Uwolniona. Jak wykształcenie odmieniło moje życie - Tara Westover - ebook

Uwolniona. Jak wykształcenie odmieniło moje życie ebook

Tara Westover

4,7
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Numer jeden w kategorii Autobiografia według użytkowników portalu Goodreads.

Książka, która pokonała głośne Becoming Michelle Obamy.

Według Billa Gatesa, jedna z pięciu najlepszych książek 2018 roku.

We wspomnieniach zatytułowanych Uwolniona autorka opowiada historię wręcz magiczną. Tym z nas, dla których edukacja jest czymś oczywistym, trudno nawet sobie wyobrazić, ile poświęceń wymagało od Westover to, co osiągnęła. W inspirujący i wyjątkowy sposób przypomina nam ona, czym jest i czym powinna być dzisiaj edukacja.

Tara Westover urodziła się w górach Idaho, w rodzinie mormonów. Po raz pierwszy przekroczyła próg szkoły w wieku siedemnastu lat. Publiczna edukacja była jedną z wielu rzeczy, w stosunku do których był sceptyczny jej fanatycznie religijny ojciec. Gdy w domu rodzinnym pojawiła się przemoc, nie było nikogo, kto mógłby zainterweniować. Punktem zwrotnym dla dziewczyny okazał się moment, kiedy jeden z braci dostał się do college’u. Tara postanowiła pójść w jego ślady. Pragnienie wiedzy zmieniło jej życie, zaprowadziło za ocean i na inny kontynent, na Harvard i Cambridge. Dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać, czy nie wyjechała zbyt daleko i czy istnieje jeszcze dla niej droga powrotna do domu.

Niesamowita, prawdziwie inspirująca opowieść. Książka z rodzaju tych, które wszystkim się spodobają. Jest nawet lepsza niż mówią

– Bill Gates

Chwytająca za serce […] piękne świadectwo tego, jak edukacja otwiera oczy i zmienia ludzkie życie

– Amy Chua, The New York Times Book Review

Uznana za jedną z najlepszych książek roku przez m.in.: The Washington Post, The Guardian, The Economist, Financial Times, New York Post, Time.

Według Billa Gatesa, jedna z pięciu najlepszych książek 2018 roku.

Tara Westover jest amerykańską pisarką mieszkającą w Wielkiej Brytanii. W 2008 roku ukończyła z wyróżnieniem Birgham Young University, a następnie otrzymała stypendium Gates Cambridge. W 2009 roku w Trinity College w Cambridge zdobyła stopień magistra, a w 2010 studiowała na Uniwersytecie Harvarda. Następnie wróciła do Cambridge, gdzie w 2014 roku obroniła doktorat z historii. W swoim debiucie literackim, Zakazanej edukacji, opisała wychowanie w tradycyjnej mormońskiej rodzinie i karierę akademicką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 478

Oceny
4,7 (70 ocen)
49
19
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomaro2

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałą, wzruszająca, niewiarygodna.
00
AgnieszkaSulkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsająca historia dziewczyny, którą uratowała edukacja. To pozycja, wywołując bardzo dużo emocji, bardzo polecam!
00
Ewa_Wieczorek

Nie oderwiesz się od lektury

Super biografiia Tary.
00
wiesia54

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!
00
maciejkwiat

Dobrze spędzony czas

cenna opowieść o budowaniu siebie .on. dzięki świadomości danej przez edukację
00

Popularność




Od autorki

To nie jest książka o mor­mo­ni­zmie. Ani o żad­nym innym rodzaju reli­gij­nej wiary. Wystę­puje w niej wiele typów ludzi – wie­rzący i niewie­rzący; nie­któ­rzy z nich są dobrzy, nie­któ­rzy nie. Kon­tro­wer­syjne są dla mnie jakie­kol­wiek zależ­no­ści, pozy­tywne czy nega­tywne, mię­dzy tymi dwiema gru­pami.

Nastę­pu­jące imiona, podane w porządku alfa­be­tycz­nym, są pseu­do­ni­mami: Aaron, Audrey, Ben­ja­min, Emily, Erin, Faye, Gene, Judy, Peter, Robert, Robin, Sadie, Shan­non, Shawn, Susan, Vanessa.

Prolog

Stoję na czer­wo­nym wago­nie kole­jo­wym, porzu­co­nym obok obory. Zrywa się wiatr, zarzuca mi włosy na twarz i wdziera się chło­dem za dekolt. Tutaj, tuż przy Górze, podmu­chy są silne, tak jakby to sam szczyt wydy­chał powie­trze. Niżej, w doli­nie, panuje nie­zmą­cony spo­kój. Nasza farma jed­nak tań­czy – cięż­kie drzewa igla­ste koły­szą się powoli, pod­czas gdy krzewy bylicy i oset drżą, kła­nia­jąc się przed każ­dym powie­wem i podmu­chem wia­tru. Za moimi ple­cami pnie się ku górze łagodne zbo­cze, zacze­pione u pod­stawy wznie­sie­nia. Kiedy pod­no­szę wzrok, widzę ciemny kształt Indiań­skiej Księż­niczki.

Wzgó­rze obro­śnięte jest dziką psze­nicą. Gdyby porów­nać bylicę i oset do soli­stów, to pole psze­nicy to istny corps de bal­let – każda poje­dyn­cza łodyga naśla­duje całą resztę w gwał­tow­nych ruchach, milion balet­nic pochyla się jedna po dru­giej, gdy silne podmu­chy ugi­nają ich złote główki. Obraz tego wygię­cia prze­trwa tylko chwilę, ale jeśli w ogóle da się dostrzec wiatr, to wła­śnie wtedy.

Obra­cam się w stronę naszego domu sto­ją­cego na zbo­czu wzgó­rza i dostrze­gam róż­nego rodzaju ruchy, wyso­kie cie­nie z wysił­kiem prze­ciw­sta­wia­jące się wietrz­nym prą­dom. Moi bra­cia nie śpią, spraw­dzają pogodę. Wyobra­żam sobie matkę, jak przy piecu uwija się ze sma­że­niem plac­ków z otrę­bów. Ojca, pochy­lo­nego przy tyl­nym wyj­ściu, jak zawią­zuje sznu­rówki robo­czych butów ze sta­lo­wym noskiem i wci­ska swoje stward­niałe dło­nie w ręka­wice do spa­wa­nia. Szosą prze­jeż­dża, nie zatrzy­mu­jąc się, szkolny auto­bus.

Mam tylko sie­dem lat, ale rozu­miem, że wła­śnie to naj­bar­dziej odróż­nia moją rodzinę od innych: nie cho­dzimy do szkoły.

Tato mar­twi się, że rząd zmusi nas do tego, ale to nie­moż­liwe, bo po pro­stu nie wie o naszym ist­nie­niu. Czworo z sied­miorga dzieci moich rodzi­ców nie ma aktów uro­dze­nia. Nie ma o nas żad­nych infor­ma­cji medycz­nych, bo uro­dzi­li­śmy się w domu i ni­gdy nie mie­li­śmy do czy­nie­nia z leka­rzem ani pie­lę­gniarką3. Nie figu­ru­jemy w reje­strach szkol­nych, bo ni­gdy nie poja­wi­li­śmy się w kla­sie. Kiedy skoń­czę dzie­więć lat, zosta­nie mi wydany opóź­niony akt szkolny, ale teraz, jeśli cho­dzi o stan Idaho i rząd fede­ralny, nie ist­nieję.

Oczy­wi­ście ist­nia­łam. Dora­sta­łam, przy­go­to­wu­jąc się na Dni Ohydy, wypa­tru­jąc, czy słońce ciem­nieje, czy księ­życ zaczyna już jakby ocie­kać krwią. Latem weko­wa­łam brzo­skwi­nie, zimą porząd­ko­wa­łam zapasy, żeby naj­star­sze były naj­ła­twiej dostępne. Gdy zgi­nie Świat Ludzi, moja rodzina prze­trwa bez uszczerbku.

Uczy­łam się w ryt­mie Góry, w któ­rym zmiana ni­gdy nie była prze­ło­mowa, lecz zawsze cykliczna. Każ­dego ranka poja­wiało się to samo słońce, prze­ta­czało nad doliną i opa­dało za szczy­tem. Śniegi, które spa­dły zimą, wio­sną zawsze top­niały. Nasze życie było cyklem – dnia, pór roku, krę­gami cią­głej zmiany, która, gdy się doko­ny­wała, ozna­czała, że wszystko zostało po sta­remu. Wie­rzy­łam, że moja rodzina to ele­ment tego nie­śmier­tel­nego sche­matu, że w pew­nym sen­sie mie­li­śmy żyć wiecz­nie. Ale wiecz­ność doty­czyła tylko Góry.

Mój ojciec daw­niej opo­wia­dał nam o niej pewną histo­rię. Góra była stara i wielka jak kate­dra. W paśmie były inne wznie­sie­nia, wyż­sze, bar­dziej oka­załe, ale Buck’s Peak miała naj­pięk­niej­szą linię. Jej pod­nóże roz­cią­gało się na milę, ciemny kształt wybrzu­szał się z ziemi i wzno­sił uwień­czony ide­alną iglicą. Z daleka, patrząc od frontu, można było w zary­sie Góry dostrzec kobiece ciało. Olbrzy­mie wąwozy przy­bie­rały formę nóg, wło­sami były sosny powie­wa­jące nad pół­nocną gra­nią. Wzno­siła się we wład­czej posta­wie, z jedną nogą wysu­niętą do przodu w zama­szy­stym kroku.

Ojciec nazy­wał ją Indiań­ską Księż­niczką. Poja­wiała się co roku, gdy zaczy­nał top­nieć śnieg; zwró­cona na połu­dnie, przy­glą­dała się, jak bizony wra­cają do doliny. Tato mówił, że wędrowni India­nie obser­wo­wali, jak się wyła­niała, trak­tu­jąc to jako oznakę nad­cho­dzą­cej wio­sny. Góra się roz­mra­żała, zima się koń­czyła i nad­cho­dził czas, by wró­cić do domu.

Wszyst­kie opo­wie­ści ojca doty­czyły naszej góry, naszej doliny, naszego małego postrzę­pio­nego kawałka Idaho. Nie powie­dział mi ni­gdy, co mam zro­bić, jeśli opusz­czę Górę, prze­mie­rzę oce­any i kon­ty­nenty i znajdę się na dziw­nym tere­nie, gdzie darmo szu­kać Księż­niczki na hory­zon­cie. Nie powie­dział mi, skąd wtedy będę wie­działa, że nad­szedł czas, by wró­cić do domu.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Roz­dział 1

Wybierz dobro

Moje naj­żyw­sze wspo­mnie­nie wcale nie jest wspo­mnie­niem. To coś, co sobie wyobra­zi­łam, a potem prze­cho­wy­wa­łam w pamięci, jakby wyda­rzyło się naprawdę. Wspo­mnie­nie to powstało, gdy mia­łam nie­całe sześć lat, na pod­sta­wie opo­wie­ści, którą ojciec prze­ka­zał tak szcze­gó­łowo, że moi bra­cia, sio­stry i ja wymy­śli­li­śmy ją sobie, każdy z osobna, w wer­sji fil­mo­wej, z wystrza­łami broni i okrzy­kami. U mnie wystę­po­wały świersz­cze. To ich cyka­nie sły­szę, gdy cała rodzina kryje się w kuchni przy zga­szo­nych świa­tłach przed fede­ral­nymi, któ­rzy okrą­żyli dom. Jakaś kobieta sięga po szklankę z wodą, a wtedy zarys jej postaci poja­wia się w świe­tle księ­życa. Strzał odbija się echem niczym sma­gnię­cie bicza i kobieta upada. W moich wspo­mnie­niach tą kobietą jest zawsze moja matka trzy­ma­jąca w ramio­nach małe dziecko.

To aku­rat nie ma sensu, bo jestem naj­młod­sza z sied­miorga dzieci matki i, tak jak wspo­mnia­łam, w rze­czy­wi­sto­ści nic takiego się nie wyda­rzyło.

Rok po tym, jak ojciec opo­wie­dział nam tę histo­rię, pew­nego wie­czora zebra­li­śmy się wokół niego, żeby posłu­chać, jak czyta na głos frag­ment z Księgi Iza­ja­sza, pro­roc­two o Emma­nu­elu. Sie­dział na naszej sofie w kolo­rze musz­tar­do­wym, na kola­nach miał otwartą dużą Biblię. Matka usa­do­wiła się obok niego. My roz­ło­ży­li­śmy się na wło­cha­tym brą­zo­wym dywa­nie.

– „Śmie­tanę i miód spo­ży­wać będzie – ojciec czy­tał cicho i mono­ton­nie, zmę­czony po całym dniu zbie­ra­nia złomu. – Aż się nauczy odrzu­cać zło, a wybie­rać dobro”4.

Nastą­piła wymowna pauza. Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu.

Ojciec nie był postaw­nym męż­czy­zną, ale potra­fił zawład­nąć prze­strze­nią. Ema­no­wał aurą pod­nio­sło­ści, jaka przy­na­leży wyroczni. Miał grube, szorst­kie dło­nie kogoś, kto całe życie ciężko pra­co­wał; pew­nie trzy­mał w nich Biblię.

Prze­czy­tał ten frag­ment na głos jesz­cze raz, a potem po raz trzeci i czwarty. Za każ­dym razem ton jego głosu był coraz wyż­szy. Oczy, które chwilę wcze­śniej miał pod­puch­nięte ze zmę­cze­nia, teraz były sze­roko otwarte, wzrok czujny. Z tego pły­nie jakaś boska nauka, powie­dział. Zamie­rzał zwró­cić się po radę do Pana.

Następ­nego ranka tato opróż­nił naszą lodówkę z mleka, jogur­tów i sera, a kiedy wie­czo­rem wró­cił do domu, na pace miał zała­do­wa­nych pra­wie dwie­ście litrów miodu.

– Iza­jasz nie mówi, co jest złem – masło czy miód – powie­dział tato z sze­ro­kim uśmie­chem, gdy moi bra­cia prze­no­sili białe baniaki do piw­nicy. – Ale jeśli zapy­tasz, Pan ci odpo­wie!

Gdy prze­czy­tał ten wer­set swo­jej matce, ta zaśmiała mu się w twarz.

– Mam w port­mo­netce jakieś drobne – powie­działa. – Weź je lepiej. Przyda ci się choć ta odro­bina roz­sądku.

Bab­cia miała szczu­płą, kości­stą twarz i nie­koń­czące się zapasy pod­ra­bia­nej indiań­skiej biżu­te­rii, srebr­nej i tur­ku­so­wej, która zwi­sała po kilka sztuk z jej chu­dej szyi i ozda­biała palce. Miesz­kała od nas w dół, bli­sko szosy, dla­tego nazy­wa­li­śmy ją „bab­cią z dołu”. Robi­li­śmy to, żeby odróż­nić ją od matki naszej matki, którą nazy­wa­li­śmy „bab­cią z mia­sta”, bo miesz­kała pięt­na­ście mil na połu­dnie od nas, w jedy­nym mie­ście hrab­stwa, gdzie były sygna­li­za­cja świetlna i sklep spo­żyw­czy.

Tato i jego matka doga­dy­wali się jak dwa koty, któ­rym ktoś zwią­zał ogony. Cza­sem potra­fili roz­ma­wiać przez tydzień i w niczym się nie zga­dzać, ale trzy­mało ich przy sobie przy­wią­za­nie do Góry. Rodzina ojca miesz­kała u stóp Buck’s Peak od pół­wie­cza. Córki babci powy­cho­dziły za mąż i się wypro­wa­dziły, ale ojciec został. Zbu­do­wał nędzny żółty domek, wła­ści­wie ni­gdy go nie koń­cząc, na zbo­czu u stóp Góry, nieco wyżej, niż stał dom jego matki. Obok jej zadba­nego traw­nika wci­snął jedno z kilku zło­mo­wisk.

Codzien­nie się kłó­cili – o bała­gan wdzie­ra­jący się ze zło­mo­wi­ska, ale naj­czę­ściej o nas, dzieci. Bab­cia uwa­żała, że powin­ni­śmy cho­dzić do szkoły, zamiast, jak to ujmo­wała, „wałę­sać się po Górze jak dzi­kusy”. Tato mówił, że szkoły publiczne to spi­sek rządu, mający na celu odcią­gnię­cie dzieci od Boga.

– Jeśli mam wysłać moje dzieci do tej szkoły w dole – powie­dział – to rów­nie dobrze mogę je od razu oddać we wła­da­nie dia­błu.

Bóg naka­zał tacie podzie­lić się swym obja­wie­niem z ludźmi, któ­rzy miesz­kali i pro­wa­dzili farmy w cie­niu Buck’s Peak. W nie­dziele pra­wie wszy­scy gro­ma­dzili się w kościele, kaplicy w kolo­rze orze­chów pekan, sto­ją­cej zaraz przy szo­sie, o małej, skrom­nej iglicy, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla kościo­łów mor­moń­skich. Tato osa­czył ojców, zaraz gdy wyszli z ław. Zaczął od swo­jego kuzyna Jima, który słu­chał w dobrej wie­rze, gdy ojciec machał Biblią i obja­śniał, dla­czego mleko jest grzeszne. Potem Jim uśmiech­nął się sze­roko, pokle­pał tatę po ramie­niu i powie­dział, że żaden spra­wiedliwy Bóg nie zabro­niłby prze­cież czło­wie­kowi domo­wych lodów o smaku tru­skaw­ko­wym w gorące let­nie popo­łu­dnie. Żona Jima wsu­nęła mu rękę pod ramię. Gdy prze­szli obok nas, poczu­łam zapach gno­jówki. Potem mi się przy­po­mniało: wielka ferma mleczna leżąca o milę od Buck’s Peak nale­żała wła­śnie do Jima.

Gdy tato roz­po­czął kru­cjatę prze­ciw mleku, bab­cia wypeł­niła nim całą lodówkę. Ona i dzia­dek pili tylko chude mleko, ale szybko zna­la­zły się tam wszyst­kie rodzaje – dwu­pro­cen­towe, peł­no­tłu­ste, a nawet cze­ko­la­dowe. Naj­wy­raź­niej bab­cia uwa­żała, że musi być bar­dzo kon­se­kwentna.

Śnia­da­nie stało się testem lojal­no­ści. Codzien­nie rano cała rodzina zasia­dała wokół dużego stołu z czer­wo­nego dębu i jadła albo płatki z sied­miu zia­ren z mio­dem i melasą, albo placki z mąki z sied­miu zia­ren, rów­nież z mio­dem i melasą. Ponie­waż było nas dzie­wię­cioro, ni­gdy nie wystar­czało na bie­żąco usma­żo­nych plac­ków. Lubi­łam płatki, jeśli mogłam je zanu­rzyć w mleku, wtedy śmie­tanka zbie­rała się na zia­renkach i prze­są­czała do środka. Ale od momentu obja­wie­nia jedli­śmy płatki z wodą. To jakby zjeść miseczkę błota.

Nie minęło dużo czasu, a zaczę­łam roz­my­ślać o mleku, które psuło się w lodówce babci. Potem nabra­łam zwy­czaju pomi­ja­nia śnia­da­nia i cho­dze­nia każ­dego ranka pro­sto do obory. Kar­mi­łam tam świ­nie zlew­kami, napeł­nia­łam koryto dla krów i koni, a potem prze­ska­ki­wa­łam przez płot zagrody, obcho­dzi­łam dookoła oborę i wcho­dzi­łam bocz­nymi drzwiami do domu babci.

Pew­nego ranka, gdy sie­dzia­łam przy bla­cie, przy­glą­da­jąc się, jak nalewa mleka na płatki kuku­ry­dziane w misce, bab­cia zapy­tała:

– Nie chcia­ła­byś pójść do szkoły?

– Nie chcia­ła­bym – odpar­łam.

– Skąd wiesz? – powie­działa szorstko. – Ni­gdy nawet nie spró­bo­wa­łaś.

Nalała mleka i podała mi miskę, a potem oparła się o blat dokład­nie naprze­ciwko mnie i obser­wo­wała, jak wkła­dam pełne łyżki do ust.

– Jutro wyjeż­dżamy do Ari­zony – oznaj­miła, choć już o tym wie­dzia­łam. Razem z dziad­kiem zawsze jechali do Ari­zony, gdy zaczy­nała się zmie­niać pogoda. Dzia­dek mówił, że jest za stary na zimy w Idaho, od chłodu bolały go kości.

– Wstań wcze­śnie – powie­działa bab­cia – około pią­tej, to zabie­rzemy cię ze sobą. Wyślemy do szkoły.

Prze­krę­ci­łam się na stołku. Pró­bo­wa­łam sobie wyobra­zić szkołę, ale nie umia­łam. Zamiast tego ujrza­łam oczami wyobraźni szkółkę nie­dzielną, do któ­rej co tydzień uczęsz­cza­łam i któ­rej nie­na­wi­dzi­łam. Pewien chło­piec o imie­niu Aaron roz­po­wie­dział wszyst­kim dziew­czyn­kom, że nie umiem czy­tać, bo nie cho­dzę do szkoły, i teraz nikt ze mną nie roz­ma­wiał.

– Tato powie­dział, że mogę poje­chać? – zapy­ta­łam.

– Nie – odpo­wie­działa bab­cia. – Ale zanim się zorien­tuje, że cię nie ma, będziemy już daleko.

Wło­żyła moją miskę do zlewu i spoj­rzała za okno.

Bab­cia miała silną oso­bo­wość – była nie­cier­pliwa, agre­sywna, sku­piona na sobie. Patrząc na nią, od razu chciało się zro­bić krok wstecz. Far­bo­wała włosy na czarno, co jesz­cze bar­dziej uwy­dat­niało jej i tak ostre rysy, a zwłasz­cza brwi, które codzien­nie rano malo­wała w cięż­kie, czarne jak atra­ment łuki. Robiła je za dłu­gie, przez co jej twarz wyglą­dała na roz­cią­gniętą. Ryso­wała je rów­nież zbyt wysoko, co nada­wało jej twa­rzy wyraz znu­dze­nia, nie­mal sar­ka­zmu.

– Powin­naś cho­dzić do szkoły – powie­działa.

– A czy tato nie zmusi cię, żebyś mnie odwio­zła do domu? –zapy­ta­łam.

– Twój tato nie zmusi mnie do niczego, do cho­lery.

Bab­cia wstała i przy­brała bojową postawę.

– Jeśli zechce, żebyś wró­ciła, będzie musiał po cie­bie przy­je­chać. – Zawa­hała się i przez chwilę wyglą­dała na zawsty­dzoną. – Wczo­raj z nim roz­ma­wia­łam. Przez dłuż­szy czas nie będzie miał jak po cie­bie przy­je­chać. Jest opóź­niony z budową szopy w mie­ście. Nie może się tak po pro­stu zwi­nąć i poje­chać do Ari­zony, przy­naj­mniej dopóki jest dobra pogoda i może pra­co­wać z chło­pa­kami do zmroku.

Bab­cia dobrze zapla­no­wała swój spi­sek. Pod­czas tygo­dni poprze­dza­ją­cych poja­wie­nie się pierw­szego śniegu tato zawsze pra­co­wał od wschodu do zachodu słońca, usi­łu­jąc zgro­ma­dzić tyle pie­nię­dzy ze zbie­ra­nia złomu i budowy obór, żeby prze­trwać zimę, kiedy pracy było nie­wiele. Nawet jeśli wła­sna matka ucie­kłaby z jego naj­młod­szą córką, dopóty nie mógłby sobie pozwo­lić na prze­rwa­nie pracy, dopóki wózek widłowy nie pokryłby się lodem.

– Zanim odje­dziemy, będę musiała nakar­mić zwie­rzęta – powie­dzia­łam. – Na pewno zauważy, że mnie nie ma, jeśli krowy przedrą się przez płot w poszu­ki­wa­niu wody.

Tam­tej nocy nie spa­łam. Sie­dzia­łam na pod­ło­dze w kuchni i patrzy­łam, jak zegar tyka godzina po godzi­nie. Pierw­sza w nocy. Druga. Trze­cia.

O czwar­tej wsta­łam i posta­wi­łam buty przy tyl­nych drzwiach. Były oble­pione obor­ni­kiem, więc mia­łam pew­ność, że bab­cia nie pozwoli, aby zna­la­zły się w jej samo­cho­dzie. Wyobra­zi­łam sobie, jak stoją porzu­cone na jej weran­dzie, pod­czas gdy ja ucie­kam boso do Ari­zony.

Wyobra­ża­łam sobie, co się sta­nie, gdy człon­ko­wie rodziny odkryją, że mnie nie ma. Czę­sto spę­dza­łam z moim bra­tem Richar­dem całe dnie na Górze, było więc praw­do­po­dobne, że nikt nic nie zauważy aż do zachodu słońca, kiedy Richard wróci na kola­cję beze mnie. Wyobra­zi­łam sobie, jak bra­cia wycho­dzą z domu, żeby mnie szu­kać. Zaczę­liby od zło­mo­wi­ska, pod­nie­śliby żela­zne płyty, na wypa­dek gdyby przy­pad­kowy płat metalu prze­su­nął się i mnie przy­gniótł. Potem wyszliby na zewnątrz i prze­cze­sali całą farmę. Wdra­pa­liby się na drzewa i na strych w obo­rze. W końcu zwró­ci­liby się ku Górze.

Byłoby już wtedy po zmierz­chu, to ten moment na chwilę przed zapad­nię­ciem nocy, kiedy kra­jo­braz widać tylko jako ciem­ność i jaśniej­szą ciem­ność, a świat wokół sie­bie bar­dziej się czuje, niż widzi. Wyobra­zi­łam sobie, jak bra­cia roz­dzie­lają się po Górze i prze­szu­kują ciemne lasy. Nikt nic nie mówi, wszy­scy myślą o tym samym. Na Górze mogą się przy­da­rzyć straszne rze­czy. Nagle poja­wiają się klify. Nale­żące do dziadka dzi­kie konie prze­bie­gają gwał­tow­nie nad gru­bymi krze­wami sza­leju, jest też sporo grze­chot­ni­ków. Już raz wsz­czę­li­śmy takie poszu­ki­wa­nia, kiedy z obory zgi­nęło cielę. W doli­nie można zna­leźć zwie­rzę ranne, ale na Górze tylko mar­twe.

Zoba­czy­łam oczami wyobraźni matkę, jak stoi przy tyl­nych drzwiach, wzro­kiem prze­bie­ga­jąc ciemną grań, gdy ojciec po powro­cie mówi, że mnie nie zna­leźli. Moja sio­stra Audrey zasu­ge­ro­wa­łaby, żeby ktoś zapy­tał bab­cię, a matka odpo­wie­dzia­łaby, że bab­cia rano wyje­chała do Ari­zony. Te słowa na chwilę zawi­słyby w powie­trzu, a potem wszy­scy już by wie­dzieli, gdzie jestem. Wyobra­zi­łam sobie twarz ojca, jak zwę­żają się jego ciemne oczy, a usta zaci­skają w gnie­wie, gdy zwraca się do matki: – Myślisz, że sama chciała wyje­chać?

Jego głos odbił się cichym i peł­nym smutku echem. W końcu zagłu­szyły go odgłosy z innej wymy­ślo­nej histo­rii – świersz­cze, potem strzał, a potem cisza.

To było słynne zda­rze­nie, jak się póź­niej dowie­dzia­łam, podob­nie jak Woun­ded Knee albo Waco5, ale gdy ojciec opo­wie­dział nam tę histo­rię pierw­szy raz, wyda­wało się, że nikt na świe­cie jej nie znał.

Zaczęło się pod koniec pory weko­wa­nia, którą inne dzieci praw­do­po­dob­nie nazy­wają latem. Moja rodzina zawsze spę­dzała cie­płe mie­siące na weko­wa­niu owo­ców na zapasy, któ­rych, jak mówił tato, potrze­bo­wa­li­śmy na Dni Ohydy. Pew­nego wie­czoru tato wró­cił ze zło­mo­wi­ska pełen nie­po­koju. Pod­czas kola­cji cho­dził tam i z powro­tem po kuchni, pra­wie nie tknął jedze­nia. Powie­dział, że musimy wszystko przy­go­to­wać. Zostało nie­wiele czasu.

Następny dzień upły­nął nam na goto­wa­niu i obie­ra­niu brzo­skwiń. Do zachodu słońca wypeł­ni­li­śmy dzie­siątki sło­ików, które ukła­da­li­śmy w ide­alne rządki, jesz­cze cie­płe po wyję­ciu z szyb­ko­waru. Tato zlu­stro­wał wyniki naszej pracy, zaczął liczyć sło­iki i mam­ro­tać coś do sie­bie pod nosem, a potem zwró­cił się do matki i powie­dział:

– Za mało.

Tego wie­czoru zwo­łał całą rodzinę. Zebra­li­śmy się wokół stołu kuchen­nego, bo był długi i sze­roki i wszy­scy się przy nim mie­ści­li­śmy. Powie­dział, że mamy prawo wie­dzieć, co nam grozi. Stał u szczytu stołu, my sie­dzie­li­śmy na ław­kach i wpa­try­wa­li­śmy się w grube deski czer­wo­nego dębu.

– Nie­da­leko stąd mieszka rodzina – powie­dział tato. – To żoł­nie­rze wol­no­ści. Nie pozwo­lili, żeby rząd prał mózgi ich dzie­ciom w szko­łach publicz­nych, więc przy­szli po nich fede­ralni.

Ode­tchnął, długo i powoli wydy­cha­jąc powie­trze.

– Fede­ralni oto­czyli ich dom, zamknęli ich w nim na całe tygo­dnie, aż w końcu na zewnątrz wyśli­znął się mały chło­piec, głodne dziecko, które chciało coś upo­lo­wać. Fede­ralni go zastrze­lili.

Spoj­rza­łam na braci. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam stra­chu na twa­rzy Luke’a.

– Na­dal są w tam­tym domu – dodał tato. – Nie włą­czają świa­tła, czoł­gają się po pod­ło­dze z dala od drzwi i okien. Nie wiem, ile mają jedze­nia. Moż­liwe, że zanim fede­ralni odpusz­czą, oni umrą z głodu.

Nikt się nie odzy­wał. W końcu Luke, który miał dwa­na­ście lat, zapy­tał, czy możemy im jakoś pomóc.

– Nie – odparł tato. – Nikt nie może. Są w pułapce we wła­snym domu. Ale mają broń i mogę się zało­żyć, że to dla­tego fede­ralni nie wcho­dzą do środka.

Prze­rwał, żeby usiąść – powoli, sztywno usa­do­wił się na niskiej ławce. Wydał mi się stary i zmę­czony.

– Im nie pomo­żemy, ale możemy pomóc sobie. Kiedy fede­ralni poja­wią się w Buck’s Peak, będziemy gotowi.

Tego wie­czoru tato wycią­gnął z piw­nicy stertę sta­rych woj­sko­wych toreb. Powie­dział, że to będą nasze torby „do wyj­ścia w góry”. W nocy pako­wa­li­śmy do nich zapasy – leki zio­łowe, fil­try do wody, krze­siwa. Tato kupił wcze­śniej kilka pude­łek woj­sko­wych racji żyw­no­ścio­wych MRE – Meals Ready-to Eat. Wło­ży­li­śmy tyle, ile się dało, do naszych toreb, wyobra­ża­jąc sobie, jak jemy je, po ucieczce z domu, ukry­wa­jąc się wśród dzi­kich śliw nie­da­leko stru­mie­nia. Nie­któ­rzy z braci wło­żyli do swo­ich toreb broń, ale ja mia­łam tylko mały nóż, a kiedy skoń­czy­li­śmy pako­wa­nie, torba i tak była już tak duża jak ja sama. Popro­si­łam Luke’a, żeby wrzu­cił ją na górną półkę w sza­fie, ale tato naka­zał mi trzy­mać torbę nisko, tak by dało się ją szybko zabrać, dla­tego spa­łam z nią w łóżku.

Ćwi­czy­łam zarzu­ca­nie torby na plecy i bieg z nią, nie chcia­łam bowiem zostać z tyłu. Wyobra­ża­łam sobie naszą ucieczkę o pół­nocy do azylu, jaki dawała Księż­niczka. Rozu­mia­łam, że Góra jest naszą sojusz­niczką. Dla tych, któ­rzy ją znali, potra­fiła być miła, ale wobec intru­zów była zdra­dliwa, co dałoby nam prze­wagę. Ale znów nie rozu­mia­łam, dla­czego weko­wa­li­śmy te wszyst­kie brzo­skwi­nie, skoro zamie­rza­li­śmy się scho­wać na Górze, jeśli przy­jadą fede­ralni. Nie dałoby się prze­cież wcią­gnąć na Górę tysiąca cięż­kich sło­ików. A może potrze­bo­wa­li­śmy ich, żeby móc się skryć w domu, jak Weave­ro­wie, i wal­czyć?

Wizja walki stała się praw­do­po­dobna zwłasz­cza kilka dni póź­niej, kiedy tato przy­niósł do domu ponad tuzin kara­bi­nów z nad­wy­żek woj­sko­wych, głów­nie SKS. Ich srebrne bagnety były ład­nie zło­żone pod lufą. Broń przy­je­chała w wąskich meta­lo­wych pudeł­kach, pokryta kosmo­liną, brą­zową sub­stan­cją anty­ko­ro­zyjną o kon­sy­sten­cji smalcu, którą trzeba było usu­nąć. Po oczysz­cze­niu kara­bi­nów mój brat Tyler wybrał jeden i poło­żył go na kawałku czar­nej folii, owi­nął nią broń, a potem zakleił, zuży­wa­jąc do tego metry srebr­nej taśmy samo­przy­lep­nej. Zarzu­cił paku­nek na ramię, zniósł ze zbo­cza i cisnął obok czer­wo­nego wagonu. Potem zaczął kopać. Kiedy dziura była sze­roka i głę­boka, wrzu­cił do niej kara­bin. Patrzy­łam, jak zasy­puje go zie­mią z zaci­śnię­tymi od wysiłku szczę­kami i napię­tymi mię­śniami ramion.

Nie­długo potem tato kupił maszynę do pro­du­ko­wa­nia nabo­jów ze zuży­tych kul. Powie­dział, że teraz w razie prze­wagi prze­ciw­nika będziemy mogli dłu­żej prze­trwać. Myśla­łam o mojej tor­bie „do wyj­ścia w góry”, która cze­kała w łóżku, i o kara­bi­nie ukry­tym obok wagonu, i zaczę­łam się mar­twić o maszynę do robie­nia nabo­jów. Była spo­rych roz­mia­rów i stała przy­mo­co­wana do żela­znego warsz­tatu w piw­nicy. Zda­łam sobie sprawę, że jeśli nas zasko­czą, to nie będziemy mieli czasu, żeby ją zabrać. Zasta­na­wia­łam się, czy też nie powin­ni­śmy jej zako­pać tam, gdzie kara­bin.

Wciąż weko­wa­li­śmy brzo­skwi­nie. Nie pamię­tam, ile dni minęło ani o ile sło­ików powięk­szy­li­śmy nasze zapasy, zanim tato opo­wie­dział nam dal­szy ciąg histo­rii.

– Randy Weaver został zastrze­lony – powie­dział cien­kim i nie­pew­nym gło­sem. – Wyszedł z domu, żeby zabrać ciało syna, a fede­ralni go zastrze­lili.

Ni­gdy nie widzia­łam, żeby ojciec pła­kał, ale teraz łzy cią­głym stru­mie­niem spły­wały mu po nosie. Nie wycie­rał ich, pozwa­la­jąc im opa­dać na koszulę.

– Jego żona usły­szała strzał i pod­bie­gła do okna, trzy­ma­jąc w ramio­nach dziecko. Wtedy padł drugi strzał.

Matka sie­działa ze zło­żo­nymi ramio­nami, jedną dłoń trzy­ma­jąc w zgię­tym łok­ciu, drugą zasła­nia­jąc sobie usta. Wpa­try­wa­łam się w nasze nakra­piane lino­leum, gdy tato opo­wia­dał, że gdy dziecko wyjęto matce z rąk, jego twarz była popla­miona krwią.

Aż do tam­tej chwili jakaś cząstka mnie chciała, żeby fede­ralni przy­szli, pra­gnęła prze­żyć tę przy­godę. Teraz poczu­łam praw­dziwy strach. Wyobra­zi­łam sobie braci, jak czają się w ciem­no­ściach, a ich spo­cone dło­nie śli­zgają się po lufach kara­bi­nów. Ujrza­łam w wyobraźni matkę, która zmę­czona i spra­gniona odsuwa się od okna. Wyobra­zi­łam sobie sie­bie, jak leżę pła­sko na pod­ło­dze, nie­ru­chomo, cicho, i słu­cham wyostrzo­nej gry świersz­czy na polu. Potem zoba­czy­łam, jak matka wstaje i sięga do kranu w kuchni. Błysk, huk broni pal­nej, matka upada. Rzu­ci­łam się, żeby chwy­cić dziecko.

Tato ni­gdy nam nie powie­dział, jak skoń­czyła się ta histo­ria. Nie mie­li­śmy radia ani tele­wi­zji, więc może sam ni­gdy się nie dowie­dział, co się stało. Pamię­tam, że ostat­nią rze­czą, jaką nam powie­dział, było:

– Następ­nym razem to możemy być my.

Te słowa głę­boko zapa­dły mi w pamięć. Odzy­wały się echem w cyka­niu świersz­czy, w chlu­po­cie brzo­skwiń wpa­da­ją­cych do szkla­nego słoja, w meta­licz­nym brzęku czysz­czo­nych SKS-ów. Sły­sza­łam je każ­dego ranka, gdy prze­cho­dzi­łam obok wagonu i zatrzy­my­wa­łam się przy kęp­kach gwiazd­nicy i ostroż­nia, rosną­cych tam, gdzie Tyler zako­pał kara­bin. Długo po tym, jak tato zapo­mniał o obja­wie­niu u Iza­ja­sza, a matka znów wkła­dała do lodówki pla­sti­kowe butelki mleka Western Family 2%, ja wciąż mia­łam w pamięci Weave­rów.

Była pra­wie piąta rano.

Wró­ci­łam do pokoju z głową pełną cyka­nia świersz­czy i wystrza­łów. Audrey chra­pała na dol­nym łóżku. Sły­sza­łam niskie, zado­wo­lone pomru­ki­wa­nie, które zachę­cało mnie, bym zro­biła to samo. Zamiast tego wspię­łam się na swoje łóżko, usia­dłam po turecku i patrzy­łam przez okno. Minęła piąta. Potem szó­sta. O siód­mej poja­wiła się bab­cia, widzia­łam, jak cho­dzi tam i z powro­tem po swoim patio, odwra­ca­jąc się co kilka chwil ku górze, w stronę naszego domu. Potem wsie­dli z dziad­kiem do samo­chodu i odje­chali ku szo­sie.

Gdy samo­chód znik­nął, wyszłam z łóżka i zja­dłam miskę otrę­bów z wodą. Na zewnątrz powi­tała mnie koza Luke’a, Kami­ka­dze. Po dro­dze do obory pod­gry­zała mi koszulę. Minę­łam gokarta, któ­rego Richard budo­wał ze sta­rej kosiarki. Nakar­mi­łam świ­nie, napeł­ni­łam koryto sia­nem i zapro­wa­dzi­łam konie dziadka na nowe pastwi­sko.

Kiedy skoń­czy­łam, wspię­łam się na wagon i spoj­rza­łam ku doli­nie. Łatwo było uda­wać, że wagon się poru­sza, odjeż­dża z dużą pręd­ko­ścią, że w każ­dej chwili dolina może znik­nąć za moimi ple­cami. Nie­raz całymi godzi­nami bawi­łam się, wyobra­ża­jąc to sobie, ale dzi­siaj rolka z fil­mem jakoś nie chciała się uru­cho­mić. Odwró­ci­łam wzrok od pól i skie­ro­wa­łam go ku zacho­dowi, ku Górze.

Księż­niczka zawsze naj­ja­śniej świe­ciła wio­sną, tuż po tym, jak drzewa igla­ste wyła­niały się spod śniegu, a ich ciem­no­zie­lone igły wyda­wały się nie­mal czarne na tle ciem­nych brą­zów ziemi i kory. Teraz była jesień. Wciąż ją widzia­łam, ale już bla­dła. Czer­wie­nie i żół­cie umie­ra­ją­cego lata prze­sła­niały jej ciemny kształt. Nie­długo spad­nie śnieg. W doli­nie ten pierw­szy śnieg się stopi, ale na Górze prze­trwa, grze­biąc Księż­niczkę aż do wio­sny. A wtedy ona znów się pojawi, by stać na straży.

Roz­dział 2

Akuszerka

Czy macie nagie­tek? – zapy­tała aku­szerka. – Potrze­buję też lobe­lii i oczaru wir­gi­nij­skiego.

Sie­działa przy bla­cie w kuchni i patrzyła, jak matka prze­szu­kuje nasze szafki z brzo­zo­wego drewna. Mię­dzy nimi na bla­cie leżała waga elek­tro­niczna, z któ­rej od czasu do czasu matka korzy­stała, żeby zwa­żyć wysu­szone liście. Była wio­sna. Mimo tego, że jasno świe­ciło słońce, pora­nek był chłodny.

– W zeszłym tygo­dniu przy­go­to­wa­łam świeżą por­cję nagietka – powie­działa matka. – Taro, pobie­gnij i przy­nieś ją.

Przy­nio­słam nalewkę, a matka zapa­ko­wała ją do pla­sti­ko­wej torby na zakupy razem z suszo­nymi zio­łami.

– To wszystko? – zaśmiała się matka. Głos miała wysoki, ner­wowy. Aku­szerka ją zawsty­dzała, a gdy matka była zawsty­dzona, jej ruchy nabie­rały lek­ko­ści. Za każ­dym razem, gdy aku­szerka poru­szyła się powoli, z pew­no­ścią sie­bie, matka reago­wała przy­spie­sze­niem ruchów.

Aku­szerka spoj­rzała na swoją listę.

– To wszystko.

Była niską, pulchną kobietą pod pięć­dzie­siątkę, miała jede­na­ścioro dzieci i ryżą bro­dawkę na pod­bródku. Miała też naj­dłuż­sze włosy, jakie widzia­łam w życiu, które po uwol­nie­niu z cia­snego koka spły­wały kaskadą w kolo­rze polnej myszy, opa­da­jąc do kolan. Rysy jej twa­rzy były ostre, a w gło­sie wybrzmie­wał auto­ry­tet. Nie miała licen­cji ani cer­ty­fi­ka­tów. Była aku­szerką jedy­nie przez moc swo­jego stwier­dze­nia, a to wystar­czyło aż nadto.

Matka miała zostać jej asy­stentką. Pamię­tam, jak pierw­szego dnia im się przy­pa­try­wa­łam i je porów­ny­wa­łam. Matka o cerze niczym pła­tek róży, z wło­sami opa­da­ją­cymi w mięk­kich falach na ramiona. Z błysz­czą­cymi powie­kami. Codzien­nie robiła maki­jaż, a gdy zabra­kło jej na to czasu, przez cały dzień prze­pra­szała, tak jakby przez to spra­wiła wszyst­kim kło­pot.

Aku­szerka wyglą­dała tak, jakby od dekady nie prze­mknęła jej przez głowę myśl o tym, jak wygląda, a spo­sób, w jaki się nosiła, spra­wiał, że czło­wiek czuł się głu­pio, że w ogóle to zauwa­żył.

Kiw­nęła głową na poże­gna­nie, wycho­dząc obła­do­wana zio­łami od matki.

Gdy przy­szła następ­nym razem, przy­pro­wa­dziła ze sobą córkę Marię. Dziew­czynka stała obok matki, naśla­du­jąc jej ruchy i trzy­ma­jąc nowo­rodka w sil­nych dzie­wię­cio­let­nich ramio­nach. Gapi­łam się na nią z nadzieją. Ni­gdy nie pozna­łam dziew­czy­nek takich jak ja, nie­cho­dzą­cych do szkoły. Przy­su­nę­łam się bli­żej, pró­bu­jąc przy­cią­gnąć jej uwagę, ale była cał­ko­wi­cie pochło­nięta słu­cha­niem swo­jej matki, która tłu­ma­czyła, jak poda­wać kalinę kora­lową i ser­decz­nik pospo­lity, żeby zła­go­dzić skur­cze popo­ro­dowe. Głowa Marii kiwała się w dół i w górę na znak zgody, dziew­czynka ani na chwilę nie spu­ściła wzroku ze swo­jej matki.

Ruszy­łam sama powoli kory­ta­rzem do swo­jego pokoju, ale gdy się odwró­ci­łam, żeby zamknąć drzwi, stała w nich Maria, wciąż z nie­mow­la­kiem na bio­drze. Miał pełne ciałko, więc dziew­czynka wygi­nała się mocno w pasie, by zrów­no­wa­żyć jego cię­żar.

– Idziesz? – zapy­tała.

Nie zro­zu­mia­łam.

– Ja zawsze cho­dzę – powie­działa. – Widzia­łaś, jak się rodzi dziecko?

– Nie.

– Ja tak, wiele razy. Wiesz, co to zna­czy, że dziecko jest w poło­że­niu podłuż­nym?

– Nie – odpo­wie­dzia­łam prze­pra­sza­jąco.

Gdy matka po raz pierw­szy asy­sto­wała przy poro­dzie, nie było jej w domu przez dwa dni. Potem wśli­znęła się tyl­nymi drzwiami tak blada, że wyda­wała się wręcz prze­zro­czy­sta; opa­dła na kanapę i tam została, cała się trzę­sąc.

– Było okrop­nie – wyszep­tała. – Nawet Judy powie­działa, że się boi.

Matka zamknęła oczy.

– Nie było widać, że się boi.

Matka odpo­częła przez kilka minut, aż odzy­skała tro­chę koloru na twa­rzy, i opo­wie­działa, jak było. Poród był długi, wyczer­pu­jący, a gdy dziecko w końcu wyszło na świat, jego matka poważ­nie się roze­rwała. Krew była wszę­dzie. Krwo­tok nie chciał się zatrzy­mać. W tym momen­cie matka zauwa­żyła, że wokół szyi dziecka owi­nięta jest pępo­wina. Nowo­ro­dek był siny i tak cichy, że matka uznała, że nie żyje. Gdy teraz przy­wo­ły­wała te szcze­góły, krew znów odpły­nęła jej od twa­rzy, dopóki nie usia­dła, blada jak ściana, obej­mu­jąc się ramio­nami.

Audrey przy­go­to­wała her­batę rumian­kową i poło­ży­ły­śmy matkę do łóżka. Wie­czo­rem, po powro­cie taty do domu, matka opo­wie­działa mu to samo.

– Nie dam rady – powie­działa. – Judy tak, ale ja nie.

Tato objął ją ramie­niem.

– To powo­ła­nie od Pana – powie­dział. – A Pan cza­sem prosi o trudne rze­czy.

Matka nie chciała być aku­szerką. To był pomysł taty, kolejny na dro­dze ku samo­wy­star­czal­no­ści. Niczego bar­dziej nie nie­na­wi­dził niż tego, że jeste­śmy zależni od rządu. Powie­dział, że kie­dyś zupeł­nie się unie­za­leż­nimy. Jak tylko zdo­bę­dzie pie­nią­dze, pla­nuje zbu­do­wać rurę, która będzie dopro­wa­dzać wodę z Góry, a potem na całej far­mie zain­sta­luje panele sło­neczne. W ten spo­sób pod­czas Dni Ostat­nich, gdy wszy­scy będą w ciem­no­ściach pili z kałuż, my mie­li­by­śmy wodę i elek­trycz­ność. Matka była zie­larką, więc będzie dbać o nasze zdro­wie, a jeśli zosta­nie aku­szerką, będzie mogła przyj­mo­wać porody wnu­ków, gdy się poja­wią.

Kilka dni po pierw­szym poro­dzie aku­szerka przy­szła do matki z wizytą. Wzięła ze sobą Marię, a ona znów poszła za mną do mojego pokoju.

– Szkoda, że twoja matka źle tra­fiła za pierw­szym razem – powie­działa z uśmie­chem. – Następny będzie łatwiej­szy.

Kilka tygo­dni póź­niej ta prze­po­wied­nia została wysta­wiona na próbę. Była pół­noc. Ponie­waż nie mie­li­śmy tele­fonu, aku­szerka zadzwo­niła do „babci z dołu”. Ta wspięła się na górę, zmę­czona i zła, i wybur­czała, że nad­szedł czas, aby matka poszła „poba­wić się w dok­tora”. Została tylko kilka minut, ale posta­wiła na nogi cały dom.

– Ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego nie może­cie po pro­stu jak każdy inny czło­wiek pójść do szpi­tala – wykrzy­czała, wycho­dząc i zatrza­sku­jąc za sobą drzwi.

Matka wyjęła swoją pod­ręczną torbę i pudełko ze sprzę­tem, wypeł­nione ciem­nymi bute­lecz­kami z nalewką, a następ­nie powoli wyszła z domu. Byłam nie­spo­kojna i źle spa­łam, ale kiedy następ­nego ranka matka wró­ciła do domu, z roz­czo­chraną fry­zurą i siń­cami pod oczami, sze­roko się uśmie­chała.

– To była dziew­czynka – oznaj­miła. A potem poło­żyła się do łóżka i spała cały dzień.

Tak mijały mie­siące. Matka wycho­dziła z domu o wszyst­kich porach dnia i nocy i wra­cała, drżąc, z wielką ulgą, że już jest po wszyst­kim. Zanim zaczęły opa­dać liście z drzew, pomo­gła przy tuzi­nie poro­dów. Do końca zimy było już kilka tuzi­nów. Wio­sną powie­działa ojcu, że ma dość, ale gdy nadej­dzie Koniec Świata, jeśli będzie musiała, to potrafi przy­jąć poród. Teraz chciała już prze­stać.

Gdy to powie­działa, tato bar­dzo posmut­niał na twa­rzy. Przy­po­mniał jej, że to była wola Boża, bło­go­sła­wień­stwo dla naszej rodziny.

– Musisz być aku­szerką – powie­dział. – Musisz sama przy­jąć poród.

Matka pokrę­ciła głową na znak nie­zgody.

– Nie mogę – odparła. – Poza tym, kto mnie zatrudni, skoro jest Judy?

Rzu­ciła na sie­bie klą­twę, a Bogu ręka­wicę. Nie­długo potem Maria powie­działa mi, że jej ojciec dostał nową pracę w Wyoming.

– Mama mówi, że twoja matka powinna zająć jej miej­sce – oznaj­miła Maria.

W mojej gło­wie poja­wił się eks­cy­tu­jący obraz mnie samej w roli Marii, córki aku­szerki, pew­nej sie­bie, facho­wej. Ale gdy odwró­ci­łam głowę, żeby spoj­rzeć na sto­jącą obok mnie matkę, ten obraz wypa­ro­wał.

Bycie położną w sta­nie Idaho nie było nie­le­galne, ale nie było też jesz­cze praw­nie usank­cjo­no­wane. Jeśli poród poszedł nie tak jak powi­nien, aku­szerka mogła się spo­dzie­wać zarzu­tów za prak­ty­ko­wa­nie medy­cyny bez licen­cji. W przy­padku poważ­nych kom­pli­ka­cji mogła usły­szeć zarzut spo­wo­do­wa­nia śmierci, a nawet zostać ska­zaną na wię­zie­nie. Nie­wiele kobiet kwa­piło się do pono­sze­nia takiego ryzyka, dla­tego aku­sze­rek było mało. W dniu kiedy Judy wyje­chała do Wyoming, matka stała się jedyną aku­szerką w pro­mie­niu stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów.

Do domu zaczęły przy­cho­dzić kobiety z dużymi brzu­chami, bła­ga­jąc matkę, żeby przy­jęła ich porody. Matkę to zała­my­wało. Jedna z kobiet sie­działa na skraju naszej wybla­kłej żół­tej sofy ze wzro­kiem wbi­tym w pod­łogę i tłu­ma­czyła, że jej mąż stra­cił pracę i nie mają pie­nię­dzy na szpi­tal. Matka sie­działa cicho, sku­pia­jąc wzrok w jed­nym miej­scu, z zaci­śnię­tymi ustami; przez chwilę jej postawa wyra­żała pew­ność. Zaraz jed­nak to wra­że­nie znik­nęło, a matka ode­zwała się sła­bym gło­sem:

– Nie jestem aku­szerką, tylko asy­stentką.

Kobieta przy­cho­dziła jesz­cze kilka razy, sia­da­jąc za każ­dym razem na naszej sofie, i opi­sy­wała nie­skom­pli­ko­wane naro­dziny swo­ich poprzed­nich dzieci. Kiedy tato dostrze­gał ze zło­mo­wi­ska jej samo­chód, czę­sto przy­cho­dził do domu, cicho, tyl­nymi drzwiami, pod pre­tek­stem napi­cia się wody. Sta­wał wtedy w kuchni i pił cicho i powoli, z uchem skie­ro­wa­nym ku salo­nowi. Za każ­dym razem kiedy kobieta wycho­dziła, tato nie umiał ukryć eks­cy­ta­cji, aż w końcu, pod­da­jąc się albo roz­pa­czy tej kobiety, albo jego unie­sie­niom, albo obojgu, matka ustą­piła.

Poród prze­biegł gładko. A potem ta kobieta miała przy­ja­ciółkę, która też była w ciąży, i matka przy­jęła także jej poród. A potem tamta kobieta miała przy­ja­ciółkę. Matka wzięła sobie asy­stentkę. Nie minęło wiele czasu, a przyj­mo­wała tyle poro­dów, że Audrey i ja całymi dniami jeź­dzi­ły­śmy z nią samo­cho­dem dookoła doliny i obser­wo­wa­ły­śmy, jak prze­pro­wa­dza bada­nia przed­po­ro­dowe i zapi­suje kobie­tom zioła. Stała się naszą nauczy­cielką jak ni­gdy dotąd, bo rzadko w naszym domu odby­wały się jakieś lek­cje. Wyja­śniała nam, jak działa każde lekar­stwo i śro­dek uśmie­rza­jący ból. Jeśli jakaś kobieta miała wyso­kie ciśnie­nie krwi, to powinna dostać głóg, żeby usta­bi­li­zo­wać kola­gen i posze­rzyć naczy­nia krwio­no­śne zaopa­tru­jące serce w krew. Jeśli jakaś inna kobieta miała przed­wcze­sne skur­cze, to potrze­bo­wała kąpieli w imbi­rze, żeby zwięk­szyć podaż tlenu w macicy.

Bycie aku­szerką odmie­niło matkę. Była doro­słą kobietą z sied­mior­giem dzieci, ale pierw­szy raz w życiu to ona rzą­dziła, bez wąt­pli­wo­ści i zastrze­żeń. Cza­sem, w dniach nastę­pu­ją­cych po poro­dzie, obser­wo­wa­łam u niej podo­bień­stwo do poważ­nej, pew­nej sie­bie Judy – w zde­cy­do­wa­nym ruchu głowy albo we wład­czym ruchu brwi. Prze­stała się malo­wać, a potem prze­stała za to prze­pra­szać.

Matka pobie­rała za poród około pię­ciu­set dola­rów i to była kolejna rzecz, dzięki któ­rej to nowe zaję­cie ją zmie­niło – nagle miała pie­nią­dze. Tato nie uwa­żał, że kobiety powinny pra­co­wać, ale podej­rze­wam, że pomy­ślał, iż to w porządku, aby matce pła­cono za położ­nic­two, bo było to skie­ro­wane prze­ciw rzą­dowi. Poza tym potrze­bo­wa­li­śmy pie­nię­dzy. Tato pra­co­wał naj­cię­żej ze zna­nych mi ludzi, ale zbie­ra­nie złomu oraz budo­wa­nie obór i sto­dół nie przy­no­siło wiel­kich docho­dów. Poma­gało nam to, że matka mogła kupo­wać arty­kuły spo­żyw­cze za drobne bank­noty, które trzy­mała w koper­tach w swo­jej torebce. Cza­sem, gdy cały dzień mijał nam na jeż­dże­niu wokół doliny, dowo­że­niu ziół i wyko­ny­wa­niu badań przed­po­ro­do­wych, matka korzy­stała z tych pie­nię­dzy i zabie­rała mnie i Audrey do restau­ra­cji. Bab­cia-z-mia­sta poda­ro­wała mi dzien­nik, różowy, z misiem w kolo­rze kar­melu na okładce, i w tym dzien­niku zapi­sa­łam, jak pierw­szy raz matka zabrała nas na obiad. Opi­sa­łam restau­ra­cję jako „naprawdę szy­kowną, z menu itd.”. Zapi­sa­łam, że mój posi­łek kosz­to­wał 3 dolary i 30 cen­tów.

Matka wyko­rzy­sty­wała też pie­nią­dze, żeby dosko­na­lić się w aku­szer­stwie. Kupiła butlę z tle­nem, na wypa­dek gdyby nowo naro­dzone dziecko nie mogło samo­dziel­nie oddy­chać, prze­szła też kurs szy­cia chi­rur­gicz­nego, żeby nauczyć się samo­dziel­nie zszy­wać kobiety, które się roze­rwały. Judy zawsze wysy­łała kobiety na zszy­wa­nie do szpi­tala, ale matka była zde­ter­mi­no­wana, żeby samej nauczyć się to robić. Wyobra­żam sobie, jak myśli: „Samo­wy­star­czal­ność”.

Za resztę pie­nię­dzy matka zało­żyła linię tele­fo­niczną6. Pew­nego dnia poja­wiła się biała fur­go­netka i kilku męż­czyzn w ciem­nych kom­bi­ne­zo­nach zaczęło się wspi­nać po sto­ją­cych przy szo­sie słu­pach tele­gra­ficz­nych. Tato wpadł tyl­nymi drzwiami, żąda­jąc odpo­wie­dzi na pyta­nie, co tu się u dia­bła wyra­bia.

– Myśla­łam, że chcia­łeś mieć tele­fon – powie­działa matka z tak szcze­rym zasko­cze­niem w oczach, że nie dało się mu nie dowie­rzyć. Po czym dodała szybko: – Mówi­łeś, że jeśli ktoś zacznie rodzić, a babci nie będzie w domu i nie odbie­rze tele­fonu, to pojawi się pro­blem. Pomy­śla­łam: on ma rację, potrzebny nam tele­fon! O, ja głu­pia! Czyż­bym źle zro­zu­miała?

Tato stał nie­ru­chomo przez kilka sekund z otwar­tymi ustami. Oczy­wi­ście, że aku­szerce potrzebny jest tele­fon, potwier­dził. Potem wró­cił na zło­mo­wi­sko i już wię­cej nie było na ten temat roz­mowy. Odkąd pamię­ta­łam, nie mie­li­śmy tele­fonu, aż tu następ­nego dnia leżał sobie w pudełku w kolo­rze limonki, jego błysz­cząca powierzch­nia nie paso­wała do sto­ją­cych obok ciem­nych męt­nych sło­ików z plu­skwicą i tar­czycą baj­kal­ską.

Kiedy Luke zapy­tał matkę, czy mógłby dostać akt uro­dze­nia, miał pięt­na­ście lat. Chciał się zapi­sać na kurs prawa jazdy, bo Tony, nasz naj­star­szy brat, dobrze zara­biał na woże­niu żwiru, a mógł to robić, bo miał upraw­nie­nia do pro­wa­dze­nia samo­chodu. Shawn i Tyler, naj­starsi po Tonym, mieli akty uro­dze­nia. Tylko naj­młod­sza czwórka – Luke, Audrey, Richard i ja nie mie­li­śmy.

Matka zaczęła przy­go­to­wy­wać papiery. Nie wiem, czy wcze­śniej omó­wiła to z tatą. Jeśli tak, nie mam poję­cia, co mogło wpły­nąć na to, że zmie­nił zda­nie, dla­czego nagle obo­wią­zu­jąca od dzie­się­ciu lat poli­tyka nie­re­je­stro­wa­nia się u władz została oba­lona bez walki, ale myślę, że może to przez ten tele­fon. Wyda­wało się, że ojciec jakby zro­zu­miał, iż jeśli naprawdę mamy bić się z rzą­dem, to trzeba cza­sem zgo­dzić się na ponie­sie­nie ryzyka. To, że matka była aku­szerką, pod­wa­żało esta­bli­sh­ment medyczny, ale żeby mogła być aku­szerką, potrze­bo­wała tele­fonu. Być może ta sama logika prze­nio­sła się na Luke’a: będzie musiał zara­biać, żeby wes­przeć rodzinę, kupo­wać zapasy i przy­go­to­wy­wać się na Dni Ostat­nie, dla­tego potrzebny mu był akt uro­dze­nia. Inna moż­li­wość jest taka, że matka po pro­stu nie zapy­tała taty. Być może sama o tym zde­cy­do­wała, a on zaak­cep­to­wał jej decy­zję. Być może nawet on, ten cha­ry­zma­tyczny czło­wiek hura­gan, tym­cza­sowo został zmie­ciony na bok przez jej siłę.

Gdy matka zabrała się do wyra­bia­nia doku­men­tów dla Luke’a, posta­no­wiła, że rów­nie dobrze może zdo­być akty uro­dze­nia dla nas wszyst­kich. To się oka­zało trud­niej­sze, niż sądziła. Prze­wró­ciła dom do góry nogami w poszu­ki­wa­niu doku­men­tów potwier­dza­ją­cych, że byli­śmy jej dziećmi. Niczego nie zna­la­zła. Jeśli cho­dzi o mnie, to nikt nie był pewien, kiedy się uro­dzi­łam. Matka pamię­tała jedną datę, tato drugą, a bab­cia-z-dołu, która poje­chała do mia­sta i zło­żyła oświad­cze­nie, że jestem jej wnuczką, podała trze­cią.

Matka zadzwo­niła do głów­nej sie­dziby kościoła w Salt Lake City. Jakiś tam­tej­szy urzęd­nik zna­lazł zaświad­cze­nie doty­czące mojego bło­go­sła­wień­stwa, kiedy byłam nie­mow­lę­ciem, oraz inne, potwier­dze­nie mojego chrztu, który, tak jak w wypadku wszyst­kich mor­moń­skich dzieci, odbył się, gdy mia­łam osiem lat. Matka popro­siła o kopie. Przy­szły pocztą kilka dni póź­niej.

– Do jasnej Anielki! – wykrzyk­nęła matka, kiedy otwo­rzyła kopertę, a żadna z dat nie zga­dzała się z tą, którą bab­cia podała w oświad­cze­niu.

Matka przez cały tydzień godzi­nami wisiała na tele­fo­nie w naszej spra­wie. Ze słu­chawką opartą o ramię i kablem roz­cią­gnię­tym przez całą kuch­nię goto­wała, sprzą­tała i wyci­skała nalewki z gorzk­nika kana­dyj­skiego i ostro­pe­stu pla­mi­stego, jed­no­cze­śnie cią­gle odby­wa­jąc tę samą roz­mowę.

– To oczy­wi­ste, że powin­nam była ją zgło­sić, kiedy się uro­dziła, ale tego nie zro­bi­łam. W tym cały pro­blem.

Po dru­giej stro­nie słu­chawki pomru­ki­wały głosy.

– Już mówi­łam panu oraz pań­skiemu pra­cow­ni­kowi, oraz pra­cow­ni­kowi pana pra­cow­nika, tak samo jak pięć­dzie­się­ciu innym oso­bom w tym tygo­dniu, że nie ma na jej temat żad­nej doku­men­ta­cji szkol­nej ani medycz­nej. Nie ma! Nie została zagu­biona. Nie mogę popro­sić o kopie. One nie ist­nieją!

– Uro­dziny? Powiedzmy dwu­dzie­sty siódmy.

– Nie, nie jestem pewna.

– Nie, nie mam doku­men­tów.

– Tak, pocze­kam.

Gdy matka przy­zna­wała, że nie wie, kiedy się uro­dzi­łam, głosy w tele­fo­nie zawsze kazały jej cze­kać i łączyły ją ze swo­imi prze­ło­żo­nymi, tak jakby to, że nie było wia­domo, któ­rego dnia mam uro­dziny, odbie­rało w ogóle zasad­ność samej moż­li­wo­ści, że mam toż­sa­mość. Wyda­wało się, że mówią: kto nie ma uro­dzin, nie może być osobą. Nie rozu­mia­łam dla­czego. Dopóki matka nie posta­no­wiła zdo­być mojego aktu uro­dze­nia, to, że nie zna­łam daty swo­ich uro­dzin, ni­gdy nie wyda­wało mi się spe­cjal­nie dziwne. Wie­dzia­łam, że uro­dzi­łam się gdzieś w oko­li­cach końca wrze­śnia, każ­dego roku wybie­ra­łam jakiś dzień, tylko nie nie­dzielę, bo co to za zabawa spę­dzić uro­dziny w kościele. Cza­sem chcia­łam popro­sić matkę, żeby dała mi słu­chawkę, abym mogła wyja­śnić:

– Mam uro­dziny, tak samo jak ty – chcia­łam powie­dzieć gło­sowi po dru­giej stro­nie. – Tyle że ruchome. Nie chciał­byś móc sobie zmie­niać daty uro­dzin?

W końcu matka prze­ko­nała bab­cię-z-dołu, żeby zło­żyła nowe oświad­cze­nie, w któ­rym stwier­dza, że uro­dzi­łam się dwu­dzie­stego siód­mego, cho­ciaż bab­cia wciąż była prze­ko­nana, że to był dwu­dzie­sty dzie­wiąty. I stan Idaho wydał opóź­niony akt uro­dze­nia. Pamię­tam dzień, w któ­rym przy­szedł pocztą. Gdy otrzy­ma­łam pierw­szy ofi­cjalny dowód na to, że jestem osobą, poczu­łam się dziw­nie, jak­bym coś tra­ciła – do tej pory ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że taki dowód może być potrzebny.

Dosta­łam mój akt uro­dze­nia na długo przed Lukiem. Kiedy matka mówiła gło­som po dru­giej stro­nie słu­chawki, że jej zda­niem uro­dzi­łam się któ­re­goś dnia w ostat­nim tygo­dniu wrze­śnia, słu­chały w mil­cze­niu. Ale kiedy mówiła im, że nie jest do końca pewna, czy Luke uro­dził się w maju czy w czerwcu, to w odpo­wie­dzi na to głosy wyraź­nie zaczy­nały brzę­czeć.

Tam­tej jesieni, w wieku dzie­wię­ciu lat, poje­cha­łam z matką do rodzą­cej kobiety. Od mie­sięcy o to pro­si­łam, przy­po­mi­na­jąc, że Maria w moim wieku widziała poród już kil­ka­na­ście razy.

– Nie jestem matką kar­miącą – odpo­wie­działa. – Nie mam powodu, żeby cię zabie­rać. Poza tym ci się nie spodoba.

W końcu matkę wyna­jęła kobieta, która miała kil­koro małych dzieci. Usta­lono, że zajmę się nimi pod­czas porodu.

Tele­fon zadzwo­nił w środku nocy. Mecha­niczny dzwo­nek roz­brzmie­wał w kory­ta­rzu, a ja wstrzy­ma­łam oddech w nadziei, że to nie pomyłka. Minutę póź­niej matka była przy moim łóżku.

– Już czas – powie­działa i razem pobie­gły­śmy do samo­chodu.

Poko­nu­jąc dzie­sięć mil, ćwi­czy­ły­śmy z matką, co mam powie­dzieć, jeśli sta­nie się naj­gor­sze i przyjdą fede­ralni. Pod żad­nym pozo­rem nie mogłam im powie­dzieć, że moja matka jest aku­szerką. Jeśli spy­tają, dla­czego zatem tam jeste­śmy, mia­łam mil­czeć. Matka nazy­wała to „sztuką trzy­ma­nia buzi na kłódkę”.

– Powta­rzaj, że spa­łaś i nic nie widzia­łaś, nic nie wiesz i nie pamię­tasz, dla­czego tu jeste­śmy – powie­działa. – Nie dawaj im wię­cej sznura na stry­czek dla mnie, bo już mają wystar­cza­jąco.

Matka zamil­kła. Pro­wa­dziła, a ja patrzy­łam na nią. Jej twarz, oświe­tlona świa­tłami deski roz­dziel­czej, na tle głę­bo­kiej czerni wiej­skich dróg wyda­wała się upior­nie blada. W rysach, zmarsz­czo­nym czole i zaci­śnię­tych ustach wyryty był strach. Będąc sama, tylko ze mną, na bok odło­żyła maskę, którą poka­zy­wała innym ludziom. Znów była dawną sobą, deli­katną, ciężko oddy­cha­jącą.

Usły­sza­łam cichy szept i uświa­do­mi­łam sobie, że to matka. Wymie­niała listę rze­czy, które mogą się zda­rzyć. Co jeśli coś pój­dzie nie tak? Co jeśli były jakieś wcze­śniej­sze cho­roby, o któ­rych jej nie powie­dzieli, jakieś kom­pli­ka­cje? Albo jeśli to będzie coś zwy­kłego, banalny kry­zys, a ona wpad­nie w panikę, nie potrafi się opa­no­wać i nie zdoła na czas zata­mo­wać krwo­toku? Będziemy na miej­scu za kilka minut, wtedy w jej małych, drżą­cych dło­niach znajdą się dwa życia. Aż do tej chwili nie rozu­mia­łam, jak wiel­kie ryzyko na sie­bie brała.

– W szpi­ta­lach też umie­rają ludzie – szep­nęła, zaci­ska­jąc palce na kie­row­nicy, niczym zjawa. – Cza­sem Bóg wzywa ich do domu i nie da się nic zro­bić. Ale jeśli to przy­da­rzy się aku­szerce… – odwró­ciła się i powie­działa pro­sto do mnie – wystar­czy jeden błąd i będziesz mnie odwie­dzać w wię­zie­niu.

Doje­cha­ły­śmy na miej­sce i w matce zaszła prze­miana. Wydała sze­reg roz­ka­zów – ojcu, rodzą­cej i mnie. Nie­mal zapo­mnia­łam zro­bić to, o co mnie pro­siła, do tego stop­nia nie mogłam ode­rwać od niej wzroku. Teraz wiem, że tam­tej nocy widzia­łam ją po raz pierw­szy, jej tajemną siłę.

Wyda­wała krzy­kiem roz­kazy, a my je bez słowa wyko­ny­wa­li­śmy. Dziecko uro­dziło się bez kom­pli­ka­cji. Bycie bli­skim świad­kiem tego wyda­rze­nia w cyklu życia było naprawdę mityczne i roman­tyczne, ale matka miała rację, nie podo­bało mi się. Trwało długo i było wyczer­pu­jące. Śmier­działo kro­czem i potem.

Nie popro­si­łam, żeby zabrała mnie do następ­nego porodu. Matka wró­ciła do domu blada, trzę­sła się. Głos jej drżał, gdy opo­wia­dała mnie i mojej sio­strze, co zaszło, jak puls nie­na­ro­dzo­nego dziecka nie­bez­piecz­nie słabł, serce mu led­wie biło, jak zadzwo­niła po karetkę, a potem stwier­dziła, że nie ma czasu do stra­ce­nia, i zabrała rodzącą wła­snym samo­cho­dem. Jechała tak szybko, że zanim dotarła do szpi­tala, eskor­to­wała ją poli­cja. Na ostrym dyżu­rze pró­bo­wała prze­ka­zać leka­rzom nie­zbędne infor­ma­cje w taki spo­sób, żeby nie zdra­dzić zbyt dużo i by nie zaczęli podej­rze­wać, że jest nie­za­re­je­stro­waną aku­szerką.

Wyko­nano pil­nie cesar­skie cię­cie. Rodząca i dziecko przez kilka dni zostali w szpi­talu, a gdy wró­cili do domu, matka prze­stała się trząść. Wyda­wała się wręcz pod­eks­cy­to­wana i zaczęła ina­czej opo­wia­dać o tych zda­rze­niach, sma­ko­wała moment, gdy jej samo­chód zatrzy­mał poli­cjant, zasko­czony, że na tyl­nym sie­dze­niu znaj­duje się jęcząca, ewi­dent­nie rodząca kobieta.

– Zro­bi­łam z sie­bie trzpiotkę – powie­działa do mnie i Audrey, pod­no­sząc głos, który naraz zyskał pew­ność sie­bie. – Męż­czyźni lubią myśleć, że ratują jakąś głu­piutką kobietę, która wła­do­wała się w kło­poty. Musia­łam tylko odsu­nąć się na bok i pozwo­lić, by to on ode­grał rolę boha­tera!

Naj­nie­bez­piecz­niej­szy dla matki moment nad­szedł chwilę póź­niej, w szpi­talu, kiedy kobietę odwie­ziono na noszach. Jakiś lekarz zatrzy­mał matkę i zapy­tał, co robiła z rodzącą. Uśmiech­nęła się na to wspo­mnie­nie.

– Zada­łam mu naj­głup­sze pyta­nie, jakie byłam w sta­nie wymy­ślić. – Tu zaczęła mówić cien­kim, kokie­te­ryj­nym gło­si­kiem, zupeł­nie nie­po­dob­nym do swo­jego: – Och! Czy to była główka dziecka? Czy dzieci nie rodzą się stóp­kami do przodu?

To prze­ko­nało leka­rza, że matka raczej nie była aku­szerką.

W Wyoming nie było tak dobrych zie­la­rek jak matka, dla­tego kilka mie­sięcy po incy­den­cie w szpi­talu Judy wró­ciła do Buck’s Peak, by uzu­peł­nić zapasy. Kobiety gawę­dziły w kuchni, Judy sie­działa na stołku baro­wym, matka oparta o blat, z głową leni­wie zło­żoną w dło­niach. Zabra­łam listę ziół do skła­dziku. Poszła za mną Maria, nio­sąc ze sobą innego nie­mow­laka. Zdej­mo­wa­łam suszone liście i mętne płyny z pó­łek, nie prze­sta­jąc opo­wia­dać o wyczy­nach matki aż po histo­rię o wyda­rze­niu w szpi­talu. Maria miała wła­sne opo­wie­ści o wypro­wa­dza­niu w pole fede­ral­nych, ale gdy zaczęła jakąś opo­wia­dać, prze­rwa­łam jej.

– Judy jest dobrą aku­szerką – powie­dzia­łam, pusząc się z dumy. – Ale jeśli cho­dzi o leka­rzy i gliny, to nikt tak dobrze nie udaje głu­piej jak moja matka.

Roz­dział 3

Kremowe buty

Moja matka, Faye, była córką listo­no­sza. Dora­stała w mie­ście, w żół­tym domu oto­czo­nym pło­tem z bia­łych drew­nia­nych pali­ków, wzdłuż któ­rego rosły fio­le­towe irysy. Jej matka była kraw­cową, według nie­któ­rych naj­lep­szą w całej doli­nie, dla­tego jako młoda kobieta Faye nosiła piękne, dosko­nale skro­jone ubra­nia, od aksa­mit­nych żakie­tów i polie­stro­wych spodni po weł­niane spodnium i gabar­dy­nowe sukienki. Cho­dziła do kościoła, brała udział w aktyw­no­ściach szkol­nych i wspól­no­to­wych. Jej życiu towa­rzy­szyła aura porządku, nor­mal­no­ści i głę­bo­kiego powa­ża­nia.

Tę aurę powa­ża­nia utkała mister­nie jej matka. Moja babka, LaRue, osią­gnęła doro­słość w latach pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku, w deka­dzie ide­ali­stycz­nej gorączki, która wybu­chła po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Ojciec LaRue był alko­ho­li­kiem w cza­sach, zanim jesz­cze powstała nar­ra­cja o alko­ho­li­zmie i empa­tii, kiedy to alko­ho­li­ków nie nazy­wało się alko­ho­li­kami, lecz po pro­stu pija­kami. Pocho­dziła ze „złej” rodziny, ale zako­rze­nio­nej w poboż­nej wspól­no­cie mor­moń­skiej, która – podob­nie jak wiele innych – doświad­czyła zbrodni rodzi­ców doko­ny­wa­nych na dzie­ciach. Uznano, że godni sza­cunku męż­czyźni z mia­sta nie mogą jej poślu­bić. Gdy poznała i wyszła za mojego dziadka, dobro­dusz­nego mło­dego czło­wieka, który wła­śnie zakoń­czył służbę w mary­narce, poświę­ciła się temu, by zbu­do­wać ide­alną rodzinę, a przy­naj­mniej jej pozory. To, jak sądziła, miało uchro­nić jej córki przed spo­łecz­nym potę­pie­niem, które jej samej wyrzą­dziło tak wielką krzywdę.

Biały drew­niany płot i szafa pełna ręcz­nie uszy­tych ubrań były jed­nymi z efek­tów tej postawy. Innym było to, że jej naj­star­sza córka wyszła za mąż za poważ­nego mło­dego męż­czy­znę o kru­czo­czar­nych wło­sach, który miał upodo­ba­nie do rze­czy nie­sza­blo­no­wych.

Chcę przez to powie­dzieć, że na narzu­cone jej powa­ża­nie matka zare­ago­wała nie­chęt­nie. Bab­cia chciała poda­ro­wać córce coś, czego sama ni­gdy nie miała, dar pocho­dze­nia z dobrej rodziny. Ale Faye go nie chciała. Moja matka nie była rewo­lu­cjo­nistką – nawet w szczy­to­wym okre­sie swo­jego buntu zacho­wała mor­moń­ską wiarę wraz z jej poświę­ce­niem się mał­żeń­stwu i macie­rzyń­stwu, ale spo­łeczne wstrząsy lat sie­dem­dzie­sią­tych musiały wpły­nąć na nią przy­naj­mniej w jed­nym sen­sie: nie chciała bia­łego drew­nia­nego płotu ani gabar­dy­no­wych sukie­nek.

Matka opo­wie­działa mi dzie­siątki histo­rii z dzie­ciń­stwa o tym, jak bab­cia mar­twiła się o sta­tus spo­łeczny naj­star­szej córki, o to, czy jej sukienka pique jest aby dobrze skro­jona albo czy jej aksa­mitne spodnie są w odpo­wied­nim odcie­niu nie­bie­skiego. Opo­wie­ści te naj­czę­ściej koń­czyły się tym, że mój ojciec wpa­dał i zamie­niał aksa­mit na nie­bie­skie dżinsy. Szcze­gól­nie jeden raz zapadł mi w pamięć. Mam wtedy sie­dem albo osiem lat i ubie­ram się do kościoła. Wil­gotną ścierką prze­cie­ram tylko twarz, dło­nie i stopy, czyli tylko te czę­ści ciała, które będą widoczne. Matka patrzy, jak prze­kła­dam przez głowę baweł­nianą sukienkę, wybraną przeze mnie ze względu na dłu­gie rękawy, żeby nie musieć myć całych rąk, a w jej oczach nagle poja­wia się błysk zazdro­ści.

– Gdy­byś była córką babci – mówi – od świtu zajęte byśmy były myciem two­ich wło­sów. Resztę poranka spę­dzi­ły­by­śmy, nie mogąc się zde­cy­do­wać, które buty – białe czy kre­mowe – zro­bią naj­lep­sze wra­że­nie.

Twarz matki wykrzy­wia się w brzyd­kim uśmie­chu. Szuka ucieczki w poczu­ciu humoru, ale w tym wspo­mnie­niu pełno jest żółci.

– Nawet gdy w końcu wybra­ły­śmy kre­mowe, to i tak się spóź­nia­ły­śmy, bo w ostat­niej chwili bab­cia wpa­dała w panikę i jechała do kuzynki Donny, żeby poży­czyć jej kre­mowe buty, które miały niż­szy obcas.

Matka patrzy przez okno, pogrą­żona w swo­ich myślach.

– Białe czy kre­mowe? – pytam. – Czy to nie ten sam kolor?

Ja mia­łam tylko jedną parę butów do kościoła. Były czarne, a przy­naj­mniej miały taki kolor wtedy, kiedy nosiła je moja sio­stra.

Gdy mam już sukienkę na sobie, odwra­cam się do lustra i strze­puję z szyi pokru­szone błoto, myśląc o tym, jakie szczę­ście ma matka, że ucie­kła ze świata, w któ­rym tak ważna była róż­nica mię­dzy bia­łym i kre­mo­wym, i gdzie takie roz­mowy mogły zaj­mo­wać miły pora­nek, który prze­cież można spę­dzić na buszo­wa­niu po zło­mo­wi­sku taty w towa­rzy­stwie kozy Luke’a.

Mój ojciec, Gene, był jed­nym z tych mło­dych ludzi, któ­rym jakoś uda­wało się być jed­no­cze­śnie dostoj­nymi i nie­sfor­nymi. Miał ude­rza­jącą urodę – kru­czo­czarne włosy, kości­stą twarz, nos jak strzała wska­zu­jący w kie­runku dzi­kich, głę­boko osa­dzo­nych oczu. Jego usta czę­sto łączyły się w figlar­nym uśmieszku, tak jakby wolno mu było śmiać się z całego świata.

Choć spę­dzi­łam dzie­ciń­stwo na tej samej Górze, na któ­rej ojciec spę­dził swoje, kar­miąc świ­nie w tym samym żela­znym kory­cie, bar­dzo nie­wiele wiem o jego chło­pię­cych latach. Ni­gdy o nich nie opo­wia­dał, pozo­stały mi więc tylko pół­słówka od matki, która powie­działa, że dzia­dek-z-dołu, gdy był młod­szy, sto­so­wał był prze­moc i łatwo wybu­chał gnie­wem. Uży­cie przez matkę czasu zaprze­szłego wydało mi się zabawne. Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że lepiej nie wcho­dzić dziad­kowi w drogę. Był poryw­czy, to był po pro­stu fakt, który poświad­czyłby każdy miesz­ka­niec doliny. Miał skórę ogo­rzałą od słońca i wia­tru, był cały spięty i naro­wi­sty niczym konie, które wypusz­czał, by hasały po Górze.

Matka taty pra­co­wała w mie­ście dla Farm Bureau7. Tato, gdy dorósł, wyro­bił sobie zde­cy­do­wane poglądy, jeśli cho­dzi o pra­cu­jące kobiety, rady­kalne nawet jak na wiej­ską wspól­notę mor­moń­ską.

– Miej­sce kobiety jest w domu – powta­rzał zawsze, gdy widział w mie­ście zamężną, pra­cu­jącą kobietę.

Teraz, gdy jestem star­sza, cza­sem zasta­na­wiam się, czy poglądy taty nie miały cza­sem wię­cej wspól­nego z jego matką niż z dok­tryną. Zasta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem to on nie żałuje, że nie było jej w domu. Że zosta­wiała go na wiele godzin wysta­wio­nego na poryw­czy tem­pe­ra­ment dziadka.

Dzie­ciń­stwo taty upły­nęło na pro­wa­dze­niu farmy. Wąt­pię, by spo­dzie­wał się, że pój­dzie do col­lege’u. A jed­nak matka opo­wia­dała, że mimo to wtedy tatę roz­pie­rała ener­gia, śmiał się dużo i był buń­czuczny. Jeź­dził błę­kit­nym volks­wa­ge­nem gar­bu­sem, wkła­dał dzi­waczne gar­ni­tury z kolo­ro­wych tka­nin i nosił się z gru­bym, mod­nym wąsem.

Poznali się w mie­ście. Pew­nego piąt­ko­wego wie­czoru Faye pra­co­wała jako kel­nerka w krę­gielni, a Gene zja­wił się tam z paczką przy­ja­ciół. Ni­gdy wcze­śniej go nie widziała, domy­śliła się więc od razu, że nie był z mia­sta i musiał przy­być z gór ota­cza­ją­cych dolinę. Far­mer­skie życie spra­wiło, że Gene odróż­niał się od innych mło­dych męż­czyzn: był nad wiek poważny, robił więk­sze wra­że­nie swoim wyglą­dem i nie­za­leż­nym myśle­niem.

Życie na Górze daje czło­wie­kowi wra­że­nie bycia nie­za­leż­nym, per­spek­tywę pry­wat­no­ści i wyizo­lo­wa­nia, a nawet poczu­cie wład­czo­ści. W tej olbrzy­miej prze­strzeni można godzi­nami żeglo­wać, nie będąc przez nikogo nie­po­ko­jo­nym, dry­fo­wać po sosnach, zaro­ślach i ska­łach. To spo­kój zro­dzony z samego faktu ist­nie­nia bez­kresu. Uspo­kaja samą swoją wiel­ko­ścią, która spra­wia, że to, co ludz­kie, staje się nic nie­zna­czące. Wła­śnie ta gór­ska hip­noza, to wyci­sze­nie ludz­kich dra­ma­tów ukształ­to­wało Gene’a.

Miesz­ka­jąc w doli­nie, Faye pró­bo­wała zaty­kać uszy na nie­ustanne plotki tak cha­rak­te­ry­styczne dla małego mia­sta, któ­rego opi­nie wdzie­rały się przez okna i prze­ci­skały przez szpary w drzwiach. Matka czę­sto mówiła o sobie, że jej zada­niem było zado­wa­la­nie innych, że nie potra­fiła prze­stać myśleć o tym, czego ocze­ki­wali od niej ludzie, i nie dopa­so­wy­wać się, kom­pul­syw­nie i nie­chęt­nie, do ich wizji jej osoby. Miesz­ka­jąc w porząd­nym domu w cen­trum mia­sta, oto­czo­nym ści­śle przez inne domy, sto­jące tak bli­sko, że każdy mógł zaj­rzeć przez okno i wypo­wie­dzieć opi­nię, Faye czuła się jak w pułapce.

Czę­sto wyobra­żam sobie tę chwilę, gdy Gene zabrał Faye na szczyt Buck’s Peak, a ona po raz pierw­szy nie mogła dostrzec twa­rzy ani usły­szeć gło­sów ludzi miesz­ka­ją­cych niżej, w mie­ście. Byli daleko. Mali z per­spek­tywy Góry, zagłu­szeni przez wiatr.

Nie­długo potem moi rodzice się zarę­czyli.

Matka opo­wia­dała kie­dyś czę­sto histo­rię z cza­sów przed zamąż­pój­ściem. Była bli­sko zwią­zana z bra­tem, Lyn­nem, dla­tego wzięła go na spo­tka­nie z męż­czy­zną, który, jak miała nadzieję, zosta­nie jej mężem. Był letni zmierzch, kuzyni taty tro­chę roz­ra­biali, tak jak zawsze po żni­wach. Gdy Lynn zja­wił się w domu i zoba­czył pokój pełen dra­bów o pałą­ko­wa­tych nogach, któ­rzy krzy­czeli na sie­bie nawza­jem, wygra­ża­jąc zaci­śnię­tymi pię­ściami w powie­trzu, pomy­ślał, że jest świad­kiem roz­róby pro­sto z filmu z Joh­nem Wayne’em. Chciał wzy­wać poli­cję.

– Kaza­łam mu ich posłu­chać – mawiała matka ze łzami w oczach od śmie­chu. Zawsze opo­wia­dała tę histo­rię w ten sam spo­sób, a była ona tak bar­dzo ulu­biona, że gdy odcho­dziła choć tro­chę od sce­na­riu­sza, my dokań­cza­li­śmy za nią.

– Powie­dzia­łam, żeby wsłu­chał się w słowa, które oni wykrzy­kują. Wszy­scy brzmieli jak wście­kłe szer­sze­nie, ale w rze­czy­wi­sto­ści odby­wali bar­dzo miłą roz­mowę. Trzeba było słu­chać, co mówią, a nie jak to robią. Powie­dzia­łam mu: tak wła­śnie roz­ma­wiają Westo­ve­ro­wie!

Gdy koń­czyła opo­wia­dać, zazwy­czaj byli­śmy już na pod­ło­dze. Recho­ta­li­śmy, aż zaczy­nały nas boleć żebra, wyobra­ża­jąc sobie, jak nasz schludny, noszący się po pro­fe­sor­sku wuj spo­tyka nie­sforną dru­żynę taty. Lyn­nowi ta scena wydała się tak nie­smaczna, że już tam nie wró­cił, a ja przez całe życie nie widzia­łam go na Górze. Dobrze mu tak, myśle­li­śmy, za to, że się wtrą­cał, że pró­bo­wał przy­cią­gnąć matkę z powro­tem do tam­tego świata gabar­dy­no­wych sukie­nek i kre­mo­wych butów. Rozu­mie­li­śmy, że roz­bi­cie rodziny matki było począt­kiem naszej. Obie naraz nie mogły ist­nieć. Matka mogła być tylko w jed­nej.

Matka ni­gdy nam nie powie­działa, że jej rodzina sprze­ci­wiała się zarę­czy­nom, ale my o tym wie­dzie­li­śmy. Ist­niały ślady, któ­rych nie zatarły dzie­się­cio­le­cia. Ojciec rzadko poja­wiał się w domu babci-z-mia­sta, a kiedy to robił, był chmurny i patrzył w stronę drzwi. Jako dziecko pra­wie nie zna­łam swo­ich cio­tek, wujów czy kuzy­nów ze strony matki. Rzadko ich odwie­dza­li­śmy, nie wie­dzia­łam nawet, gdzie więk­szość z nich mieszka, a oni jesz­cze rza­dziej poja­wiali się na Górze. Wyjąt­kiem była ciotka Angie, naj­młod­sza sio­stra matki, która miesz­kała w mie­ście i chciała się z nią widy­wać.

Moja wie­dza o zarę­czy­nach utkana jest z kawał­ków wspo­mnień, głów­nie z opo­wie­ści matki. Wiem, że dostała pier­ścio­nek, zanim tato wyje­chał na misję, czego ocze­ki­wano po wszyst­kich wier­nych mor­mo­nach płci męskiej, i spę­dził dwa lata na nawra­ca­niu ludzi na Flo­ry­dzie. Lynn wyko­rzy­stał jego nie­obec­ność i w tym cza­sie przed­sta­wił sio­strze wszyst­kich odpo­wied­nich kan­dy­da­tów na męża, jakich zdo­łał zna­leźć po tej stro­nie Gór Ska­li­stych, ale żaden z nich nie potra­fił spra­wić, żeby zapo­mniała o poważ­nym wiej­skim chłopcu, który rzą­dził wła­sną górą.

Gene wró­cił z Flo­rydy i wzięli ślub.

LaRue uszyła suk­nię ślubną.

Widzia­łam tylko jedną foto­gra­fię z wesela. Moi rodzice pozują na niej na tle koron­ko­wej zasłony w kolo­rze jasnej kości sło­nio­wej. Matka ma na sobie tra­dy­cyjną suk­nię ze zdo­bio­nego pacior­kami jedwa­biu z wenecką koronką, z dekol­tem pod szyją. Głowę przy­krywa jej wyszy­wany welon. Ojciec jest ubrany w kre­mowy gar­ni­tur z sze­ro­kimi czar­nymi kla­pami. Wyglą­dają na pija­nych szczę­ściem – matka uśmie­cha się swo­bod­nie, a uśmiech taty jest tak sze­roki, że wystaje spod rogów jego wąsów.

Trudno mi uwie­rzyć, że ten spo­kojny młody czło­wiek ze zdję­cia to mój ojciec. Ja widzę go jako peł­nego nie­po­koju i obaw, zmę­czo­nego męż­czy­znę w śred­nim wieku, który gro­ma­dzi zapasy jedze­nia i amu­ni­cji.

Nie wiem, kiedy czło­wiek z foto­gra­fii zmie­nił się w męż­czy­znę, któ­rego znam jako ojca. Być może to nie był jeden moment. Tato oże­nił się, gdy miał dwa­dzie­ścia jeden lat, a gdy miał dwa­dzie­ścia dwa, uro­dził mu się pierw­szy syn, mój brat Tony. Mając dwa­dzie­ścia cztery lata, zapy­tał matkę, czy mogliby wyna­jąć zie­larkę, żeby przy­jęła na świat mojego brata Shawna. Zgo­dziła się. Czy to był pierw­szy sygnał, czy też Gene był po pro­stu Gene’em, eks­cen­trycz­nym, nie­kon­wen­cjo­nal­nym męż­czy­zną, który chciał zaszo­ko­wać nie­apro­bu­ją­cych go teściów? Gdy dwa­dzie­ścia mie­sięcy póź­niej poja­wił się na świe­cie Tyler, poród odbył się w szpi­talu. Gdy tato miał dwa­dzie­ścia sie­dem lat, uro­dził się Luke, poród przy­jęła w domu aku­szerka. Tato posta­no­wił nie skła­dać wnio­sku o akt uro­dze­nia, podob­nie postą­pił w przy­padku Audrey, Richarda i mnie. Kilka lat póź­niej, kiedy tato był tuż po trzy­dzie­stce, zabrał moich braci ze szkoły. Nie pamię­tam tego, bo to było, zanim się uro­dziłam, ale zasta­na­wiam się, czy może to wła­śnie był punkt zwrotny. W ciągu następ­nych czte­rech lat tato pozbył się tele­fonu i posta­no­wił nie odna­wiać swo­jego prawa jazdy. Prze­stał reje­stro­wać i ubez­pie­czać nasz samo­chód. A potem zaczął gro­ma­dzić jedze­nie.

To ostat­nie wydaje się podobne do ojca, ale to nie jest ojciec, jakiego zapa­mię­tali moi starsi bra­cia. Tato wła­śnie skoń­czył czter­dzie­ści lat, gdy fede­ralni osa­czyli Weave­rów, potwier­dza­jąc jego naj­gor­sze obawy. Po tym wyda­rze­niu był w sta­nie wojny, nawet jeśli roz­gry­wała się ona tylko w jego gło­wie. Być może to dla­tego Tony, spo­glą­da­jąc na tę foto­gra­fię, widzi na niej swo­jego ojca, a ja kogoś obcego.

Czter­na­ście lat po incy­den­cie z Weave­rami sie­dzia­łam w auli uni­wer­sy­tec­kiej i słu­cha­łam, jak pro­fe­sor psy­cho­lo­gii opi­suje coś, co się nazywa zabu­rze­niem dwu­bie­gu­no­wym. Do tam­tej chwili ni­gdy nie sły­sza­łam o cho­ro­bach psy­chicz­nych. Wie­dzia­łam, że ludzie mogą zwa­rio­wać, na przy­kład zacząć nosić na gło­wie mar­twe koty albo zako­chać się w rze­pie, ale myśl, że ktoś może nor­mal­nie funk­cjo­no­wać, być przy­tom­nym, prze­ko­nu­ją­cym, a jed­no­cze­śnie coś może być z nim nie tak, ni­gdy nie przy­szła mi do głowy.

Pro­fe­sor recy­to­wał fakty mono­ton­nym, obo­jęt­nym tonem: prze­ciętny wiek wystę­po­wa­nia początku cho­roby to dwa­dzie­ścia jeden lat, przed­tem mogą nie wystę­po­wać żadne symp­tomy.

Iro­nia pole­gała na tym, że jeśli tato cier­piał na zabu­rze­nie dwu­bie­gu­nowe albo miał tuzin innych zabu­rzeń, które mogłyby tłu­ma­czyć jego zacho­wa­nie, to ta sama para­noja będąca symp­to­mem cho­roby nie pozwo­liła na to, by można ją było kie­dy­kol­wiek zdia­gno­zo­wać czy leczyć. Nikt ni­gdy się tego nie dowie.

Bab­cia-z-mia­sta zmarła trzy lata temu w wieku osiem­dzie­się­ciu sze­ściu lat.

Nie zna­łam jej dobrze.

Przez te wszyst­kie lata, gdy prze­wi­ja­łam się przez jej kuch­nię, ni­gdy nie powie­działa mi, co czuła, patrząc, jak jej córka zamyka się przed wszyst­kimi, ogro­dzona fan­to­mami i para­noją.

Gdy teraz o niej myślę, widzę tylko jeden obraz, tak jakby moja pamięć była pro­jek­to­rem slaj­dów, który się zaciął. Sie­dzi na wyście­ła­nej mięk­kiej ławce. Włosy ści­śle ota­czają jej głowę w lokach, a usta ścią­gnięte są w uprzej­mym, zasty­głym uśmie­chu. Wzrok ma miły, ale nie­za­an­ga­żo­wany, tak jakby patrzyła na jakiś teatralny dra­mat.

Ten uśmiech mnie prze­śla­duje. Był czymś trwa­łym, jedyną wiecz­nie trwałą rze­czą, nie­od­gad­niony, nie­obecny, nie­wy­ra­ża­jący emo­cji. Teraz, gdy jestem star­sza i wło­ży­łam wysi­łek w to, żeby ją poznać, głów­nie przez ciotki i wuj­ków, wiem, że żadna z tych cech jej nie cha­rak­te­ry­zo­wała.

Uczest­ni­czy­łam w pogrze­bie. Trumna była otwarta i zła­pa­łam się na tym, że wpa­truję się w jej twarz. Mar­nie zabal­sa­mo­wano jej usta, ktoś pozba­wił ją tego uprzej­mego uśmie­chu, który nosiła za życia jak żela­zną maskę. Pierw­szy raz zoba­czy­łam ją bez niego i wła­śnie wtedy dotarło do mnie, że bab­cia była jedyną osobą, która mogła zro­zu­mieć, co się ze mną działo. Jak para­noja i fun­da­men­ta­lizm kawał­ko­wały moje życie, jak odbie­rały mi ludzi, na któ­rych mi zale­żało, pozo­sta­wia­jąc w zamian tylko stop­nie i cer­ty­fi­katy – aurę powa­ża­nia. To, co działo się teraz, już kie­dyś wyda­rzyło się w prze­szło­ści. To było dru­gie roz­łą­cze­nie matki i córki. Taśma krę­ciła się w kółko.

Roz­dział 4

Kobiety Apaczów

Nikt nie widział, jak samo­chód zjeż­dża z drogi. Mój brat Tyler, który miał sie­dem­na­ście lat, zasnął za kie­row­nicą. Była szó­sta rano, a on kie­ro­wał w ciszy przez więk­szość nocy, pro­wa­dząc naszą fur­go­netkę przez Ari­zonę, Nevadę i Utah. Kiedy samo­chód pomknął przez linię na jezdni na prze­ciw­le­gły pas, a potem zje­chał z szosy, znaj­do­wa­li­śmy się w Cor­nish, wiej­skim mia­steczku około trzy­dzie­stu kilo­me­trów na połu­dnie od Buck’s Peak. Samo­chód prze­sko­czył przez rów, roz­wa­lił dwa słupy tele­gra­ficzne z gru­bego cedru i w końcu zatrzy­mał się dopiero, gdy zde­rzył się z trak­to­rem.

Podróż była pomy­słem matki.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej, kiedy kru­che liście zaczęły opa­dać na zie­mię, sygna­li­zu­jąc koniec lata, tato był w dobrym nastroju. Przy śnia­da­niu wystu­ki­wał sto­pami melo­die z fil­mów, a pod­czas kola­cji czę­sto wska­zy­wał na Górę i z bły­skiem w oku opi­sy­wał, jak pocią­gnie rury, żeby woda spły­wała do domu. Obie­cał, że gdy spad­nie pierw­szy śnieg, utwo­rzy naj­więk­szą kulę śnie­gową w całym Idaho. Powie­dział, że pój­dzie do stóp Góry i zrobi małą, nie­po­zorną kulkę ze śniegu, a potem prze­turla ją wzdłuż zbo­cza i będzie patrzył, jak trzy­krot­nie powięk­sza się za każ­dym razem, gdy napo­tka pagó­rek albo jar. Zanim dotrze do domu, który stał na ostat­nim wzgó­rzu przed doliną, będzie tak wielka jak obora dziadka i ludzie będą gapić się na nią z szosy, zadzi­wieni. Potrzebny był tylko odpo­wiedni śnieg. Grube, kle­jące się płatki. Za każ­dym razem gdy spadł śnieg, przy­no­si­li­śmy mu go w gar­ściach i patrzy­li­śmy, jak prze­ciera płatki mię­dzy pal­cami. Ten śnieg był zbyt deli­katny. Ten zbyt mokry. Po świę­tach Bożego Naro­dze­nia, powie­dział. To wtedy spada praw­dziwy śnieg.

Ale po świę­tach z taty jakby zeszło powie­trze, zapadł się w sobie. Prze­stał mówić o kuli, a potem w ogóle prze­stał mówić. W jego oczach zaczęła gro­ma­dzić się ciem­ność, aż wypeł­niła je cał­ko­wi­cie. Gdy szedł, ręce zwi­sały mu bez­wład­nie, ramiona opa­dły, jakby coś go schwy­ciło i cią­gnęło ku ziemi.

W stycz­niu tato nie mógł już wstać z łóżka. Leżał pła­sko na ple­cach i patrzył obo­jęt­nie w sufit ze stiu­kami w misterne wzory row­ków i wypu­kło­ści. Gdy co wie­czór przy­no­si­łam mu talerz z kola­cją, nawet nie mru­gał. Nie jestem pewna, czy zda­wał sobie sprawę z mojej obec­no­ści.

To wtedy matka ogło­siła, że jedziemy do Ari­zony. Powie­działa, że tato jest jak sło­necz­nik, umrze w śniegu, i że do lutego trzeba go prze­nieść i posa­dzić w słońcu. Zała­do­wa­li­śmy się więc do fur­go­netki i przez dwa­na­ście godzin jecha­li­śmy, poko­nu­jąc kręte kaniony, mknąc po eks­pre­sów­kach, aż dotar­li­śmy do domku na kół­kach sto­ją­cego na spa­lo­nej pustyni Ari­zony, gdzie moi dziad­ko­wie prze­cze­ki­wali zimę.

Przy­je­cha­li­śmy kilka godzin po wscho­dzie słońca. Tacie udało się dojść do werandy babci i tam został przez resztę dnia, z poduszką z włóczki pod głową i zgru­białą dło­nią na brzu­chu. Trwał w tej pozy­cji przez dwa dni, z otwar­tymi oczami, nie odzy­wa­jąc się sło­wem, nie­ru­chomy jak krzew w tym suchym, bez­wietrz­nym upale.

Trze­ciego dnia jakby zaczął do sie­bie wra­cać, zaczął na powrót być świa­domy tego, co się wokół niego dzieje. Gdy sia­da­li­śmy do posił­ków, zamiast, nie reagu­jąc, gapić się w dywan, zaczął się przy­słu­chi­wać naszym roz­mo­wom. Tego wie­czoru po kola­cji bab­cia odsłu­chała wia­do­mo­ści na tele­fo­nie – głów­nie od sąsia­dów i przy­ja­ciół, któ­rzy ją pozdra­wiali. Potem w gło­śniku zabrzmiał głos kobiety, która przy­po­mi­nała babci o wizy­cie lekar­skiej następ­nego dnia. Wia­do­mość ta wywarła na tacie pio­ru­nu­jące wra­że­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wpisu tego brak w pol­skim wyda­niu Dzien­nika (przyp. tłum.). (Wszyst­kie przy­pisy, o ile nie zazna­czono ina­czej, pocho­dzą od autorki). [wróć]

John Dewey, Moje peda­go­giczne credo, przeł. Józef Pie­ter, Wydaw­nic­two Aka­de­mic­kie „Żak”, War­szawa 2005, s. 23 (przyp. tłum.). [wróć]

Oprócz mojej sio­stry Audrey, która we wcze­snym dzie­ciń­stwie zła­mała rękę i nogę. Zabrano ją do leka­rza na zało­że­nie gipsu. [wróć]

Iz 7, 14. Wszyst­kie cytaty z Biblii pocho­dzą z: Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu. Biblia Tysiąc­le­cia, Wydaw­nic­two Pal­lot­ti­num, Poznań 2012 (przyp. tłum.). [wróć]

Woun­ded Knee – potok, nad któ­rym w 1890 roku żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy doko­nali masa­kry Indian. W 1993 roku doszło do oblę­że­nia miej­sco­wo­ści Waco w Tek­sa­sie. Zgi­nęło około osiem­dzie­się­ciu człon­ków sekty reli­gij­nej (przyp. tłum.). [wróć]

Choć wszy­scy w mojej rodzi­nie zga­dzają się, że rodzice przez wiele lat nie mieli tele­fonu, ist­nieją jed­nak poważne róż­nice zdań co do okresu, któ­rego to doty­czy. Pyta­łam braci, ciotki, wuj­ków i kuzy­nów, ale nie udało mi się osta­tecz­nie usta­lić chro­no­lo­gii, dla­tego pole­gam na wła­snych wspo­mnie­niach. [wróć]

Ame­ri­can Farm Bureau Fede­ra­tion – Ame­ry­kań­skie Zrze­sze­nie Far­me­rów (przyp. tłum.). [wróć]