Vertical - Rafał Kosik, Rafał Kosik - ebook + książka

Vertical ebook

Rafał Kosik

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Świat nie wygląda tak jak powinien, ale jeśli spędziłeś w nim całe życie, prawdopodobnie tego nie zauważasz. W Verticalu ludzie żyją w stalowych miastach wspinających się po linach. Dążą do bliżej nieokreślonego Celu. Nie znają przeszłości, nie interesuje ich przyszłość. Tylko jeden człowiek próbuje dociec, dlaczego jego świat wygląda właśnie tak, a nie inaczej. Intuicja podpowiada mu, że otaczające go wszechobecne Niebo nie jest najlepszym miejscem do życia. By poznać sens tego świata, postanawia zaryzykować wszystko, łącznie ze swoim życiem. Wyrusza na poszukiwanie konstruktorów miast. To podróż ku śmierci i nowemu życiu. Pełna nieoczekiwanych odkryć.

- Nominacja do nagrody im. Janusza Zajdla za 2006 rok

- Nagroda Nautilus 2006

Wznowienie rozszerzone o opowiadanie: Wyprawa szaleńców

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 430

Oceny
4,2 (57 ocen)
28
16
8
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
motodo

Nie oderwiesz się od lektury

Czytam to już któryś raz i wciąż po pierwsze czerpię z czytania przyjemność, świetnie opowiedziana historia, po drugie podziwiam koncept, umiejętność tworzenia spójnych i realistycznych światów, niezależnie od tego jak bardzo odbiegają od realiów tego który uznajemy za ten prawdziwy. Dzięki.
20
Kwadrat53

Nie oderwiesz się od lektury

czytałem ta ksiazke będąc w gimnazjum koło 2007 roku, wróciłem do niej po 16 latach, by odświeżyć ta wspaniałą historie. zdecydowanie warto.
00
wjwilimowski

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z fajniejszych książek Kosika, o ile nie przeszkadza Ci fakt, że każdy przedstawiony wątek ma otwarte zakończenie
00
pwaldon

Całkiem niezła

takie trochę przygody Robinsona Crusoe😜
00

Popularność




Rafał Kosik Vertical ISBN: 978-83-66178-66-3 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2006–2022 by Rafał Kosik Copyright © 2006–2022 by Powergraph Copyright © 2006–2022 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Kasia Sienkiewicz-Kosik Korekta: Danuta Podgórska, Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Ilustracja na okładce: Rafał Kosik Projekt graficzny serii i opracowanie: Rafał Kosik Wydanie poprawione Wyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

1. Pytania

Tego dnia, kiedy zginął Harsid, padał deszcz. Tęcza miała kształt idealnego okręgu, nim zniknęła w burych chmurach. Woda przeciekała na wylot przez wszystkie pokłady i moczyła moje posłanie, w miejscu gdzie nie starczało brezentu. W jej szarych strugach i podmuchach wiatru sieci falowały jak wielkie ażurowe skrzydła, wprawiając w delikatne bujanie całe miasto. Przesiedziałem kilka godzin w swoim kącie obok magazynu lin. Przez szczeliny krat nade mną widziałem pokład dowodzenia, skąd wydawano polecenia rozwinięcia kolejnych płacht do łapania wody, zamykania i otwierania zaworów przy zbiornikach bądź zluzowania namokłych sieci. Nie licząc krzątaniny kilku osób, na czas deszczu miasto niemal zamierało.

Harsid wypadł za barierkę, albo sam wyskoczył. Musiało się tak stać, wielokrotne przeszukiwanie wszystkich pokładów nie dało bowiem rezultatu. Kiedyś w dole były sieci, które by go zatrzymały. Potem przeniesiono je wyżej, by zwiększyć połowy. Harsid był niespełna rozumu – tak mówili, ale ja wiedziałem swoje. Był mądry, może najmądrzejszy z nas wszystkich. Znał odpowiedzi na wiele pytań, a co ważniejsze, znał też wiele pytań, na które nie było odpowiedzi. Stary ogrodnik wprawił w ruch nieznane trybiki w mojej głowie. Jego zniknięcie było dla mnie końcem prawdziwego dzieciństwa, a początkiem świadomego, dorosłego życia. To był impuls, który przestawił mój umysł na inny rodzaj pracy. Właśnie wtedy zrozumiałem, że nic nie jest niezmienne. Wkrótce potem dotarło do mnie jeszcze to, że ja też kiedyś będę stary.

I że kiedyś umrę.

* * *

Gdy po kilku dniach wiatr rozwiał nieco chmury, wszyscy zgromadzili się przy barierkach, próbując wypatrzyć zmiany. W zasięgu wzroku jak zawsze było kilkadziesiąt niewykorzystanych lin. Niektóre wystarczająco blisko, by próbować ich dosięgnąć, gdyby zaistniała taka potrzeba.

Sigg krzyknął ze swojego małego, okrągłego pokładu, że na południu widzi wiązkę uformowaną na naszej wysokości, więc zapewne było tam inne miasto. Wszyscy z nadzieją wpatrywali się we wskazanym kierunku, a kapitan osobiście wdrapał się do obserwatorium, by sprawdzić tę wiadomość.

Od wielu miesięcy nie zbliżyliśmy się do żadnego miasta wystarczająco blisko, by móc rozpocząć Wymianę. Wysoko w górze i daleko pod nami widzieliśmy wiele czarnych kropek, ale dzielił je od nas rok, albo i więcej.

Kapitan długo siedział w wielkim fotelu i wpatrywał się w okular teleskopu. W końcu wstał i oparł się silnymi dłońmi o barierkę. Był postawnym mężczyzną w sile wieku. Wiatr poruszał jego peleryną i czarnymi, przetykanymi siwizną włosami. Spojrzał z góry na wszystkich mieszkańców.

— Zobaczyłem miasto na południu — oznajmił. — Jest odległe o kilka miesięcy. Rozwińcie żagle.

Rozległy się wiwaty na cześć kapitana i Obserwatora. W ciągu godziny na linach między pokładami i na dodatkowych masztach rozpięto kilka żagli. Północny wiatr popychał nas w stronę spotkania.

Wspiąłem się po krótkich schodkach do królestwa Sigga i przytknąłem oko do okularu teleskopu. Między chmurami dostrzegłem czarną kropkę i nieostre, szarawe pasmo ich wiązki. Sigg mruczał pod nosem, zapisując coś starannie w swojej wielkiej księdze. Wreszcie zamknął ją, założył okulary i odwrócił się do mnie. Pokaźny brzuch utrudniał mu poruszanie się po ciasnym i zagraconym pokładzie obserwacyjnym.

— Oczy już nie te — westchnął. — Widzę zaledwie nieostrą plamkę. Założę się, że ty potrafisz rozpoznać nawet jego kształt.

— Ma kształt prawie-kuli — przytaknąłem. — Tak jak nasze.

Pamiętam, jak Sigg opowiadał, że kiedyś chciano przerobić jego przyrząd na coś bardziej pożytecznego, ale udowodnił, że teleskop się przydaje. Sigg był wyjątkowym człowiekiem, a jego pokład – wyjątkowym miejscem. Mimo to, nikt poza mną nie interesował się jego pracą. Uważano go za nieszkodliwego dziwaka. Gdyby nie to, że potrafił dostrzec inne miasto z odległości kilku lat, dawno zagoniono by go do innej pracy, a jego skarby wymieniono na pożywienie lub ziemię.

Wychyliłem się przez barierkę i spojrzałem w dół. Wystające poza obrys miasta mechanizmy były przytwierdzone solidnymi wspornikami pod głównym pokładem. Wolno przesuwały się w górę po linach, ciągnąc za sobą całą konstrukcję.

Cesenu podchodził kolejno do każdej z lin. Uderzał w nie i słuchał wibracji, słyszalnych tylko dla niego. Patrzył w górę, potem w dół. Obserwowałem jego poczynania. Chodził zwykle w specyficzny sposób: powoli, w ostatniej chwili wydłużając krok. Sprawiał wrażenie człowieka, który nigdy się nie spieszy, ale i tak zawsze zdąża na czas. Cesenu miał czarne, kręcone włosy i lekko się garbił. Starzał się, ale wciąż był niezastąpionym mechanikiem. O napędach i mechanizmach miasta wiedział wszystko. Niewiele mówił. Nie odpowiadał na pytania, jeśli odpowiedź wymagała użycia kilku zdań. Mimo jego dziwactw, szacunek okazywał mu nawet kapitan.

Wreszcie Cesenu poszedł do kapitana poinformować go o wynikach oględzin. Każdy inny wykrzyczałby nowiny na całe gardło, żeby podkreślić swoją rolę w społeczności. Ale nie on.

Pobiegłem na dół posłuchać. Jedna z lin mogła należeć do miasta znajdującego się o dwa lata drogi nad nami. Pozornie swobodne liny, od zachodu, przez dłuższy już czas nie zmieniały znacząco swego położenia, co sugerowało, że są resztką ich wiązki. Nasze starania o przemieszczenie mogły kolidować z planami tych na górze. Korzystniej było więc odczepić tę linę i zastąpić za jakiś czas inną.

Nasze miasto wisiało na dziewięciu linach, a mieliśmy jeszcze dwa wolne napędy. Pozbycie się tej jednej liny nie powinno zachwiać równowagi. Kapitan ustalił, że wyczepienie nastąpi rano.

* * *

Rzadko bawiłem się z innymi dziećmi w moim wieku, a było ich pięcioro, może sześcioro, jeśli liczyć Nykę, który coraz chętniej przebywał w towarzystwie mężczyzn i traktował mnie z góry. Sporo czasu przesiadywałem na brzegu pokładu, wpatrując się w Niebo, lub próbowałem zrozumieć, jak działa któryś z mechanizmów miasta. Zdarzało się, że w mojej głowie kłębiło się tyle pytań, że zapominałem o świecie wokół. Tylko na nieliczne z nich potrafiłem znaleźć odpowiedź, ale i tak nie wiedziałem, czy są prawdziwe. Ktoś inny musiał tu przesiadywać przede mną – w metalu, przy samej krawędzi wyryte były jakieś znaki. Nie wiedziałem, co oznaczają.

Drgnięcie pokładu i następujący po nim gong oznajmiły, że coś wpadło w sieci. Często zamyślałem się tak, że nie słyszałem, kiedy ktoś do mnie mówił. Gong jednak docierał do mnie zawsze. Zaczekałem, aż wyciągną zdobycz i wytaszczą ją na najbliższy pokład. Wtedy ruszyłem do pracy. Dziś spadło coś ciężkiego, lżejsze przedmioty sam bowiem zdejmowałem – byłem sieciarzem, łatałem sieci. Niemal zawsze po upadku ciężkiego przedmiotu pękało kilka oczek. Zdarzało się, że przedmiot przelatywał na wylot, zostawiając po sobie poszarpaną dziurę większą od człowieka. Tym razem wyglądało na to, że nic się nie stało, ale i tak musiałem tam wejść i sprawdzić.

Przypiąłem linkę asekuracyjną i doszedłem do połowy długości poziomego masztu. Zeskoczyłem na sieć. Ugięła się pode mną i jak zwykle doznałem uczucia, jakbym spadał. Dziwne mrowienie mięśni znów dało o sobie znać. Nie lubiłem mieć Nieba pod stopami, a jednocześnie pociągało mnie. Zawsze była jeszcze linka asekuracyjna… W kilku susach dotarłem do żółtej wstążki, którą oznaczono prawdopodobne miejsce upadku. Zgodnie z przewidywaniami nie było uszkodzeń. Położyłem się nad bezdenną przepaścią i zapatrzyłem w dół. Wolno bujałem się w wielkim hamaku, rozkoszując się uczuciem swobodnego spadania i tego podskórnego niepokoju, który nie dopuszczał do pełnego rozluźnienia. Bałem się, ale właśnie ten strach sprawiał, że było to przyjemne. Liny naszej wiązki robiły się coraz cieńsze i znikały w błękitnym Niebie, na granicy spojrzenia. Z mojego miejsca widziałem wyraźnie trzy miasta. Odwróciłem się na plecy i zapatrzyłem w liny znikające w oddali, w bezmiernym błękicie.

— Murk! Śpisz tam?

Murk to ja. Nie spałem i naprawdę nie miało znaczenia, czy naprawię sieć teraz, czy za pięć minut. Nie miało znaczenia nawet to, że sieć nie jest uszkodzona. Chodziło o dyscyplinę. Zerwałem się i wróciłem na pokład.

Łatanie nie należało wcale do prostych czynności. Naprawienie sieci, by nie była w tym miejscu słabsza ani mniej elastyczna, wymagało sprawnych rąk i doświadczenia. Łata powinna być taka sama jak każde inne miejsce. Należało zrobić to tak, by nie dało się potem odnaleźć śladu dziury. Bywało, że spędzałem na sieci pół dnia, niemal nie czując potem rąk.

Dwie z sieci miały większe oczka i grubsze linki. Były mocniejsze od pozostałych, inaczej zbudowane. Służyły do łapania najcięższych zdobyczy. Gdy coś uderzało w sieć, ta wyrywała mocowania i leciała w dół, ciągnąc za sobą elastyczne liny, które amortyzowały upadek. Tak zdobyliśmy jeden zapasowy napęd, który zwykłą sieć zamieniłby w niezdatną do naprawy plątaninę frędzli. Oczywiście, nie sposób przewidzieć co, kiedy i gdzie upadnie – część potencjalnych zdobyczy musiała się wymknąć. Łapał je pewnie ktoś kilka lat niżej. Najmocniejsza sieć znajdowała się w górze, ponad miastem i zabezpieczała je, by nic nie spadło nam na głowy.

* * *

Noc. Gwiazdy w górze, gwiazdy w dole. Cisza, nie licząc poświstywania wiatru i cichych trzasków naciągów sieci. Pająk pod sufitem też rozpinał własną sieć, a ja nie zamierzałem mu przeszkadzać. Staruszek obok cicho pochrapywał. Większą część pokładów i ścian wykonano z drobnych krat bądź perforowanych blach. Przez małe otwory w ścianie oddzielającej nasze mieszkania wyraźnie widziałem jego siwe włosy. Przypomniał mi się Harsid. Wraz z nim odeszła część starej mądrości. Nie zdążył jej nikomu przekazać. Może nie miał komu.

Już nie mogłem zasnąć. Leżałem i patrzyłem na słabo jarzące się okrągłe lampy, wmontowane w elementy nośne. Same zapalały się o zmierzchu, a gasły rano. Rozpraszały mrok, ale pozwalały też spać. Wyszedłem z korytarzyka, w którym miałem swój kąt, potem wspiąłem się po schodach na główny pokład. Pusty, bez ludzi, wydawał się ogromny.

Mężczyzna pełniący nocną straż na pokładzie dowodzenia pomachał do mnie z góry. Pozdrowiłem go dłonią i podszedłem do barierki. Mechanizm napędu mozolnie wciągał miasto po linie bez końca. Obserwowałem go przez kilka minut. Potem przeniosłem się pod Drzewo. W wielokrotnie łatanej, ogromnej donicy rosła największa i jedyna całkowicie nieprzydatna roślina. Rodziła jedynie żołędzie – niesmaczne orzechy, choć podobno w czasach głodu jedzono i je. Bardzo stare drzewo miało spękaną głęboko korę. Pewnie mogłoby urosnąć większe, gdyby jego korzeni nie ograniczała donica. I tak było wyższe nawet od dorosłego mężczyzny. Wszyscy lubili Drzewo, więc nie groziło mu przerobienie na opał.

Sigg siedział w swoim ogromnym fotelu i wpatrywał się w okular teleskopu. Konstrukcja z prętów i blach częściowo osłaniała jego królestwo i umożliwiała przykrycie go brezentem na wypadek deszczu. Starając się nie hałasować, wspiąłem się na jego pokład. Obserwator i tak od razu to usłyszał. Z trudem wstał i gestem wskazał mi fotel. Usiadłem i przyłożyłem oko do teleskopu. Gwiazdy, widziane przez przyrząd, były tylko odrobinę jaśniejsze, ale wcale nie większe.

— Czy liny są przyczepione do tamtych gwiazd? — zapytałem.

— Nie. — Uśmiechnął się. — Gwiazdy się obracają, wszystkie razem, a my nie.

— Jakbyśmy siedzieli we wnętrzu kuli?

— Tak to wygląda. A może to my się obracamy, a gwiazdy stoją? Nigdy się nie dowiemy.

Gwiazdy migotały delikatnie w nocnym powietrzu. Patrzyłem na nie długo.

Nigdy się nie dowiemy.

— Kto zrobił nasze miasto? Wszystkie miasta?

Sigg zmarszczył brwi, a przynajmniej wydał ciche pufnięcie, które zawsze towarzyszyło zmarszczeniu brwi po kolejnym trudnym pytaniu.

— Pytałeś o to wiele razy.

— A supły na linach? Czy widziałeś kiedyś supeł?

— To tylko legenda. Bajka dla niegrzecznych dzieci.

— A słońce, które pewnego razu zapłonęło w dole?

— Jakby gdzieś komuś coś się pomyliło…

Sigg lubił mnie, nawet kiedy zadawałem dziwne pytania. Mówił, że go inspiruję, ale nie rozumiałem, co miał na myśli.

— A co się dzieje ze słońcem? Gaśnie co wieczór, a zapala się co rano. Kto to robi?

Siwa broda Sigga łaskotała mnie w kark, gdy w zamyśleniu kręcił głową.

— Jutro wyczepienie liny.

Powiedział to tak, jakby wszystkie inne rzeczy miały zblednąć i stracić wagę przy tym wydarzeniu.

Wiedziałem, że nie dowiem się już niczego więcej.

2. Wymiana

Było nas wszystkich razem około setki. Stałem z innymi na wyższych pokładach i obserwowałem napęd zachodniej liny.

Kilka głośnych uderzeń, krótki jęk dźwigarów i drgnięcie podłogi – konstrukcja zawsze reagowała na zmianę układu sił. Miasto przechyliło się ledwo wyczuwalnie. Regulatorowi zajmie chwilę przywrócenie poziomu.

Szczęki napędu rozwierały się powoli, a wszyscy patrzyli na to, jak na niezwykłe przedstawienie. Lina, z dziwnie cichym puknięciem, wysunęła się poza szczęki i powoli odpłynęła. Zaczepiła jeszcze o jeden z masztów, od którego na tę okazję odpięto sieć, i sama oddaliła się na zachód. Naprawdę musiała należeć do wiązki tych z góry, skoro zrobiła to tak szybko. Dobrze, że się jej pozbyliśmy.

Odprowadzałem linę wzrokiem, aż ktoś mnie potrącił i nie potrafiłem jej już odnaleźć. W jej miejsce za kilka godzin, może dni, trafi inna, współtworząc naszą wiązkę i po tygodniu nikt nie będzie o tym pamiętał.

— Lina to los.

Odwróciłem się, słysząc znajomy głos. Kapitan stał za mną i patrzył gdzieś w dal. Miał na sobie długą pelerynę – niepraktyczny, acz przydający majestatu atrybut. Nie wiem, czy mówił do mnie, ale i tak poczułem się wyróżniony. Znaczenie tego prostego stwierdzenia miałem zrozumieć dużo później.

* * *

Sigg wyliczył, że miasta szybko zbliżają się do siebie. W ciągu jednej doby pokonaliśmy kilka dni. Nie mieliśmy pewności, czy cały manewr się powiedzie. Jeśli jeszcze któraś z lin naszej wiązki, kilka lat wyżej lub niżej, poza granicą widoczności, należała do innego miasta, mogło się zdarzyć tak, że wykonamy tylko spore bujnięcie i wrócimy do poprzedniej pozycji. Nie było na to rady. Nie było nawet sposobu, by przekonać się, która lina nas trzyma na taką odległość. Pozostawało wierzyć, że mamy czystą wiązkę. Bardzo potrzebowaliśmy tej Wymiany. Wszyscy liczyli, że uda nam się dostać trochę ziemi. Wiedziałem już wtedy, że ziarenka ziemi powoli ulatują z wiatrem. Nie pomagały żadne zasłony ani przykrywki.

Zapytałem Yeresta, naszego nowego ogrodnika, skąd się bierze ziemia pod uprawy. Właściwie to znałem odpowiedź, nim jeszcze do niego poszedłem. Brzmiała ona w większości wypadków tak samo:

— Spada z Nieba.

Jakkolwiek by się troszczyć o zielone tarasy, wznoszące się ponad górnymi pokładami, i tak ziemi z nich ubywało. Jeszcze gorzej było ze skrzynkami, w których – wokół niższych pokładów – rosły pnącza. Ogrodnik wbił łopatkę w doniczkę. Nie tak dobry jak Harsid, to wiedziałem nawet ja, ale i tak był najlepszy z nas wszystkich.

— Inne miasta potrafią ją poławiać — wyjaśnił. — My za to specjalizujemy się w cięższych przedmiotach, które tamtym drą sieci. Wymieniamy się potem.

Nie miało sensu tłumaczyć, że pytałem o to, skąd się wzięła ziemia, zanim spadła z Nieba. Chyba tylko Sigg rozumiał to pytanie, choć i on nie potrafił udzielić odpowiedzi. Zazwyczaj ludzie sądzili, że dokonali niebywałego odkrycia, gdy wpadli na to, że wszystko, co ląduje w naszych sieciach, musiało kiedyś wylecieć z miasta gdzieś nad nami. To wiedziałem od dawna, ale ja przecież chciałem wiedzieć, gdzie była ziemia, zanim trafiła do pierwszego z miast.

* * *

Gdy wiatr zmienił się na północny, Sigg oświadczył, że widzi żagle tamtych. Znaczyć mogło to tylko tyle, że i im zależy na Wymianie. Trudno było poznać z tej odległości, co chcą wymienić, ale rada starszych już na zapas denerwowała się o przebieg negocjacji.

Poszedłem do obserwatorium popatrzeć na zbliżające się miasto. Miało nieco mniejsze ogrody od naszego, ale liczba i wielkość żagli były imponujące. Sigg powiedział, że to dobrze wróży, bo w taki sam materiał, rozciągnięty w poziomie, łapie się ziemię.

Podobnie jak nasze, tamto miasto miało kształt przypominający nieregularnie wygryzioną od góry kulę. Nad pokład główny wystawało ledwie kilka węższych pokładów i tarasy z uprawami. Niżej zabudowa była zwarta, choć i tam w wielu miejscach na wylot przeświecało Niebo. Tamci zachowali pod spodem sieci, które mogły złapać nieszczęśników podobnych do starego Harsida.

Niezliczoną ilość razy chciałem zapytać naszego kapitana, dlaczego nie założymy takich zabezpieczeń, ale oczywiście nie uczyniłem tego. Myślałem za to wiele o tym, gdzie teraz jest Harsid. Umarł, czy wpadł bezpiecznie w czyjeś sieci? A może, spadając, wciąż żyje?

Wolałem myśleć, że pielęgnuje czyjeś uprawy wiele lat niżej.

Podczas kilku ostatnich napraw sieci zauważyłem u siebie niepewność i nerwowość. Postanowiłem z tym walczyć. Nikt nie lubi ludzi, którzy boją się Nieba. Przynoszą pecha.

Jak przez mgłę pamiętałem poprzednie Wymiany. Jako dziecko inaczej traktowałem czas i on inaczej traktował mnie. Miesiąc to była cała wieczność. Podczas ostatniej Wymiany siedziałem w swoim kącie. Raz tylko wdrapałem się na jeden z najwyższych pionowych masztów, by obejrzeć drugie miasto. Chciałem, żeby jak najszybciej się odłączyli.

Pamiętałem cały proces. Trapy, wysunięte poza zasięg masztów sieci, łączyły się ze sobą. Powstała w ten sposób kładka obracała się przegubowo w miejscach zetknięcia z pokładami, by nie dopuścić do uszkodzeń, gdy wiatr poruszał jednym z miast. To, że końce trapów pasowały do siebie, było taką oczywistością, że nikt się nad tym nie zastanawiał, a przecież kiedyś istniał ktoś, jakiś… konstruktor, który ustalił choćby ich szerokość i rodzaj zaczepów. Czy tylko mnie męczyły takie myśli?

Minął jeszcze tydzień, nim tamto miasto zbliżyło się wystarczająco, bym mógł je obserwować bez pomocy teleskopu. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że otaczała je jedna wielka sieć. Maszty naciągały ją, sięgając od dołu. Dzięki temu rozwiązaniu wszystko w niej lądowało i nic nie mogło uderzyć w maszt. Poniżej głównych sieci rozpięto płachty grubego płótna. Poławiały ziemię.

Różnic musiało być więcej i nagle zapragnąłem wejść na ich pokłady i zobaczyć inne konstrukcje. Obawy z czasów poprzednich Wymian na razie nie dawały o sobie znać.

* * *

Sigg po raz pierwszy pokazał mi swoją księgę. Całkiem sporo arkuszy papieru, spiętych, może sklejonych z jednej strony i umocowanych w sztywnych, oklejonych skórą okładkach. Księga. Miasto złowiło ją jeszcze przed moim urodzeniem. Kilkanaście pierwszych stron było zapisanych już wtedy, ale reszta, czysta, czekała na nowego właściciela. Sigg zapisał i zarysował prawie pięćdziesiąt kolejnych stronic: szkice, schematy konstrukcyjne, jakieś wykresy, których nie rozumiałem, tabele, opisujące dzień po dniu odległości i położenie innych miast, stan pogody, fazy księżyca, imiona odchodzących i przychodzących. Kronika miasta.

— Po co to robisz? — zapytałem.

— Szukam prawidłowości.

Wszystkie tabele Sigg oznaczył numerami dni. Wpisał kolejny numer.

— Dziś jest dzień 5349 — powiedział. — Numeruję je od dnia, gdy księga trafiła w moje ręce.

Pisał piórem, wykonanym z wydrążonego patyka, z jednej strony zakończonego zakrętką, z drugiej stalówką dociśniętą korkiem. Obie końcówki były ściśle obwiązane grubą nitką.

Potrafiłem czytać cyfry. Gorzej było ze składaniem ich w liczby. Liter nie znałem wcale.

— Co to znaczy? — wskazałem nagłówek tabelki.

— Aristo. To nazwa naszego miasta.

A więc nasze miasto miało nazwę. Nie przyszło mi to wcześniej do głowy.

— Nikt jej nie używa — powiedziałem.

— Taki napis widnieje na podstawie regulatora. Jakoś musiałem oznaczać rysunki i tabele.

Pomysł nazywania naszego miasta wydał mi się odkrywczy, nawet jeśli nie było to do niczego przydatne.

— A inne miasta? Mają nazwy?

— Nie wiem. Ja nadaję im numery.

— Numery trudniej zapamiętać.

— I tak drugi raz nie spotka się tego samego miasta.

— Nigdy się to nie zdarzyło?

— Nigdy, odkąd pamiętam. Każde miasto wspina się z nieco inną prędkością. Z moich wyliczeń wynika, że w ogóle coraz rzadziej spotykamy inne miasta.

* * *

Stali jak i my, przy relingach. Niektórzy machali do nas, czasem my machaliśmy do nich. Od jakiejś godziny dawało się poznać poszczególne postacie. Byli niżej od nas. Odniosłem dziwne wrażenie, jakby nasze miasto zwolniło, żeby tamci nas dogonili. Ale to przecież niemożliwe. Nie mieliśmy wpływu na prędkość wznoszenia.

Trzech mężczyzn skończyło naciąganie katapulty, mającej przerzucić do tamtych rzutkę z liną. Kapitan uznał, że jesteśmy dostatecznie blisko. Zwolniono katapultę. Jęknęła sprężyna i stalowa kula zawinięta w miękkie szmaty ze świstem pociągnęła cienką linkę wysoko ponad ich pokłady. Patrzyliśmy z napięciem na jej lot, aż znikła w oddali. Ze zwoju ubywało liny.

— Pudło — zakomunikował z góry Sigg. — Bardziej w lewo.

Nie czekając na polecenie kapitana, nadzorujący ludzi Cesenu pociągnął dźwignię. Rozległ się schodzący z wysokich tonów wizg hamowanej liny. Znałem ten dźwięk, choć wcześniej nie wiedziałem, co go wydaje. Myślę, że w takich chwilach, mimo uczucia zawodu, ludzie doceniali to, co robił Sigg. Odwinęła się przecież tylko połowa liny, a przed kolejnym strzałem trzeba ją było wciągnąć ręcznie.

Trzej mężczyźni z plecami błyszczącymi od potu już mozolnie wciągali linę, a czwarty układał ją równo na pokładzie. Trwało to tak długo, że część oczekujących ludzi zrezygnowała z oglądania.

Kolejny strzał i znów chybiony. Zniecierpliwieni ludzie wydali z siebie pomruk dezaprobaty. Po czwartym strzale zaczęli głośno komentować niezdarność Cesenu i jego podkomendnych. Zerkali też niechętnie w stronę Obserwatora, jakby i on był winien. Ludzie zawsze szybko przyzwyczajają się do dobrych rzeczy i zapominają, jak było wcześniej. Ja wiedziałem, jak było wcześniej. Katapulta wpadła w najmocniejszą z naszych sieci już za mojego świadomego życia. Cesenu wyremontował ją i przystosował do wyrzucania liny. Bez katapulty końcową fazę zbliżania można było przeprowadzić tylko skomplikowanym manewrowaniem żaglami. Tę metodę stosowały wszystkie napotkane dotychczas miasta, używając liny, dopiero gdy dawało się ją przerzucić ręcznie.

Katapulta jęknęła po raz piąty. Część ludzi z napięciem, część ze zniechęceniem obserwowała rozwijającą się linę.

— Jest! — krzyknął Sigg.

Pobiegłem na górę i zobaczyłem przez teleskop, że nasz pocisk przeleciał nad miastem. Liny ich wiązki nie pozwolą już naszej zsunąć się.

— Oby tylko wiedzieli, co z tym zrobić — mruknął Obserwator.

Opowiadał mi, że kiedyś przywiązywaliśmy do końca cienkiej liny grubszą, którą tamci mieli wciągnąć, ale tylko raz trafiliśmy na takich, którzy od razu wiedzieli, o co chodzi. Teraz od razu wystrzeliwaliśmy linę, która mogła wytrzymać przeciąganie. Oznaczało to niestety mniejszą precyzję w celowaniu.

Do liny przypadło kilkunastu mężczyzn i zaczęli ciągnąć. Tamci chyba też zrozumieli, bo robili to samo ze swojej strony. Dopiero teraz widzieliśmy, w jakim tempie się zbliżamy: dziesięć pociągnięć ramion na minutę. Nikt już nie dbał o równe układanie liny; zrobi się to potem. Ci, dla których nie starczyło miejsca przy linie, dopingowali ciągnących.

Trzy dziewczyny siedziały pod Drzewem. Były pięknie wystrojone, szykowały się do odejścia. Ruda Chloe już zaczynała chlipać. Przez trzy kolejne Wymiany nikt jej nie chciał. Teraz nawet nasi patrzyli na nią z niechęcią. Zdarzało się, że odchodzili i młodzi mężczyźni. Działo się tak jednak bardzo rzadko – za mężczyznę trzeba dużo zapłacić. Dziewczyny były znacznie tańsze, miały więc większą swobodę wyboru. Ludzi nie traktowano jak towaru, negocjowana cena była raczej rekompensatą za ich odejście z miasta, odejście zresztą dobrowolne. Najczęściej zdarzało się tak, że wymienialiśmy dziewczynę na inną. Harsid mówił kiedyś, że źle jest, jeśli rodzi się więcej niż jedno pokolenie bez wymiany młodych. Dopiero teraz przyszło mi do głowy zapytać dlaczego. Mogłem pytać Sigga, ale on interesował się innymi sprawami, głównie obserwacjami Nieba. Nie zapytałem więc.

Na pokładzie głównym, pod pokładem dowodzenia układano towary, które przeznaczyliśmy na wymianę. Trzech członków Rady naradzało się wcześniej co do wartości poszczególnych przedmiotów i tego, na co chcemy je wymienić. Najbardziej zależało nam na ziemi. Sigg też szykował się na Wymianę. Szperał w swoich kufrach i wynajdywał coraz to nowe, najmniej przydatne drobiazgi, których przeznaczenia nawet się nie domyślałem. Liczył chyba na to, że spotka kogoś podobnego sobie.

Mężczyźni przy linie zmienili się. Byłem jeszcze za mały, by im pomagać. Siedziałem na schodach prowadzących do obserwatorium. Kawałek materiału, niesiony podmuchem wiatru, nadlatywał od strony obcego miasta. Z rosnącym niepokojem przyglądałem się jego dziwnym ruchom. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że wiatr wieje z innego kierunku, a szmata porusza się zbyt regularnie. Z przerażeniem zauważyłem, że to nie jest szmata! Brunatne coś, postrzępione od tyłu, z przodu zaś ostro zakończone szpikulcem, poruszało się, jakby było żywe. Z przodu miało czarny, błyszczący guzik. Frędzle z tyłu tego czegoś poruszały się nieco sztywno. Przeszedł mnie dreszcz. Na dole też zapanowało spore poruszenie.

Dziwna rzecz okrążyła nas i podążyła z powrotem do obcego miasta.

— Sigg! Sigg! Co to było? — krzyczały z dołu dzieci.

— Ptak.

— Co to takiego?

— Zobaczycie.

Chciałem obejrzeć go przez teleskop, ale Sigg mi nie pozwolił. Wykonywał pospieszny szkic miasta i mruczał coś pod nosem. Zobaczyłem przez ramię, że narysował ptaki. Gdy kwadrans później miasta były oddalone od siebie o dwie szerokości, też widziałem kilka ptaków dostojnie szybujących wokół ich wiązki.

— Czy to jakieś mechanizmy? — zapytałem.

Obserwator zaśmiał się i zamknął swoją księgę.

— To zwierzęta — wyjaśnił, mierzwiąc mi włosy. — Takie jak szczury albo króliki.

Latające zwierzęta… Interesujące. Poszedłem na jeden z pokładów ogrodniczych, gdzie nie było ludzi, by przyjrzeć się połączeniu i przemyśleć sprawę latających zwierząt.

Może ludzie też mogliby latać, gdyby skonstruować dla nich skrzydła? Ta nagła wizja porwała mnie natłokiem kolejnych pytań i pomysłów, których nie nadążałem śledzić. Tak mało wiedziałem…

* * *

Tamci nadal byli nieco niżej, ale różnica wysokości malała. Cesenu powiedział mi, że wewnątrz rury stanowiącej podstawę regulatora obraca się szybko bardzo ciężki walec. Zmieniając prędkość obrotową, sprawia, że miasto zawsze jest tak samo ustawione do kierunków świata, a zbliżając się do innego miasta, odwraca się do niego stroną, z której znajduje się trap. Działania tego mechanizmu nie potrafiłem pojąć. Męczyło mnie to.

— Czy zwolniliśmy wznoszenie, żeby się z nimi spotkać? — zapytałem.

— Miasta załatwiają to między sobą, bez naszej wiedzy — odparł.

Już wysuwano trapy i przerzucano następne liny. Cesenu i jego odpowiednik z tamtej strony kierowali ludźmi przy linach, tak by oba trapy trafiły w siebie.

Patrzyłem na to z góry. Te haki i odpowiadające im otwory na końcach trapów nie mogły powstać przypadkowo.

Błysk i suchy trzask pomiędzy końcówkami trapów. Poczułem delikatne, niezależne od woli drgnięcie mięśni. Chwilę później zadrżał cały pokład i zaczepy zaskoczyły z charakterystycznym, podwójnym szczęknięciem. Po obu stronach rozległy się wiwaty. Ja też poczułem radość, choć trochę się bałem.

Wymianie podlegać mogło właściwie wszystko, decydowali o tym starsi. Istniały nieliczne wyjątki od wspólnej własności. Moje ubranie należało do mnie, ale już linka asekuracyjna z paskiem i karabińczykiem – nie. Gdybym przestał naprawiać sieci, odebrano by mi ją. Sigg miał kilka kufrów z dziwnymi przedmiotami, ale należały do niego tylko dlatego, że nikt nie miał pojęcia, do czego mogłyby się przydać. Jestem jednak pewien, że gdyby rada pomyślała, że mogą mieć jakąś wartość, bez wahania zostałyby wystawione do Wymiany. Był to zapewne jeden z powodów, dla których Obserwator nie próbował nikomu wyjaśniać ich przeznaczenia, nawet jeśli przypadkiem je znał. Zbieranie indywidualnego majątku nie miało zresztą sensu, bo co to za radość gromadzić dobra i czynić z nich obiekt zawiści.

Nasza starszyzna weszła na pomost i wymieniła grzeczności z tamtymi. Następnie ich przedstawiciele weszli na nasz pokład, a nasi przedstawiciele na ich, by obejrzeć, co mamy sobie nawzajem do zaoferowania. Członkowie rady dyskretnie stali z boku i obserwowali zachowanie gości przy każdym przedmiocie i w myślach podnosili lub opuszczali ceny. Podpowiadali cechy (wyłącznie te pozytywne) bądź tłumaczyli przeznaczenie przedmiotów.

Zapragnąłem nagle przejść na drugą stronę i zobaczyć, jak tam jest. Nie byłem pewien, czy wolno mi to zrobić, ale okazało się to silniejsze ode mnie, zszedłem bowiem na główny pokład. Grupki ludzi już zaczynały przechodzić w obie strony, by porozmawiać i napić się alkoholu. Przeszedłem i ja. Pokład, po którym stąpałem, wyglądał tak samo: drobne kraty osadzone w grubych ramach szkieletu nośnego, wyślizgana stalowa blacha osłaniająca mechanizmy, nadgryzione rdzą schody, wsporniki wyższych poziomów. I wszędzie tłum.

Różnice jednak istniały: u nich nad pokładami ogrodniczymi był jeszcze jeden pokład, na którym coś się poruszało. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem postacie stojące na jakiejś rurze. Patrzyłem pod słońce, więc nie widziałem dokładnie, ale i tak wydały mi się osobliwe i dziwnie obce. Przysadziste, zgarbione karzełki w płaszczach. Wszedłem wolno po schodach prowadzących przy samej krawędzi miasta. Pokład dowodzenia był podobny do naszego. Przeglądając księgę Sigga, widziałem szkice wielu miast, zdecydowanie różniących się od naszego. Naszkicował je dawno temu pierwszy właściciel księgi. Dodał też opisy, ale niestety nie umiałem czytać.

Minąłem pokłady ogrodnicze, mniejsze, ale wyglądające niemal tak samo jak nasze. Wąskim, zadaszonym łukiem, obiegającym pół ćwiartki obwodu miasta, dotarłem do najwyższego poziomu. Zamknięte stalowe pudła, a za nimi… zwierzęta. Siedziały w pewnej odległości od siebie, każde na oddzielnej poręczy umocowanej do podłogi. Ciarki przeszły mi po plecach, kiedy spojrzałem w ich groźne twarze bez wyrazu. Stałem dłuższą chwilę w bezpiecznej, jak mi się wydawało, odległości. Byłem gotowy rzucić się do ucieczki, gdyby któreś z nich się poruszyło. Przypominały nieco ptaka, którego widziałem przed połączeniem.

— To sokoły. — Usłyszałem za plecami.

Odwróciłem się. Kościsty mężczyzna w skórzanym płaszczu stał tuż za mną. Kapelusz o szerokim rondzie rzucał cień na jego twarz.

— Ptaki? — zapytałem niepewnie. — Wyglądały inaczej…

— Teraz mają złożone skrzydła. Łapią w locie spadające przedmioty i przynoszą do gniazda. To główny z nich pożytek.

— Muszą mieć doskonały wzrok.

— Sokoli.

Słyszałem wiele razy powiedzenie „sokoli wzrok”, ale nie zastanawiałem się nad tym, skąd się wzięło. Ptasznik wskazał mi krawędź nadbudówki z przeciwnej strony miasta. Było tam gniazdo wykonane z wyschniętych gałęzi. W środku siedziały małe sokoły, następne pokolenie. Ich rodzice przysiedli na krawędzi i od czasu do czasu machali skrzydłami.

— Szukam ucznia.

Po chwili dotarło do mnie, że właśnie otrzymałem propozycję Wymiany. Nie, nie byłem gotowy na takie decyzje, ani nawet na rozważanie ich. Przebiegłem obok niego, zeskakując po dwa stopnie.

— Zastanów się! — krzyknął za mną. — Masz czas do zgaśnięcia słońca.

* * *

Słońce zniżało się, przybierając bardziej pomarańczowy odcień. Dokonałem kolejnego spostrzeżenia, dotyczącego podstawowego faktu, na który nikt nie zwracał uwagi. Pomost łączący oba miasta pozostawał na tym samym poziomie, mimo że nikt nie manipulował regulatorami. Połączone miasta wznosiły się teraz w tym samym tempie.

Pozbyliśmy się wielu króliczych skór i prawie połowy innych wystawionych dóbr. W zamian dostaliśmy dużą beczkę ziemi. Musiało ją toczyć trzech rosłych mężczyzn. Dostaliśmy też błyszczący, mosiężny przedmiot, którego zastosowania nie znałem.

Wymiana dobiegła końca. Na tę okazję oba miasta, po równo dzieląc się kosztami, przystąpiły do przygotowywania zabawy. Wyglądało na to, że główna jej część odbędzie się w tamtym mieście, choć większa beczka z winem stała już na naszym pokładzie. Na dole zaczynał grać bęben. Po chwili dołączyła do niego piszczałka. Kilka kobiet tańczyło w kółku. Mężczyźni na razie pozostawali z boku, klaszcząc jedynie do taktu. Dalej ktoś grał w kości o skórę królika i butelkę podejrzanego napoju.

Dzieci bawiły się w berka lub przechwalały się, w czym ich miasto jest lepsze. Przed rozłączeniem trzeba je będzie pozbierać i przeprowadzić na właściwą stronę pomostu. Tchnięty nagłym impulsem, spojrzałem w górę. Na jednym z pokładów ogrodniczych zobaczyłem czarnowłosą dziewczynę. Stała oparta o barierkę i wyglądało na to, że przyglądała mi się od dłuższego czasu. Gdy zobaczyła, że na nią patrzę, cofnęła się, znikając w gąszczu winogron.

Zapłonęło kilka ognisk w metalowych misach. Na rożen nabito króliki i po pokładach rozeszła się cudowna woń pieczonego mięsa. Już nalewano zupę z wielkiego kotła, a każdy mógł jeść świeżo zerwane, słodkie owoce.

Szedłem dalej po obcym pokładzie. Ktoś wetknął mi w dłoń kubek z wodą i poklepał po ramieniu. Pociągnąłem spory łyk i zakrztusiłem się. Słodko-ostry smak palący w gardle. Alkohol.

Złapałem się stołu. Zakręciło mi się w głowie. Pokład zawirował, a ja upadłem, przytrzymując się czegoś, by nie wypaść w przepaść. Młode kobiety tańczyły coraz szybciej, migając w świetle ognisk roześmianymi twarzami. Jedna odsłoniła piersi i wirowała z kubkiem w ręku. Coraz to nowe pary znikały w zakamarkach. Muzyka stawała się głośniejsza, a pokład pode mną wibrował w rytm podskoków.

Obok mnie upadła ze śmiechem dziewczyna. Zapach jej gorącego ciała dał mi przedsmak zupełnie nowych pragnień. Spojrzała na mnie i pocałowała mnie w usta. Jakieś ręce pomogły jej wstać i znikła gdzieś wśród innych postaci. Zdawało mi się, że kręcę się wraz z całym miastem, to znów, że wiszę głową w dół. Muzyka docierała jakby z oddali, tańczące postacie zlewały się w kolorowe smugi. Starczyło mi świadomości na tyle, że przesunąłem się w kąt pod schodami, by nikt mnie nie nadepnął.

Ptak na wysokim gnieździe krzyknął i zamachał skrzydłami na tle gwiazd. Wstałem i z trudem powlokłem się w stronę pomostu. Ręce i nogi były tak odległe ode mnie, że nie potrafiłem ich w pełni kontrolować. Skręcałem albo wręcz przewracałem się, zauważając to dopiero, gdy łokcie i kolana sygnalizowały ból.

Czarna postać zastąpiła mi drogę. Błysnęły wyszczerzone w złym uśmiechu zęby. Ktoś złapał mnie za ręce i zasłonił twarz skórzaną rękawicą. To nie sen! Otrząsnąłem się, gdy ciągnięto mnie w boczny korytarz. Szarpnąłem się, ale dłonie na moich ramionach zacisnęły się mocniej. Gryzłem, kopałem i biłem na oślep. Uścisk zelżał. Wyrwałem się, doprawiając pięścią. Stęknięcie z ciemności zostało w tyle. Wybiegłem pod gwiazdy i przewróciłem się na stopniach. Ból eksplodował w lewej ręce, ale od razu o nim zapomniałem. Wstałem, dobiegłem do pomostu i przedostałem się na drugą stronę, o mało nie spadając w sieć zabezpieczającą. Nie pamiętam, jak dotarłem do swojego posłania i zasnąłem.

3. Czarnowłosa

Obudził mnie ból w lewym przedramieniu. Ręka od nadgarstka do łokcia była spuchnięta, a ból potęgował się przy każdej próbie poruszenia choćby palcem. Ręka… przewróciłem się. Bolała mnie też głowa, ale to, jak przypuszczałem, było wynikiem wypicia zawartości kubka.

Zielarka Phora na pewno będzie wiedziała, co zrobić. Krzywiąc się z bólu, z ręką wiszącą bezwładnie wyszedłem na pokład, w jasne światło dnia. Pierwsze, co zrobiłem, to zwymiotowałem do kompostownika. Nieco mi ulżyło. Wytarłem dokładnie twarz i rozejrzałem się. Rozłączenie nastąpi wkrótce, może jeszcze przed południem. Wypiłem zawartość stojącego obok kubka, upewniwszy się uprzednio, że zawiera wodę.

Phora siedziała na pokładzie i wystawiała twarz do słońca. Nie była już młoda. Miała pełno drobnych zmarszczek, ale nie wyglądała jak inne stare kobiety. Zapewne dzięki jej ziołom, pod tymi zmarszczkami wciąż zachwycała pięknością. Na jej długich, czarnych włosach nie było śladu siwizny. Zobaczyła mnie, spojrzała na moją rękę i uśmiechnęła się smutno. Wstała, bez słowa poprowadziła schodami do swojej pachnącej odurzająco komórki usytuowanej obok najniższego poziomu ogrodniczego. Posadziła mnie na zydelku i ostrożnie położyła chorą rękę na stole. Syknąłem z bólu. Ze współczuciem pogłaskała mnie po głowie.

— To nic groźnego — powiedziała łagodnie. — Za miesiąc nie będzie śladu.

Rozpaliła malutkie palenisko, postawiła nad nim kociołek z wodą i wsypała do niego kilka rodzajów suszonych ziół. Od samego ich zapachu ból zdawał się słabnąć. Obserwowałem, jak zielarka krząta się po komórce, zaglądając w szuflady i dosypując jakieś proszki do kociołka. Gdy ogień zaczął przygasać, zwinęła szmatkę, która dotychczas leżała na stole, i wylała na nią wonny napar z kociołka. Zaczekała, aż szmatka wystygnie. Potem owinęła nią moją opuchniętą rękę.

— Posiedź.

Phora pomagała nowemu ogrodnikowi, tak jak i poprzedniemu. Podejrzewałem, że wiedziała o roślinach więcej od Yeresta, ale nie została następcą Harsida. Może starsi bali się, że zamiast roślin jadalnych wszędzie zasieje swoje tajemnicze zioła.

Nie wiem, ile czasu tam siedziałem, rozkoszując się kojącym działaniem wywaru. Zielarka znów zdawała się mnie nie zauważać, aż w końcu podeszła i zdjęła opatrunek. Opuchlizna niemal zniknęła, ale za to widziałem, w którym miejscu pękła kość. Wyraźnie wypychała skórę.

— Teraz zaboli.

Przytrzymała mnie za łokieć i szarpnęła moją dłoń. Krzyknąłem tak, że słychać mnie było chyba na końcu drugiego miasta. Ból wciąż pulsował, ale gdy spojrzałem na rękę, była już prosta. Zielarka przyłożyła do niej trzy łupki i owinęła ściśle kilka razy długim pasmem materiału. Krótsze zawinęła pod ręką i zawiązała mi na karku.

— Wypij. — Podetknęła mi kubek.

Wypiłem paskudnie smakujący płyn, starając się nie zwymiotować. Zakręciło mi się w głowie, ale inaczej niż wczoraj.

— Może swędzieć, ale nie ruszaj nią przez dziesięć dni. Potem możesz pomachać palcami, żeby nie drętwiały. Po trzydziestu dniach przyjdź, zdejmę usztywnienie.

Pocałowała mnie w czoło i odprowadziła do drzwi. Podziękowałem jakoś niezdecydowanie i zszedłem na pokład główny.

Ludzie Cesenu przymierzali się do rozłączenia trapów. Zawsze był to smutny moment. Po tamtej stronie, wśród wielu innych, zobaczyłem czarnowłosą dziewczynę. Tę samą, która obserwowała mnie wcześniej. Patrzyła na mnie z niepokojem. Była w moim wieku, nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat.

Zgrzyt i jakby wystrzał. Szarpnięcie zmusiło mnie do przytrzymania się barierki. Szczelina między trapami poszerzała się powoli i po chwili tamten trap zaczął się unosić. Obce miasto wznosiło się szybciej od nas. Dziewczyna podjęła jakąś decyzję, zobaczyłem to w jej oczach. Zacisnęła usta i zaczęła się przepychać między ludźmi, do trapu. Stanęła na jego początku i, nim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, pobiegła w stronę poszerzającej się szczeliny. Wszyscy zamarli, a ona pędziła coraz szybciej, ściskając pod pachą szmacianą lalkę. Odbiła się od końca ich trapu i wylądowała na naszym, przyklękając na jedno kolano. Lalka wysunęła jej się z ręki i zaczęła spadać w Niebo. Dziewczyna złapała ją w ostatniej chwili za skrawek materiału. Wstała i zeszła na nasz pokład między rozstępujących się, oniemiałych ludzi. W górze zobaczyłem ponurą postać Ptasznika, bezsilnie wpatrującego się w uciekinierkę.

Było już za późno, by ją oddać. Miasta oddalały się i nikt nie zamierzał marnować sił ani czasu, by połączyć je na nowo. Wszystko, co miało być wymienione, zostało wymienione.

— Źle mi tam było — rzuciła z determinacją. — Mogę być waszą ogrodniczką.

Ktoś próbował zadawać jakieś pytania, ale czarnowłosa zignorowała je i podeszła do mnie. Poczułem, że gapią się na nas chyba wszyscy.

— Zrobiłam to dla ciebie. — Popatrzyła mi w oczy.

Zatkało mnie. Wszyscy z napięciem czekali, co odpowiem. Właśnie przestałem być dla nich dzieckiem. Rozejrzałem się i zobaczyłem zachmurzoną twarz Passina, głównego sieciarza, który myślał chyba tylko o tym, że za sprawą złamanej ręki przez miesiąc nie będzie miał ze mnie pożytku.

— Skąd wiesz, że będziemy do siebie pasować za dziesięć lat? — zapytałem.

— Matka Fo kiedyś powiedziała, że spotkam kogoś takiego jak ty i że zrozumiem od razu, że chodzi o ciebie.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Wybawiła mnie Phora. Stanęła obok, kładąc rękę na ramieniu nowej.

— Potrzebuję uczennicy — powiedziała.

Kapitan obserwował całą scenę z góry. U jego boku stała młoda kobieta, która przeszła do nas wczoraj. Szepnęła mu coś do ucha, a on zmarszczył brwi. Nie był jednak zły. Odchowana dziewczyna za darmo, czysty zysk. Skinął głową. Zielarka wzięła dziewczynę za rękę i poprowadziła do siebie. Czarnowłosa rzuciła mi jeszcze długie spojrzenie. Ludzie rozchodzili się. Passin, przechodząc obok, klepnął mnie w ramię i rzucił:

— Zdrowiej szybko.

Ostatnio wszyscy klepali mnie po ramieniu albo mierzwili mi włosy. Miałem tego dość. Chciałem już być dorosły.

Tamto miasto było już tak daleko, że nie widziałem, co się w nim teraz dzieje. Zauważyłem jednak coś innego: wokół ich wiązki krążyło kilka ptaków. Jeden z nich zmienił tor lotu i poszybował w naszą stronę. Chwilę potem podążyły za nim następne. Cofnąłem się w cień, rzucany przez pokład dowodzenia. Nie wiedziałem, czy powinienem zwrócić czyjąś uwagę na te ptaki. Teraz, po przypieczętowaniu losu Czarnowłosej, znów byłem dzieckiem.

Czekałem. Ptaki zbliżały się ze sporą prędkością. Miały ostre dzioby i pazury, mogły więc być niebezpieczne. Nie zaatakowały jednak. Zaczęły krążyć wokół nas i wtedy już zauważyli je wszyscy. Kobiety zabrały dzieci z odsłoniętego pokładu. Mężczyźni rozglądali się za czymś, co mogłoby posłużyć za broń.

Zanim ktokolwiek się spostrzegł, jeden sokół zwinął skrzydła i runął w dół, wprost na kapitana. Ten cofnął się dwa kroki, ale ptak nie mierzył w niego. W ostatniej chwili rozłożył wielkie skrzydła i wyhamował. Chwycił w szpony coś leżącego na blacie obok regulatora i odleciał poza pokłady. Wydał donośny pisk i zawrócił w stronę domu. Reszta ptaków podążyła za nim.

Co zabrał? Ten dziwny, cenny drobiazg, mosiężną tulejkę, której przeznaczenia nie znałem. Spóźniona zapłata za dziewczynę. Wygórowana – widziałem to w oczach kapitana.

Czarnowłosa zbiegła ze schodów i goniona gniewnymi okrzykami ludzi, podbiegła do brzegu pokładu. Odwróciła się tyłem do Nieba.

— Wyskoczę, jeśli mnie nie chcecie!

Uniosła się na palcach stóp, przy samej krawędzi, tuż nad Niebem. Delikatnymi ruchami rąk łapała równowagę. Wydawało się, że musi runąć do tyłu.

— Odpracuję stratę — powiedziałem szybko, wychodząc z cienia. Pusty gest, tym bardziej zważywszy mój stan, ale wywołał efekt. Usprawiedliwił bezsilność.

Kapitan po raz drugi odezwał się do mnie:

— Nawet nie wiesz, co to było, Murk. — Jego głos przepełniała gorycz.

Czarnowłosa podeszła kilka kroków do przodu. Między mną a nią rozciągał się pusty pokład. Uniosła lalkę i rozerwała jej plecy na szwie. Spośród wylatującego pierza wyciągnęła identyczną mosiężną tuleję z martwą, czarną soczewką z jednej strony. Teraz mogłem przyjrzeć się tej rzeczy dokładniej, ale nadal nie miałem pojęcia, czemu to może służyć.

— Będzie wściekły, kiedy spostrzeże jego brak. — Uśmiechnęła się lekko. — Miał tylko dwa.

— Wiedziałaś, że to zrobi — oskarżycielskim tonem stwierdził Finxeb, przewodniczący rady starszych. — Mogłaś nas ostrzec.

— Wiedziałam — przyznała, patrząc z dołu na starca. — Dlatego przyniosłam wam drugie oko.

Dobra odpowiedź, utrącająca dalsze oskarżenia. Finxeb opierał się o reling pokładu dowodzenia. Z jego twarzy nie dawało się nic wyczytać. Po długiej chwili wyciągnął dłoń, a Czarnowłosa wbiegła po schodach, by podać mu „oko”.

— Phoro! — rozkazał przewodniczący, ważąc w dłoni tuleję. — Zabierz swoją uczennicę.

* * *

Przeszły do nas muchy. Takie same jak te, które wytępiliśmy w zeszłym roku. Te duże, bo małych nigdy nie udało nam się pozbyć. Zawsze po solidniejszym wietrze much ubywało, ale tydzień później znów było ich tyle samo.

Pająki się ucieszą, pomyślałem, za to kucharz się wścieknie.

Sigg dłubał coś przy niezidentyfikowanym przedmiocie leżącym na stole i palił fajkę. Lubiłem jej zapach.

— Dlaczego nie sprzedaliśmy im królików, by sami mogli je hodować? — zapytałem. — Przecież nigdy więcej ich nie spotkamy.

— Oni mogą spotkać kogoś, komu przekażą króliki, a tamci następnym i tak dalej. W końcu, za ileś lat, okaże się, że nie możemy sprzedawać naszych skór, bo inni mają własne. — Dlatego trzymamy monopol na króliki. Takie zasady. Wydają się głupie, ale mają sens. Nie wszyscy ludzie są dobrzy, jak sam widziałeś.

— Jeśli u nas zginą wszystkie króliki, to nigdzie i nigdy już nie będzie królików.

— Martw się najpierw o siebie. Rozdawaj tylko zbędny nadmiar. To najbardziej rozpowszechniona strategia Verticalu.

Swędziała mnie ręka, jak to zapowiedziała Phora. Na razie udawało mi się opanowywać odruch drapania bandaży. Patrzyłem na Obserwatora w milczeniu. Wreszcie odwrócił się do mnie, porzucając dłubaninę.

— Ta dziewczyna przeskoczyła nad Niebem dla ciebie. Musisz się jej podobać.

— Może jest szpiegiem?

— Szpiegiem? Jak?

— Może przekazywać informacje w nocy przez ptaki.

— Jakie informacje? I po co? Nigdy więcej ich nie spotkamy. Są wyżej i wciąż się oddalają. Przestaliśmy mieć ze sobą cokolwiek wspólnego.

Zdawało mi się, że przed Wymianą to my poruszaliśmy się szybciej, ale nie byłem pewien. Spojrzałem na Obserwatora i moje myśli poszybowały w innym kierunku.

— Może dziewczyna ma trochę nie po kolei w głowie — dodał jeszcze Sigg, wzruszając ramionami.

Nie spodobało mi się to, co powiedział, ale nie zareagowałem. Obserwowałem, jak zabiera się do swojej roboty. Przypomniałem sobie, co mówili o Harsidzie i jego dziwactwach.

— Chciałbym, żebyś nauczył mnie pisać i czytać — powiedziałem.

Spojrzał z zaskoczeniem, które stopniowo zamieniło się w uśmiech.

4. Sny

Budziłem się na dźwięk gongu. Potem następowało szarpnięcie za kark, gdy ręka na temblaku próbowała chwycić się ściany i dźwignąć mnie do pionu. I tak kilka razy każdej nocy. Przez pierwszy tydzień. Potem budziłem się tylko z nerwowym drgnięciem. Mimo moich skłonności do zamyślania się, Passin uważał mnie za najlepszego sieciarza. Wstawałem sam, nie musiał przychodzić i szarpać mnie za ubranie. Zawsze zjawiałem się przy zdobyczy bez przypominania. Dwaj pozostali sieciarze byli regularnie wyzywani od leni i nierobów.

Odkąd Sigg zaczął uczyć mnie pisać patykiem po piasku, śniły mi się stalowe litery latające po Niebie bez pomocy lin. Miały sokole skrzydła i krążyły wokół miasta.

Kilka nocy temu doszła do tego postać Ptasznika. Nie widziałem jego twarzy, skrytej w cieniu szpiczastego kapelusza z szerokim rondem. Czasem odrobina światła padała na jego garbaty nos, nadając mu wygląd sokolego dzioba, ale najczęściej występował tylko jako postać w ponurej, księżycowej scenerii. Wyciągał po mnie ręce albo przyzywał, kiwając szponiastym palcem. Jego dłonie wyglądały tak, jak zapamiętałem ptasie nogi. Pokryte gładką skórą palce były chude, guzowate i zakończone długimi pazurami. Kiedy moje sny zaczęły sprawiać, że budziłem się zlany zimnym potem, nie mogąc do rana zasnąć, postanowiłem udać się po pomoc do Phory. Miałem cichą nadzieję spotkać przy okazji Czarnowłosą. Tak będzie lepiej, nie pójdę tam przecież po to, by ją spotkać, ale spotkam i tak. Miała pomagać, uczyć się ziół.

Układałem sobie w głowie, co jej powiem i od rana zbierałem się, by wejść na górę. Bardzo chciałem z nią porozmawiać, ale jednocześnie obawiałem się tego. Widywałem ją wysoko, na górnych pokładach ogrodniczych, jak zbierała do koszy owoce. Uśmiechała się do mnie, ale nie robiła nic, by zejść, zamienić choć słowo. Kilka razy zauważyłem, jak przyglądała mi się, sądząc, że patrzę w inną stronę. Szczerze mówiąc – zdarzało mi się robić to samo. Nie mogłem się przełamać, by tam pójść.

Moi rówieśnicy, z którymi i tak nie znajdowałem wspólnego języka, zauważyli ten dziwny układ. Zaczęli mnie jeszcze bardziej unikać.

Wychylając się przez barierkę, przyglądałem się pustemu napędowi po linie, wyczepionej przed ostatnią Wymianą. Nieużywany mechanizm wsunął się do wnętrza miasta i teraz wystawały tylko końcówki masywnych szczęk.

Przez szczeliny w podłodze zobaczyłem ludzi. Zszedłem na pokład napędowy, znajdujący się pod pokładem głównym. Dwanaście zestawów szyn, mniejszych kratownic i popychaczy odchodziło od pionowego walca zawierającego Regulator. Wiedziałem, że mieliśmy jedenaście napędów, z czego cztery były obecnie nieużywane. Dwunasty zestaw trzymał trap.

— Jak ręka? — zapytał Cesenu, poprawiając coś wewnątrz jakiejś skrzynki. — Passin wciąż narzeka.

— Jeszcze ze dwa tygodnie.

Zgodnie z instrukcjami zielarki poruszałem palcami, by pobudzić obieg krwi. Usztywniona ręka czasem drętwiała.

— Niektóre miejsca trzeba czyścić — powiedział Cesenu, odpowiadając na pytanie, które wcale nie miało paść. Wszedł głębiej do środka mechanizmu.

Nad samym napędem znajdowała się lita osłona z grubej, stalowej blachy, ale dookoła, przez niezliczone perforacje, dostawało się sporo światła. Przysiadłem na cokole regulatora obok napisu „Aristo” i zacząłem się przyglądać wnętrzu pokładu napędowego. Pracowało tu jeszcze trzech mężczyzn, chociaż nie potrafiłem ich poznać przez gąszcz stalowych konstrukcji i nakładające się na nie cętki światła.

Niżej, na obrzeżach miasta, znajdowały się kabiny mieszkalne, otoczone przez uprawy wytrzymalszych odmian roślin pnących. Wewnątrz zainstalowano instalacje techniczne niezbędne do funkcjonowania miasta: plątaninę rur, pomp i zbiorników do oczyszczania ścieków i odzyskiwania wody. Podziwiałem ludzi, którzy wiedzieli, co płynie w której rurze i kiedy który zawór przekręcić, w którą stronę. Fascynowały mnie te skomplikowane mechanizmy, ale jednocześnie drażniło mnie, że nie rozumiem zasady ich działania.

Nie chciałem schodzić dalej. To było tylko uciekanie od problemu czekającego mnie na górze.

— Czy można założyć drugi trap? — zapytałem.

Cesenu wyprostował się.

— Zobacz. — Wskazał wnętrze kratownicy, gdzie na kilkudziesięciu rzędach kół trzymał się wspornik napędu. W środku znajdował się jednolity, gruby, prostokątny kształt zakończony blisko krawędzi miasta szczękami. — To jest napęd. Czyścimy i konserwujemy to od zewnątrz, ale co jest w środku ani jak działa, nie wiemy. Lepiej nie kombinować i robić to, co się umie, tak jak się to robiło od zawsze. Nowe pomysły to nowe kłopoty.

— Czy dlatego nie łapiemy nowej liny?

— Każda zmiana osłabia konstrukcję, a wytrzymałość materiału, nawet stali, ma swoje granice. Bez potrzeby nie zmieniamy układu sił.

Wiedziałem, że drut, zgięty pięćdziesiąt razy, pęknie.

— Czyli że jest określona liczba wyczepień, jaką miasto może wytrzymać?

— Tak, choć ja jej nie znam.

Zajął się ponownie pracą.

Tak jak człowiek – może wytrzymać tylko określoną liczbę rozstań. Nie wiem, skąd przyszła mi do głowy ta myśl.

— Cesenu?

— Tak? — W jego głosie wyczułem delikatne zniecierpliwienie.

— Co zabrał ten ptak?

— Elektryczne oko.

Elektryczne oko. Nie chciałem przeciągać i postanowiłem drążyć temat przy następnej okazji. Milczałem, snując domysły, choć rozumiałem, że do niczego sensownego nie dojdę, nie wiedząc, co znaczy słowo „elektryczne”.

— Idź do niej — powiedział niespodziewanie, schowany prawie do połowy wewnątrz mechanizmu. — Może jest nieśmiała.

Zerwałem się i zacząłem wchodzić po schodach, próbując wykorzystać ten bodziec, z nadzieją, że starczy mi energii na następne sześć poziomów. Chwilę później, sam nie wierząc, że to robię, stałem przed wejściem do zielarni. Zapukałem w ścianę.

Zza przepierzenia wyszła… Czarnowłosa. Była zaskoczona, ale odezwała się pierwsza:

— Cześć, przyszedłeś do mnie?

— I tak, i nie… Właściwie… tak!

Ręce miała ubrudzone ziemią. Przekrzywiła lekko głowę i czekała na ciąg dalszy.

— Jak ci na imię? — zapytałem.

— Wołali mnie Hersis. Dlaczego czekałeś tyle czasu, nim tu przyszedłeś?

Wzruszyłem ramionami.

— Też mogłaś do mnie zejść.

— Dlaczego miałabym to robić pierwsza?

— Skoczyłaś nad Niebem.

— Więc następny krok należy do ciebie.

— Skoczyłaś dla mnie.

— Źle mi tam było. — Wzruszyła ramionami.

Oczy miała błyszczące, przejęte rozmową, bardziej niż to wynikało ze słów. Widząc moje badawcze spojrzenie, opuściła wzrok.

— Porwał mnie pół roku temu. Inni udawali, że nie wiedzą. Boją się go.

Przypomniałem sobie postać w płaszczu, ale niczego, co stało się tamtego wieczoru, nie byłem pewien. Pamiętałem Ptasznika, ale czy chciał mnie porwać? Szukał ucznia… Nie! Passin i kapitan nigdy by mnie nie zostawili w obcym mieście!

— Witaj, Murk! — Phora weszła, trzymając pęk świeżo ściętych roślin. — Za wcześnie na zdjęcie opatrunku.

Patrzyła na mnie swoimi mądrymi oczyma. Wiedziała przecież, że sprowadza mnie co innego. Czekała, aż sam to powiem.

— Nie chodzi o rękę…

Posadziła mnie przy stole, odsyłając Czarnowłosą do jakiejś pracy. Obejrzała jednak opatrunek i wysłuchała krótkiej opowieści o snach.

— Na to nie ma lekarstwa — odezwała się z powagą. — Mogę ci dać wywar na mocny sen. Sen będzie się śnił, ale nie będziesz się budził w nocy.

— To chyba gorzej.

— Rano nie będziesz nic pamiętał.

Czy ja we śnie to ten sam ja, co w dzień? Nie pamiętam snów, jeśli się nie obudzę w trakcie, a we śnie nie pamiętam siebie spoza snu. Żyjemy więc razem, tu, w tym ciele. Ja dzienny i ja nocny. Dwie osoby. Nie mogę mojemu drugiemu ja zrobić czegoś takiego.

— Dziękuję, lepiej nie. Jakoś sobie z tym poradzę. Wrócę na zdjęcie tego. — Wskazałem bandaże. — Dziękuję.

Wyszedłem. Hersis stała na zewnątrz. Opierała się o poręcz i patrzyła w dal. Zatrzymałem się obok. Błękitne Niebo przekreślone pionową kreską, kilka chmur na granicy widoczności.

— Obserwator uczy mnie pisać — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. — Mogę go zapytać, czy…

— Byłoby wspaniale.

* * *

Ptasznik śnił mi się nadal. Stał tylko gdzieś ponad mną i machał połami płaszcza jak skrzydłami. Może to naprawdę były skrzydła? Może tylko wiatr… A choć koszmary zdarzały się coraz rzadziej, to nie mogąc zasnąć, żałowałem, że nie skorzystałem z pomocy zielarki.

* * *

Tabliczka z drobnym piaskiem i cienki patyk – tak wyglądał nasz przyrząd do nauki. Papier był zbyt cenny. Wiedziałem o tym i nawet nie myślałem, żeby poprosić o kartkę i pióro. Mogliśmy pisać tylko w bezwietrzne dni.

Przez pozostały czas, potrzebny na zrośnięcie się ręki, spędzałem z Hersis po kilka godzin dziennie na mozolnym dłubaniu liter i wyrazów w piasku oraz na czytaniu zapisków Sigga. Inni, widząc, co robimy, zaczęli omijać nas dużym łukiem, jakbyśmy byli niebezpieczni.

Chyba trzeciego dnia Hersis urwała pisane zdanie w połowie i spojrzała na mnie.

— Ja wiem, że to jesteś właśnie ty — powiedziała i, jakby nigdy nic, wróciła do pracy.

5. Miasto

Od ostatniej Wymiany minęło pół roku. Ręka odzyskała dawną sprawność i zapomniałem prawie o złamaniu.

Teraz ja i Hersis byliśmy jedynymi, obok rady starszych, kapitana i Sigga, którzy potrafili czytać i pisać. Sigg powiedział, że jeszcze z miesiąc i będziemy to robić tak sprawnie jak on. Chwilę potem zmartwił nas jednak, dodając, że powinniśmy też umieć liczyć.

Nowa umiejętność jeszcze bardziej izolowała mnie od rówieśników. Dla dzieci byłem dorosłym, dla dorosłych wciąż dzieckiem. Na szczęście miałem Hersis. Możliwość spędzania z nią czasu dawała mi coś wyjątkowego. Jej również moja obecność sprawiała radość, choć wciąż wyczuwałem dziwny dystans, narastający czasem bez wyraźnego powodu.

Pewnego dnia, gdy po ciężkim, wypełnionym pracą dniu siedzieliśmy na brzegu pierwszego pokładu ogrodniczego, zapytała:

— Sigg mówił, że interesuje cię sens. Co to znaczy?

Sens… Chwilę zastanawiałem się, co właściwie miała na myśli. Nie przypominałem sobie, żeby Obserwator kiedykolwiek mówił o poszukiwaniach jakiegoś sensu.

— Spójrz tutaj. — Wskazałem brzeg pokładu, gdzie perforowana blacha była wyślizgana do połysku. — Gdy siadaliśmy w tym miejscu, dotykaliśmy podeszwami butów do krawędzi. Przed nami siadało tutaj wiele pokoleń. Od milionów otarć ten fragment stał się odrobinę cieńszy.

— Ledwo co. — Przyjrzała się dokładniej wskazanemu miejscu.

— Ledwo co — przyznałem. — Ale za trzysta lat nawet stal się przetrze.

— Nas już wtedy nie będzie.

— Chodzi mi teraz o przeszłość. Wszystko wokół nas starzeje się i będzie się starzeć.

— Przeszłość? Mówisz wciąż o przyszłości. Po co się martwić czymś, co nastąpi za kilkaset lat? Z Nieba spadną nowe rzeczy.

— Ale nie konstrukcja miasta. Te główne belki nośne nie spadają z Nieba. One są tu od początku. Zużywają się przy każdej zmianie układu sił. To nie może się dziać w nieskończoność. Miasta nie są wieczne.

— Może nim się zużyje, dotrzemy do Celu. — Wzruszyła ramionami.

— Chodzi mi o to, że… przed miastami musiało być coś innego.

Nie wiedziałem, czy rozumiała. Siedzieliśmy więc i machaliśmy nogami nad Niebem. Mrużyliśmy oczy i odwracaliśmy twarze do słońca. Było tak spokojnie.

— Pokażę ci coś. — Wstała i pobiegła do kabiny Phory. Wróciła po chwili, niosąc kawałek materiału rozpięty na dwóch skrzyżowanych patykach. Do środka miał przywiązany sznurek.

— Latawiec — wyjaśniła. — Patrz!

Wyrzuciła go w Niebo, rozwijając sznurek. Latawiec opadł, ale zaraz złapał wiatr i… uniósł się ponad nas. Hersis pozwalała mu oddalać się coraz bardziej, aż został jej obwiązany wokół nadgarstka koniec napiętego sznurka. Latawiec tańczył w powietrzu, polatując to w prawo, to w lewo. Wznosił się i opadał, ale wciąż napinał sznurek.

— To ciekawe. Unosi się dzięki temu, że ciągnę go w dół. Musi czuć opór, musi walczyć. Gdy dam mu swobodę – spadnie.

* * *

Miasto wypatrzyłem właściwie ja, ale nie miałem śmiałości krzyczeć na całe gardło. Zrobił to jak zwykle Sigg, zamieniając na kilka minut naszą sprawnie funkcjonującą społeczność w totalny chaos.

Kapitan tradycyjnie osobiście potwierdził nasze obserwacje i zarządził przygotowania. Rozwinęliśmy żagle, gdy tylko wiatr zmienił kierunek.

Tydzień później zbliżyliśmy się na tyle, by zobaczyć więcej. Ich wiązka nie była dobrze widoczna, musiało być w niej mniej lin, ale i tak dostrzegałem ten efekt „szarego nieba” między linami wiązki. Nie wiem, czy było to złudzenie, czy niedokładność teleskopu – powietrze wewnątrz wiązki zawsze wydawało się przyciemnione. Miasto było inne od naszego. Miało cylindryczny kształt, jakby pionowo ustawionej, spłaszczonej beczki. Mechanizmy napędowe znajdowały się niemal na samej górze. Ponad główny pokład wystawała tylko wąska galeryjka, jakieś dźwigi i kilka niewielkich pomostów. Byłem ciekawy, jak to wygląda od środka, ale czułem też dziwny niepokój na myśl o przejściu na ich pokłady.

Dopiero po trzech dniach zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Tamci nie zrobili nic, by ułatwić nam zbliżanie. Jakby nas nie widzieli. Sigg całymi godzinami wpatrywał się w teleskop, próbując ustalić, o co im chodzi. Jeśli nie chcieli Wymiany, to tylko traciliśmy czas i energię na manewry.

Po następnych dwóch dniach zbliżyliśmy się na tyle, że widziałem już puste pokłady. Tam nie było nikogo. Nie próbowałem o tym rozpowiadać – nadzieje na Wymianę były zbyt silne. Sigg już zauważył to co ja i też milczał. Po jakimś czasie poszedł jednak do kapitana i powiedział mu to na osobności. Widziałem ich rozmowę. Zdziwiło mnie, że kapitan nie okazał zawodu.

— Miasto widmo — złowieszczo rzucił Yerest, gdy byliśmy już blisko. Stojące obok kobiety ofuknęły go, że straszy dzieci.

Wszyscy patrzyli w milczeniu na wolno zbliżające się wymarłe pokłady. Kwadrans później przerzucono cumy z hakami, a dwóch ludzi Cesenu przeszło na tamtą stronę i wysunęło trap. Wiatr osłabł wieczorem, więc połączenia udało się dokonać sprawnie i szybko.

Znów poczułem ten dziwny wstrząs całego ciała, gdy oba trapy zetknęły się. Echo szczęknięcia mechanizmów ucichło, ale nikt się nie poruszył. Nie widziałem jeszcze ludzi w takim stanie.

— To może być pułapka — ostrzegł Secnis, jeden ze starszych. Powiedział to cicho, ale i tak wszyscy usłyszeli. Rozległy się szepty.

Kapitan rozkazał dwóm mężczyznom, którzy byli po tamtej stronie, żeby przeczesali miasto. Nie byli zachwyceni swoim zadaniem, ale wykonali je bez słowa. Wrócili po kilku minutach, nie napotkawszy nikogo.

— Nie będzie Wymiany — oświadczył Kapitan. — Wszystko jest nasze. Sprawdzimy, co może się przydać, i jutro przeniesiemy do nas.

O to chodziło! Dlatego się nie martwił, że miasto jest puste. Całe było nasze. Czysty zysk. A przecież i tak nie przeniesiemy wszystkiego – większy ciężar, to wolniejsza wspinaczka. Dłuższa droga do Celu.

Pierwszy przeszedł Cesenu, za nim inni. Niepewnie i bez entuzjazmu zajęli się przetrząsaniem miasta i wyszukiwaniem przydatnych rzeczy, które gromadzili potem na pokładzie. Nyka, który wraz z innymi oceniał stan mechanizmów miasta, wyciągnął z jakiegoś zakamarka księgę, przypominającą tę, którą miał Sigg. Przyniósł ją. Widziałem, jak Obserwatorowi zaświeciły się oczy, gdy wziął ją w dłonie. Przekartkował pobieżnie i oznajmił, że sam musi się wybrać na poszukiwania.

Mimo obaw poszedłem razem z nim.

Miasto naprawdę się różniło, trudno było się połapać, co gdzie jest. Pokład dowodzenia znajdował się dwa poziomy pod pokładem głównym i nie było z niego widać Nieba. Panel sterujący regulatora został uszkodzony, jakby przewróciło się na niego coś ciężkiego. Na podłodze leżało elektryczne oko z rozbitym szkłem. Wylał się z niego czarny płyn, teraz już zaschnięty. Martwe ogrody znajdowały się niemal na wszystkich pokładach, wzdłuż ich zewnętrznych krawędzi. Bliżej osi miasta umiejscowiono kabiny mieszkalne, a za nimi pomieszczenia techniczne.

Sigg przeczesywał głównie kabiny. Po przejrzeniu dziesiątej znudziło mnie to, tym bardziej że musiałem wysłuchiwać nieustannego sapania i ciężkiego do zrozumienia, mruczącego monologu. Wyszedłem z ciemnego wnętrza na wąski zewnętrzny taras. Konstrukcję oplatały kruche brązowe pnącza. Słońce prawie już zgasło, a w zasięgu wzroku pod i ponad nami pojawiły się płaskie, granatowe chmury.

Trzy poziomy niżej Yerest wraz z dwiema kobietami i z Hersis sprawdzali, które z upraw da się uratować. Czarnowłosa zobaczyła mnie i wbiegła po schodach. Uśmiechnęła się i pocałowała mnie w policzek.

— Coś przeżyło? — zapytałem.

— Tylko fasolki na samym dole. Tam jest jakiś automatyczny podlewacz.

Sigg siedział w jednej z kabin obok otwartego kuferka i obracał w dłoniach czarny, matowy przedmiot, dziwne, precyzyjnie wykonane pudełko bez żadnego otworu, z kilkoma tylko poprzecznymi bruzdami. Mniejsza ścianka była niemal w całości pokryta mosiężnymi bolcami. Przy okazji zapytam go, co to jest.

Przeszedłem głębiej do wnętrza miasta, widząc, że udali się tam kapitan i kilku starszych. Doszedłem za nimi do pokładu technicznego znajdującego się, odwrotnie niż u nas, nad pokładem dowodzenia i przezornie zatrzymałem się za ścianą. Cesenu sprawdzał łożyska prowadnic nieużywanego napędu.

— Co tu się właściwie stało? — zapytał ktoś ze starszych.

— Kto to wie? — odpowiedział Cesenu, wycierając ręce w szmatę. — Musieli opuścić miasto ponad miesiąc temu. Większość upraw uschła, w kątach leży kurz.

— Mechanizmy są sprawne?

— Na to wygląda. Wciąż dąży do Celu.

— Wodnik twierdzi, że nie zdołamy przenieść nawet czwartej części wody. Nie mamy jej gdzie zmagazynować.

Rozpoznawałem tylko głos kapitana i Cesenu. Kapitan mówił szybko i zdecydowanie, a Cesenu na pytanie zwykle odpowiadał dopiero po chwili. Nie dlatego, żeby był powolny. Myślę, że musiał najpierw dokładnie przemyśleć odpowiedź.

— To miasto było liczniejsze od naszego.

— Zdobyliśmy sporo ziemi. Jest jej tu znacznie więcej, niż teraz mamy u nas.

— Więcej niż potrzebujemy?

— Tak.

— Yerest znalazł sporą beczkę wina. Spróbował i twierdzi, że jest dobre.

— Wino też się przyda — powiedział kapitan. — Przenieśmy wszystko, co się da. Resztę zniszczymy.

— Ale najpierw dowiedzmy się, co się tu wydarzyło.

— Szkoda, szkoda… — mruczał Cesenu.

Wycofałem się po cichu na górę. Pomyślałem, że to zły pomysł, żeby niszczyć pozostałe dobra. Czyste marnotrawstwo. Oczywiście rozumiałem, czemu chcą to uczynić – żebyśmy podczas następnej Wymiany nie trafili na miasto, które obłowiło się tutaj. Wiedziałem i rozumiałem, ale nie podobało mi się to.

Passin wraz z pomocnikami wytaszczył na pokład zwinięte sieci i teraz z nadmiaru szczęścia nie miał pojęcia co robić. Rano zaczną się wielkie przenosiny. Lepiej położyć się spać i zebrać siły. Miałem cichą nadzieję, że dodatkowe sieci rozwiesimy pod miastem, by ratować przyszłych nieostrożnych.

Zebrałem całą odwagę i podszedłem do kapitana.

— Może… nie rozłączajmy miast… — powiedziałem niepewnie.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

— Dwa miasta to o jedno za dużo — odparł. — Każde miasto starannie dobiera swoją wiązkę, by była jak najbardziej spójna. Dobranie naraz dwóch idealnie równoległych wiązek jest niemożliwe. Dlatego łączymy się tylko na czas Wymiany. Napięcie lin musi w końcu rozerwać pomost i cumy.

Dwa miasta to za dużo! A ja myślałem o dziesięciu miastach połączonych pomostami, razem wspinających się w równym tempie po linach.

Spuściłem głowę.

— Lubię cię, Murk — zaczął kapitan. — Kiedyś byłem taki jak ty. Zastanawiałem się, dokąd prowadzą te liny, szukałem… ale potem zrozumiałem, że tu nic nie można znaleźć poza tym, co samo spada z Nieba. My nie dożyjemy Celu, ale musimy do niego dążyć. Dla następnych pokoleń.

Zmierzwił mi włosy (znów!) i odszedł.

Wierzyliśmy w to, że liny nie mają końca. Jednocześnie dążyliśmy w górę, by zobaczyć jakiś Cel. Ta oczywista sprzeczność zdawała się nikomu nie przeszkadzać. Mnie bardziej interesowało to, co było w dole. Miejsce, z którego pochodziły miasta.

Hersis przerwała moje rozmyślania, przechodząc z koszem pełnym zerwanych strąków fasolki. Odstawiła go i usiadła na stopniu schodów.

Obok niej zobaczyłem mały, białoszary zaciek. Ukucnąłem i przyjrzałem mu się z bliska.

— Guano — wyjaśnił Sigg, stając nad nami. Dźwigał worek wypakowany nowymi skarbami.

— Co?

— Ptasie gówno.

Wstałem i odruchowo wytarłem ręce o spodnie, chociaż nie dotykałem guana. Hersis zacisnęła usta.

— Może oni też hodowali ptaki — powiedział Sigg uspokajającym tonem. — Widziałem je nie raz.

Dziewczyna wzięła kosz i odeszła szybkim krokiem.

Pokręciłem się jeszcze z Siggiem po pokładzie. Potem pomogłem mu zanieść worek i zjadłem kolację – potrawkę z królików, ubitych na futra przed niedoszłą Wymianą. Wreszcie ułożyłem się wygodnie w zwojach lin na pokładzie i zapatrzyłem w migoczące gwiazdy. Niebo spowiła już czerń. Ludzie w małych grupkach dyskutowali o wymarłym mieście, a ja starałem się ich nie słuchać. Dzieci, korzystając z ogólnego zamieszania, próbowały się bawić w chowanego, ale było na to za ciemno i w ogóle nie mogły się znaleźć. Znudzone, same poszły spać.

Poczułem delikatny wstrząs, gdy Czarnowłosa położyła się obok mnie na linach. Pachniała ziołami. Nawijała na palec kosmyk włosów i też zapatrzyła się w gwiazdy. Przysunęła się bliżej i położyła głowę na moim ramieniu.

— Jedziemy do gwiazd — powiedziała. — Gdy miasto dotrze do nich, my sami też staniemy się gwiazdami. Może to jest ten twój sens?

Westchnąłem. Gwiazdy były przecież bardzo, bardzo daleko. Dopiero po chwili pomyślałem, że zrozumiałem ją zbyt dosłownie.

6. Trudna decyzja

Obudził mnie głośny tupot i posapywanie. Ktoś biegł na złamanie karku przez pokład. Przed zaspanymi oczyma mignęła mi czarna postać. Kroki zadudniły na pomoście i po tamtej stronie. Wtedy usłyszałem ten krzyk. Wrzask, nieprzerwany aż do wyczerpania powietrza w płucach. Przerwa na wdech i znów krzyk. Uderzenie o metal i jakaś szarpanina, tarzanie się. Kolejne uderzenie o metal. Zerwałem się na równe nogi. Mężczyzna pełniący straż na pokładzie dowodzenia stał jak skamieniały. Krzyk ucichł na chwilę, po czym znowu dobiegł gdzieś z dołu. Wdech i krzyk. Dziki, zwierzęcy. Oddalał się szybko. Ktoś wypadł albo wyskoczył i może teraz żałował. Wyjrzałem przez barierkę, ale nic nie było widać. Usłyszałem jeszcze, jak krzyk zmienia się w upiorny chichot i cichnie gdzieś w dole.

Kilku mężczyzn wybiegło na pokład. Zatrzymali się, nie wiedząc, co dalej robić.

— Ktoś wyskoczył… — powiedział strażnik, wciąż stojąc w tym samym miejscu. Drżącą ręką wskazywał wymarłe miasto.

Zaniepokojeni ludzie wylegali na pokład i przekazywali sobie z ust do ust zasłyszaną wiadomość. Część z nich chciała natychmiast wciągać trap i ciąć cumy. Kapitan pojawił się w samą porę, żeby zaprowadzić porządek. Ryknął swoim stanowczym głosem i osadził wszystkich w miejscu.

Zera, kobieta ogrodnika, wyszła na pokład. Płakała i trzymała się za rękę.

— Obudził się w nocy i nie mógł zasnąć… Gdy próbowałam go uspokoić, ugryzł mnie i wybiegł z kabiny. Miał takie oczy…

Kobieta rozszlochała się na dobre.

Yerest wyskoczył! Tłum zaszemrał.

— Coś złego przeszło z tamtej strony…

Gdyby nie kapitan, znów ruszyliby, by ciąć cumy.

— Nie gadajcie, kobiety — powiedział. — Harsid wyskoczył dawno temu. Tak samo.

Potem szepnął coś na ucho Vaunee, dziewczynie, z którą sypiał. Ta skinęła głową, poprawiła koc narzucony na nagie ciało i zeszła na dół, w tłum. To była ta sama dziewczyna, która przeszła do nas z miasta Ptasznika. Usłyszałem jeszcze, jak mówi głośno:

— Zjedli jakąś roślinę, która mąci umysł. Obaj żuli te same korzenie. Harsid i Yerest.

— Tak. One powoli zatruwają krew — dopowiedział ktoś inny.

— Może tak się robi od dotykania ziemi?

— Jedli te korzenie co wieczór…

— Ja też to widziałam.

Wszyscy zaczęli się zastanawiać, kto jeszcze mógł żuć korzenie.

Czy ogrodnicy naprawdę to robili? Wątpliwe. Na pewno zaś Vaunee nie mogła znać Harsida.

Dziewczyna weszła na górę. Kapitan pocałował ją w czoło i odesłał. Odprowadziłem ją wzrokiem. Stał potem długo i patrzył na wymarłe miasto. Ułożyłem się w linach i patrzyłem razem z nim. W świetle wychylającego się zza chmur księżyca wyglądało posępnie. Ostatnia myśl uchwyciła się krawędzi umysłu i pozwoliła prawie o sobie zapomnieć. Zasnąłem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki