Minęła piąta. Potem szósta. O siódmej pojawiła się babcia, widziałam, jak chodzi tam i z powrotem po swoim patio, odwracając się co kilka chwil ku górze, w stronę naszego domu. Potem wsiedli z dziadkiem do samochodu i odjechali ku szosie.
Gdy samochód zniknął, wyszłam z łóżka i zjadłam miskę otrębów z wodą. Na zewnątrz powitała mnie koza Luke’a, Kamikadze. Po drodze do obory podgryzała mi koszulę. Minęłam gokarta, którego Richard budował ze starej kosiarki. Nakarmiłam świnie, napełniłam koryto sianem i zaprowadziłam konie dziadka na nowe pastwisko.
Kiedy skończyłam, wspięłam się na wagon i spojrzałam ku dolinie. Łatwo było udawać, że wagon się porusza, odjeżdża z dużą prędkością, że w każdej chwili dolina może zniknąć za moimi plecami. Nieraz całymi godzinami bawiłam się, wyobrażając to sobie, ale dzisiaj rolka z filmem jakoś nie chciała się uruchomić. Odwróciłam wzrok od pól i skierowałam go ku zachodowi, ku Górze.
Księżniczka zawsze najjaśniej świeciła wiosną, tuż po tym, jak drzewa iglaste wyłaniały się spod śniegu, a ich ciemnozielone igły wydawały się niemal czarne na tle ciemnych brązów ziemi i kory. Teraz była jesień. Wciąż ją widziałam, ale już bladła. Czerwienie i żółcie umierającego lata przesłaniały jej ciemny kształt. Niedługo spadnie śnieg. W dolinie ten pierwszy śnieg się stopi, ale na Górze przetrwa, grzebiąc Księżniczkę aż do wiosny. A wtedy ona znów się pojawi, by stać na straży.
Rozdział 2
Czy macie nagietek? – zapytała akuszerka. – Potrzebuję też lobelii i oczaru wirginijskiego.
Siedziała przy blacie w kuchni i patrzyła, jak matka przeszukuje nasze szafki z brzozowego drewna. Między nimi na blacie leżała waga elektroniczna, z której od czasu do czasu matka korzystała, żeby zważyć wysuszone liście. Była wiosna. Mimo tego, że jasno świeciło słońce, poranek był chłodny.
– W zeszłym tygodniu przygotowałam świeżą porcję nagietka – powiedziała matka. – Taro, pobiegnij i przynieś ją.
Przyniosłam nalewkę, a matka zapakowała ją do plastikowej torby na zakupy razem z suszonymi ziołami.
– To wszystko? – zaśmiała się matka. Głos miała wysoki, nerwowy. Akuszerka ją zawstydzała, a gdy matka była zawstydzona, jej ruchy nabierały lekkości. Za każdym razem, gdy akuszerka poruszyła się powoli, z pewnością siebie, matka reagowała przyspieszeniem ruchów.
Akuszerka spojrzała na swoją listę.
– To wszystko.
Była niską, pulchną kobietą pod pięćdziesiątkę, miała jedenaścioro dzieci i ryżą brodawkę na podbródku. Miała też najdłuższe włosy, jakie widziałam w życiu, które po uwolnieniu z ciasnego koka spływały kaskadą w kolorze polnej myszy, opadając do kolan. Rysy jej twarzy były ostre, a w głosie wybrzmiewał autorytet. Nie miała licencji ani certyfikatów. Była akuszerką jedynie przez moc swojego stwierdzenia, a to wystarczyło aż nadto.
Matka miała zostać jej asystentką. Pamiętam, jak pierwszego dnia im się przypatrywałam i je porównywałam. Matka o cerze niczym płatek róży, z włosami opadającymi w miękkich falach na ramiona. Z błyszczącymi powiekami. Codziennie robiła makijaż, a gdy zabrakło jej na to czasu, przez cały dzień przepraszała, tak jakby przez to sprawiła wszystkim kłopot.
Akuszerka wyglądała tak, jakby od dekady nie przemknęła jej przez głowę myśl o tym, jak wygląda, a sposób, w jaki się nosiła, sprawiał, że człowiek czuł się głupio, że w ogóle to zauważył.
Kiwnęła głową na pożegnanie, wychodząc obładowana ziołami od matki.
Gdy przyszła następnym razem, przyprowadziła ze sobą córkę Marię. Dziewczynka stała obok matki, naśladując jej ruchy i trzymając noworodka w silnych dziewięcioletnich ramionach. Gapiłam się na nią z nadzieją. Nigdy nie poznałam dziewczynek takich jak ja, niechodzących do szkoły. Przysunęłam się bliżej, próbując przyciągnąć jej uwagę, ale była całkowicie pochłonięta słuchaniem swojej matki, która tłumaczyła, jak podawać kalinę koralową i serdecznik pospolity, żeby złagodzić skurcze poporodowe. Głowa Marii kiwała się w dół i w górę na znak zgody, dziewczynka ani na chwilę nie spuściła wzroku ze swojej matki.
Ruszyłam sama powoli korytarzem do swojego pokoju, ale gdy się odwróciłam, żeby zamknąć drzwi, stała w nich Maria, wciąż z niemowlakiem na biodrze. Miał pełne ciałko, więc dziewczynka wyginała się mocno w pasie, by zrównoważyć jego ciężar.
– Idziesz? – zapytała.
Nie zrozumiałam.
– Ja zawsze chodzę – powiedziała. – Widziałaś, jak się rodzi dziecko?
– Nie.
– Ja tak, wiele razy. Wiesz, co to znaczy, że dziecko jest w położeniu podłużnym?
– Nie – odpowiedziałam przepraszająco.
Gdy matka po raz pierwszy asystowała przy porodzie, nie było jej w domu przez dwa dni. Potem wśliznęła się tylnymi drzwiami tak blada, że wydawała się wręcz przezroczysta; opadła na kanapę i tam została, cała się trzęsąc.
– Było okropnie – wyszeptała. – Nawet Judy powiedziała, że się boi.
Matka zamknęła oczy.
– Nie było widać, że się boi.
Matka odpoczęła przez kilka minut, aż odzyskała trochę koloru na twarzy, i opowiedziała, jak było. Poród był długi, wyczerpujący, a gdy dziecko w końcu wyszło na świat, jego matka poważnie się rozerwała. Krew była wszędzie. Krwotok nie chciał się zatrzymać. W tym momencie matka zauważyła, że wokół szyi dziecka owinięta jest pępowina. Noworodek był siny i tak cichy, że matka uznała, że nie żyje. Gdy teraz przywoływała te szczegóły, krew znów odpłynęła jej od twarzy, dopóki nie usiadła, blada jak ściana, obejmując się ramionami.
Audrey przygotowała herbatę rumiankową i położyłyśmy matkę do łóżka. Wieczorem, po powrocie taty do domu, matka opowiedziała mu to samo.
– Nie dam rady – powiedziała. – Judy tak, ale ja nie.
Tato objął ją ramieniem.
– To powołanie od Pana – powiedział. – A Pan czasem prosi o trudne rzeczy.
Matka nie chciała być akuszerką. To był pomysł taty, kolejny na drodze ku samowystarczalności. Niczego bardziej nie nienawidził niż tego, że jesteśmy zależni od rządu. Powiedział, że kiedyś zupełnie się uniezależnimy. Jak tylko zdobędzie pieniądze, planuje zbudować rurę, która będzie doprowadzać wodę z Góry, a potem na całej farmie zainstaluje panele słoneczne. W ten sposób podczas Dni Ostatnich, gdy wszyscy będą w ciemnościach pili z kałuż, my mielibyśmy wodę i elektryczność. Matka była zielarką, więc będzie dbać o nasze zdrowie, a jeśli zostanie akuszerką, będzie mogła przyjmować porody wnuków, gdy się pojawią.
Kilka dni po pierwszym porodzie akuszerka przyszła do matki z wizytą. Wzięła ze sobą Marię, a ona znów poszła za mną do mojego pokoju.
– Szkoda, że twoja matka źle trafiła za pierwszym razem – powiedziała z uśmiechem. – Następny będzie łatwiejszy.
Kilka tygodni później ta przepowiednia została wystawiona na próbę. Była północ. Ponieważ nie mieliśmy telefonu, akuszerka zadzwoniła do „babci z dołu”. Ta wspięła się na górę, zmęczona i zła, i wyburczała, że nadszedł czas, aby matka poszła „pobawić się w doktora”. Została tylko kilka minut, ale postawiła na nogi cały dom.
– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie możecie po prostu jak każdy inny człowiek pójść do szpitala – wykrzyczała, wychodząc i zatrzaskując za sobą drzwi.
Matka wyjęła swoją podręczną torbę i pudełko ze sprzętem, wypełnione ciemnymi buteleczkami z nalewką, a następnie powoli wyszła z domu. Byłam niespokojna i źle spałam, ale kiedy następnego ranka matka wróciła do domu, z rozczochraną fryzurą i sińcami pod oczami, szeroko się uśmiechała.
– To była dziewczynka – oznajmiła. A potem położyła się do łóżka i spała cały dzień.
Tak mijały miesiące. Matka wychodziła z domu o wszystkich porach dnia i nocy i wracała, drżąc, z wielką ulgą, że już jest po wszystkim. Zanim zaczęły opadać liście z drzew, pomogła przy tuzinie porodów. Do końca zimy było już kilka tuzinów. Wiosną powiedziała ojcu, że ma dość, ale gdy nadejdzie Koniec Świata, jeśli będzie musiała, to potrafi przyjąć poród. Teraz chciała już przestać.
Gdy to powiedziała, tato bardzo posmutniał na twarzy. Przypomniał jej, że to była wola Boża, błogosławieństwo dla naszej rodziny.
– Musisz być akuszerką – powiedział. – Musisz sama przyjąć poród.
Matka pokręciła głową na znak niezgody.
– Nie mogę – odparła. – Poza tym, kto mnie zatrudni, skoro jest Judy?
Rzuciła na siebie klątwę, a Bogu rękawicę. Niedługo potem Maria powiedziała mi, że jej ojciec dostał nową pracę w Wyoming.
– Mama mówi, że twoja matka powinna zająć jej miejsce – oznajmiła Maria.
W mojej głowie pojawił się ekscytujący obraz mnie samej w roli Marii, córki akuszerki, pewnej siebie, fachowej. Ale gdy odwróciłam głowę, żeby spojrzeć na stojącą obok mnie matkę, ten obraz wyparował.
Bycie położną w stanie Idaho nie było nielegalne, ale nie było też jeszcze prawnie usankcjonowane. Jeśli poród poszedł nie tak jak powinien, akuszerka mogła się spodziewać zarzutów za praktykowanie medycyny bez licencji. W przypadku poważnych komplikacji mogła usłyszeć zarzut spowodowania śmierci, a nawet zostać skazaną na więzienie. Niewiele kobiet kwapiło się do ponoszenia takiego ryzyka, dlatego akuszerek było mało. W dniu kiedy Judy wyjechała do Wyoming, matka stała się jedyną akuszerką w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów.
Do domu zaczęły przychodzić kobiety z dużymi brzuchami, błagając matkę, żeby przyjęła ich porody. Matkę to załamywało. Jedna z kobiet siedziała na skraju naszej wyblakłej żółtej sofy ze wzrokiem wbitym w podłogę i tłumaczyła, że jej mąż stracił pracę i nie mają pieniędzy na szpital. Matka siedziała cicho, skupiając wzrok w jednym miejscu, z zaciśniętymi ustami; przez chwilę jej postawa wyrażała pewność. Zaraz jednak to wrażenie zniknęło, a matka odezwała się słabym głosem:
– Nie jestem akuszerką, tylko asystentką.
Kobieta przychodziła jeszcze kilka razy, siadając za każdym razem na naszej sofie, i opisywała nieskomplikowane narodziny swoich poprzednich dzieci. Kiedy tato dostrzegał ze złomowiska jej samochód, często przychodził do domu, cicho, tylnymi drzwiami, pod pretekstem napicia się wody. Stawał wtedy w kuchni i pił cicho i powoli, z uchem skierowanym ku salonowi. Za każdym razem kiedy kobieta wychodziła, tato nie umiał ukryć ekscytacji, aż w końcu, poddając się albo rozpaczy tej kobiety, albo jego uniesieniom, albo obojgu, matka ustąpiła.
Poród przebiegł gładko. A potem ta kobieta miała przyjaciółkę, która też była w ciąży, i matka przyjęła także jej poród. A potem tamta kobieta miała przyjaciółkę. Matka wzięła sobie asystentkę. Nie minęło wiele czasu, a przyjmowała tyle porodów, że Audrey i ja całymi dniami jeździłyśmy z nią samochodem dookoła doliny i obserwowałyśmy, jak przeprowadza badania przedporodowe i zapisuje kobietom zioła. Stała się naszą nauczycielką jak nigdy dotąd, bo rzadko w naszym domu odbywały się jakieś lekcje. Wyjaśniała nam, jak działa każde lekarstwo i środek uśmierzający ból. Jeśli jakaś kobieta miała wysokie ciśnienie krwi, to powinna dostać głóg, żeby ustabilizować kolagen i poszerzyć naczynia krwionośne zaopatrujące serce w krew. Jeśli jakaś inna kobieta miała przedwczesne skurcze, to potrzebowała kąpieli w imbirze, żeby zwiększyć podaż tlenu w macicy.
Bycie akuszerką odmieniło matkę. Była dorosłą kobietą z siedmiorgiem dzieci, ale pierwszy raz w życiu to ona rządziła, bez wątpliwości i zastrzeżeń. Czasem, w dniach następujących po porodzie, obserwowałam u niej podobieństwo do poważnej, pewnej siebie Judy – w zdecydowanym ruchu głowy albo we władczym ruchu brwi. Przestała się malować, a potem przestała za to przepraszać.
Matka pobierała za poród około pięciuset dolarów i to była kolejna rzecz, dzięki której to nowe zajęcie ją zmieniło – nagle miała pieniądze. Tato nie uważał, że kobiety powinny pracować, ale podejrzewam, że pomyślał, iż to w porządku, aby matce płacono za położnictwo, bo było to skierowane przeciw rządowi. Poza tym potrzebowaliśmy pieniędzy. Tato pracował najciężej ze znanych mi ludzi, ale zbieranie złomu oraz budowanie obór i stodół nie przynosiło wielkich dochodów. Pomagało nam to, że matka mogła kupować artykuły spożywcze za drobne banknoty, które trzymała w kopertach w swojej torebce. Czasem, gdy cały dzień mijał nam na jeżdżeniu wokół doliny, dowożeniu ziół i wykonywaniu badań przedporodowych, matka korzystała z tych pieniędzy i zabierała mnie i Audrey do restauracji. Babcia-z-miasta podarowała mi dziennik, różowy, z misiem w kolorze karmelu na okładce, i w tym dzienniku zapisałam, jak pierwszy raz matka zabrała nas na obiad. Opisałam restaurację jako „naprawdę szykowną, z menu itd.”. Zapisałam, że mój posiłek kosztował 3 dolary i 30 centów.
Matka wykorzystywała też pieniądze, żeby doskonalić się w akuszerstwie. Kupiła butlę z tlenem, na wypadek gdyby nowo narodzone dziecko nie mogło samodzielnie oddychać, przeszła też kurs szycia chirurgicznego, żeby nauczyć się samodzielnie zszywać kobiety, które się rozerwały. Judy zawsze wysyłała kobiety na zszywanie do szpitala, ale matka była zdeterminowana, żeby samej nauczyć się to robić. Wyobrażam sobie, jak myśli: „Samowystarczalność”.
Za resztę pieniędzy matka założyła linię telefoniczną6. Pewnego dnia pojawiła się biała furgonetka i kilku mężczyzn w ciemnych kombinezonach zaczęło się wspinać po stojących przy szosie słupach telegraficznych. Tato wpadł tylnymi drzwiami, żądając odpowiedzi na pytanie, co tu się u diabła wyrabia.
– Myślałam, że chciałeś mieć telefon – powiedziała matka z tak szczerym zaskoczeniem w oczach, że nie dało się mu nie dowierzyć. Po czym dodała szybko: – Mówiłeś, że jeśli ktoś zacznie rodzić, a babci nie będzie w domu i nie odbierze telefonu, to pojawi się problem. Pomyślałam: on ma rację, potrzebny nam telefon! O, ja głupia! Czyżbym źle zrozumiała?
Tato stał nieruchomo przez kilka sekund z otwartymi ustami. Oczywiście, że akuszerce potrzebny jest telefon, potwierdził. Potem wrócił na złomowisko i już więcej nie było na ten temat rozmowy. Odkąd pamiętałam, nie mieliśmy telefonu, aż tu następnego dnia leżał sobie w pudełku w kolorze limonki, jego błyszcząca powierzchnia nie pasowała do stojących obok ciemnych mętnych słoików z pluskwicą i tarczycą bajkalską.
Kiedy Luke zapytał matkę, czy mógłby dostać akt urodzenia, miał piętnaście lat. Chciał się zapisać na kurs prawa jazdy, bo Tony, nasz najstarszy brat, dobrze zarabiał na wożeniu żwiru, a mógł to robić, bo miał uprawnienia do prowadzenia samochodu. Shawn i Tyler, najstarsi po Tonym, mieli akty urodzenia. Tylko najmłodsza czwórka – Luke, Audrey, Richard i ja nie mieliśmy.
Matka zaczęła przygotowywać papiery. Nie wiem, czy wcześniej omówiła to z tatą. Jeśli tak, nie mam pojęcia, co mogło wpłynąć na to, że zmienił zdanie, dlaczego nagle obowiązująca od dziesięciu lat polityka nierejestrowania się u władz została obalona bez walki, ale myślę, że może to przez ten telefon. Wydawało się, że ojciec jakby zrozumiał, iż jeśli naprawdę mamy bić się z rządem, to trzeba czasem zgodzić się na poniesienie ryzyka. To, że matka była akuszerką, podważało establishment medyczny, ale żeby mogła być akuszerką, potrzebowała telefonu. Być może ta sama logika przeniosła się na Luke’a: będzie musiał zarabiać, żeby wesprzeć rodzinę, kupować zapasy i przygotowywać się na Dni Ostatnie, dlatego potrzebny mu był akt urodzenia. Inna możliwość jest taka, że matka po prostu nie zapytała taty. Być może sama o tym zdecydowała, a on zaakceptował jej decyzję. Być może nawet on, ten charyzmatyczny człowiek huragan, tymczasowo został zmieciony na bok przez jej siłę.
Gdy matka zabrała się do wyrabiania dokumentów dla Luke’a, postanowiła, że równie dobrze może zdobyć akty urodzenia dla nas wszystkich. To się okazało trudniejsze, niż sądziła. Przewróciła dom do góry nogami w poszukiwaniu dokumentów potwierdzających, że byliśmy jej dziećmi. Niczego nie znalazła. Jeśli chodzi o mnie, to nikt nie był pewien, kiedy się urodziłam. Matka pamiętała jedną datę, tato drugą, a babcia-z-dołu, która pojechała do miasta i złożyła oświadczenie, że jestem jej wnuczką, podała trzecią.
Matka zadzwoniła do głównej siedziby kościoła w Salt Lake City. Jakiś tamtejszy urzędnik znalazł zaświadczenie dotyczące mojego błogosławieństwa, kiedy byłam niemowlęciem, oraz inne, potwierdzenie mojego chrztu, który, tak jak w wypadku wszystkich mormońskich dzieci, odbył się, gdy miałam osiem lat. Matka poprosiła o kopie. Przyszły pocztą kilka dni później.
– Do jasnej Anielki! – wykrzyknęła matka, kiedy otworzyła kopertę, a żadna z dat nie zgadzała się z tą, którą babcia podała w oświadczeniu.
Matka przez cały tydzień godzinami wisiała na telefonie w naszej sprawie. Ze słuchawką opartą o ramię i kablem rozciągniętym przez całą kuchnię gotowała, sprzątała i wyciskała nalewki z gorzknika kanadyjskiego i ostropestu plamistego, jednocześnie ciągle odbywając tę samą rozmowę.
– To oczywiste, że powinnam była ją zgłosić, kiedy się urodziła, ale tego nie zrobiłam. W tym cały problem.
Po drugiej stronie słuchawki pomrukiwały głosy.
– Już mówiłam panu oraz pańskiemu pracownikowi, oraz pracownikowi pana pracownika, tak samo jak pięćdziesięciu innym osobom w tym tygodniu, że nie ma na jej temat żadnej dokumentacji szkolnej ani medycznej. Nie ma! Nie została zagubiona. Nie mogę poprosić o kopie. One nie istnieją!
– Urodziny? Powiedzmy dwudziesty siódmy.
– Nie, nie jestem pewna.
– Nie, nie mam dokumentów.
– Tak, poczekam.
Gdy matka przyznawała, że nie wie, kiedy się urodziłam, głosy w telefonie zawsze kazały jej czekać i łączyły ją ze swoimi przełożonymi, tak jakby to, że nie było wiadomo, którego dnia mam urodziny, odbierało w ogóle zasadność samej możliwości, że mam tożsamość. Wydawało się, że mówią: kto nie ma urodzin, nie może być osobą. Nie rozumiałam dlaczego. Dopóki matka nie postanowiła zdobyć mojego aktu urodzenia, to, że nie znałam daty swoich urodzin, nigdy nie wydawało mi się specjalnie dziwne. Wiedziałam, że urodziłam się gdzieś w okolicach końca września, każdego roku wybierałam jakiś dzień, tylko nie niedzielę, bo co to za zabawa spędzić urodziny w kościele. Czasem chciałam poprosić matkę, żeby dała mi słuchawkę, abym mogła wyjaśnić:
– Mam urodziny, tak samo jak ty – chciałam powiedzieć głosowi po drugiej stronie. – Tyle że ruchome. Nie chciałbyś móc sobie zmieniać daty urodzin?
W końcu matka przekonała babcię-z-dołu, żeby złożyła nowe oświadczenie, w którym stwierdza, że urodziłam się dwudziestego siódmego, chociaż babcia wciąż była przekonana, że to był dwudziesty dziewiąty. I stan Idaho wydał opóźniony akt urodzenia. Pamiętam dzień, w którym przyszedł pocztą. Gdy otrzymałam pierwszy oficjalny dowód na to, że jestem osobą, poczułam się dziwnie, jakbym coś traciła – do tej pory nigdy nie przyszło mi do głowy, że taki dowód może być potrzebny.
Dostałam mój akt urodzenia na długo przed Lukiem. Kiedy matka mówiła głosom po drugiej stronie słuchawki, że jej zdaniem urodziłam się któregoś dnia w ostatnim tygodniu września, słuchały w milczeniu. Ale kiedy mówiła im, że nie jest do końca pewna, czy Luke urodził się w maju czy w czerwcu, to w odpowiedzi na to głosy wyraźnie zaczynały brzęczeć.
Tamtej jesieni, w wieku dziewięciu lat, pojechałam z matką do rodzącej kobiety. Od miesięcy o to prosiłam, przypominając, że Maria w moim wieku widziała poród już kilkanaście razy.
– Nie jestem matką karmiącą – odpowiedziała. – Nie mam powodu, żeby cię zabierać. Poza tym ci się nie spodoba.
W końcu matkę wynajęła kobieta, która miała kilkoro małych dzieci. Ustalono, że zajmę się nimi podczas porodu.
Telefon zadzwonił w środku nocy. Mechaniczny dzwonek rozbrzmiewał w korytarzu, a ja wstrzymałam oddech w nadziei, że to nie pomyłka. Minutę później matka była przy moim łóżku.
– Już czas – powiedziała i razem pobiegłyśmy do samochodu.
Pokonując dziesięć mil, ćwiczyłyśmy z matką, co mam powiedzieć, jeśli stanie się najgorsze i przyjdą federalni. Pod żadnym pozorem nie mogłam im powiedzieć, że moja matka jest akuszerką. Jeśli spytają, dlaczego zatem tam jesteśmy, miałam milczeć. Matka nazywała to „sztuką trzymania buzi na kłódkę”.
– Powtarzaj, że spałaś i nic nie widziałaś, nic nie wiesz i nie pamiętasz, dlaczego tu jesteśmy – powiedziała. – Nie dawaj im więcej sznura na stryczek dla mnie, bo już mają wystarczająco.
Matka zamilkła. Prowadziła, a ja patrzyłam na nią. Jej twarz, oświetlona światłami deski rozdzielczej, na tle głębokiej czerni wiejskich dróg wydawała się upiornie blada. W rysach, zmarszczonym czole i zaciśniętych ustach wyryty był strach. Będąc sama, tylko ze mną, na bok odłożyła maskę, którą pokazywała innym ludziom. Znów była dawną sobą, delikatną, ciężko oddychającą.
Usłyszałam cichy szept i uświadomiłam sobie, że to matka. Wymieniała listę rzeczy, które mogą się zdarzyć. Co jeśli coś pójdzie nie tak? Co jeśli były jakieś wcześniejsze choroby, o których jej nie powiedzieli, jakieś komplikacje? Albo jeśli to będzie coś zwykłego, banalny kryzys, a ona wpadnie w panikę, nie potrafi się opanować i nie zdoła na czas zatamować krwotoku? Będziemy na miejscu za kilka minut, wtedy w jej małych, drżących dłoniach znajdą się dwa życia. Aż do tej chwili nie rozumiałam, jak wielkie ryzyko na siebie brała.
– W szpitalach też umierają ludzie – szepnęła, zaciskając palce na kierownicy, niczym zjawa. – Czasem Bóg wzywa ich do domu i nie da się nic zrobić. Ale jeśli to przydarzy się akuszerce… – odwróciła się i powiedziała prosto do mnie – wystarczy jeden błąd i będziesz mnie odwiedzać w więzieniu.
Dojechałyśmy na miejsce i w matce zaszła przemiana. Wydała szereg rozkazów – ojcu, rodzącej i mnie. Niemal zapomniałam zrobić to, o co mnie prosiła, do tego stopnia nie mogłam oderwać od niej wzroku. Teraz wiem, że tamtej nocy widziałam ją po raz pierwszy, jej tajemną siłę.
Wydawała krzykiem rozkazy, a my je bez słowa wykonywaliśmy. Dziecko urodziło się bez komplikacji. Bycie bliskim świadkiem tego wydarzenia w cyklu życia było naprawdę mityczne i romantyczne, ale matka miała rację, nie podobało mi się. Trwało długo i było wyczerpujące. Śmierdziało kroczem i potem.
Nie poprosiłam, żeby zabrała mnie do następnego porodu. Matka wróciła do domu blada, trzęsła się. Głos jej drżał, gdy opowiadała mnie i mojej siostrze, co zaszło, jak puls nienarodzonego dziecka niebezpiecznie słabł, serce mu ledwie biło, jak zadzwoniła po karetkę, a potem stwierdziła, że nie ma czasu do stracenia, i zabrała rodzącą własnym samochodem. Jechała tak szybko, że zanim dotarła do szpitala, eskortowała ją policja. Na ostrym dyżurze próbowała przekazać lekarzom niezbędne informacje w taki sposób, żeby nie zdradzić zbyt dużo i by nie zaczęli podejrzewać, że jest niezarejestrowaną akuszerką.
Wykonano pilnie cesarskie cięcie. Rodząca i dziecko przez kilka dni zostali w szpitalu, a gdy wrócili do domu, matka przestała się trząść. Wydawała się wręcz podekscytowana i zaczęła inaczej opowiadać o tych zdarzeniach, smakowała moment, gdy jej samochód zatrzymał policjant, zaskoczony, że na tylnym siedzeniu znajduje się jęcząca, ewidentnie rodząca kobieta.
– Zrobiłam z siebie trzpiotkę – powiedziała do mnie i Audrey, podnosząc głos, który naraz zyskał pewność siebie. – Mężczyźni lubią myśleć, że ratują jakąś głupiutką kobietę, która władowała się w kłopoty. Musiałam tylko odsunąć się na bok i pozwolić, by to on odegrał rolę bohatera!
Najniebezpieczniejszy dla matki moment nadszedł chwilę później, w szpitalu, kiedy kobietę odwieziono na noszach. Jakiś lekarz zatrzymał matkę i zapytał, co robiła z rodzącą. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
– Zadałam mu najgłupsze pytanie, jakie byłam w stanie wymyślić. – Tu zaczęła mówić cienkim, kokieteryjnym głosikiem, zupełnie niepodobnym do swojego: – Och! Czy to była główka dziecka? Czy dzieci nie rodzą się stópkami do przodu?
To przekonało lekarza, że matka raczej nie była akuszerką.
W Wyoming nie było tak dobrych zielarek jak matka, dlatego kilka miesięcy po incydencie w szpitalu Judy wróciła do Buck’s Peak, by uzupełnić zapasy. Kobiety gawędziły w kuchni, Judy siedziała na stołku barowym, matka oparta o blat, z głową leniwie złożoną w dłoniach. Zabrałam listę ziół do składziku. Poszła za mną Maria, niosąc ze sobą innego niemowlaka. Zdejmowałam suszone liście i mętne płyny z półek, nie przestając opowiadać o wyczynach matki aż po historię o wydarzeniu w szpitalu. Maria miała własne opowieści o wyprowadzaniu w pole federalnych, ale gdy zaczęła jakąś opowiadać, przerwałam jej.
– Judy jest dobrą akuszerką – powiedziałam, pusząc się z dumy. – Ale jeśli chodzi o lekarzy i gliny, to nikt tak dobrze nie udaje głupiej jak moja matka.
Rozdział 3
Moja matka, Faye, była córką listonosza. Dorastała w mieście, w żółtym domu otoczonym płotem z białych drewnianych palików, wzdłuż którego rosły fioletowe irysy. Jej matka była krawcową, według niektórych najlepszą w całej dolinie, dlatego jako młoda kobieta Faye nosiła piękne, doskonale skrojone ubrania, od aksamitnych żakietów i poliestrowych spodni po wełniane spodnium i gabardynowe sukienki. Chodziła do kościoła, brała udział w aktywnościach szkolnych i wspólnotowych. Jej życiu towarzyszyła aura porządku, normalności i głębokiego poważania.
Tę aurę poważania utkała misternie jej matka. Moja babka, LaRue, osiągnęła dorosłość w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, w dekadzie idealistycznej gorączki, która wybuchła po drugiej wojnie światowej. Ojciec LaRue był alkoholikiem w czasach, zanim jeszcze powstała narracja o alkoholizmie i empatii, kiedy to alkoholików nie nazywało się alkoholikami, lecz po prostu pijakami. Pochodziła ze „złej” rodziny, ale zakorzenionej w pobożnej wspólnocie mormońskiej, która – podobnie jak wiele innych – doświadczyła zbrodni rodziców dokonywanych na dzieciach. Uznano, że godni szacunku mężczyźni z miasta nie mogą jej poślubić. Gdy poznała i wyszła za mojego dziadka, dobrodusznego młodego człowieka, który właśnie zakończył służbę w marynarce, poświęciła się temu, by zbudować idealną rodzinę, a przynajmniej jej pozory. To, jak sądziła, miało uchronić jej córki przed społecznym potępieniem, które jej samej wyrządziło tak wielką krzywdę.
Biały drewniany płot i szafa pełna ręcznie uszytych ubrań były jednymi z efektów tej postawy. Innym było to, że jej najstarsza córka wyszła za mąż za poważnego młodego mężczyznę o kruczoczarnych włosach, który miał upodobanie do rzeczy nieszablonowych.
Chcę przez to powiedzieć, że na narzucone jej poważanie matka zareagowała niechętnie. Babcia chciała podarować córce coś, czego sama nigdy nie miała, dar pochodzenia z dobrej rodziny. Ale Faye go nie chciała. Moja matka nie była rewolucjonistką – nawet w szczytowym okresie swojego buntu zachowała mormońską wiarę wraz z jej poświęceniem się małżeństwu i macierzyństwu, ale społeczne wstrząsy lat siedemdziesiątych musiały wpłynąć na nią przynajmniej w jednym sensie: nie chciała białego drewnianego płotu ani gabardynowych sukienek.
Matka opowiedziała mi dziesiątki historii z dzieciństwa o tym, jak babcia martwiła się o status społeczny najstarszej córki, o to, czy jej sukienka pique jest aby dobrze skrojona albo czy jej aksamitne spodnie są w odpowiednim odcieniu niebieskiego. Opowieści te najczęściej kończyły się tym, że mój ojciec wpadał i zamieniał aksamit na niebieskie dżinsy. Szczególnie jeden raz zapadł mi w pamięć. Mam wtedy siedem albo osiem lat i ubieram się do kościoła. Wilgotną ścierką przecieram tylko twarz, dłonie i stopy, czyli tylko te części ciała, które będą widoczne. Matka patrzy, jak przekładam przez głowę bawełnianą sukienkę, wybraną przeze mnie ze względu na długie rękawy, żeby nie musieć myć całych rąk, a w jej oczach nagle pojawia się błysk zazdrości.
– Gdybyś była córką babci – mówi – od świtu zajęte byśmy były myciem twoich włosów. Resztę poranka spędziłybyśmy, nie mogąc się zdecydować, które buty – białe czy kremowe – zrobią najlepsze wrażenie.
Twarz matki wykrzywia się w brzydkim uśmiechu. Szuka ucieczki w poczuciu humoru, ale w tym wspomnieniu pełno jest żółci.
– Nawet gdy w końcu wybrałyśmy kremowe, to i tak się spóźniałyśmy, bo w ostatniej chwili babcia wpadała w panikę i jechała do kuzynki Donny, żeby pożyczyć jej kremowe buty, które miały niższy obcas.
Matka patrzy przez okno, pogrążona w swoich myślach.
– Białe czy kremowe? – pytam. – Czy to nie ten sam kolor?
Ja miałam tylko jedną parę butów do kościoła. Były czarne, a przynajmniej miały taki kolor wtedy, kiedy nosiła je moja siostra.
Gdy mam już sukienkę na sobie, odwracam się do lustra i strzepuję z szyi pokruszone błoto, myśląc o tym, jakie szczęście ma matka, że uciekła ze świata, w którym tak ważna była różnica między białym i kremowym, i gdzie takie rozmowy mogły zajmować miły poranek, który przecież można spędzić na buszowaniu po złomowisku taty w towarzystwie kozy Luke’a.
Mój ojciec, Gene, był jednym z tych młodych ludzi, którym jakoś udawało się być jednocześnie dostojnymi i niesfornymi. Miał uderzającą urodę – kruczoczarne włosy, kościstą twarz, nos jak strzała wskazujący w kierunku dzikich, głęboko osadzonych oczu. Jego usta często łączyły się w figlarnym uśmieszku, tak jakby wolno mu było śmiać się z całego świata.
Choć spędziłam dzieciństwo na tej samej Górze, na której ojciec spędził swoje, karmiąc świnie w tym samym żelaznym korycie, bardzo niewiele wiem o jego chłopięcych latach. Nigdy o nich nie opowiadał, pozostały mi więc tylko półsłówka od matki, która powiedziała, że dziadek-z-dołu, gdy był młodszy, stosował był przemoc i łatwo wybuchał gniewem. Użycie przez matkę czasu zaprzeszłego wydało mi się zabawne. Wszyscy wiedzieliśmy, że lepiej nie wchodzić dziadkowi w drogę. Był porywczy, to był po prostu fakt, który poświadczyłby każdy mieszkaniec doliny. Miał skórę ogorzałą od słońca i wiatru, był cały spięty i narowisty niczym konie, które wypuszczał, by hasały po Górze.
Matka taty pracowała w mieście dla Farm Bureau7. Tato, gdy dorósł, wyrobił sobie zdecydowane poglądy, jeśli chodzi o pracujące kobiety, radykalne nawet jak na wiejską wspólnotę mormońską.
– Miejsce kobiety jest w domu – powtarzał zawsze, gdy widział w mieście zamężną, pracującą kobietę.
Teraz, gdy jestem starsza, czasem zastanawiam się, czy poglądy taty nie miały czasem więcej wspólnego z jego matką niż z doktryną. Zastanawiam się, czy przypadkiem to on nie żałuje, że nie było jej w domu. Że zostawiała go na wiele godzin wystawionego na porywczy temperament dziadka.
Dzieciństwo taty upłynęło na prowadzeniu farmy. Wątpię, by spodziewał się, że pójdzie do college’u. A jednak matka opowiadała, że mimo to wtedy tatę rozpierała energia, śmiał się dużo i był buńczuczny. Jeździł błękitnym volkswagenem garbusem, wkładał dziwaczne garnitury z kolorowych tkanin i nosił się z grubym, modnym wąsem.
Poznali się w mieście. Pewnego piątkowego wieczoru Faye pracowała jako kelnerka w kręgielni, a Gene zjawił się tam z paczką przyjaciół. Nigdy wcześniej go nie widziała, domyśliła się więc od razu, że nie był z miasta i musiał przybyć z gór otaczających dolinę. Farmerskie życie sprawiło, że Gene odróżniał się od innych młodych mężczyzn: był nad wiek poważny, robił większe wrażenie swoim wyglądem i niezależnym myśleniem.
Życie na Górze daje człowiekowi wrażenie bycia niezależnym, perspektywę prywatności i wyizolowania, a nawet poczucie władczości. W tej olbrzymiej przestrzeni można godzinami żeglować, nie będąc przez nikogo niepokojonym, dryfować po sosnach, zaroślach i skałach. To spokój zrodzony z samego faktu istnienia bezkresu. Uspokaja samą swoją wielkością, która sprawia, że to, co ludzkie, staje się nic nieznaczące. Właśnie ta górska hipnoza, to wyciszenie ludzkich dramatów ukształtowało Gene’a.
Mieszkając w dolinie, Faye próbowała zatykać uszy na nieustanne plotki tak charakterystyczne dla małego miasta, którego opinie wdzierały się przez okna i przeciskały przez szpary w drzwiach. Matka często mówiła o sobie, że jej zadaniem było zadowalanie innych, że nie potrafiła przestać myśleć o tym, czego oczekiwali od niej ludzie, i nie dopasowywać się, kompulsywnie i niechętnie, do ich wizji jej osoby. Mieszkając w porządnym domu w centrum miasta, otoczonym ściśle przez inne domy, stojące tak blisko, że każdy mógł zajrzeć przez okno i wypowiedzieć opinię, Faye czuła się jak w pułapce.
Często wyobrażam sobie tę chwilę, gdy Gene zabrał Faye na szczyt Buck’s Peak, a ona po raz pierwszy nie mogła dostrzec twarzy ani usłyszeć głosów ludzi mieszkających niżej, w mieście. Byli daleko. Mali z perspektywy Góry, zagłuszeni przez wiatr.
Niedługo potem moi rodzice się zaręczyli.
Matka opowiadała kiedyś często historię z czasów przed zamążpójściem. Była blisko związana z bratem, Lynnem, dlatego wzięła go na spotkanie z mężczyzną, który, jak miała nadzieję, zostanie jej mężem. Był letni zmierzch, kuzyni taty trochę rozrabiali, tak jak zawsze po żniwach. Gdy Lynn zjawił się w domu i zobaczył pokój pełen drabów o pałąkowatych nogach, którzy krzyczeli na siebie nawzajem, wygrażając zaciśniętymi pięściami w powietrzu, pomyślał, że jest świadkiem rozróby prosto z filmu z Johnem Wayne’em. Chciał wzywać policję.
– Kazałam mu ich posłuchać – mawiała matka ze łzami w oczach od śmiechu. Zawsze opowiadała tę historię w ten sam sposób, a była ona tak bardzo ulubiona, że gdy odchodziła choć trochę od scenariusza, my dokańczaliśmy za nią.
– Powiedziałam, żeby wsłuchał się w słowa, które oni wykrzykują. Wszyscy brzmieli jak wściekłe szerszenie, ale w rzeczywistości odbywali bardzo miłą rozmowę. Trzeba było słuchać, co mówią, a nie jak to robią. Powiedziałam mu: tak właśnie rozmawiają Westoverowie!
Gdy kończyła opowiadać, zazwyczaj byliśmy już na podłodze. Rechotaliśmy, aż zaczynały nas boleć żebra, wyobrażając sobie, jak nasz schludny, noszący się po profesorsku wuj spotyka niesforną drużynę taty. Lynnowi ta scena wydała się tak niesmaczna, że już tam nie wrócił, a ja przez całe życie nie widziałam go na Górze. Dobrze mu tak, myśleliśmy, za to, że się wtrącał, że próbował przyciągnąć matkę z powrotem do tamtego świata gabardynowych sukienek i kremowych butów. Rozumieliśmy, że rozbicie rodziny matki było początkiem naszej. Obie naraz nie mogły istnieć. Matka mogła być tylko w jednej.
Matka nigdy nam nie powiedziała, że jej rodzina sprzeciwiała się zaręczynom, ale my o tym wiedzieliśmy. Istniały ślady, których nie zatarły dziesięciolecia. Ojciec rzadko pojawiał się w domu babci-z-miasta, a kiedy to robił, był chmurny i patrzył w stronę drzwi. Jako dziecko prawie nie znałam swoich ciotek, wujów czy kuzynów ze strony matki. Rzadko ich odwiedzaliśmy, nie wiedziałam nawet, gdzie większość z nich mieszka, a oni jeszcze rzadziej pojawiali się na Górze. Wyjątkiem była ciotka Angie, najmłodsza siostra matki, która mieszkała w mieście i chciała się z nią widywać.
Moja wiedza o zaręczynach utkana jest z kawałków wspomnień, głównie z opowieści matki. Wiem, że dostała pierścionek, zanim tato wyjechał na misję, czego oczekiwano po wszystkich wiernych mormonach płci męskiej, i spędził dwa lata na nawracaniu ludzi na Florydzie. Lynn wykorzystał jego nieobecność i w tym czasie przedstawił siostrze wszystkich odpowiednich kandydatów na męża, jakich zdołał znaleźć po tej stronie Gór Skalistych, ale żaden z nich nie potrafił sprawić, żeby zapomniała o poważnym wiejskim chłopcu, który rządził własną górą.
Gene wrócił z Florydy i wzięli ślub.
LaRue uszyła suknię ślubną.
Widziałam tylko jedną fotografię z wesela. Moi rodzice pozują na niej na tle koronkowej zasłony w kolorze jasnej kości słoniowej. Matka ma na sobie tradycyjną suknię ze zdobionego paciorkami jedwabiu z wenecką koronką, z dekoltem pod szyją. Głowę przykrywa jej wyszywany welon. Ojciec jest ubrany w kremowy garnitur z szerokimi czarnymi klapami. Wyglądają na pijanych szczęściem – matka uśmiecha się swobodnie, a uśmiech taty jest tak szeroki, że wystaje spod rogów jego wąsów.
Trudno mi uwierzyć, że ten spokojny młody człowiek ze zdjęcia to mój ojciec. Ja widzę go jako pełnego niepokoju i obaw, zmęczonego mężczyznę w średnim wieku, który gromadzi zapasy jedzenia i amunicji.
Nie wiem, kiedy człowiek z fotografii zmienił się w mężczyznę, którego znam jako ojca. Być może to nie był jeden moment. Tato ożenił się, gdy miał dwadzieścia jeden lat, a gdy miał dwadzieścia dwa, urodził mu się pierwszy syn, mój brat Tony. Mając dwadzieścia cztery lata, zapytał matkę, czy mogliby wynająć zielarkę, żeby przyjęła na świat mojego brata Shawna. Zgodziła się. Czy to był pierwszy sygnał, czy też Gene był po prostu Gene’em, ekscentrycznym, niekonwencjonalnym mężczyzną, który chciał zaszokować nieaprobujących go teściów? Gdy dwadzieścia miesięcy później pojawił się na świecie Tyler, poród odbył się w szpitalu. Gdy tato miał dwadzieścia siedem lat, urodził się Luke, poród przyjęła w domu akuszerka. Tato postanowił nie składać wniosku o akt urodzenia, podobnie postąpił w przypadku Audrey, Richarda i mnie. Kilka lat później, kiedy tato był tuż po trzydziestce, zabrał moich braci ze szkoły. Nie pamiętam tego, bo to było, zanim się urodziłam, ale zastanawiam się, czy może to właśnie był punkt zwrotny. W ciągu następnych czterech lat tato pozbył się telefonu i postanowił nie odnawiać swojego prawa jazdy. Przestał rejestrować i ubezpieczać nasz samochód. A potem zaczął gromadzić jedzenie.
To ostatnie wydaje się podobne do ojca, ale to nie jest ojciec, jakiego zapamiętali moi starsi bracia. Tato właśnie skończył czterdzieści lat, gdy federalni osaczyli Weaverów, potwierdzając jego najgorsze obawy. Po tym wydarzeniu był w stanie wojny, nawet jeśli rozgrywała się ona tylko w jego głowie. Być może to dlatego Tony, spoglądając na tę fotografię, widzi na niej swojego ojca, a ja kogoś obcego.
Czternaście lat po incydencie z Weaverami siedziałam w auli uniwersyteckiej i słuchałam, jak profesor psychologii opisuje coś, co się nazywa zaburzeniem dwubiegunowym. Do tamtej chwili nigdy nie słyszałam o chorobach psychicznych. Wiedziałam, że ludzie mogą zwariować, na przykład zacząć nosić na głowie martwe koty albo zakochać się w rzepie, ale myśl, że ktoś może normalnie funkcjonować, być przytomnym, przekonującym, a jednocześnie coś może być z nim nie tak, nigdy nie przyszła mi do głowy.
Profesor recytował fakty monotonnym, obojętnym tonem: przeciętny wiek występowania początku choroby to dwadzieścia jeden lat, przedtem mogą nie występować żadne symptomy.
Ironia polegała na tym, że jeśli tato cierpiał na zaburzenie dwubiegunowe albo miał tuzin innych zaburzeń, które mogłyby tłumaczyć jego zachowanie, to ta sama paranoja będąca symptomem choroby nie pozwoliła na to, by można ją było kiedykolwiek zdiagnozować czy leczyć. Nikt nigdy się tego nie dowie.
Babcia-z-miasta zmarła trzy lata temu w wieku osiemdziesięciu sześciu lat.
Nie znałam jej dobrze.
Przez te wszystkie lata, gdy przewijałam się przez jej kuchnię, nigdy nie powiedziała mi, co czuła, patrząc, jak jej córka zamyka się przed wszystkimi, ogrodzona fantomami i paranoją.
Gdy teraz o niej myślę, widzę tylko jeden obraz, tak jakby moja pamięć była projektorem slajdów, który się zaciął. Siedzi na wyściełanej miękkiej ławce. Włosy ściśle otaczają jej głowę w lokach, a usta ściągnięte są w uprzejmym, zastygłym uśmiechu. Wzrok ma miły, ale niezaangażowany, tak jakby patrzyła na jakiś teatralny dramat.
Ten uśmiech mnie prześladuje. Był czymś trwałym, jedyną wiecznie trwałą rzeczą, nieodgadniony, nieobecny, niewyrażający emocji. Teraz, gdy jestem starsza i włożyłam wysiłek w to, żeby ją poznać, głównie przez ciotki i wujków, wiem, że żadna z tych cech jej nie charakteryzowała.
Uczestniczyłam w pogrzebie. Trumna była otwarta i złapałam się na tym, że wpatruję się w jej twarz. Marnie zabalsamowano jej usta, ktoś pozbawił ją tego uprzejmego uśmiechu, który nosiła za życia jak żelazną maskę. Pierwszy raz zobaczyłam ją bez niego i właśnie wtedy dotarło do mnie, że babcia była jedyną osobą, która mogła zrozumieć, co się ze mną działo. Jak paranoja i fundamentalizm kawałkowały moje życie, jak odbierały mi ludzi, na których mi zależało, pozostawiając w zamian tylko stopnie i certyfikaty – aurę poważania. To, co działo się teraz, już kiedyś wydarzyło się w przeszłości. To było drugie rozłączenie matki i córki. Taśma kręciła się w kółko.
Rozdział 4
Nikt nie widział, jak samochód zjeżdża z drogi. Mój brat Tyler, który miał siedemnaście lat, zasnął za kierownicą. Była szósta rano, a on kierował w ciszy przez większość nocy, prowadząc naszą furgonetkę przez Arizonę, Nevadę i Utah. Kiedy samochód pomknął przez linię na jezdni na przeciwległy pas, a potem zjechał z szosy, znajdowaliśmy się w Cornish, wiejskim miasteczku około trzydziestu kilometrów na południe od Buck’s Peak. Samochód przeskoczył przez rów, rozwalił dwa słupy telegraficzne z grubego cedru i w końcu zatrzymał się dopiero, gdy zderzył się z traktorem.
Podróż była pomysłem matki.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy kruche liście zaczęły opadać na ziemię, sygnalizując koniec lata, tato był w dobrym nastroju. Przy śniadaniu wystukiwał stopami melodie z filmów, a podczas kolacji często wskazywał na Górę i z błyskiem w oku opisywał, jak pociągnie rury, żeby woda spływała do domu. Obiecał, że gdy spadnie pierwszy śnieg, utworzy największą kulę śniegową w całym Idaho. Powiedział, że pójdzie do stóp Góry i zrobi małą, niepozorną kulkę ze śniegu, a potem przeturla ją wzdłuż zbocza i będzie patrzył, jak trzykrotnie powiększa się za każdym razem, gdy napotka pagórek albo jar. Zanim dotrze do domu, który stał na ostatnim wzgórzu przed doliną, będzie tak wielka jak obora dziadka i ludzie będą gapić się na nią z szosy, zadziwieni. Potrzebny był tylko odpowiedni śnieg. Grube, klejące się płatki. Za każdym razem gdy spadł śnieg, przynosiliśmy mu go w garściach i patrzyliśmy, jak przeciera płatki między palcami. Ten śnieg był zbyt delikatny. Ten zbyt mokry. Po świętach Bożego Narodzenia, powiedział. To wtedy spada prawdziwy śnieg.
Ale po świętach z taty jakby zeszło powietrze, zapadł się w sobie. Przestał mówić o kuli, a potem w ogóle przestał mówić. W jego oczach zaczęła gromadzić się ciemność, aż wypełniła je całkowicie. Gdy szedł, ręce zwisały mu bezwładnie, ramiona opadły, jakby coś go schwyciło i ciągnęło ku ziemi.
W styczniu tato nie mógł już wstać z łóżka. Leżał płasko na plecach i patrzył obojętnie w sufit ze stiukami w misterne wzory rowków i wypukłości. Gdy co wieczór przynosiłam mu talerz z kolacją, nawet nie mrugał. Nie jestem pewna, czy zdawał sobie sprawę z mojej obecności.
To wtedy matka ogłosiła, że jedziemy do Arizony. Powiedziała, że tato jest jak słonecznik, umrze w śniegu, i że do lutego trzeba go przenieść i posadzić w słońcu. Załadowaliśmy się więc do furgonetki i przez dwanaście godzin jechaliśmy, pokonując kręte kaniony, mknąc po ekspresówkach, aż dotarliśmy do domku na kółkach stojącego na spalonej pustyni Arizony, gdzie moi dziadkowie przeczekiwali zimę.
Przyjechaliśmy kilka godzin po wschodzie słońca. Tacie udało się dojść do werandy babci i tam został przez resztę dnia, z poduszką z włóczki pod głową i zgrubiałą dłonią na brzuchu. Trwał w tej pozycji przez dwa dni, z otwartymi oczami, nie odzywając się słowem, nieruchomy jak krzew w tym suchym, bezwietrznym upale.
Trzeciego dnia jakby zaczął do siebie wracać, zaczął na powrót być świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Gdy siadaliśmy do posiłków, zamiast, nie reagując, gapić się w dywan, zaczął się przysłuchiwać naszym rozmowom. Tego wieczoru po kolacji babcia odsłuchała wiadomości na telefonie – głównie od sąsiadów i przyjaciół, którzy ją pozdrawiali. Potem w głośniku zabrzmiał głos kobiety, która przypominała babci o wizycie lekarskiej następnego dnia. Wiadomość ta wywarła na tacie piorunujące wrażenie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Wpisu tego brak w polskim wydaniu Dziennika (przyp. tłum.). (Wszystkie przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od autorki). [wróć]
John Dewey, Moje pedagogiczne credo, przeł. Józef Pieter, Wydawnictwo Akademickie „Żak”, Warszawa 2005, s. 23 (przyp. tłum.). [wróć]
Oprócz mojej siostry Audrey, która we wczesnym dzieciństwie złamała rękę i nogę. Zabrano ją do lekarza na założenie gipsu. [wróć]
Iz 7, 14. Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2012 (przyp. tłum.). [wróć]
Wounded Knee – potok, nad którym w 1890 roku żołnierze amerykańscy dokonali masakry Indian. W 1993 roku doszło do oblężenia miejscowości Waco w Teksasie. Zginęło około osiemdziesięciu członków sekty religijnej (przyp. tłum.). [wróć]
Choć wszyscy w mojej rodzinie zgadzają się, że rodzice przez wiele lat nie mieli telefonu, istnieją jednak poważne różnice zdań co do okresu, którego to dotyczy. Pytałam braci, ciotki, wujków i kuzynów, ale nie udało mi się ostatecznie ustalić chronologii, dlatego polegam na własnych wspomnieniach. [wróć]
American Farm Bureau Federation – Amerykańskie Zrzeszenie Farmerów (przyp. tłum.). [wróć]