Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Stuart Barker pisze tak, jak Valentino Rossi jeździ (…). Lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów motocykli”
„Daily Mirror”
Valentino Rossi to symbol odwagi, ryzyka i śmiałości. Współczesny gladiator, który ryzykuje życiem za każdym razem, gdy wskakuje na swoją maszynę, by walczyć o zwycięstwo w najbardziej niebezpiecznych wyścigach na świecie. To też wieczny optymista i charyzmatyczny lekkoduch, który triumfy na torze potrafi świętować, pokonując rundę honorową w towarzystwie… kurczaka ludzkich rozmiarów.
W jaki sposób doszedł do niewyobrażalnej sławy i rozkochał w sobie fanów? Dlaczego zachwycają się nim największe gwiazdy Hollywood, takie jak Brad Pitt czy Tom Cruise? Jak Sete Gibernau z dobrego znajomego stał się jego wielkim wrogiem? Czemu tak bardzo nie lubi Maxa Biaggiego?
To książka naszpikowana anegdotami i historiami z życia legendy wyścigów motocyklowych, człowieka, który poznał smak ogromnej popularności i bajecznego bogactwa, był świadkiem śmiertelnych wypadków z udziałem rywali i przyjaciół i stoczył najbardziej pamiętne batalie w cyklu MotoGP – zarówno na torze, jak i poza nim.
Stuart Barker wykorzystał wypowiedzi Rossiego oraz niepublikowane wcześniej rozmowy z tymi, którzy są częścią historii „Doktora” od samego początku. Napisał porywającą i pełną adrenaliny biografię chłopaka z Tavullii, który spełnił swoje marzenia o chwale.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej mamie, Josie Barker,
największej fance Valentino
Kevin Schwantz, mistrz świata w kategorii 500 cm3, 1993 rok
To dla mnie wielki zaszczyt, że poproszono mnie o napisanie przedmowy do książki o Valentino Rossim. Po raz pierwszy usłyszałem o nim w 1989 roku, ale poznałem go później, w 1990 albo 1991 roku. Obaj zostaliśmy wtedy zaproszeni na tydzień rewelacyjnej zabawy w Livigno we Włoszech, gdzie jeździliśmy na nartach i na skuterach śnieżnych. Zebrała się tam grupa włoskich motocyklistów, w tym Graziano Rossi i bardzo młody Valentino. Już wcześniej widziałem go, jak ścigał się w wyścigu minimoto na torze gokartowym pod Misano, w zawodach długodystansowych. Gdy na motocyklu siedział jego partner zespołowy, ewidentnie był szybszy od pozostałych rywali, ale gdy Valentino go zmienił, pojechał jeszcze szybciej od kolegi z ekipy. Uznałem, że powinniśmy mieć na niego oko, bo tak znakomite umiejętności w tak młodym wieku to coś naprawdę imponującego. Już tamtego dnia nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jeśli Valentino postanowi kiedyś rywalizować w Grand Prix i się do tego solidnie przyłoży, może być wybitnym sportowcem.
Valentino pojawił się na wyścigowej arenie w klasie 125 cm3 zaraz po tym, jak zakończyłem karierę sportową. Nie śledziłem wtedy za bardzo wyścigów motocyklowych, a wręcz robiłem wszystko, by się nimi nie interesować, bo gdy w 1995 roku postanowiłem z tym skończyć, nie chciałem walczyć z pokusą powrotu na tor. Dlatego też tak naprawdę zainteresowałem się Rossim dopiero w roku 2000, gdy zaczął się ścigać w klasie 500 cm3. Wtedy już na powrót pasjonowałem się wyścigami. Uważałem, że jeśli w kilku pierwszych rundach nie zgromadzi dużej straty punktowej do rywali, to sięgnie po tytuł mistrzowski już w swoim pierwszym sezonie. No ale Valentino w początkowej fazie sezonu za często upadał i stracił tyle punktów, że umożliwił końcowy triumf Kenny’emu Robertsowi Juniorowi. Za to rok później Valentino już dominował w swojej klasie.
Wywarł olbrzymi i natychmiastowy wpływ na wyścigi Grand Prix. Naprawdę narobił w nich sporego zamieszania, choć tak naprawdę nikt nie zdawał sobie wtedy sprawy, jak wielki Rossi ma potencjał. Oceniać można go dopiero dzisiaj, gdy wiemy już, jak dużo udało mu się osiągnąć. Rywalizacja na tak wysokim poziomie przez tak wiele lat to niesamowity wyczyn sam w sobie, a przecież on prezentował świetną formę niemal we wszystkich kategoriach, w których startował od 1996 roku. Nie znam innego zawodnika, który startowałby tak długo. Mogę spokojnie stwierdzić, że to najwybitniejszy motocyklista wszech czasów. Tak, nie zapominam o takich asach jak Giacomo Agostini, Phil Read czy nieżyjący już John Surtees, ale moim zadaniem ktoś, kto tak długo ścigał się w dwusuwowych klasach 125, 250 i 500 cm3, a potem w czterosuwowych klasach od 800 do 1000 cm3, niewątpliwie zasługuje na miano najwybitniejszego. Być może Rossi nie dorównał jeszcze Agostiniemu pod względem liczby wygranych wyścigów i tytułów mistrzowskich, z pewnością wygrywał natomiast na dużo większej liczbie modeli motocykli. Surtees zasługuje z kolei na wyróżnienie dlatego, że z motocykla przesiadł się do bolidu F1 i tam też sięgnął po tytuł mistrzowski.
Z Vale ścigałem się w klasie Supermoto, w rajdach samochodowych oraz w motocrossie. Jeździłem z nim również na jego farmie. Zapewniam, że gdy się do czegoś weźmie, potrafi używać każdego rodzaju pojazdu na dowolnej nawierzchni, a do tego jest najszybszy w stawce. W 2006 roku podczas testów w Walencji udowodnił również, że potrafi wskoczyć do bolidu Formuły 1 i nie odstawać od najlepszych kierowców. Gdyby żył w takich czasach jak Surtees, gdy łatwiej było zapewnić sobie fotel w F1, kto wie, ile mógłby osiągnąć również na czterech kołach.
Gdy pierwszy raz gościłem u niego na farmie, miałem okazję pojeździć przez 20 minut, zanim się zjawił i dołączył do mnie na torze. Tak się składa, że upadł, gdy mnie gonił. Nie żebym narzucał jakieś świetne tempo, po prostu przydarzył mu się błąd, ale mniejsza z tym… Wszystkie tamtejsze motocykle mają liczniki czasu okrążenia, więc spojrzał na mój i stwierdził: „Co?! Nikt nie robi tutaj takiego czasu za pierwszym razem!”. Był niesamowicie zdeterminowany, jeśli chodzi o te sprawy, dla niego wszystko jest wyścigiem albo innym wyzwaniem, jego życie kręci się wokół czasów okrążeń. Zacząłem się wtedy zastanawiać, skąd czerpie motywację, żeby w tym wieku trenować i przygotowywać się do kolejnego sezonu MotoGP, składającego się z 18 weekendów. Uznałem, że musi chodzić o jakąś wewnętrzną potrzebę bycia najlepszym we wszystkim, co robi.
Ja po dwutygodniowej przerwie bożonarodzeniowej zawsze miałem problem, żeby ponownie odnaleźć motywację do pracy. Oczywiście nie chodziło o samą jazdę na motocyklu, bo to największa frajda, jaką można sobie wyobrazić, ale o wszystko inne, czyli o podróżowanie, presję, eventy PR-owe. Podejrzewam, że Valentino jest taki skupiony, sprawny fizycznie i młody duchem także dzięki dzieciakom w swojej szkółce. Jestem przekonany, że miło będzie patrzeć na niego, gdy już skończy karierę, on będzie motywował te dzieciaki jeszcze bardziej, niż motywował sam siebie!
Widuję Valentino podczas wyścigów i widuję też tysiące ludzi, którzy gonią za nim, gdy jedzie na tym swoim charakterystycznym skuterze. Gdy mnie spostrzeże, zawsze się zatrzyma, żeby pogadać, a wtedy musi się opędzać od tych wszystkich ludzi. Nie odnoszę natomiast wrażenia, żeby sława w jakikolwiek sposób go zmieniła. Zawsze dla wszystkich znajduje czas, przy każdej możliwej okazji przystanie, by dać komuś autograf. Ani majątek, ani popularność nie uderzyły mu do głowy.
Jest osobą niezwykle ważną dla świata wyścigów motocyklowych, bo fani chcą podziwiać właśnie takich zawodników jak on. Obecnie wielu fanów ma Marc Márquez, więc na trybunach widać sporo czerwieni, ale pięć−dziesięć lat temu w jakąkolwiek stronę człowiek się obejrzał, wszędzie było żółto. Jak dotąd nikt nie miał tylu fanów co on, nie wykluczałbym, że stał się nawet bardziej popularny niż sam ten sport.
Bardzo mnie ciekawi, ilu kibiców będzie dalej przychodzić na tory i oglądać MotoGP w telewizji, gdy Vale zakończy karierę. Może wywodzący się z jego szkółki zawodnicy Moto2 i Moto3 przejmą wystarczająco dużo jego aury, by podtrzymać zainteresowanie kibiców. Ale czy będzie nam go brakować? Oczywiście. Podejrzewam, że wszyscy będziemy potrzebowali kilku lat, by przyzwyczaić się do braku numeru 46 na torze.
Abstrahując od jego osiągnięć sportowych, w głowie utknęło mi jedno szczególne wspomnienie, które świadczy o tym, że sława praktycznie w ogóle go nie zmieniła. Pewnego razu Vale, jego ojciec Graziano, Aldo Drudi, kilku innych kumpli Vale i ja jedliśmy kolację w restauracji w nadmorskim kurorcie Cattolica. Czas upływa nam bardzo przyjemnie, aż tu nagle w połowie posiłku podchodzi do nas jakiś dzieciak, klepie Valentino w ramię i pyta, czy mógłby dostać autograf. Gdyby ktoś zaczepił mnie, gdy jem kolację z rodziną i przyjaciółmi, odparłbym: „Oczywiście, że tak, ale nie teraz. Teraz jem kolację ze znajomymi, ale jeśli trochę poczekasz, chętnie coś podpiszę i ustawię się do zdjęcia”. Tymczasem Vale wstał od stolika, dał chłopakowi autograf, zrobił sobie z nim fotkę, a potem wrócił do jedzenia, jak gdyby było to coś całkiem normalnego w jego życiu. Wtedy właśnie zrozumiałem, że na co dzień ma do czynienia z takim zainteresowaniem opinii publicznej, dokądkolwiek się ruszy. Zachował się jak prawdziwy mistrz, pokazując, jak twardo stąpa po ziemi.
Kevin Schwantz
Austin, Teksas
Maj 2020
W Tavullii, małym miasteczku na północy Włoch, niedziela jest dniem modlitwy, podobnie jak w pozostałej części tego głęboko katolickiego kraju. To dzień składania podziękowań, dzień na cieszenie się cudem życia, dzień spotkań z rodziną, znajomymi i ukochanymi. Dzień, w którym radośnie biją dzwony stojącego w centrum Tavullii kościoła San Lorenzo Martire.
Don Cesare Stefano, miejscowy proboszcz, który dożył sędziwego wieku 95 lat i służy w tej parafii już 55 lat, nie pamięta, ile razy naciskał przycisk zautomatyzowanego systemu uruchamiania dzwonów. Na pewno zdecydowanie częściej, niż było to konieczne. Dokładnie 115 razy więcej.
Don Cesare uruchamia dzwony za każdym razem, gdy pewien członek jego trzódki wygrywa w Grand Prix. W Tavullii obowiązuje bowiem jeszcze jeden kult – kult miejscowego bohatera sportu, który rozsławił na cały świat to umiejscowione na zboczu góry miasteczko, które choć bardzo ładne, to jednak niczym szczególnym się nie wyróżnia. To kult Valentino Rossiego, najsłynniejszego, najbardziej popularnego i ukochanego zawodnika MotoGP wszech czasów.
Jest 25 czerwca 2017 roku. Don Cesare idzie przez kościół, w którym pełni posługę już ponad pół wieku, by raz jeszcze uruchomić dzwony. Valentino zwyciężył właśnie w Holenderskim TT na torze w Assen. Don Cesare obwieszcza wiernym to najnowsze zwycięstwo za pomocą dzwonów, których dźwięk niesie się po polach otaczających średniowieczne miasteczko.
Na głównej ulicy Tavullii niemalże nie ma gdzie stanąć, wszędzie kłębią się tysiące miejscowych fanów i turystów (gdy w 2001 roku Rossi został mistrzem świata w klasie 500 cm3, na ulicach miasteczka do rana świętowało ponad dwa tysiące osób). Wszyscy wyciągają szyje, by móc zobaczyć moment dekoracji na wielkim telebimie. Rossi ma 38 lat i właśnie wrócił na szczyt szczytów, pokonując kolejne pokolenie młodych zawodników i po raz 115. w karierze triumfując w Grand Prix.
W centrum miasta wszędzie powiewają żółte flagi, widać też transparenty, T-shirty, kurtki, plakaty, szaliki i czapeczki ze sławnym numerem 46 Rossiego i w szczęśliwym dla niego żółtym kolorze. Na to wszystko nakłada się duszący dym z żółtych rac. Fani siedzą na każdym murku, wystają z każdego okna, tłoczą się na średniowiecznych uliczkach i − dość optymistycznie – usiłują zamówić coś w Ristorante Pizzeria Da Rossi, lokalu znajdującym się dosłownie kilka metrów od wielkiego ekranu. Oprócz tego słychać klaksony licznych samochodów i skuterów, uzupełniane dźwiękami trąbek używanych przez kibiców i stukotem butelek piwa Nastro Azzurro, którymi fani się trącają, rozbrzmiewają także śpiewy, krzyki i wszelkie inne głośne oznaki radości, które niosą się kilometrami po polach opadających ku Adriatykowi.
Od ostatniego zwycięstwa Rossiego minęły ponad dwa lata, więc fani przeszli samych siebie, podobnie jak Don Cesare. Leciwy ksiądz jest tak podekscytowany, że zapomniał wyłączyć dzwony, więc te nie przestają bić. Nikt nie zwraca na to uwagi. To radosne dźwięki, których od tak dawna nie słyszeli. Ubrany w sutannę i koloratkę duchowny wyłania się z kościoła i dołącza do rozradowanych wiernych na głównej ulicy miasta. Dzwony nie przestają bić i będą rozbrzmiewały jeszcze przez kilka ładnych godzin.
To tak naprawdę druga parafia proboszcza, zbierająca się 18 razy do roku, by oddawać cześć innemu bogu – bogu prędkości, a także niezrównanemu mistrzowi w całej długiej historii wyścigów motocyklowych. Jego najnowszy triumf znów spowoduje, że świętowanie na ulicach Tavullii potrwa do białego rana.
Don Cesare zna Valentino Rossiego od urodzenia motocyklisty i śledził wszystkie etapy jego barwnej kariery: wzloty i upadki, momenty chwały i potknięcia, kontuzje, zwycięstwa i porażki, kontrowersje, rosnącą sławę i zdobywanie wielkiego majątku, dzięki któremu Rossi zapewnia pełnoetatowe zatrudnienie tak wielu mieszkańcom miasteczka, i to nie tylko w pizzerii, ale również w centrali swojego fanklubu, w sklepie VR|46 oraz na swojej farmie VR|46, gdzie dba o rozwój młodego pokolenia włoskich motocyklistów.
Don Cesare niestety już po raz ostatni cieszy się ze wspaniałego zwycięstwa miejscowego bohatera. Proboszcz Tavullii zmarł 6 lipca 2018 roku w wieku 96 lat, nie doczekawszy już kolejnej wygranej swojego idola.
Na pogrzebie Don Cesare zebrał się olbrzymi tłum, ale Valentino tam nie było. Nie mógł się zjawić, bo był akurat w Niemczech i przygotowywał się do wyścigu, do bezpośredniego starcia z najlepszymi motocyklistami na świecie. W pogoni za chwałą własną i swego rodzinnego miasta miał znów zaryzykować życie, chciał dołożyć kolejną cegiełkę do własnej legendy i dać mieszkańcom Tavullii jeszcze jeden powód, by rozdzwoniły się dzwony kościoła San Lorenzo Martire. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że Don Cesare dałby mu błogosławieństwo, a pewnie mrugnął jeszcze okiem, uśmiechnął się, zmówił krótką modlitwę i zagrzał Valentino do walki. „Dalej, synu! Pokaż im! Daj im popalić. Cały czas będę przy tobie. Forza Rossi!”
„Pierwsze wspomnienia Valentino pochodzą z padoku oraz z zabaw w domu, do których zamiast innych zabawek wybierał motocykle”.
Graziano Rossi
Mała gmina Tavullia w prowincji Pesaro i Urbino przez całe wieki kryła się spokojnie między wzniesieniami północno-środkowych Włoch. Świat zewnętrzny praktycznie się tym miasteczkiem nie interesował, a o istnieniu tego miejsca słyszeli głównie ci, którzy nazywali je domem.
Zdarzały się takie lata, kiedy gmina pojawiała się na arenie historii. Najbardziej odczuwalne było to w XIX wieku, w okresie niepokojów przed zjednoczeniem Włoch, a potem w czasie drugiej wojny światowej, gdy okolice te stały się jednym z głównych ośrodków włoskiego ruchu oporu. Ogólnie jednak Tavullia pozostawała sennym miasteczkiem, a jego mieszkańcy w liczbie nieco ponad siedmiu tysięcy mogli do końca lat 90. XX wieku żyć spokojnie i cieszyć się pełną anonimowością. Nie jeździli tam nawet turyści, którzy woleli pobliskie wybrzeże adriatyckie. Piękne plaże oferują tam Rimini i Cattolica, a gdy ktoś woli kulturę i architekturę, może wybrać Urbino lub San Leo. Dzięki temu mieszkańcy Tavullii żyli dotąd w ciszy i spokoju.
W pobliskim Pesaro 14 marca 1954 roku urodził się jednak pewien chłopiec i dało to początek ciągowi zdarzeń, które miały doprowadzić do rozsławienia Tavullii na cały świat. Chłopiec był synem stolarza i gospodyni domowej, a na chrzcie otrzymał imię Graziano. Nazwisko tej rodziny było we Włoszech powszechne, ale mimo to z czasem miało stać się legendarne.
Trzy lata później w tym samym mieście kolejnemu niewyróżniającemu się niczym małżeństwu, tym razem kierowcy ciężarówki i pielęgniarce, urodziła się córeczka, Stefania Palma. Obie rodziny mieszkały w bliskim sąsiedztwie, więc Graziano i Stefania dorastali razem, potem zostali parą, by ostatecznie pobrać się w październiku 1978 roku. Ich życie z pewnością toczyłoby się spokojnym, miejscowym torem, gdyby tylko Graziano nie odkrył w sobie zamiłowania do motocykli i nie zaczął jeździć po świecie, by się na nich ścigać.
Dzisiaj łatwo jest bagatelizować osiągnięcia sportowe Graziano Rossiego, zwłaszcza w kontekście sukcesów jego syna, ale Rossiemu seniorowi wypada oddać to, co mu należne: żeby startować w najwyższej serii wyścigów motocyklowych, trzeba być naprawdę znakomitym sportowcem i dokładnie tak samo wyglądało to w latach 70., gdy zawodnicy byli jeszcze w stanie walczyć o podia i zwycięstwa na prywatnych maszynach. Graziano w najlepszych latach kariery rywalizował na torze z zawodnikami tak wybitnymi, jak Barry Sheene czy Kenny Roberts Sr. Był naprawdę dobry – i to ponad wszelką wątpliwość.
Gdy nie dosiadał akurat motocykla, Graziano był człowiekiem romantycznym i łagodnie usposobionym (zanim zaczął się ścigać, pracował jako nauczyciel w szkole podstawowej). Starty rozpoczął w 1971 roku od motocrossu na motocyklu Maico o pojemności 250 cm3. Miał wtedy 17 lat. Wtedy też się przekonał, że gdy tylko założy kask, odzywa się w nim dziki sportowiec. Na co dzień był zabawnym i wyluzowanym facetem, lecz na torze zamieniał się w agresywnego śmiałka. Pozwalało mu to chyba dawać upust obu obliczom swej osobowości.
W 1975 roku, w wieku 21 lat, Graziano zadebiutował w wyścigu drogowym w klasie 250 cm3 na chłodzonym powietrzem motocyklu Benelli na torze Vallelunga nieopodal Rzymu. Od tego momentu błyskawicznie piął się w górę w tym sporcie. W 1978 roku ścigał się już w mistrzostwach świata Grand Prix w klasie 250 cm3, tradycyjnie postrzeganej jako druga najbardziej prestiżowa kategoria po klasie 500 cm3 (obecnie MotoGP). Już w swoim drugim sezonie w tej kategorii Rossi, dosiadając motocykla Morbidelli, wygrał trzy wyścigi i ukończył sezon 1979 na trzecim miejscu w klasyfikacji mistrzostw świata, za Korkiem Ballingtonem i Greggiem Hansfordem, jeżdżącymi w fabrycznym zespole Kawasaki. Swoimi występami zwrócił na siebie uwagę szefów ekip startujących w klasie 500 cm3, będącej odpowiednikiem Formuły 1 na dwóch kołach.
W tym samym sezonie 1979 Rossi debiutował w klasie 500 cm3, startując w kilku wyścigach dzięki przyznanej mu dzikiej karcie. Najlepszym wynikiem, jaki wtedy uzyskał, było dziewiąte miejsce w Motocyklowym Grand Prix Włoch na torze Imola, w zasadzie jego torze domowym. Gdy już po zakończeniu sezonu Suzuki zaprosiło Rossiego na testy na jednym z fabrycznych motocykli RG500, Rossi okazał się lepszy od Barry’ego Sheene’a i Kenny’ego Robertsa (dwóch mistrzów świata). W ten sposób wywalczył sobie stałe miejsce w najwyższej kategorii wyścigów motocyklowych. Na sezon 1980 otrzymał do dyspozycji motocykl Nava Olio Fiat Suzuki RG500, na którym miał powalczyć w mistrzostwach świata Grand Prix 500 cm3. Tak oto Graziano Rossi znalazł się w pierwszej lidze.
Steve Parrish wielokrotnie rywalizował z Graziano na torze i spędził z nim wiele czasu w padoku, ale najlepiej z tamtego okresu zapamiętał wrażenie, jakie Włoch robił na kobietach. „Uganiały się za nim wszystkie dziewczęta, nie wyłączając mojej dziewczyny! – wspomina. – Graziano podobał się nawet Stephanie, żonie Barry’ego Sheene’a. Dziewczęta dosłownie na niego leciały. Miał długie do ramion włosy, skóry zawsze świetnie na nim leżały, a do tego posiadał ten uroczy, jowialny styl bycia. Był typowym Włochem i wyglądał jak z obrazka. Był największym pięknisiem w padoku”.
Na motocyklu zawsze jeździł szybko i brawurowo, co zapewne przekładało się na jego styl jazdy samochodem, którym też nie raz się rozbijał. Sezon 1980 rozpoczynał z urazem głowy, co było efektem wypadku podczas rajdu. Doznał wtedy poważnego wstrząsu mózgu. „To była czysta głupota – mówił po tym zdarzeniu. – Od początku do końca moja wina”. W kolejnych latach opowiadał o tej sytuacji, jak gdyby nie stało się nic poważnego, ale tak naprawdę miała ona olbrzymie konsekwencje dla jego dalszej kariery. Ostatecznie Graziano miał sam przyznać, że tamten wypadek przerwał jego postępy w karierze wyścigowej, bo już nigdy nie odzyskał formy sprzed wypadku. „Zająłem w tamtym sezonie piąte miejsce w mistrzostwach świata, ale to już nie była ta sama forma co wcześniej” – przyznał.
Mimo to tamtego roku Rossiemu udało się dwukrotnie stanąć na podium, uzyskał też najlepszy w karierze wynik w klasie 500 cm3, zajmując drugie miejsce na szybkim torze w Assen w Holandii. W klasyfikacji mistrzostw świata ostatecznie wyprzedzili go Roberts, Randy Mamola, jego przyjaciel Marco Lucchinelli oraz Franco Uncini, także z Włoch. Lucchinelli miał zostać mistrzem świata w następnym sezonie, a Uncini jeszcze rok później (w 1980 roku Roberts sięgnął po tytuł mistrza świata już po raz trzeci w karierze), nie ulega zatem wątpliwości, że Rossi ścigał się w bardzo mocnej stawce i osiągał całkiem niezłe wyniki, nawet jeśli – jak sam stwierdził – nie odzyskał formy sprzed wypadku w rajdzie. Nasuwa się w związku z tym pytanie: jak dobry byłby Rossi, gdyby nie tamten uraz głowy?
Don Morley to jeden z najbardziej szanowanych fotografów sportowych na świecie. W latach 70. blisko współpracował z Rossim. Jego zdaniem Graziano mógł wspiąć się na sam szczyt. „Był absolutnie genialnym zawodnikiem – mówi. – To jeden z tych, których statystyki nie są zbyt imponujące, ale był naprawdę cholernie dobry. Moim zdaniem należał wówczas do czterech najlepszych zawodników na świecie. To ja jako pierwszy wypatrzyłem Mike’a Hailwooda i zacząłem o nim pisać, to ja jako pierwszy wypatrzyłem Phila Reada i zacząłem o nim pisać, to ja przewidziałem, że w latach 70. i 80. w wyścigach Grand Prix będą dominować Amerykanie. Te same przeczucia miałem à propos Graziano Rossiego. Uważałem, że był wystarczająco dobry, by zostać mistrzem świata w klasie 250, 350, a nawet 500 cm3”.
Rossi miał jednak nawyk rozbijania się w najmniej odpowiednich momentach, jak choćby w czasie Grand Prix Wielkiej Brytanii w 1979 roku, gdy jechał na prowadzeniu z przewagą 2,5 sekundy, ale upadł na trzy zakręty przed metą. Tak to przynajmniej wyglądało z zewnątrz. Morley twierdzi, że tamten konkretny upadek wynikał bardziej z pecha niż z tego, że Rossi przedobrzył ze swoim nie najlepszym motocyklem Morbidelli. „Miał niesamowitego pecha, czego tamten wypadek w Grand Prix Wielkiej Brytanii był przykładem. Kork Ballington i Gregg Hansford jeździli w teamie fabrycznym, ich maszyny Kawasaki wydawały się niemal nie do pokonania, a mimo to Rossi prawie z nimi wygrał, choć jego zespół to była w zasadzie garażowa ekipa, która nie miała żadnego zaplecza ani niczego takiego. Gdyby nie tamten pechowy wypadek przy próbie wyprzedzania dublowanego rywala na ostatnim okrążeniu, wygrałby z Ballingtonem i Hansfordem i moim zdaniem mógłby w tamtym roku sięgnąć nawet po tytuł mistrza świata. Ostatecznie zajął w mistrzostwach trzecie miejsce”.
Kolejne wypadki oznaczały kolejne kontuzje, które zaczęły odbijać się na wynikach Graziano. „Do tamtego momentu kontuzje i ból dotyczyły innych kierowców – mówił. – Nigdy wcześniej nie łączyłem ścigania się z bólem. Po tamtych upadkach jednak przekonałem się, że nie ma już we mnie dawnej determinacji ani motywacji”[1]. Stwierdził również, że zaczyna szwankować mu pamięć. Do dzisiaj Rossiemu seniorowi „trzeba o różnych rzeczach przypominać”, jak delikatnie ujmuje to jego syn.
W Grand Prix w klasie 500 cm3 miał ścigać się jeszcze przez dwa sezony, ale najlepszym wynikiem, jaki odnotował, było 11. miejsce w mistrzostwach świata. Pod koniec 1982 roku dosiadający motocykl Marlboro Yamaha YZR500 Rossi przy prędkości ponad 240 kilometrów na godzinę upadł na zakręcie Villeneuve’a na torze Imola. Wtedy zrozumiał, że jego czas minął. „Przez pół dnia leżałem w śpiączce, ale doktor Costa dokonał jednego ze swoich pierwszych cudów i uratował mi życie. Nadszedł czas, by zakończyć karierę”[2].
Costa to włoski lekarz, założyciel Clinica Mobile, który do dziś jeździ na każde Grand Prix i zajmuje się kontuzjowanymi zawodnikami. Motocykliści startujący w wyścigach mają go za prawdziwego cudotwórcę, co wynika z faktu, że przez lata Costa w sposób pośredni lub bezpośredni uratował życie i karierę wielu sportowcom. W każdym kolejnym sezonie Clinica Mobile interweniuje około trzech tysięcy razy w trzech kategoriach wyścigowych łącznie. Costa nie tylko uratował życie Graziano, ale później zajmował się również jego synem, gdy ten bardzo potrzebował pomocy lekarskiej.
Costa tak wypowiadał się o wypadku Graziano: „W zasadzie już nie żył. Graziano Rossi zmarł na tamtym zakręcie. To był bardzo niebezpieczny łuk, więc wysłałem na tamtejsze stanowisko znakomitego lekarza, który dzięki temu w kilka sekund dotarł do Rossiego i przywrócił mu funkcje życiowe”[3].
Ostatecznie Rossi nie zginął, ale jak opowiada Don Morley, był to koniec jego kariery wyścigowej: „W tamtym koszmarnym wypadku podczas rajdu niemal stracił życie. Doznał poważnych obrażeń głowy. Gdy potem upadł na motocyklu na Imoli i znowu mocno uderzył głową, usłyszał, że jeszcze jeden taki uraz i jest trupem. Nie miał innego wyjścia, musiał skończyć z wyścigami. Uważam, że gdyby nie tamta kontuzja, Graziano niemal na pewno zostałby mistrzem świata”.
Tak oto Graziano Rossi otrzymał w życiu drugą szansę – tylko co z taką szansą zrobić? Zakończył karierę wyścigową w wieku zaledwie 28 lat i miał całe życie przed sobą. Dalej brał udział w rajdach, ale jeździł dla frajdy, nigdy zawodowo, koncentrując się przede wszystkim na życiu rodzinnym i wychowaniu małego chłopca, z którego był ewidentnie bardzo dumny.
„Gdy Graziano zaleczył uraz głowy po wypadku w rajdzie, wrócił do padoku, by pokazać nam wszystkim synka – opowiada Morley. – Był z niego taki dumny. Oczywiście wtedy nikt z nas nie mógł wiedzieć, ile ten chłopiec później osiągnie. Pamiętam, że Graziano powitał mnie wtedy jak przyjaciela, którego nie widział od lat. Zrobiłem mu trochę zdjęć, jak trzyma synka na rękach i pęka z dumy. Tym synkiem był Valentino Rossi”.
*
Urbino, miasto kryjące się za średniowiecznymi murami, leży w regionie Marche w północno-środkowych Włoszech, około 30 kilometrów na południowy zachód od Tavullii. To jedna z najpiękniejszych miejscowości w całym kraju, panuje tam spokojna atmosfera i unosi się aura pewnej elegancji i kultury. Miasto, w którym urodził się między innymi Rafael, wybitny artysta epoki renesansu, zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Szesnastego lutego 1979 roku Urbino stało się miejscem narodzin kolejnej wybitnej postaci, choć tym razem w zupełnie innej dziedzinie.
Valentino Rossi przyszedł na świat zaledwie cztery miesiące przed tym, jak jego ojciec wygrał swoje pierwsze Grand Prix w klasie 250 cm3. Wiele osób uważało później, że Stefania i Graziano wybrali swojemu pierworodnemu imię Valentino dlatego, że urodził się dwa dni po walentynkach, ale tak naprawdę było inaczej. Pierwszy motocrossowy motocykl Graziano został zbudowany przez jego przyjaciela, który miał na imię właśnie Valentino. Przez pewien czas w młodości obaj mężczyźni byli praktycznie nierozłączni. Imali się wtedy najróżniejszych zajęć, byle tylko zarobić jakieś pieniądze na realizację swojej motocrossowej pasji. Valentino utonął w Adriatyku w wieku 18 lat. Jego śmierć wstrząsnęła Graziano do tego stopnia, że postanowił zadbać, by imię przyjaciela przetrwało w kolejnym pokoleniu, więc postanowił, że jeśli kiedyś urodzi mu się syn, otrzyma on imię Valentino.
Graziano Rossi to porządny facet. Przystojny, ułożony, spokojny, inteligentny i zabawny. Jakkolwiek doszło do tego, że Graziano wygrał w wielkiej loterii życia tak dużo pożądanych cech, to faktem jest, że przekazując je synowi, wywarł najpotężniejszy wpływ na późniejszy sukces Valentino. Miało to nawet większe znaczenie niż wszystko, czego mógł nauczyć potomka na temat ścigania się motocyklami. Odziedziczone po ojcu obycie i urok osobisty, a także optymistyczny stosunek do życia to wielki dar, jaki otrzymał Valentino. Przydają mu się nie tylko w radzeniu sobie z rozczarowaniami, nieuniknionymi w wyścigach, ale też z presją wynikającą ze sławy o światowym zasięgu.
Graziano ma również w sobie coś z ekscentryka, może nawet hipisa, ale nawet to czyni go tylko bardziej przystępnym. Jest ojcem najwybitniejszego motocyklisty wyścigowego wszech czasów, a mimo to na wyścigi w całej Europie jeździ samochodem – po części dlatego, że nie znosi samolotów – i śpi w aucie gdzieś na parkingu w padoku. Pięciogwiazdkowe hotele mogłyby dla niego nie istnieć. Nie korzysta nawet z proponowanych przez Valentino noclegów w jego luksusowym motorhomie, ponieważ syn rzadko kładzie się spać przed pierwszą w nocy, a Graziano lubi położyć się wcześnie. „Jadę na wyścig własnym samochodem, a potem w nim śpię – mówił, starając się wyjaśnić swoje pozornie ekscentryczne zachowanie. – Wolę zostać w padoku, bo lubię obserwować Valentino pod wieczór, gdy jest rozluźniony. Nie chcę sugerować, że chodzi o pieniądze, ale przyznam, że wizja płacenia za to, żeby spać, wydaje mi się trochę pomylona… Mam BMW kombi, a w nim wszystko, co potrzebne, żeby porządnie się wyspać. W żadnym łóżku nie byłoby mi wygodniej”[4].
W 1982 roku, gdy po poważnym wypadku na Imoli w szpitalu ogolono mu głowę, Graziano postanowił już nigdy włosów nie obcinać. Zawsze miał je raczej długie, nawet w trakcie kariery wyścigowej, ale teraz zamierzał wejść na zupełnie nowy poziom. Gdy Valentino zaczynał się ścigać, jego ojciec miał już tak długą fryzurę, że nosił sięgający mu do pasa kucyk. Ściął włosy dopiero w 2000 roku, gdy jego syn został mistrzem świata w klasie 500 cm3. Taką złożył wcześniej obietnicę i słowa dotrzymał. „Nie chodzi o zakład – mówił wtedy. – To raczej wyraz moich uczuć do syna oraz tego, jak bardzo doceniam to osiągnięcie”.
Człowiek o takim właśnie charakterze miał wychowywać młodego Valentino, a dzisiaj możemy śmiało stwierdzić, że chłopak nie mógł trafić lepiej – tym bardziej że mama Stefania była niczym yin dla yang taty Graziano. Tata uchodził za ekscentrycznego hipisa, a mamę postrzegano jako tę „normalną”, racjonalną, bardziej ustatkowaną i rozsądną. Pracowała jako geodetka w urzędzie miejskim w Tavullii i marzyła, by jej syn został kiedyś inżynierem budownictwa lub architektem, bo to szanowane zawody tak we Włoszech, jak i na całym świecie.
Dzięki kontrastowi między mamą a tatą młody Valentino posiadał niezwykle zrównoważoną osobowość, później zresztą miał dać wyraz tym dwóm obliczom swojego „ja”, nosząc słynny kask ze słońcem i księżycem. Dla Graziano i Stefanii kontrast ten okazał się ostatecznie zbyt duży, bo w 1990 roku postanowili się rozwieść. Valentino miał wtedy dopiero 11 lat.
Chłopak zamieszkał z matką w wiosce Montecchio (podobno dlatego, że nie robiła mu takich wyrzutów jak ojciec, gdy za późno wracał do domu), ale równie dużo czasu spędzał z Graziano, który mieszkał zaledwie sześć kilometrów dalej, niecały kilometr od Tavullii. Nie było żadnych kłótni, Valentino nie przeżył żadnej traumy, a 11-letni chłopak nie miał poczucia, że dwoje wojujących ze sobą ludzi wzajemnie go sobie wyszarpuje. Jego rodzice pozostali przyjaciółmi, a Vale miał pełną swobodę przebywania w obu domach według własnego uznania. „Byliśmy szczęśliwi – opowiadał Vale – bo oni nadal świetnie się dogadywali i zamieszkali blisko siebie”.
Stefania tak opowiadała o rozwodzie Matowi Oxleyowi, biografowi Rossiego: „Wydaje mi się, że się ze mną ożenił, bo nie wiedział, co ma robić. Poznaliśmy się w tak młodym wieku. Moim zdaniem to dlatego nam nie wyszło”[5].
Valentino formalnie mieszkał z matką, ale wszystkie zabawki trzymał u Graziano. W zasadzie od pierwszych dni życia miał kontakt z padokiem motocyklowym, więc tylko kwestią czasu było, kiedy zainteresuje się tymi maszynami. „Pierwsze wspomnienia Valentino pochodzą z padoku oraz z zabaw w domu, do których zamiast innych zabawek wybierał motocykle” – opowiadał Graziano Michaelowi Scottowi z „Motocourse”, gdy w 1997 roku magazyn ten zaczął na poważnie interesować się Rossim. (Czasopismo to ukazuje się od 1976 roku i stanowi najbardziej rzetelne źródło informacji o wszystkich wyścigach Grand Prix rozegranych od tamtej pory. Valentino debiutował na łamach tego magazynu w numerze 1980/81, w którym pojawił się jako dziecko trzymane na rękach przez tatę). „Gdy zakończyłem karierę sportową, miał trzy lata. Zaczynał rozpoznawać już wtedy niektórych zawodników, oglądał książki i zdjęcia, rozmawiał ze mną o motocyklach”[6].
Steve Parrish wspomina, że malutki Rossi kręcił się i przeszkadzał podczas weekendów wyścigowych. „Pamiętam, że szwendał się po padoku, jeździł na hulajnodze albo na rowerze, ciągle komuś wchodził w drogę. Niczym nie różnił się wtedy od dzieciaków innych zawodników, na przykład Kenny’ego Robertsa [seniora]. Był po prostu kolejnym chłopcem, który wychowywał się w padoku i szukał sobie zajęć”.
Nie trzeba było długo czekać, żeby mały Valentino zapragnął samemu pojeździć na motocyklu. Graziano twierdzi, że pierwszą przejażdżkę jego syn odbył, jeszcze zanim opanował jazdę na rowerze. W 1982 roku, gdy chłopiec miał dwa i pół roku, ojciec kupił mu mały motocykl do minicrossa, a Valentino natychmiast zaczął ustawiać w domu i wyłożonym kostką brukową ogrodzie improwizowane tory wyścigowe. Motocykl był stylizowany na minichoppera. Ani ojciec, ani syn nie są co prawda w stanie przypomnieć sobie marki czy modelu tej maszyny, ale pamiętają, że początkowo motorek miał boczne kółka pomocnicze, które zostały zdemontowane już po trzech dniach. Valentino zawsze szybko się uczył.
Może się wydawać, że to absurdalnie wczesny wiek na jazdę motocyklem, ale praktycznie wszyscy mistrzowie świata naszych czasów zaczynali tę przygodę już w wieku trzech lub czterech lat. Później nie da się już nadgonić tego, że ktoś wychował się na motocyklu i od najmłodszych lat opanowywał sztukę utrzymywania równowagi, uślizgów, kontrolowania przepustnicy i panowania nad maszyną. Chodzi o to, żeby weszło to zawodnikowi w krew, a im szybciej się tak stanie, tym lepiej. Mimo to trend ten jest zjawiskiem relatywnie nowym. Wystarczy cofnąć się tylko o jedno pokolenie, by okazało się, że sukcesy odnosili wtedy również zawodnicy, którzy zaczynali w wieku 16 lat. Dzisiaj 16-latkowie wygrywają już wyścigi zaliczane do klasyfikacji mistrzostw świata. Ktoś, kto w tym wieku dopiero zaczyna, nie ma najmniejszych szans na zwyciężanie.
Graziano zapewnia, że mały Rossi był „uroczym i bystrym dzieciakiem”. Był ciekawy świata, dociekliwy, łagodnie usposobiony i uprzejmy, ale nie wykazywał wielkiego zapału do nauki (gdy sam nie garnął się do odrabiania lekcji, matka czytała mu podręczniki). Valentino wolał grać na gitarze i biegać za piłką, więc łatwo zdobył grupę przyjaciół w Tavullii. Większość z nich do dzisiaj należy do kręgu bliskich mu osób. Prym w tej grupie wiedzie Alessio „Uccio” Salucci, od 1996 roku prawa ręka Rossiego na niemal wszystkich wyścigach Grand Prix. Pomaga mu, podtrzymuje na duchu i zapewnia stałe oparcie w nieustannie zmieniającym się świecie. Jest jedną z niewielu osób, które mogą traktować Valentino jak równego sobie, ponieważ obaj znali się na długo przed tym, zanim Rossi stał się bogaty, wpływowy i sławny. To bardzo istotne, ponieważ obecność Alessio oraz możliwość szczerej rozmowy ma na Valentino korzystny, otrzeźwiający, a co za tym idzie bezcenny wpływ. „Vale jest obecny w moich najwcześniejszych wspomnieniach. Nasi rodzice się przyjaźnili i w zasadzie razem dorastaliśmy – opowiadał Uccio w 2011 roku. – Pochodzimy z niewielkiej wioski, chodziliśmy do tego samego żłobka, do tych samych szkół… zawsze trzymaliśmy się razem. Pamiętam, że w przedszkolu nasi koledzy lubili grać w piłkę, ale my woleliśmy iść na takie jedno zbocze i zjeżdżać z niego na naszych trzykołowych rowerkach! To bardzo mocno zapisało mi się w pamięci, bo już w tak młodym wieku ciągnęło nas do ryzyka!”[7].
Gdy mały Rossi nie ryzykował akurat na trójkołowym rowerku, zdobywał również pierwsze doświadczenia na czterech kółkach. Kiedy miał pięć lat, tata zbudował mu gokarta. Ten domowej roboty wózek został wyposażony w silnik o pojemności 100 cm3, choć konstrukcyjnie był przystosowany do 60 cm3. Dla tak małego chłopca to była ostra maszyna. Gdy Vale zaczął towarzyszyć ojcu i jego kumplom w wycieczkach do pobliskiej żwirowni, gdzie wariowali w starych, zdezelowanych rajdówkach, szybko okazało się, że jest w całym tym towarzystwie najszybszy. Warto podkreślić, że w tej „ekipie szutrowej” jeździli naprawdę szybcy faceci, jak choćby Luca Cadalora, trzykrotny mistrz świata w klasach 125 i 250 cm3 (który później miał jeździć z Vale na wyścigi Grand Prix w roli obserwatora – stawał przy torze i przyglądał się, jak zachowuje się motocykl Rossiego i maszyny jego rywali), a także Loris Reggiani, wielokrotny zwycięzca wyścigów Grand Prix w klasach 125 i 250 cm3.
Valentino sprawiał wrażenie urodzonego kierowcy rajdowego, bez najmniejszego problemu opanował sztukę jazdy poślizgiem na luźnej nawierzchni, co później miało mu się bardzo przydać. Należało się spodziewać, że prędzej czy później będzie chciał się ścigać gokartami. Życzenie to wyraził w wieku dziewięciu lat. Problem polegał na tym, że we Włoszech o juniorską licencję gokartową mogli ubiegać się dopiero dziesięciolatkowie. Graziano próbował sfałszować dokumenty i umożliwić synowi starty pomimo nieodpowiedniego wieku, ale plan spalił na panewce i Valentino musiał poczekać do dziesiątych urodzin. Przynajmniej zyskał dodatkowy rok treningów w żwirowni.
Dzieciaki zbzikowane na punkcie motorsportu zaczynają zwykle od szkolnego motocrossu, ponieważ nie obowiązują w nim ograniczenia wiekowe właściwe wyścigom na asfalcie. Rossi jednak nie chciał jeździć w kategoriach offroadowych, twierdził za to, że „ciągnie go na asfaltowe tory”.
Valentino Rossi zaczynał karierę wyścigową w 1989 roku w gokarcie, w którym od razu okazał się jednym z najszybszych zawodników. W kwietniu 1990 roku wygrał swój pierwszy wyścig, a z końcem roku sięgnął po tytuł mistrza regionu, gromadząc na koncie dziewięć zwycięstw. Genialnie radził sobie z prowadzeniem gokarta, ale dokładnie wtedy, gdy zaczynał udowadniać swój talent w tej dziedzinie, zainteresował się najnowszą modą, jaka zapanowała we Włoszech – wyścigami minimoto.
Wyścigi minimoto niemal z dnia na dzień podbiły serca Włochów opętanych na punkcie motocykli. Na starcie stawały mniejsze wersje maszyn rywalizujących w Grand Prix. Dorośli mogli pojeździć nimi dla frajdy, za to dzieciaki miały okazję ścigać się na poważnie. Gdy Rossi przekonał wreszcie ojca, by ten kupił mu taką maszynę, był to punkt zwrotny w jego życiu. Sam Valentino ujął to tak: „To wtedy naprawdę zaczęła się moja edukacja jako przyszłego zawodnika MotoGP”.
W 1991 roku awansował do ogólnokrajowych mistrzostw Włoch juniorów w kartingu, gdzie na koniec sezonu wywalczył piąte miejsce w klasyfikacji generalnej. Wygrał również swój pierwszy wyścig minimoto i przekonał się, że na dwóch kołach frajda jest jeszcze większa niż na czterech.
Jego pierwszy formalny wyścig na dwóch kołach miał miejsce w Miramare w Rimini. Odbywał się w porze wieczornej przy świetle jupiterów, a na starcie oprócz Vale stanęło 19 rywali. Co ciekawe, nie były to wyłącznie dzieciaki. Kategoria minimoto cieszyła się tak wielką popularnością, że błyskawicznie pojawiły się liczne możliwości wynajmowania motocykli i brania udziału w wyścigach, a cały koszt takiej zabawy był względnie nieduży. Tamtego wieczoru jednak żaden rywal nie był w stanie dopaść Rossiego. Valentino prowadził bez większego problemu i odniósł pierwsze w karierze zwycięstwo na dwóch kołach, a potem triumfował w tamtym sezonie jeszcze 15 razy na licznych torach minimoto rozsianych wzdłuż wybrzeża Adriatyku.
Czas spędzony w minimoto był dla niego nie tylko czasem frajdy, ale i gromadzenia doświadczeń, ponieważ z uwagi na dużą liczbę uczestników wyścigów Rossi uczył się nie tylko, jak jeździć szybko, ale także jak się naprawdę ścigać. Sama szybkość nie wystarczała, by znaleźć się na czele stawki – do tego potrzeba było taktyki, ale też umiejętności rozpychania się łokciami, agresji i nieustraszonej jazdy. Gdy w końcu zaczął ścigać się w Grand Prix, w mistrzostwach świata w klasie 125 cm3, stosował tę samą taktykę co w minimoto, czym zraził do siebie część starszych, bardziej konserwatywnie jeżdżących rywali. Występy w gokarcie w starciach z rywalami dysponującymi znacznie lepszym sprzętem nauczyły go przegrywać z klasą i koncentrować się na kolejnym wyścigu (już nigdy nie stracił tej umiejętności), w minimoto zaś nauczył się walczyć o zwycięstwo. Od samego początku udowodnił, że idzie mu to bardzo dobrze.
„To świetny trening – opowiadał później o minimoto. – Tak duża moc przy tak niedużym rozstawie kół oznacza duży dystans pokonywany na jednym kole oraz uślizgi w zakrętach”[8].
Mniej więcej w tym okresie Graziano zrozumiał, że jego syn woli uczyć się na własnych błędach i nie chce, by mu mówiono, jak ma się ścigać. Rossi senior co prawda zawsze był gotowy służyć radą, rozumiał jednak, że Valentino nie zawsze ma ochotę takich wskazówek słuchać. „Ostatni raz ojcowską radę w sprawach sportowych usłyszał ode mnie w wieku dziesięciu lat – powiedział dziennikarce Marii Guidotti w 2015 roku. – Byliśmy akurat na torze minimoto w miejscowości Cattolica pod Misano. Vale ruszał do wyścigu z pole position. Postanowił ustawić się po prawej stronie, bo pierwszy zakręt układał się w prawo. Podszedłem do niego na polach startowych i zaproponowałem, żeby ruszał jednak z lewej strony, bo wtedy zostawi sobie możliwość wyprzedzenia po zewnętrznej. Spojrzał na mnie tylko spod wizjera i powiedział: »Tato, sam się tym zajmę!«”[9].
Valentino wolał uczyć się na własną rękę, a jeśli oznaczało to naukę na błędach, to trudno. Sam ujął to tak: „Jeśli popełnię błąd, muszę mieć świadomość, że to był mój błąd”. Oczywiście nie oznaczało to, że w ogóle nie zwracał uwagi na rady udzielane mu przez ojca. „Dużo z nim rozmawiam, bo to mądry facet i zawsze daje mi mądre wskazówki – opowiadał Rossi na znacznie późniejszym etapie kariery. – Gdy zaczynałem się ścigać, nie słuchałem go, bo byłem młody. Teraz przywiązuję większą wagę do tego, co mówi. Wydaje mi się, że to normalne”[10].
To właśnie mniej więcej w tamtym okresie zaczął kształtować się wizerunek Rossiego, który miał się stać znany na całym świecie. Jego tradycyjny numer 46 jest dzisiaj lepiej rozpoznawalny niż szczęśliwa „7” Barry’ego Sheene’a. Sheene był pierwszym mistrzem świata, który po wywalczeniu tytułu w 1976 roku zrezygnował z prawa do startów z numerem 1 i pozostał przy swojej dotychczasowej „7”. Kolejnym zawodnikiem, który się na to zdecydował, był dopiero Rossi w 2001 roku. Z numerem 46 występował od swoich pierwszych wyścigów w minimoto. „Dowiedziałem się, że z tym numerem jechał mój tata, Graziano, gdy wygrał swoje pierwsze Grand Prix na motocyklu Morbidelli 250 w 1979 roku, tym samym, w którym się urodziłem. Dlatego postanowiłem, że w mistrzostwach świata też będę startował z tym numerem” – wyjaśniał Rossi[11].
Potem pojawił się Wojowniczy Żółw Ninja, pluszak zamocowany do kasku na przyssawki, gadżet przypominający, że Valentino Rossi ciągle jest jeszcze dzieckiem, nawet jeśli bardzo szybkim. Po dziś dzień ten sam żółw ninja (Michelangelo, gwoli ścisłości), choć już wyblakły i zmechacony, jeździ w walizce Valentino na wszystkie wyścigi. Okrążył świat ze 25 razy. „To mój talizman – tłumaczył Rossi. – Kupiłem go, gdy jako dziesięciolatek poszedłem z mamą do sklepu spółdzielczego, od tamtej pory zawsze mi towarzyszy”. Żółw nie jest już jednak przyssany do jego słynnego kasku AGV, Vale ma za to wytatuowanego żółwia na brzuchu – na szczęście. Zawodnicy biorący udział w wyścigach motocyklowych to przesądni ludzie i Rossi nie jest tu wyjątkiem: gdy człowiek zarabia na życie, pędząc na krawędzi życia i śmierci, przydaje się nawet najdrobniejsza pomoc.
Zdecydował się na replikę kasku Kevina Schwantza, ponieważ ten szaleńczo jeżdżący Amerykanin i mistrz świata w klasie 500 cm3 z 1993 roku był wyścigowym idolem Rossiego. Jego styl jazdy porównywano potem do stylu Schwantza, co z pewnością schlebiało Valentino.
Zapewne ucieszyłby się również na wieść o tym, że Schwantz pojawił się na jednym z jego wyścigów i na własne oczy widział, jak dobry jest Rossi i to już na tamtym wczesnym etapie. „Gdy po raz pierwszy widziałem go w akcji, towarzyszyłem Aldo Drudiemu [który miał później odpowiadać za malowanie najsłynniejszych kasków Rossiego]. Poszedłem zobaczyć, jak ściga się w minimoto na torze gokartowym nieopodal Rimini. Strzelałbym, że to było w Riccione. Aldo pokazał mi wtedy syna Graziano, opowiadał też, że w minimoto jest bardzo szybki”.
Mowa tutaj o dwugodzinnym wyścigu długodystansowym, w którym każdy zespół wystawiał dwóch zawodników zmieniających się na motocyklu. Partner Rossiego wyjechał pierwszy. Schwantz był pozytywnie zaskoczony tempem tego chłopaka, ale doznał szoku, kiedy nadeszła kolej młodego Valentino. „Zespołowy partner Rossiego był wyraźnie szybszy od wszystkich rywali, ale gdy doszło do zmiany, od razu rzucało się w oczy, że Vale jest jeszcze szybszy. Jego przewaga nad rywalami wydawała się ze dwa razy większa niż przewaga jego kolegi. Był od niego znacznie szybszy, a przecież tamten chłopak w swoim stincie okazał się znacznie szybszy od wszystkich pozostałych”.
To były same początki kariery Valentino, ale Schwantz już wtedy wiedział, że jest świadkiem czegoś szczególnego. „Uznałem wówczas, że mam przed sobą kogoś, kto znalazł sposób, by kształtować i pielęgnować swoje umiejętności wyścigowe już w tak młodym wieku. A do tego ojciec taki jak Graziano, który sam był świetnym zawodnikiem? Pomyślałem, że to tylko kwestia czasu, że jak tylko podrośnie, sam zacznie startować w Grand Prix. Jeśli tylko nie odciągnie go nic innego, nie znajdzie jakiejś innej pasji niż motocykle. […] W sumie mnie samemu trudno było znaleźć coś takiego i podejrzewam, że podobnie wyglądało to w przypadku Valentino. […] Gdy tylko zobaczyłem go w akcji, od razu wiedziałem, że to ktoś wyjątkowy”.
Rossi miał teraz na koncie sukcesy na dwóch i na czterech kołach, ale po dwóch latach próbowania swoich sił w obu dyscyplinach musiał zdecydować, na której z nich się skupi. Co prawda często mówiło się, że kluczowym czynnikiem w tej kwestii były pieniądze, lecz sam Rossi podkreśla, że przeważyła jego większa pasja do motocykli, choć przyznaje, że pieniądze też brał pod uwagę. Wyścigi kartingowe zawsze traktował poważnie, co wynikało po części z tego, że świat kartingu nawet na niższych poziomach jest bardziej profesjonalny, a minimoto przypominało małemu Valentino bardziej zabawę („Patrzyłem na to tak, że gokartami się ścigałem, a w minimoto się bawiłem”). Ta czysta radość płynąca z jazdy motocyklem nigdy go nie opuściła i stanowiła kluczowy element jego sukcesów. Wielu innych zawodników ma trudności z radzeniem sobie z olbrzymią presją towarzyszącą wyścigom w barwach zespołów MotoGP, których budżety idą w miliony funtów, Rossi nigdy nie zapomniał, dlaczego w ogóle zaczął się ścigać – robi to, bo go to bawi. W padoku powiada się, że szczęśliwy zawodnik to szybki zawodnik, a Rossi wydaje się uosobieniem tej zasady. Gdy na każdym kolejnym wyścigu MotoGP opuszcza wizjer i wyjeżdża z alei serwisowej, przypomina tamtego dzieciaka z Wojowniczym Żółwiem Ninja na kasku. To właśnie dzięki takiemu podejściu utrzymuje się na samym szczycie tego sportu dłużej niż jakikolwiek inny motocyklista.
Rossiego od zawsze fascynowała prędkość, a jeśli dołożyć do tego jego ciekawość, jak sprawić, by różne rzeczy poruszały się jeszcze szybciej, powstawała zabójcza kombinacja. „Był wszystkiego wiecznie ciekawy, ale dzieciaki już takie są – opowiadał później Graziano. – Lubił stawiać czoła naprawdę trudnym wyzwaniom, ale to też typowe dla dzieci. Każde dziecko ma jakiś talent, ale czasami nie wie, że go ma, albo nie wie, co to za talent. Valentino miał wielki talent. Tak to już jest, że ojcowie podsuwają dzieciom w pierwszej kolejności te zabawki, którymi sami lubią się bawić. Valentino wykształcił w sobie wielkie zamiłowanie do szybkości. Wydaje mi się, że czymś takim jak szybkość trudno jest się nie zafascynować. Valentino miał talent, czerpał radość z rywalizacji i tak wyścigi stały się całym jego życiem”[12].
Mimo to pieniądze również stanowiły istotne kryterium przy podjęciu decyzji, żeby przerzucić się z czterech kółek na dwa. Z uwagi na wiek w sezonie 1992 musiałby przejść do wyższej klasy kartingowej 100 cm3 (do tej pory jeździł pojazdem z silnikiem o pojemności 60 cm3), a to oznaczałoby koszt około 40 tysięcy funtów za cały sezon. Rossi wiedział, że dla jego rodziców byłoby to olbrzymie obciążenie, i uwzględnił ten fakt, dokonując wyboru znacznie tańszych wyścigów minimoto. „Dla mnie ta decyzja nie była trudna – pisał Valentino w autobiografii z 2005 roku, zatytułowanej What If I Have Never Tried It. – Dokładnie wiedziałem, czego chcę. Czułem, jak narasta we mnie pasja do wyścigów motocyklowych”. Rossi przyznał jednocześnie, że pieniądze nie były bez znaczenia: „Motocykle nie były moim drugim wyborem. Wątpliwości związane z pieniędzmi pomogłyby mi dokonać ostatecznego wyboru, ale nie stanowiły czynnika decydującego”[13].
Graziano i Stefanii żyło się całkiem nieźle, co po części wynikało z oszczędności tego pierwszego, ale też absolutnie nie można ich było nazwać ludźmi bogatymi. Zimą 1992 roku, po zapewnieniu sobie tytułu mistrza regionu w minimoto, Rossi dokonał wyboru. W samochodzie, w drodze między Cattolicą a Tavullią, zapytał ojca: „To co? Może będziemy się ścigać na motocyklach?”. Tym razem jednak Valentino miał na myśli pełnowymiarowe maszyny, a nie minimoto, bo w 1993 roku kończył 14 lat i zyskiwał prawo startów na normalnych motocyklach. Taka opcja nadal była znacznie tańsza niż wyścigi samochodowe, a poza tym Graziano miał rozległe znajomości w tym świecie i mógł co nieco synowi ułatwić. Nastoletni Valentino uważał, że to logiczny następny krok, a reakcję Graziano, byłego znakomitego motocyklisty, chyba nietrudno sobie wyobrazić: z jednej strony musiał być dumny, że syn postanowił iść w jego ślady, a z drugiej znakomicie zdawał sobie sprawę z tego, jak ryzykowne jest to zajęcie. Niewykluczone, że dokonując tego wyboru, Valentino sięgnął po zatruty kielich. Czy należało go do tego zachęcać? Stefania też nie była przekonana o słuszności tej decyzji. Towarzyszyła przecież mężowi na wyścigach w czasach, gdy śmiertelne wypadki zdarzały się nad wyraz często, bo nie było jeszcze wtedy nowoczesnych środków ochronnych i zabezpieczeń. Jednocześnie wiedziała, że jej syn jest raczej ostrożny i daleko mu do ojca, który nieustannie kusił los, więc ostatecznie poparła Valentino w jego postanowieniu.
Niall Mackenzie to były zawodnik Grand Prix w klasie 500 cm3 i trzykrotny mistrz British Superbike, a jego synowie Taylor i Tarran sięgali po tytuły mistrzów Wielkiej Brytanii. Pamięta, że jako rodzic stanął przed moralnym dylematem, czy wspierać potomków na tej ścieżce kariery. „Gdy dzieciaki zaczynają startować w minimoto, mogą jeździć całymi dniami, upadać, ile im się żywnie podoba, i nigdy nic się nie dzieje. To świetna zabawa. Ale gdy przypadnie im to do gustu i zaczynają chcieć czegoś więcej, człowiek nie zdąży się nawet obejrzeć, a stoi na pitwallu pełnowymiarowego toru wyścigowego, po którym dzieciaki jeżdżą naprawdę szybko na pełnowymiarowych motocyklach”. Niall z żoną zaczęli się zastanawiać, co najlepszego zrobili. „Wówczas jest już jednak za późno – mówi dalej Mackenzie. – Nie można im powiedzieć, że im nie wolno, że zabraniamy. Zastanawialiśmy się, czy postąpiliśmy słusznie. Wtedy zrozumiałem, że jako rodzice jesteśmy instynktownie nastawieni na ochronę naszych dzieci, a nie kierowanie ich na niebezpieczną ścieżkę kariery! Odbyliśmy naprawdę poważną rozmowę z synami o ryzyku, jakie niesie ze sobą ten sport. Jestem przekonany, że Graziano przeprowadził taką samą rozmowę z Valentino. Chodzi o to, żeby mieli pełną świadomość zagrożeń i je akceptowali, wtedy rodzic może skupić się już tylko na tym, żeby w maksymalnym stopniu zadbać o ich bezpieczeństwo. My, ludzie jeżdżący w wyścigach, wszyscy znamy rodziców, którzy stracili dzieci na torze, więc doskonale rozumiemy, że to nie jest zabawa”.
Przed rozpoczęciem kariery w wyścigach motocyklowych Rossi musiał jeszcze przejść sprawdzian. Odbył się on na torze Misano, międzynarodowym obiekcie położonym nieopodal Tavullii, na którym do dzisiaj organizowane są wyścigi MotoGP. Valentino zamierzał pożyczyć od kolegi motocykl Aprilia Futura o pojemności 125 cm3 i przekonać się, czy ma choć trochę talentu do jazdy pełnowymiarową maszyną. Graziano zgadzał się, że to mądra decyzja. Obaj zaplanowali, że wezmą udział w jazdach publicznych w listopadzie w 1992 roku. Okazało się, że w tym dniu na zawsze odmieniło się oblicze wyścigów motocyklowych – to wtedy zaczęła się największa kariera w historii tego sportu.
„Był tak cholernie hałaśliwy, że myślałem sobie: »O, nie! Zabierzcie go ode mnie!«”.
Neil Hodgson
Pierwsze doświadczenia Valentino Rossiemu na profesjonalnym torze wyścigowym udało się zdobyć wyłącznie dzięki odrobinie sprytu i kręcenia. Miał 13 lat i w związku z tym był za mały, żeby wpuszczono go na słynny asfalt toru Misano, leżącego w odległości 15 kilometrów na północ od Tavullii. Chłopak nie zamierzał jednak dać za wygraną. Zaczekał, aż do udziału w track day zapisze się jego starszy kolega Maurizio Pagano, a następnie pożyczył od niego jego aprilię futurę o pojemności 125 cm3 i wyjechał na tor jako Pagano. Był listopad 1992 roku, a Valentino Rossi po raz pierwszy dosiadał pełnowymiarowego motocykla.
Początkowo miał pewne trudności z rozmiarem i masą maszyny – aprilia ważyła 140 kilogramów, była więc znacznie większa i cięższa od wszystkiego, na czym jeździł dotychczas – po raz pierwszy w życiu jechał też motocyklem, w którym musiał obsługiwać sprzęgło i skrzynię biegów, dlatego zaczął od kilku spokojnych okrążeń. Wolał powoli odnajdywać się w nowym dla siebie środowisku, niż próbować zaimponować innym i ryzykować wywrotką.
Co prawda 29 koni mechanicznych to nie to samo co 290 koni, nad którymi nauczył się panować później w MotoGP, ale mimo wszystko był to spory przeskok z cztero- lub pięciokonnych silników stosowanych w minimoto. To w zupełności wystarczyło, by Rossi złapał bakcyla. Po pierwszych doświadczeniach z jazdy pełnowymiarowym motocyklem po pełnowymiarowym torze wyścigowym z asfaltem gładkim jak stół Valentino był zauroczony i czuł, że już nigdy nie będzie oglądał się za siebie. Skoro wiedział już, że skoncentruje się na wyścigach motocyklowych, mogli wreszcie uruchomić rozległe kontakty Graziano.
Wiele mówi się o genetycznych predyspozycjach odnoszących sukcesy motocyklistów, których ojcowie również się ścigali. To element starej jak świat debaty „natura czy kultura”. Podobnie jak w wielu innych dziedzinach życia, tak i tu odpowiedź leży gdzieś pośrodku. Gdyby była to wyłącznie kwestia genów, to syn każdego ścigającego się ojca automatycznie okazywałby się szybki, a przecież tak ewidentnie nie jest. Dość często widuje się dzieciaki wychowane w padoku, które same odnoszą potem sukcesy na torze (kilka takich przykładów ojców i synów to Kenny Roberts Sr i Jr, Ron i Leon Haslamowie czy George i Carl Fogarty’owie), lecz większość synów motocyklistów wyścigowych wybiera inne ścieżki kariery. „Moim zdaniem jest pół na pół – mówi Niall Mackenzie o dylemacie natura czy kultura. – Mam wielu znajomych z toru wyścigowego, których synowie nigdy nie interesowali się motocyklami. Dorastali w otoczeniu tych maszyn i jestem pewien, że ich ojcowie ich do nich nie zniechęcali, ale po prostu ich do tego nie ciągnęło. Uważam, że ta pierwsza iskierka zainteresowania musi pochodzić od syna. To on musi chcieć wsiąść na mały motorek i przeorać ogród za domem. Im wyżej wespną się w tym sporcie, tym bardziej muszą tego naprawdę chcieć, ponieważ na pewno zrobią sobie krzywdę i na pewno będą mieli wiele złych dni. Wtedy okazuje się, na ile naprawdę tego chcą”.
Oczywiście nie wszystkie cechy są przekazywane z ojca na syna. Steve Parrish uważa, że Valentino ma wrodzony instynkt motocyklowego zabójcy, którego brakowało starszemu Rossiemu. „Jasne, że w młodym jest wiele z Graziano, tyle że ten drugi był wyluzowanym, fajnym gościem, który po prostu przechadzał się po padoku. Valentino jest mniej rozluźniony i nieco bardziej niespokojny i spięty, być może ma to po matce. Jest też bardziej skoncentrowany, no ale może Graziano celowo go tego nauczył. Graziano chciał wygrywać wyścigi dokładnie tak samo jak my wszyscy, ale nie pamiętam, żeby był na to aż tak zafiksowany jak Valentino. Być może nie miał tej motywacji, tego wewnętrznego ognia, który ma w sobie syn”.
Mackenzie jest podobnego zdania. „Graziano to inne czasy, jest trochę takim hipisem. Kojarzy mi się z George’em Harrisonem i całą tamtą epoką! Jest wyluzowany, taki typowo włoski. Valentino znacznie bardziej przypomina zawodnika kompletnego. Jest całkowicie skoncentrowany, bardzo inteligentny i ma pełną świadomość wszystkiego, co się wokół niego dzieje. Graziano był natomiast spoko gościem, który kochał ścigać się na motocyklu, jeździć szybko i cieszyć się towarzyszącym temu stylem życia”.
Geny to zatem tylko jeden z elementów układanki. Ważniejsze jest wsparcie ojca, pewnie w szczególności w kwestii tego, jakie drzwi jest on w stanie otworzyć dziecku. Gdy ojciec sam się kiedyś ścigał, istnieje znacznie większa szansa, że ma gdzieś w garażu jakiegoś pit bike’a i pokaże synowi, jak się na tym jeździ. Taki ojciec ma znacznie szersze możliwości, by zapewnić dziecku miejsce w szkółkach motocyklowych i udział w track days, a to pozwala się przekonać, czy młody człowiek ma odpowiedni talent. Gdyby okazało się to prawdą, taki ojciec dysponuje znajomościami, dzięki którym załatwi testy w zespołach, będzie mu też łatwiej zorganizować sponsorów. Wydaje się, że na tym polega prawdziwa przewaga płynąca z posiadania ojca będącego byłym zawodnikiem, czego zresztą Valentino Rossi nigdy nie krył. „Pasję do motocykli mam dzięki Graziano. Gdyby zajmował się w życiu czymś innym albo uprawiał inny sport, być może nie ciągnęłoby mnie do motocykli. Do tego, gdy zaczynałem się ścigać, znał wielu ludzi z tego świata, więc na początku kariery było mi łatwiej o miejsce w zespole”[14].
Do grona starych znajomych Graziano należeli Marco Lucchinelli, mistrz świata w klasie 500 cm3 z 1981 roku, Loris Reggiani, zwycięzca wyścigów Grand Prix w klasie 250 cm3, oraz Virginio Ferrari, zwycięzca wyścigów Grand Prix w klasie 500 cm3. To właśnie z nimi skontaktował się Graziano, gdy jego syn postanowił ścigać się pełnowymiarowymi motocyklami w sezonie 1993, czyli zaledwie w kilka miesięcy po pierwszych próbach na Misano.
Niewielu nastolatków miało możliwość zapukania do drzwi takich osobistości w świecie wyścigów, by pomogły im w rozpoczęciu kariery. Gdy Graziano zadzwonił do Virginio Ferrariego, ten skontaktował się z Claudio Castiglionim, właścicielem produkującej motocykle firmy Cagiva. Ten zgodził się pomóc i umieścił Rossiego w zespole prowadzonym przez Claudio Lusuardiego, zawodnika startującego kiedyś w wyścigach Grand Prix w klasie 50 cm3 (ścigał się w tych samych czasach co Graziano), a który został potem szefem zespołu. Rossi miał startować przygotowywanym przez zespół Lusuardiego motocyklem Cagiva Mito 125, a rywalizować w niezwykle popularnych i stojących na wysokim poziomie mistrzostwach Włoch w produkcyjnej klasie Sport. Graziano miał pokrywać wynagrodzenie mechaników i koszty podróży, a Cagiva dostarczać motocykle i wszystkie niezbędne części zapasowe. Dla niesprawdzonego w żaden sposób zawodnika były to niemal bajeczne warunki, o których bez kontaktów Graziano w tym środowisku po prostu nie mogło być mowy.
Rossi zadebiutował na motocyklu podczas sesji treningowej na Autodromo dell’Umbria w Magione pod Perugią, przy czym nie był to debiut szczególnie udany. Valentino wywrócił się zaraz po wyjeździe z alei serwisowej, na pierwszym zakręcie pierwszego okrążenia. Oficjalnie jako przyczynę wypadku podawano nowe opony na zimnym torze. Cóż, taki błąd może zdarzyć się każdemu, ale mimo to jest cholernie żenujący, gdy wyjeżdża się na tor po raz pierwszy w danym zespole i w ogóle po raz pierwszy w roli zawodnika wyścigowego. Przynajmniej pierwszy upadek zaliczył bez żadnego urazu i wrócił do mechaników na motocyklu, by ci go zreperowali, po czym ponownie wyjechał na tor.
Po kolejnych sześciu okrążeniach znów leżał i znów z tego samego powodu – za bardzo naciskał na nowiutkim komplecie gum na zimnym torze. Żeby opony pracowały poprawnie, muszą być odpowiednio rozgrzane, a Rossiemu zabrakło doświadczenia niezbędnego do cierpliwego ich rozgrzewania przed maksymalnym odkręceniem manetki.