W chmurach. Taniec, moje życie - Stefano Terrazzino, Ewa Anna Baryłkiewicz - ebook

W chmurach. Taniec, moje życie ebook

Stefano Terrazzino, Ewa Anna Baryłkiewicz

0,0
59,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Stefano Terrazzino. Znacie go z pewnością jako tancerza i osobowość telewizyjną. Odkąd pojawił się w Tańcu z gwiazdami, jest obecny na naszych ekranach. Jego taneczne partnerki mogą być pewne, że Stefano ich nie zawiedzie. Zawsze (w przenośni i dosłownie) mogą się na nim wesprzeć.

Jednak jego droga do gwiazd i serc Polek wcale nie była prosta. Z zawodu Stefano Terrazzino jest... krawcem teatralnym. Tańczyć zaczął dopiero w wieku szesnastu lat - bardzo późno - i nie po to, by zostać kimś sławnym, a raczej by przełamać wreszcie chorobliwą nieśmiałość. Taniec okazał się jego żywiołem, jego życiem, jego przepustką z Mannheim, gdzie się urodził i wychował, przez słoneczną Sycylię do chłodnej i, wydawałoby się, mentalnie niezwykle odległej Polski. A jednak to właśnie tu, w Polsce, tancerz rodem z gorącej wyspy znalazł swoje miejsce. Tu tańczy, śpiewa ze swoim zespołem, reżyseruje spektakle, gra w teatrze, tworzy choreografię. Na Sycylię chętnie wraca - i zaprasza na nią nasze rodaczki. Wraz z Pauliną Biernat uczy swoje podopieczne tańczyć, z kolei z mamą Giovanną podpowiada, jak gotować w przepysznym włoskim stylu.

Jeśli chcecie się dowiedzieć więcej o życiu i karierze Stefano Terrazzino, koniecznie sięgnijcie po tę niezwykle szczerą opowieść, powstałą na podstawie rozmów, które z jej bohaterem przeprowadziła Ewa Anna Baryłkiewicz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 440

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stefano Terrazzino, Ewa Anna Baryłkiewicz

W chmurach.

Taniec, moje życie

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione.  Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli. 

Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania  informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Szymon Szwajger 

Projekt okładki: Jan Paluch 

Projekt typograficzny i skład: Adrian Partyka 

Zdjęcie na okładce: archiwum prywatne Stefano Terrazzino  

Autorka zdjęcia: Kat Piwecka 

Zdjęcia: str. 6, 11, 12, 162, 163 — Radosław Kaźmierczak 

str. 80, 190 — Renata Świderska 

str. 197 — Marta Machej 

str. 230, 231, 235, 236, 245, 251 — WBF/ Polsat 

str. 255, 258, 264, 268, 269, 271 — Maciej Zawada/Polsat 

str. 319, 323, 324 — Ewa Anna Baryłkiewicz 

Pozostałe zdjęcia: archiwum prywatne Stefano Terrazzino

Helion S.A. 

ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice 

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku! 

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres 

http://editio.pl/user/opinie/wchmur_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-8850-5

Copyright © Stefano Terrazzino, Ewa Anna Baryłkiewicz 2021

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność
Spis treści
UN MOMENTO!
Rozdział 1. ALE… ALESSANDRO!
Rozdział 2. TEN OBCY
Rozdział 3. CHŁOPIEC W CHMURACH
Rozdział 4. RAFFADALI.WŁOSKIE LATO
Rozdział 5. PAŁKA, ZAPAŁKA, DWA KIJE
Rozdział 6. (NON?) SICILIANO VERO
Rozdział 7. SEKS, KŁAMSTWA I KASETY WIDEO
Rozdział 8. CIAO, CIAO BAMBINA
Rozdział 9. WŁOSKIE DOLCE FAR NIENTE*
Rozdział 10. TAŃCOWAŁA IGŁA Z NITKĄ
Rozdział 11. KRAWIEC NA BALETACH
Rozdział 12. TERAZ ALBO NIGDY
Rozdział 13. MÓW MI „MISTRZU”!
Rozdział 14. ŻULE W TAXI I INNA STARA ŚPIEWKA
Rozdział 15. TAŃCZĄCY Z GWIAZDAMI
Rozdział 16. WARSZAWA (JEDNAK!) DA SIĘ LUBIĆ
Rozdział 17. WYPIJMY ZA BŁĘDY, czyli „CIN CIN AMORE”!
Rozdział 18. DZIĘKUJĘ, NIE TAŃCZĘ!
Rozdział 19. BO DO TANGA TRZEBA DWOJGA
Rozdział 20. „LET’S DANCE” GERMANY! Czyli: jak pech, to pech…
Rozdział 21. BO WE MNIE JEST SEKS... czyli skutki uboczne tańca
Rozdział 22. CICHO(SZ)…A!I koniec migania
Rozdział 23. BIEŁYJE ROZY W ZĘBACH CESÁRII ÉVORY
Rozdział 24. RODZINA VIOLINO
Rozdział 25. CANTO CANTARE i PIĘKNI BUNTOWNICY
Rozdział 26. SYCYLIA, MOJA PIĘKNA
Rozdział 27. DON STEFANO I JEGO SYCYLIJSKA „MAFIA”
Rozdział 28. POWRÓT DO KORZENI
KONIEC, CZYLI… NOWY POCZĄTEK

Nie przestawaj szukać,  inaczej będziesz musiał polubić to, co dostaniesz

Dla kochanych Rodziców, którzy są moimi bohaterami

Stefano Terrazzino

UN MOMENTO!

Warszawa, plac Grzybowski, grudniowe popołudnie. Mróz daje się we znaki. Wpustej kawiarence zamawiamy po dużym kubku zimowej herbaty — zpomarańczą, imbirem imiodem. Jednak bardziej rozgrzewa nas rozmowa. OSycylii. Dzisiaj mamy wrócić tam po raz kolejny — tym razem do dziecięcych lat Stefano albo nawet iwcześniej. Niby od tego powinniśmy zacząć pracę przy książce, ale… czy ożyciu da się mówić chronologicznie? Łapaliśmy wspomnienia barwne jak motyle wlocie. Strzępki wielu niewykorzystanych wywiadów, długich rozmów telefonicznych, no iniezliczone godziny nagrań. Teraz pora je uzupełnić iumiejscowić wczasie iprzestrzeni. Włączam więc dyktafon inagle słyszę:

Stefano Terrazzino:

Zaraz zaczniemy, już, ale powiedz: jesteś pewna, że to dobry pomysł? Kiedy umówiliśmy się na tę książkę? Ze dwa lata temu? Nie, dużo wcześniej! Przez cały ten czas spotykaliśmy się irozmawialiśmy we włoskim tempie, powolutku. Zebrałaś już sporo materiału, bardzo się ztego cieszę, ale czasem dopadają mnie wątpliwości: „Czy kogoś wogóle zainteresuje moje życie?”. Bo co ja tak niezwykłego robię? Tańczę, występuję w„Tańcu zGwiazdami”. Ok, jeszcze śpiewam ijeżdżę po Polsce zzespołem. Iod czasu do czasu zjawię się wtelewizji wtrochę innej roli, na przykład wprogramie „Twoja Twarz Brzmi Znajomo” albo wserialu. Ale czy to ma większe znaczenie? Jestem normalnym facetem, nie gwiazdą. Iprowadzę zwykłe życie.

Ewa Anna Baryłkiewicz:

Zero skandali iromansów. Ubolewam nad tym. Jak to sprzedamy!?

Ty tu żartujesz, aja poważnie mówię — dla mediów jestem nudny! Kiedy stałem się znany, wsensie rozpoznawalny, jeździli za mną paparazzi, by zrobić mi „gorące” zdjęcia. Ale szybko odpuścili, bo ja biegnę zjednej pracy do drugiej. Abiegnę, bo chcę. Bo kocham to, co robię.

To jest właśnie klucz do naszej rozmowy! Coś, co nazywasz roboczo „my way”. Stef, umówiliśmy się, że ma to być książka odrodze, którą pokonałeś, by być tym, kim teraz jesteś. Nie celebrytą, nie gwiazdą telewizyjną, ale mistrzem tańca, pasjonatem. Rozmawiamy oTobie, ale ioludziach, którzy Cię na tę drogę pchnęli, dając błogosławieństwo ikopniaka wtyłek na szczęście. Otych, którzy Ciwniej towarzyszyli, pokonując zTobą życiowe zakręty iprzeszkody. Iotych, którzy tylko wskazali Ciodpowiedni kierunek. Ta droga nie była łatwa ani nie do końca oczywista — iprzez to jest właśnie tak ciekawa! Tak! Jestem pewna, że wielu Twoich fanów ona zainteresuje. Rozumiem jednak Twoje dylematy, bo sama przez chwilę byłam „skołowana” przez ludzi, którzy wtajemniczeni wsprawę przekonywali: „Książka? Za wcześnie! On jest jeszcze za młody. Takie rzeczy robi się na stare lata! Niech trochę pożyje!”.

Awidzisz! Czyli jednak coś jest na rzeczy. No ico im odpowiadałaś? Tylko szczerze…

Że stary to akurat jesteś, bo „wtym wieku” tancerz przechodzi na zasłużoną emeryturę.

(wzdychając) Niestety, tak to już jest wnaszym zawodzie…

Atak serio? Mówiłam: „Nie zgadzam się. Teraz jest najsilniejszy, bo już wie, kim jest. Jak chce żyć ipracować, co sprawia mu frajdę, aczego nie zrobi nawet za ciężkie pieniądze”.

To prawda.

„Nie musi już nikomu udowadniać, co potrafi. Nie tylko na parkiecie. Bo pokazał nam się jako aktor, wokalista, choreograf ikostiumolog. Ichoć nie we wszystkim jest perfect…”.

…bo nie jestem! Nie ma się co oszukiwać: trochę rzeczy mi wżyciu nie wyszło. O, na przykład „Salon sukien ślubnych”, wktórym byłem gospodarzem, albo show „Surprise, Surprise” (ten na szczęście szybko spadł zanteny). Nie czułem się wtym dobrze! Niepotrzebnie to brałem…

„…to doszedł do momentu, wktórym BAWISIĘ tym, co robi. Czerpie ztego przyjemność isatysfakcję. Imoże się swoją pasją ienergią podzielić zinnymi, zainspirować do działania”.

Prawda! Wszystko prawda! Po występach, kiedy ktoś mi gratuluje: „Ty masz taką pasję! Jak ja cizazdroszczę. Też bym chciała tak tańczyć!”, odpowiadam: „No to próbuj! Idź na jakiś kurs, dziś jest tyle możliwości, taki wybór szkół izajęć!”, isłyszę wtedy: „Nie… Nie mam czasu na takie rzeczy. Nie nadaję się do tego!”. Albo pytam kogoś: „Ajaką ty masz pasję?”, na co ten ktoś się krzywi: „Ja? Żadnej”. Jak to?! Jak można nie mieć pasji? Dla mnie to niepojęte. Mówię wtedy takiej osobie: „Może ją masz, ale jeszcze oniej nie wiesz? Próbuj różnych rzeczy, poznaj siebie iświat. Wyjdź ze swojej strefy komfortu, bo tam, na zewnątrz, dzieją się MAGICZNE rzeczy”.

Jeszcze gorzej jest — moim zdaniem — mieć do czegoś smykałkę, ale zaprzepaścić swoją szansę. Mówi się: „Jeśli Bóg dał citalent, to zrób zniego użytek. Bo inaczej cigo zabierze”.

Smutne, ale prawdziwe. Ja też mogłem się poddać. Nie miałem ani pieniędzy na taniec, ani nadziei na to, że będę zniego żył. Tyle że — o, widzisz!— nie myślałem okarierze, tylko otym, że BARDZO chcę tańczyć. DLA SIEBIE. Dobra, zacznijmy rozmawiać. Mam nadzieję, że ta historia zainspiruje kogoś do działania — doda mu wiary wsiebie isiły do walki oswoje marzenia. Trzeba żyć kreatywnie— to jest sens naszej książki. Tylko, proszę, bez cukrowania. Niech to będzie zwykła opowieść zwykłego chłopaka, który po prostu bardzo chciał tańczyć.

Oto możesz być spokojny — nie zamierzam Cię gloryfikować. Co więcej: zpierwszego rozdziału mogę Cię nawet wykluczyć.

Jak to „wykluczyć”?! Teraz?! Już? Na samym początku?! No, nieźle się zaczyna… Nieźle!

Rozdział 1. ALE… ALESSANDRO!

To co, ruszamy wpodróż przez Twoje życie?

Ruszajmy! Co proponujesz na początek? Skoro ma nie być omnie…

Ma być oTobie! Ale — niejako — bez Ciebie.

Teraz to dopiero mnie zaintrygowałaś! Omnie, ale beze mnie? Czyli…?

Przenieśmy się na Sycylię…

Szkoda, że tylko wwyobraźni, bo dziś tak zimno… Dokąd? Do mojego rodzinnego Raffadali?

Tak, ale do roku 1978, albo nawet ciut wcześniej.

Ale ja się urodziłem w’79, ito wNiemczech, wMannheim! A, już teraz rozumiem, do czego zmierzasz. Nie było mnie jeszcze wtedy na świecie! Moi rodzice dopiero co się poznali.

…ipo raz pierwszy szeptali sobie: „Ti amo”.

Ojej, aż tak intymnie zaczniemy? Od „tych rzeczy”? (śmiech) No nie wiem… Ajeśli kogoś zgorszymy? Atak serio: tylko nie mów, że chcesz, żebym tu zdradził kulisy mojego poczęcia!

Właśnie chcę! Bo uważam, że jest wnich wszystko, czego nasi czytelnicy potrzebują, aby zrozumieć kim, jesteś iskąd pochodzisz. Silne korzenie, tradycja sycylijska igeneza przeprowadzki Twoich rodziców do Niemiec, wasz ognisty temperament, diabelski upór ideterminacja.

Hm… nigdy tak otym nie myślałem. Ale gdyby połączyć fakty… (Zapada cisza, Stef skupia się na wyciskaniu soku zpomarańczy, dodaje do herbaty miód, miesza). Tak… coś wtym jest.

Poza tym to taka romantyczna historia, jak zfilmu! Posłuchaj: dwa rody — Terrazzino iGiglio — sąsiadują ze sobą od lat. Nie bratają się wprawdzie, ale też nie są zwaśnione. Do czasu, kiedy ich dzieci — Giovannę iAntonio — połączy płomienne, młodzieńcze uczucie…

…przez które wybuchnie skandal wmiasteczku ikłótnie wobu rodzinach. Masz rację, to jest gotowy scenariusz na film. Mogę go sobie nawet wyobrazić: słońce, błękitne niebo, palmy, sycylijskie plenery. Ioni tacy młodzi, zapatrzeni wsiebie… Piękny romans. Trochę jak „Romeo iJulia”.

Tyle że zhappy endem. Opowiadaj!

OK, ale najpierw musimy nakreślić tło, bo tylko wtedy ta historia będzie wpełni zrozumiała. To były lata siedemdziesiąte: inna mentalność, styl życia, obyczaje inormy społeczne. Wówczas dziewczyna mogła się spotykać zchłopakiem (jeżeli oczywiście on miał wobec niej poważne zamiary) wyłącznie wsytuacji, kiedy rodzina dała jej na to pozwolenie. Ipod warunkiem, że wczasie tej „randki” towarzyszyła im jakaś kobieta, najlepiej siostra albo kuzynka wybranki.

Wcharakterze przyzwoitki? Wlatach siedemdziesiątych XX wieku?!

Wiem, jak to brzmi… jakby to były lata czterdzieste albo jeszcze wcześniej. Ale pamiętaj, że mówimy tu omałym miasteczku na Sycylii. Na wyspie życie zawsze toczyło się (inadal toczy) owiele wolniej niż na kontynencie. Oczywiście, wsprawach damsko-męskich wszystko poszło do przodu. Kiedy miałem dwadzieścia lat (czyli tyle, ile mój tata, jak poznał mamę), umawialiśmy się ze znajomymi na plażę, apotem zabieraliśmy dziewczyny na tańce ibawiliśmy się razem. Za czasów jego młodości tak swobodne kontakty zpłcią przeciwną były nie do pomyślenia. Młodzi ludzie wieczorem spotykali się, niby przypadkiem, na Piazza Na Fontana, apóźniej spacerowali trójkami, trzymając się pod rękę: dziewczęta zdziewczętami, chłopcy zchłopcami. Jeśli ktoś wpadł komuś woko, awidział, że druga strona podziela jego zainteresowanie, grupy zatrzymywały się obok siebie, po czym następowało formalne zapoznanie. Jeśli między nimi zaiskrzyło, chłopcy mogli zalecać się do wybranek, ale wyłącznie przy osobach trzecich.

Krępujące.

Ito jak! Flirtowanie przy świadkach?!

Strażniczkach moralności raczej.

Straszne te zaloty musiały być. Sztuczne. (śmiech)

Ktoś musiał sprawdzić, czy adorator ma czyste intencje.

Ślub. Tak, oto tu chodziło! Bo kobieta na Sycylii— oczym traktują wszystkie nasze piosenki— miała wżyciu tylko jeden cel: wyjść za mąż iurodzić dzieci. Nie marzyła otym, żeby pójść do pracy irealizować się zawodowo. To też jest znak tamtych czasów! Amojej mamie wcale nie spieszyło się do zamążpójścia. Chciała skończyć szkołę, marzyła ostudiach. Była inteligentna izdolna, ale nie miała czasu na naukę… Jej mama chorowała inigdy nie doszła do siebie po stracie trójki dzieci, atata ciężko pracował, żeby ich jakoś utrzymać. Dlatego wwieku dwunastu lat moja mama musiała dorosnąć, zająć się domem idwiema młodszymi siostrami. Jak tylko potrafiła, próbowała odciążyć rodziców. Pomagała we wszystkim. Iwłaśnie wmomencie, gdy dotarło do niej, że musi pożegnać się ze swoimi marzeniami oedukacji, poznała mojego tatę.

Spojrzała wczarne jak węgiel oczy przystojnego Antonio Terrazzino i… utonęła wnich.

Tak, całkowicie! Ale mój tata też od pierwszego spotkania wiedział, że spotkał miłość życia.

Jak się właściwie poznali? Igdzie? Na waszym głównym skwerze Piazza Na Fontana?

Hm, nie wiem. Może itam…? Amoże wsklepie, na targu albo procesji? Raffadali jest małe, więc musieli się mijać latami. Zwłaszcza że ich domy dzieliły tylko dwie ulice. Ale wjakich okolicznościach zaiskrzyło? Muszę ich kiedyś oto zapytać. Może ktoś powiedział tacie, gdzie mieszka ta piękna, czarnowłosa Giovanna, amoże znał jej adres? Wiem tylko, że nagle zaczął jeździć jakimś motorem czy skuterkiem przez Via Bellini. Czasami też spacerował godzinami pod jej oknami, żeby go tylko zauważyła, zainteresowała się nim. Bo wiesz, nie można było wtedy pokazać za dużo: ruchów, gestów, osłowach nawet nie wspomnę. Wgrę wchodziły tylko jakieś dyskretne spojrzenia iuśmiechy. Oczywiście mama domyślała się, że tata nie pojawia się na jej ulicy przypadkowo. „Ach, to chyba na mnie tak spogląda? Chyba mu wpadłam woko?”, zastanawiała się. No, bo nigdy nie wiadomo, czy nie chodzi osąsiadkę. (śmiech) Ale zawsze znajdowała sobie jakiś pretekst, żeby wyjść na balkon. Ato pranie trzeba rozwiesić, ato zebrać, posprzątać. No, jak wfilmie! Aon chodził po tej ulicy, zatrzymywał się, patrzył… Tylko brakowało, żeby serenadę dla niej zaśpiewał.

Igrał na mandolinie. Ataki piękny obrazek by był…

Już go sobie wyobraziłaś? Wy, kobiety… Wiem, że to byłoby bardziej poetyckie, ale jednak…

Możemy trochę podkoloryzować.

Nie, nie śpiewał! Anawet gdyby, to na pewno się tego wyprze. Zdrugiej strony… był młody, zakochany, mógł jakieś głupoty robić. Dobra, napisz: „Antonio PRAWIE śpiewał”. (śmiech)

Historia nabiera rumieńców. Co było dalej? Spotykali się potajemnie?

Takich detali to ja nie znam. Wiem tylko, że rodzice mamy nie chcieli, by się znim związała. Ona domyśla się dlaczego, powiedziała nam kiedyś, ale… nie zdradzę tego tutaj. Zresztą ta jej teoria jest bez sensu. Może byli na „nie” także zpowodu różnicy wieku? Mama miała wtedy szesnaście lat, tata był ocztery lata starszy. Tak czy inaczej nie chcieli, żeby córka zadawała się ztym Terrazzino, ikoniec. Pozostała im więc fuitina (od fuggere — uciekać). Po sycylijsku znaczy to, że prześpisz się zkimś. Stracić honor to straszna rzecz dla dziewczyny iwstyd dla jej rodziny. Wtedy bliscy muszą zaakceptować jej chłopaka. Bo jak była fuitina, on musi się znią ożenić.

Jak zaliczą „wpadkę”, tak?

Nie, jak ona straci niewinność. Aciąża to już wogóle! Ślub od razu. (śmiech) Wystarczy, że zkimś spałaś ijuż cię ztą osobą żenią, bo „czystość trzeba zachować do ślubu”. Tak wtedy było. Boże, to jest tak dalekie od naszego obecnego stylu życia… (śmiech) Pewnie gdzieś po cichu spotykali się na mieście, nie wierzę, że nie znaleźli sposobu. Ciocia Pippina, widząc, jak Giovanna przeżywa tę zakazaną miłość, jak strasznie jest nieszczęśliwa przez to, że nie może być zAntonio, postanowiła pomóc zakochanym. Zostawiła im klucze od swojego mieszkania idała do zrozumienia, że mają trochę czasu dla siebie, bo ona wybiera się właśnie na długi spacer. Istało się! Pierwszy raz i… złoty strzał! Mama zaszła wciążę. Kiedyś, kiedy wyszliśmy gdzieś razem, nagle zatrzymała się ipokazała: „Stefano, spójrz! O, to jest ten dom, wktórym zostałeś poczęty”. (śmiech)

Wiadomość, że pojawisz się na świecie, zelektryzowała obie rodziny!

O, żeby tylko! Całe miasto! Ciąża uszesnastolatki to jednak rzecz kontrowersyjna nawet idziś…

Posypały się gromy?

Były igromy, ikrzyki, ipłacz! Ale stało się. Związek został skonsumowany. Musieli więc ten fakt zaakceptować. Moim rodzicom też nie było łatwo odnaleźć się wtej sytuacji. Byli bardzo młodzi, nie mieli za co żyć ani gdzie mieszkać. Nie mogli liczyć na wsparcie bliskich, bo tym się nie przelewało, ale zapewniali wszystkich: „Poradzimy sobie! Nie martwcie się”. Honor im nie pozwalał zostać wRaffadali. Nie chodziło oto, że chcieli uciec, aby jakoś wyciszyć skandal zciążą. Chcieli poukładać swoje życie na nowo. Tam niewiele mogli zmienić. Tata też rzucił szkołę, nie miał czasu do niej chodzić. Musiał pracować wpolu, pomagać ojcu, bo żyli skromnie…

Wspomniałeś kiedyś, że zdarzało mu się sypiać wstajni, ze zwierzętami.

Tak było. Wracał zmęczony zpola, kładł się na chwilę na sianie, zasypiał… Mama też musiała porządnie napracować się, by ogarnąć dom imłodsze siostry. Może nawet wtym, co się stało, dostrzegła jakąś szansę na wyrwanie się zrodzinnego domu? Kiedy zaszła wciążę, wiedziała, że muszą wyjechać nie tylko zRaffadali, ale izSycylii wogóle. Tata też tak uważał. „Bardzo kocham tę ziemię. Tę wyspę. Izawsze Sycylię będę miał wsercu”, powiedział. „Ale nie chcę, żeby moje dziecko miało takie życie, jak my tu mamy. Chcę mu zapewnić lepszą przyszłość”.

Wzruszające…

Teraz, jak na to patrzę, myślę, że moi rodzice po prostu się dla nas poświęcili. Oni tak mocno są związani ztym miejscem… Nigdy by go nie porzucili, gdyby mieli tam pracę. Mogliby robić sery albo hodować kozy — pewnie byliby tak samo szczęśliwi jak teraz, gdy prowadzą tawernę wMannheim. Amoże jednak nie? Może nie wygrzebaliby się zbiedy? Kiedy słucham, wjakich warunkach żyli, jest mi ich tak strasznie żal… Azdrugiej strony widzę wtym sycylijskim życiu taką prostotę irodzinność… Zawsze trzymają się razem. Potrafią cieszyć się ztak małych rzeczy. Doceniają wszystko to, co los im da. Piękne… Nie da się zmierzyć szczęścia, bo czym ono jest? Ktoś jest bardzo bogaty, może mieć wszystko, ale jest nieszczęśliwy, bo czegoś mu brakuje wżyciu. Może jako dziecko nie był kochany? Może wzwiązku coś mu się sypie? Ktoś inny nie ma pieniędzy, ale nie narzeka, bo głodny nie chodzi. Ma skromny dom, ale ktoś tam na niego czeka. Ico rano budzi się szczęśliwy, bo ma cel. Rodzinę. Miłość. Coś, co daje mu siłę do życia. Ja widzę tyle piękna wprostym życiu! No, ale nie zaznałem nigdy biedy jak rodzice…

Vincenzo ija czekaliśmy na siostrę, atu niespodzianka: mamy brata, Marco!

Nie mieli pracy ani perspektyw na nią. Musieli jechać „za chlebem”.

Wszyscy znajomi mówili im: „Wyjedźcie gdzieś ztej wioski!”. Jako że brat taty mieszkał już wTurynie, na północy Włoch, tata, jeszcze zanim poznał moją mamę, czasem go odwiedzał. Kiedyś, gdy został tam dłużej, zrobił sobie krótką wycieczkę do Mannheim ipoznał trochę to miasto. Wiedział, że tam przeniosło się wielu Sycylijczyków, że mają dobre warunki do pracy iżycia, więc powiedział: „Słuchaj, Mała, jedźmy tam!”. Itak się zaczęło. Na początku było im bardzo trudno: zdani tylko na siebie, na obcym gruncie, bez znajomości niemieckiego. Oboje tęsknili za Sycylią, za bliskimi. Ale tata tego nie okazywał: skupił się na szukaniu pracy, dzielnie znosił ból. Amama bardzo cierpiała. To był dla niej szok: nowy język, nowi ludzie, inna mentalność…

Adziwisz się? Młoda dziewczyna, rzucona na głęboką wodę — z„brzuchem”, przerażona pewnie tym, jak za chwilę poradzi sobie zniemowlakiem. Po raz pierwszy tak daleko od rodziny. Wmieście (anawet kraju), którego nie zna. Wśród ludzi, których nie rozumie…

Ale oni trzymali zWłochami, wiesz? Wtej dzielnicy mieszkało dużo Sycylijczyków. Kiedyś się dziwiłem: „Dlaczego mama, mieszkając tam od tylu lat, nie mówi dobrze po niemiecku?”, aona prawie wcale nie rozmawiała wtym języku. Nie musiała, bo nawet sklepy miała wokół domu sycylijskie. Tak jak Polacy wLondynie mają swoje sklepy, awnich polski ser ipolską kiełbasę, tak iona ztatą kupowała wszystko od „swoich” ludzi. Trzymali się znimi blisko, bo dzięki temu nie czuli się tu tak bardzo osamotnieni. Imieli większe poczucie bezpieczeństwa.

Namiastkę ojczyzny.

Tak. Ale ma to izłą stronę — nie otwierasz się na innych. Widzę, że tata jest znacznie bardziej zintegrowany zludźmi niż mama, bo musiał przełamać barierę językową, wyjść zinicjatywą, znaleźć pracę itd. Amama zajmowała się głównie domem, więc… Początki, jak już mówiłem, mieli trudne. Wzięli jakieś kredyty na pizzerię, która nie wypaliła. Popełnili dużo błędów…

Od razu myśleli otym biznesie?

Tata początkowo pracował na budowach. Potem wymyślili zmamą, że będą robić pizzę (skąd im się to wzięło?!), bo tak dobrej jak na Sycylii to nigdzie wMannheim nie ma, więc będą bezkonkurencyjni. No inakupowali maszyn, na które zaciągnęli duży kredyt, otworzyli budkę zpizzą na wynos i… zostali zdługiem, bo interes się nie kręcił. Dostali nauczkę. Atata musiał zaczynać od zera. Pracował wróżnych knajpach, stał na zmywaku, sprzątał blaty istoły, ale też robił sałatki. Kucharz zauważył, że jest wtym kreatywny, więc czasem dawał mu jakieś trudniejsze zadania, atata szybko uczył się gotować. Wykazywał się talentem kulinarnym. Przygotował coś parę razy i… awansował. Przeszedł trudną drogę: od pomocnika kuchennego, przez głównego szefa, aż do… właściciela tej restauracji! Wszystkiego nauczył się sam! Po kilku latach uznał, że już czas, by wystartować zwłasną pizzerią. To było drugie podejście, więc miał pewne doświadczenie. No ipowoli, powoli ruszyło. Ale dopiero kiedy skończyłem piętnaście lat, restauracja zaczęła pracować pełną parą, arodzice wreszcie poczuli się wNiemczech bezpiecznie. Aże pracowali wniej do nocy, to ja musiałem dbać oVincenzo iniańczyć Marco, który się urodził, gdy miałem dwanaście lat.

Hola, hola!

Co?! Za bardzo wybiegłem wprzyszłość?

Tak jakby. Masz już piętnaście lat. Idwóch braci. Awnaszej opowieści jeszcze się nie urodziłeś.

A, no tak, jeszcze mnie nie ma, zapomniałem. (śmiech) OK, to co teraz chciałabyś usłyszeć?

Gorącą jak słońce Sycylii historię otym, jak dziadkowie powitali Cię na świecie. Wiele lat temu wyznałeś „Vivie!”, że przyjechali do szpitala inad łóżeczkiem „urządzili awanturę we włoskim stylu, zkrzykami, lamentami irzucaniem klątw”. Mocne wejście miałeś…

Powiedziałem: „zlamentami irzucaniem klątw”? Serio? Boże, jakim ja byłem lekkoduchem!

Skoro itak poszło to weter, rozwińmy wątek. Pokazuje dobitnie: tradycja — rzecz święta.

To prawda. Moi rodzice byli młodzi, chcieli się trochę odciąć od tej tradycji, żyć po swojemu, bardziej „na czasie”. „Świat się zmienia. Dajmy mu jakieś współczesne imię, co? Alessandro bardzo mi się podoba”, powiedziała pewnego razu mama. Tacie też się spodobało, więc… tak mnie nazwali. Aponieważ nie byli jeszcze małżeństwem, to zostałem zapisany wpapierach pod panieńskim nazwiskiem mojej mamy — Alessandro Giglio. Bardzo ładnie, prawda? Nazwisko jest krótkie, ale mocne. Alessandro Terrazzino już nie brzmi tak dobrze, bo ma za dużo podwójnych liter ijest za długie. Tak czy inaczej byłem Alessandro. Ale tylko przez kilka godzin. Do momentu, aż przyszła mnie zobaczyć babcia, mama mojego taty: „Co to jest?”, oburzyła się. „Co to za imię? Alessandro? To ma być jakiś adwokat?! My jesteśmy prostymi ludźmi! Imamy imiona po przodkach!”, tak sprowadziła wszystkich na ziemię. Rodzice próbowali postawić na swoim, ale dziadkowie powiedzieli, że nie będą ich wspierać. Iwymusili na nich zmianę. No, to nie było fajne… Ale wzgodzie ztradycją. Itak oto zostałem nazwany Stefano. Stefano Alessandro Terrazzino.

Moi rodzice byli młodzi, chcieli się trochę odciąć od tradycji sycylijskiej. Dali mi modne imię: Alessandro. Niestety, długo się nim nie cieszyłem…

Stefano Terrazzino też brzmi nieźle, przyznaj! Dostałeś imię po dziadku ze strony taty?

Tak, tam mężczyzna whierarchii stoi wyżej… Później, kiedy mama urodziła drugie dziecko, powiedziała: „Jeżeli już zaczęliśmy tradycję, drugi syn będzie jak mój tato”. (śmiech)

Vincenzo.

Tak, ale trzeci już nie miał po kim wziąć imienia izostał nazwany Marco. Jak my mu zazdrościliśmy!

Ateraz? Jak na to patrzysz?

Przez całe lata myślałem: „Jak można kogoś zmusić, by działał wbrew sobie?! Skoro rodzice chcieli odciąć się od tradycji, mieli takie prawo”. Teraz, gdy jestem starszy, rozumiem moich dziadków. Przychodzi czas, że zastanawiasz się, kim jesteś tak naprawdę — dlaczego jesteś właśnie taki, anie inny? Możesz to odkryć tylko wtedy, kiedy wiesz, skąd pochodzisz, gdzie są twoje korzenie. Wtedy rozumiesz siebie, swoje zachowanie, nawet to najdziwniejsze, jakieś tiki czy schizy, lepsze igorsze cechy, wszystko. Teraz inaczej odbieram swoje imię. Może też dlatego, że jestem wPolsce? Tu także daje się dzieciom imiona po przodkach. Zkolei teraz na Sycylii ludzie wymyślają im coraz dziwniejsze — jak Noara albo jakieś inne, brazylijskie. Co ma to wspólnego znaszą kulturą? Teraz, jak oniej myślę, widzę, że moje „starodawne” imię jeszcze mocniej mnie znią wiąże. Wiele lat myślałem, że jest niemodne, wręcz obciachowe. Ajest przecież piękne! Ijeżeli będę miał dzieci, też dam im stare, sycylijskie imiona. Antonio — po moim tacie. Antoś po polsku. IGiovanna. Albo Maria, bo tak moja mama ma na drugie.

Rozdział 2. TEN OBCY

„Mam trzy latka, trzy ipół. Brodą sięgam ponad stół” — ten beztroski czas dzieciństwa znamy tylko ze zdjęć, do których najbliżsi dopowiadają nam różne historie. Sami nie mamy chyba wielu wspomnień. Ipewnie tylko za pomocą hipnozy udałoby się je wydobyć.

Zamierzasz mnie zahipnotyzować? Teraz? Tu, wtej kawiarni? (śmiech)

Aż takich zdolności nie mam, ale… pomedytować możemy, nie? Zamknij oczy. Skup się. Przypomnij sobie tego małego Stefcia. Może zjawi się jakiś flesz ztego czasu, jakaś migawka…

OK. (Stef zamyka oczy, siedzimy wciszy). Nie, nic! Aczekaj! Jest! Pizzeria. (rozkręca się) Taki wycinek mi się przypomniał: jestem na dole igram na trójkącie. Byłem wtedy malutki i(pamiętam!) bawiłem się tam sam. Askoro nie było jeszcze Vincenzo, musiałem mieć jakieś trzy, może cztery lata. Pizzeria była na górze, apod nią magazyn, wktórym stały wielkie zamrażarki wypełnione kurczakami. Pośród tego wszystkiego leżały moje zabawki. Rodzice pracowali na górze, mnie zostawiali na dole itam wcoś grałem, oglądałem książeczki. Później szedłem do nich, siadałem przy stole, dostawałem trochę ciasta na pizzę icoś sobie zniego lepiłem. Jak to dziecko, które ma dużo fantazji: tu dodałem trochę ciasta, tam więcej sosu. Budowałem duży dom otoczony wielkim płotem, ajak „materiału” miałem więcej, to icałe miasto. Tylko takie luźne obrazki pamiętam. To ciasto było moją najlepszą zabawką! Często się nim bawiłem, bo było tanie izawsze pod ręką. Idobrze, że je wykorzystywałem do takich celów. Trzeba dziecku pozwolić na to, żeby dało upust fantazji. Moi rodzice to robili. Może nieświadomie…

Przez pięć lat byłeś jedynakiem. Ich oczkiem wgłowie.

Nie tylko ich, całej rodziny. Pierwszy wnuk! Duma dziadków!

Co jeszcze wbiło Cisię wpamięć zwczesnego okresu dzieciństwa?

Pamiętam, jak mama zachorowała, dość poważnie. Miałem wtedy pięć lat. Tata pracował, nie miał kto się mną zajmować, więc musiałem pojechać na Sycylię, do cioci Angeli. Chyba zpół roku uniej byłem, jak nie więcej. Ale mimo że bardzo tęskniłem za rodzicami, czułem się tam szczęśliwy. Od małego kochałem tę moją Sycylię… Pamiętam, jak chodziłem do przedszkola. Miałem niebieski uniform, taki zbiałym kołnierzykiem, itorbę. Wyglądałem jak każdy sycylijski przedszkolak, ale… itak wiedziałem, że jestem „ten obcy”. (milczenie) Od dziecka wszędzie czułem się obcy. WNiemczech mówili omnie: „Ten Włoch”, tam też byłem inny od rówieśników. Na Sycylii słyszałem, że jestem Niemcem, mimo że mówiłem bardzo dobrze po sycylijsku, bo to był mój pierwszy (ijedyny wtedy) język. Dzieci są okrutne… Ale miałem też przyjaciół. Tych prawdziwych, na dobre ina złe. Do dziś jestem znimi blisko. Dlatego tak dobrze się tam czułem ido tej pory myślę, że tam jest mój drugi dom. Moi bracia nie mają już takiego sentymentu do Sycylii ani tak silnego znią związku. No, ale oni tam nigdy nie żyli…

Spróbuj przywołać jeszcze jakieś obrazy…

O, wiesz, co było fajne? Że wlecie jechaliśmy na Sycylię, ana święta przyjeżdżali do nas rodzice mamy ijej siostra Angela. Cały czas była więc obecna wmoim życiu Sycylia, wdomu ciągle stały walizki. WNiemczech gnieździliśmy się na pięćdziesięciu metrach kwadratowych ina tej małej przestrzeni, wokresie bożonarodzeniowym, musiało się zmieścić sześć osób, wtym pięcioro dorosłych. Byliśmy ściśnięci, osaczeni, co chwilę ktoś na kogoś wpadał, ale ta bliskość miała swój urok. Imocno nas wiązała… Dlatego teraz nie lubię dużych mieszkań, przytłaczają mnie swoim metrażem, ale ipewną anonimowością, chłodem. Wolę, jak jest ciepło, przytulnie. Co jeszcze pamiętam ztych lat? Jak chodziliśmy całą rodziną na pole, do pracy. Jak zbieraliśmy pomidory ipóźniej robiliśmy znich przeciery. Bo na Sycylii — zresztą nie tylko tam, wPolsce chyba też — latem przygotowuje się mnóstwo passaty pomidorowej, żeby wystarczyła na cały rok. Ito był prawdziwy rytuał. Jak ja go kochałem! Od małego nie mogłem się go doczekać.

Jak to dzieciak! We wszystkim musi umoczyć palce. Ale więcej przeszkadza, niż pomaga.

Ja naprawdę pomagałem! Ibyłem tym taki podekscytowany… Miałem nawet swoje zadania.

Tylko nie mów, że pamiętasz całą produkcję.

Pewnie, że pamiętam! Chcesz przepis? (śmiech) Najpierw przygotowywaliśmy butelki, czyli myliśmy je, apotem gotowaliśmy wwielkiej metalowej bańce (wjakiej trzyma się na Sycylii benzynę), żeby je wysterylizować we wrzątku. Robiliśmy to przed domem, zawsze oczwartej nad ranem. Wciągu dnia było za gorąco, żeby pracować, aco dopiero stać przy ognisku. Kiedy szkło było sterylne, wychodziliśmy wszyscy na kilka godzin wpole zbierać pomidory. Potem myliśmy je igotowaliśmy wwielkim garze. Ajak już były miękkie, dodawaliśmy sól ibazylię idługo mieszaliśmy drewnianymi łyżkami, apotem przecieraliśmy je przez sito. Itaką przetartą, gładką passatę wlewało się do zimnych butelek — to było właśnie moje zadanie — ana koniec zakręcało się butelki iraz jeszcze zanosiło się do gotowania, wcelu konserwacji. To wszystko trwało trzy dni — od rana do nocy — imocno nas integrowało. Cała rodzina była wto zaangażowana.

Iprzez te trzy dni cały dom pachniał pomidorami…

Tak, askóra swędziała. (śmiech)

…ana stole lądowało tylko spaghetti al pomodoro.

My codziennie jedliśmy pastę. Czasami zsalciccią, czasami tylko zbazylią, ale dzień wdzień był makaron zpassatą. Pomidor to na Sycylii najważniejszy składnik, baza wszystkich dań. Inigdy nam się nie nudzi! O, wiesz, co mnie nudziło, jak byłem mały? Jak za długo byliśmy wpolu. Siadałem wtedy między grządkami ilepiłem zziemi domki albo zamki. Zawsze lubiłem manualne zabawy, odpływałem przy nich. Teraz, jak ciotym mówię, tyle rzeczy mi się nagle przypomniało… Pamiętam, jak kogut (może kura?) zaatakował mnie itak podziabał, że pociekła mi krew. Pobiegłem zapłakany do cioci. „Który to był?”, spytała. „Ten”, wskazałem. Aona go złapała i… ciach! Skręciła mu kark. Aż zaniemówiłem. Od razu pożałowałem, że jej otym powiedziałem. Szkoda mi było tego koguta. Zobacz, takie rzeczy zapamiętałem — bardzo silne, traumatyczne i… związane ze śmiercią. Pamiętam też, jak dziadek świnie szlachtował. Iże później robili ztej ciepłej krwi sos albo sanguinaccio, coś wrodzaju waszej kaszanki. Od tamtej pory nie chciałem już jeść zwykłego sosu pomidorowego, bo myślałem, że iwnim jest ta świńska krew. To było okropne, bardzo to przeżyłem. Musiałem mieć wtedy ze cztery lata.

Dla takiego malucha musiał to być prawdziwy szok.

Tak. Pamiętam też śmierć mojego dziadka, Stefano… Trzy momenty ztego dnia. Jego leżącego na łóżku, ludzi siedzących dookoła ibabcię, która „biegała” imachała chusteczką, odganiając muchy, itak lamentowała, tak krzyczała… Musiałem podejść do dziadka isię znim pożegnać. To było mocne przeżycie. Drugi obraz — moja ciocia (ajego córka, wtedy szesnastoletnia), której puściły nerwy. Zamknęła się włazience istrasznie płakała, awszyscy się do niej dobijali. Ita trzecia odsłona — ja na zewnątrz, bawiący się. Tata kupił mi takie śmieszne gumki (wszystkie dzieciaki chciały je mieć!) isprawił mi tyle radości! Aże wdomu nie mogłem się bawić, to…

Obraz trochę jak z„Ojca Chrzestnego”: tu lament iżałoba, atam zabawa iśmiech…

Jak to wżyciu. Ana Sycylii te kobiety wczarnych, długich sukniach są tak bardzo filmowe…

Myślisz, że jesteś podobny do dziadka Stefano? Jest coś, co — poza imieniem — was łączy?

Właściwie nic onim nie wiem. Nie zdążyłem go poznać, bo miałem pięć lat, gdy zmarł. Mam wpamięci tylko dwa obrazy znim związane. Aten drugi… też był dla mnie przykry. Któregoś dnia odkryłem, że kupił mojej kuzynce rower. Widziałem przez uchylone drzwi, jak jej go dał, izacząłem strasznie płakać, bo dla mnie nie miał takiego prezentu. Byłem rozczarowany. Ito uczucie już we mnie zostało. Niesamowite, nie? Miałem niecałe pięć lat! Ipamiętam swój żal, że jej kupił, amnie nie. Uciekłem stamtąd prosto do drugiej babci, czyli te dwie ulice (zatrzymywaliśmy się zawsze wdomu rodziców mojej mamy, gdy przyjeżdżaliśmy na lato, bo oni mieli więcej miejsca), wpadłem do pokoju ztakim płaczem… „Co cisię stało? Dlaczego płaczesz?”, spytał mnie dziadek Vincenzo. „No bo dziadek Stefano to…” iopowiedziałem mu całą historię, całą swoją tragedię, zalewając się łzami. Iwiesz, co wtedy zrobił? Kupił mi rower! Idał mi go kilka dni później. To było tak silne przeżycie! Do dziś pamiętam te emocje.

Wiem od Angeli, Twojej cioci, że dziadek Vincenzo bardzo Cię lubił i— na swój sposób — faworyzował. Zabierał Cię czasami na Piazza Na Fontana, gdzie spotykał się zkolegami.

Tak, chwalił się mną, cieszył… Najbardziej lubiłem przychodzić znim na ten plac, kiedy było włoskie święto Matki Boskiej. Tego dnia wkościele odbywały się wielkie uroczystości — było dużo ludzi, nie tylko zRaffadali, ale iokolic, procesja, kramarze zzabawkami. Siadywaliśmy zdziadkiem na ławce pod drzewem. Gdy msza wkościele się skończyła, wszyscy zbierali się na placu, aby oglądać pokaz sztucznych ogni. Do dziś pamiętam odgłosy petard! Te wybuchy płoszyły ptaki, siedzące na drzewach. Przestraszone wzbijały się całymi chmarami, aja nigdy nie zdążyłem przed nimi uciec, więc… wiadomo. Całe ubranie miałem upstrzone ptasią kupą.

Dziadek Vincenzo był dumny zkażdego wnuka, chwalił się nami, cieszył…Tu zmoim bratem Marco

We Włoszech to akurat dobra wróżba! Mówicie, że ptasie kupa przynosi wam szczęście.

Właśnie… Może dlatego teraz mam tyle szczęścia wżyciu? Przez te tysiące ptaków! (śmiech)

Awracając do dziadka Vincenzo… Pewnie pękał zdumy, gdy pojawił się na świecie jego imiennik?

Tak!Ale mój brat, tak samo jak ja, dostał też drugie imię. Mama zaszła wciążę niedługo po chorobie. Bała się odziecko, czy będzie rozwijać się prawidłowo. Wmodlitwie oddała je pod ochronę świętemu Salvatore. Złożyła obietnicę, że jeśli urodzi się zdrowe, nazwie je jego imieniem.

Typowe imię na Sycylii. Tam co drugi mężczyzna to Salvatore!

Tak, bo to jest nasz Jezus. Zbawiciel. Od salvare— zbawiać. Wwielu latynoskich krajach, nie tylko na Sycylii, chłopcy dostają na drugie imię Maria. Kiedy byłem mały, bardzo mnie to śmieszyło. Ale mama modliła się nie do Marieto, aSalvatore. Iurodził się Vincenzo Salvatore.

Pamiętasz tę chwilę, kiedy przywieźli go ze szpitala? Taką drobinkę zawiniętą wbecik?

No pewnie!Byłem taki szczęśliwy, że już nie jestem jedynakiem! Od razu chciałem nosić go na rękach (ipozwalali mi!), pomagałem go ubierać, kąpać. Zawsze byłem takim bratem, który jest obecny. Troszczyłem się oniego, bo od tej pory to on był wrodzinie „tym małym”. (śmiech) Mama zaczęła nas ubierać tak samo, jak bliźniaki. Mówiła, że fajnie to wyglądało. Ale czy ja wiem…? Vincenzo ija wcale nie byliśmy do siebie tacy podobni. Teraz, na „stare lata”, może bardziej się do siebie upodabniamy, amoże po prostu dostrzegam więcej wspólnych cech, ale jak patrzę na najmłodszego, Marco, to… czasem się czuję, jakbym stał przed lustrem! Wykapani bracia!

Jak na pięciolatka byłeś wyjątkowo poukładany.

Tak, spokojny, cichy, chętny do pomocy.

Izawsze „do rany przyłóż”? Nie łobuzowałeś?

Nie. Zawsze byłem grzeczny.

Dlatego że byłeś najstarszy?

Czy ja wiem…? Ajaki to ma związek zwiekiem moim irodzeństwa?

Ja od najmłodszych lat słyszałam: „Jesteś najstarsza ztrójki, musisz być mądrzejsza”.

Mnie nikt tego nie mówił: ani rodzice, ani dziadkowie. Nigdy też nie cisnęli, że powinienem być bardziej odpowiedzialny. Miałem zakodowane wgłowie: „To jest mój brat, muszę się nim zająć” — ito było dla mnie tak naturalne… Gdy wychodziłem na podwórko, zabierałem go ze sobą, opiekowałem się nim jak prawdziwa niańka. (śmiech) Ito na niego trzeba było ciągle uważać, nie na mnie. O, Vincenzo był małym łobuziakiem, cały czas coś broił, obijał się itd.

Tym podwórkiem, na którym bawiliście się od rana do nocy, była… ulica — via Bellini. Itam mieszkał Twój najlepszy przyjaciel, który — jakżeby inaczej! — ma na imię Salvatore.

Nie, tam mieszkała jego babcia. Ale kiedy przyjeżdżałem do Raffadali, był uniej codziennie.

…iuTwojej też. Salvo Barbaro należy już do waszej rodziny. Znacie się zprzedszkola?

Tak. Aż trudno uwierzyć, że nasza przyjaźń trwa już prawie czterdzieści lat! Inasza więź pogłębia się zwiekiem. Poznajemy wżyciu miliony ludzi, ale oni przychodzą iodchodzą na jakimś etapie. Aczasami pojawia się ktoś izostaje. Ijest! Wiesz, co jest fajne wnaszej relacji zSalvatore? Że kiedy się spotykamy, nie gadamy oswoim życiu. Ja dziś robię to ito, on tamto, ze szczegółami. Nie! Po prostu jesteśmy. Wiem, że mogę na nim polegać. Zawsze! Czegokolwiek bym potrzebował — mogę śmiało go oto prosić. Jeśli miałbym problem — od razu przyleciałby zpomocą. Iodwrotnie! To jest naprawdę wyjątkowe, że udało nam się zbudować tak głęboką więź. Byliśmy mali, daleko od siebie, rzadko się widywaliśmy… amimo to nasza przyjaźń przetrwała! Ijest wniej ta sama moc! WNiemczech nigdy nie miałem przyjaciół ani nawet bliskich znajomych. Czemu? Nie wiem. Może byłem zbyt zamknięty wsobie? Amoże problem tkwił wczymś innym…? Przecież tu, wPolsce, mam przyjaciół inawiązałem sporo relacji, które śmiało mogę nazwać bliskimi. Może jest to zatem związane zmentalnością? To, co wyniosłem zdomu, bardziej kleiło się ztym, jacy są Włosi iPolacy? Bo wNiemczech przez cały czas czułem się obcy. Obcy, któremu nie udało się do nikogo zbliżyć. Choć nie! Miałem kolegę. Ale to nie był Niemiec, tylko Włoch…

Zaraz onim opowiesz. Skoro już wróciliśmy do Niemiec, zajrzyjmy do Twojego domu…

Rozdział 3. CHŁOPIEC WCHMURACH

Jaki był wasz dom wMannheim?

Zwyczajny — małe mieszkanie wbloku.

Pięćdziesiąt metrów kwadratowych.

Tak, skromnie urządzone, ale ciepłe iprzytulne.

Wchodzisz do niego iprzypominają Cisię ztamtego czasu jakieś obrazy, amoże zapachy?

Niestety odkąd pamiętam, wszystko „pachniało” mi restauracją. (śmiech) Nawet wszkole ją czułem, bo byłem przesiąknięty tym zapachem. Tak samo moi bracia. Zawsze po sekundzie orientowaliśmy się: „O, tata wrócił do domu!”, nawet kiedy byliśmy tak pochłonięci zabawą, że nie zauważaliśmy, że wchodzi isię wita, bo ciągnęła się za nim ta woń: silna, odurzająca. Pamiętam też, że mama ciągle prała. Irozwieszała te białe rzeczy: fartuchy, obrusy, firanki…

To znaczy, że zajmowała się tylko domem?

Pół na pół, bo pomagała też tacie wrestauracji.

Czyli — tradycyjnie — ogarniała wiele rzeczy naraz.

Jest niesamowita! Ostatnio spotkałem znajomą, rozmawiamy, co tam ukogo nowego, inagle mówi: „Mam dziecko — tylko nim się zajmuję, na nic innego nie mam już czasu. Awieczorem jestem wykończona. Dosłownie: wy-koń-czo-na!”. Słuchałem jej, ale wgłowie miałem jedną myśl: „Ja pierniczę, to jedno dziecko tak ją wykańcza?! Moja mama miała aż czworo dzieci — bo mój tata to też dziecko, duży chłopiec, który wniczym nie pomaga — adawała sobie radę”.

Od dziecka chętnie tańczyłem, grałem iśpiewałem, naśladując włoskich piosenkarzy

Aczterech chłopaków równa się bałagan do potęgi entej!

Ojej, ciężko go nawet opisać! Mama cały czas sprzątała, gotowała, prasowała, robiła zakupy, ogarniała nas inaszego psa, apotem szła do restauracji— ibrała się za robotę! Abyło tam co robić… Inigdy nie widziałem jej smutnej, marudzącej. Przeciwnie, zawsze była uśmiechnięta. Ona naprawdę kocha to, co robi, ijest na maksa oddana rodzinie. Zawsze mówiła: „Dom to rodzina. Inajważniejsze miejsce na świecie”, „Dzieci są dla mnie wszystkim!”, „Lubię dbać obliskich, to daje mi szczęście”. Nie ma żalu oto, że nie realizowała się zawodowo. Czasem jej się wyrwie: „Szkoda, że nie udało mi się skończyć szkoły”, ale od razu rzuci coś otym, jak bardzo jest wdzięczna za to, co ma. Ama dużo! Fajnych synów, męża, teraz wnuczkę… Tego podejścia do życia można się od niej uczyć! Jest tak żywiołowa! Wstaje iod razu — osiódmej rano! — wyciąga odkurzacz, warczy nim ijeździ po mieszkaniu… rach-ciach, igotowe. Aże wszystkich przy okazji obudzi, to szczegół. (śmiech) Ijeszcze przy tym śpiewa, na cały głos! Taki ma power! Apotem słyszysz teksty wstylu: „Tak się narobiłam przy maluchu, że jest 19.00, aja padam na twarz” imyślisz: „Taaaa, jasne”. Tu nie chodzi obrak siły fizycznej — tylko oemocje. Bo jeśli masz pozytywne nastawienie, to sobie poradzisz: izdzieckiem, izcałą resztą.

Jeśli się widzi pozytywy, tak. Twoja mama nie traktowała żadnego zwas jak kulę unogi. To przede wszystkim.

Ale chodzi mi tu bardziej oto sycylijskie zakasanie rękawów: „Trzeba robić!” ityle. Nie ma gadania, nie ma użalania się! Akcja! Do roboty! Samo się nie zrobi.

Giovanna to żywe srebro.

Tak, jest dynamiczna. Dy-na-mi-czna!

Obserwowałam ją wkuchni na warsztatach kulinarnych. Tu coś kroi, tam miesza, ztym się zagada, atamtemu wymiga (bo albo włoski, albo kalambury), uff… No ijak wygląda!

Tak, dla moich kursantek mama jest zawsze wielką inspiracją. „Jak ona to robi?!”, dziwią się. No, taka już jest! Prawdziwa Sycylijka. (śmiech) Za każdym razem, kiedy przyjeżdża do Warszawy iwchodzi do mojego mieszkania— adbam oto, żeby było wtedy czysto (no dobra, mam panią, która mi sprząta, bo sam jakoś tego nie ogarniam)— po kilku minutach słyszę zawsze ten sam tekst: „OBoże! Możesz zwolnić tę sprzątaczkę! Tu jest brudno itu jest brudno, itu”, ajak już zajrzy wkażdy kąt, kwituje: „No dobra, ja cito zrobię!”. Izaczyna sprzątać wszystko od nowa. Po swojemu. Siup! Ikuchnia czysta. Siup! Isalon, isypialnia, iłazienka. Ijeszcze zkanapy wyciągnie kołdry, poduszki, zabierze pościel do prania ifiranki, inarzuty, iręczniki, iwszystko, co się da. Wdwie godziny calutki dom lśni! Myślę: „Kurczę, jak ona to robi?! Jest nie do zastąpienia!”. Adla niej to normalne, bo ona od zawsze tak działa: ekspresowo!

Życie ją tego nauczyło! Twój tata spędzał większość czasu wtawernie, pewnie późno wracał?

Tak, bo wieczorem schodziło się najwięcej gości. Ale kiedy poszedłem do szkoły, tata przejął na obrzeżach Mannheim restaurację, która była związana zklubem jeździeckim. WNiemczech jest to bardzo popularna praktyka — wynajmuje się iprowadzi lokale, które skupiają konkretną klientelę. Wtej restauracji spędzaliśmy wszystkie weekendy: przyjeżdżaliśmy wpiątek, po moich lekcjach, awniedzielę wieczorem wracaliśmy do domu. Mieliśmy dwa pokoje, wktórych mogliśmy się zVincenzo bawić iuczyć. Co chwilę wpadaliśmy do taty. Ta knajpa miała fajny klimat. Idużo klientów, których łączyła jedna pasja: konie. Bo nie tylko zawodowi sportowcy tu wpadali po treningach, ale ibogaci Niemcy, którzy chcieli odpocząć idla rozrywki pojeździć konno. Widok zrestauracji był na wielką halę konną, gdzie dżokeje kręcili się od rana do nocy. Ioczywiście później przychodzili wtych swoich jeździeckich strojach na obiad.

Wow! Ładnie to musiało wyglądać!

Ładnie, ale jako dziecko nie myślałem wten sposób. Może dlatego, że musiałem tam być, nie miałem wyboru? Amoże dlatego, że te zwierzęta były tak wielkie imnie przerażały? Zawsze słyszałem: „Siedź cichutko!”, nie mogłem grać wpiłkę pod restauracją ani głośniej się bawić: „Bo konie się przestraszą! Spłoszysz je!”, zwracali mi uwagę. (śmiech) Aże było dużo zieleni dookoła klubu, wsiadaliśmy zbratem na rowery i„uciekaliśmy” do lasu. Czasem dołączał do nas nasz kuzyn, Stefano. Po takich wertepach jeździliśmy! Aza nami biegł nasz pies, Charlie. Było fajnie, inaczej niż wmieście. Tutaj rzeka, tam jakaś leśna nora. Blisko tego miejsca była też hala, wktórej odbywały się imprezy, chodziliśmy tam zrodzicami na „włoskie wieczory”.

To były jakieś biesiady? Dancingi?

Ito, ito. Zjeżdżali tam sami Włosi zMannheim iokolic. Były włoskie smakołyki, muzyka— bo to wkońcu była duża impreza taneczna — jakieś bingo, konkursy, losowanie, nagrody. No iwystępy artystyczne. Mój kolega, Massimo, który uczył się tańca towarzyskiego, za każdym razem dawał tam pokaz — ojciec go tak promował. Wszyscy schodzili zparkietu, ustawiali się, tworząc duży okrąg, aon wychodził na środek, cały na biało, izaczynał tańczyć. Iten rytm, ta latynoamerykańska muzyka, te jego ruchy… to wszystko było tak magiczne! „Wow!”, tylko to było słychać. Do dziś pamiętam ten zachwyt, zjakim na niego patrzyłem. Inie wiem, co mi się bardziej podobało: to, jak tańczył, czy to, że był wtym momencie wcentrum uwagi. (śmiech)

To onim mówiłeś: jedyny, zktórym się tu zakolegowałem?

Tak. Polubiłem się też zjego bratem — Pietro. On również tańczył, chociaż nie był tak utalentowany.

Rzeczywiście — jak Twoi rodzice — trzymałeś się zWłochami!

Tak. Miałem tu kuzynów, sąsiadów zSycylii, wnaszej okolicy mieszkało dużo ludzi zwyspy. Wszędzie słyszałem sycylijski — iwdomu, ina podwórku, apoza tym chodziłem do włoskiej szkoły— dwa razy wtygodniu po lekcjach, na zajęcia dodatkowe. Ale tylko ja, moi bracia już nie. Identyfikacja zSycylią była więc we mnie cały czas. Od małego słyszałem: „Pamiętaj, że jesteś Włochem. Zawsze nim będziesz, mimo że żyjemy winnym kraju”. Rodzice zaszczepili we mnie to myślenie imiłość do Sycylii. Dzięki nim nigdy nie miałem wątpliwości, gdzie są moje korzenie. Co nie znaczy oczywiście, że nie ma we mnie żadnych niemieckich wpływów. Są! Ito nawet więcej, niż sądziłem. Ale to są akurat fajne rzeczy, bardzo się cieszę, że je mam.

To tylko żart mojej mamy. Ja zaciągnąłem się papierosem, kiedy miałem... cztery lata, zciekawości, jak smakuje. Iten jeden raz wystarczył — nie palę do dziś

Niech zgadnę: niemiecka precyzja? Wtańcu na pewno ją masz!

Chociażby! Ale też dzięki Niemcom nauczyłem się dyscypliny. Wszkole dowiedziałem się, na czym polega struktura iże istnieją reguły, których trzeba przestrzegać. Bo Włosi zazwyczaj machają na nie ręką: „Atam! Kto by się tym przejmował?”. Poczułem to już jako dziecko. Jak byłem na Sycylii, trzymałem się niemieckich zasad. Rozumiałem swoich kolegów, to nie byli dla mnie obcy ludzie, ale pod wieloma względami wydawali mi się… dzicy. Jeśli czegoś nie wolno było robić, nie próbowałem. Mówiłem: „Będę czekał na swoją kolej”, kiedy oni się ocoś wykłócali. Wszystko zdobywali sposobem, aja widziałem, że można to robić uczciwie.

Pierwsze urodziny świętowałem zmamą itatą wnaszym mieszkaniu wMannheim

Miałeś styczność zwieloma kulturami, ato daje inną perspektywę postrzegania świata.

Tak, awokół nas żyli sami obcokrajowcy, głównie Sycylijczycy iJugosłowianie. Później, już wszkole, poznałem Turków, wmojej klasie było ich kilku, ale nie nawiązałem znimi bliższej relacji. Polacy? Hm… (chwila ciszy) Awiesz, że byli?! Kiedy nasi sąsiedzi się wyprowadzili, Polacy przyszli na ich miejsce. O, ijedna Polka pracowała wnaszej restauracji. To chyba zjej inicjatywy tata zaczął robić polskie wieczorki? Kurczę, zapomniałem onich! Schodziło się na nie tylu Polaków, tańczyli, śpiewali, jedli, pili. Rany, ile wódki wtedy szło! (śmiech) Gdybym dzisiaj mógł tam na chwilę zajrzeć izagadać do nich po polsku— ale by się zdziwili! (śmiech)

Ajak radziłeś sobie zniemieckim? Miałeś znim problem, gdy poszedłeś do szkoły?

Nie, ale tylko dlatego, że nauczyłem się go wprzedszkolu. Moja mama była nawet wszoku, bo miałem cztery lata izacząłem mówić po niemiecku. Przez pierwsze trzy lata nie umiałem nawet słowa po niemiecku, mimo że ten język słyszałem ina ulicy, iwrestauracji. No, ale jak wspominałem: wdomu mówiło się po sycylijsku, odwiedzali nas bliscy zSycylii czy kuzynki zMannheim. Nagle poszedłem do przedszkola i… nic nie rozumiałem, to było dramatyczne!

Za to łatwiej zaaklimatyzowałeś się wpierwszej klasie.

Tak, pod tym względem było już lepiej. Ale itak nie mogłem odnaleźć się wszkole, bo byłem małym samotnikiem, lubiłem trzymać się na uboczu. Na przerwach bawiłem się sam, koledzy mnie nie interesowali. Zresztą nie mogli do mnie dotrzeć. Chodziłem zamyślony, bo fantazja mnie ponosiła. Taki trochę „alien” (czyli obcy, znów!), nieogarnięte dziecko, cały czas bujające wchmurach. Teraz, jak otym opowiadam, widzę, że zawsze miałem coś zartysty. Iod małego musiałem tworzyć swój świat. Awiesz, że mam to nawet zapisane w… dzienniczku? (śmiech)

Szkolnym? Awnim nie notuje się tylko tego, co uczeń przeskrobał?

Nie, nie! Nie unas! WNiemczech jest tak, że do trzeciej klasy wpodstawówce nie stawia się żadnych ocen, tylko zapisuje się uwagi wdzienniczku ucznia. Kiedy więc byłem wpierwszej klasie, moja nauczycielka napisała mi coś wstylu: „Stefano to bardzo fajny chłopczyk, zdolny iskoncentrowany na nauce. Lubi matematykę— potrafi ładnie liczyć od jednego do dziesięciu. Zinnymi przedmiotami też sobie radzi. Ale wydaje się nieobecny, bo za często przebywa wswoim świecie”. Mam to na papierze ido dziś trzymam: „Za często jest wswoim świcie!”.

Nic się nie zmieniło, Stef…

Nic! Zostało mi to do dziś. (śmiech) Itak nie jest już tak źle jak kiedyś. Teraz przynajmniej to widzę isię ztego śmieję. Wtedy nie wiedziałem, oco tym ludziom chodzi. Dręczyłem się: „Dlaczego wszyscy mi mówią, że mam głowę wchmurach? To znaczy, że jestem głupkiem?! Iże inne dzieci są ode mnie lepsze, mądrzejsze? Coś ze mną nie tak?”. (śmiech) To było zbyt trudne do ogarnięcia dla kilkulatka. Adzisiaj traktuję to… jako komplement. Uważam, że fajnie jest mieć swój świat. Żyjąc wnim, możesz całą rzeczywistość czynić ładniejszą, lepszą.

Szkołę też ubarwiałeś? Nie czułeś się wniej dobrze?

Przeciwnie, lubiłem do niej chodzić: pisać, czytać, malować, nawet odrabiać prace domowe. Jedyną trudnością było to, że nie pokazywałem do końca tego, co potrafiłem. Nie byłem pewny siebie.

Po szkole wpadałeś do restauracji, gdzie siedziałeś do wieczora. Tam odrabiałeś lekcje?

Tak. Nie zawsze, ale najczęściej tam, przy sztamtyszu. Stammtisch to duży stół, bez obrusu — dla ludzi, którzy przychodzili do restauracji wpojedynkę. Nie chcieli być sami, więc siadali przy sztamtyszu iinni mogli do nich dołączyć. Oni też wkażdej chwili mogli się przysiąść do kogoś obcego. Wnaszej restauracji zazwyczaj spotykali się przy nim ludzie należący do tego konnego klubu. Pili piwo, rozmawiali, czuli się swobodnie, jak wdomu. Aja zawsze uczyłem się przy nim iodrabiałem prace domowe. Iza każdym razem ktoś do mnie podchodził, zaglądał mi wzeszyt ipytał: „No pokaż, co ty tam masz? Ato ito. Wiesz, jak to robić? Nie za bardzo? To się posuń, zobaczymy razem” imi pomagał. Zczego cieszyłem się ija, imoi rodzice, bo oni nie rozumieli moich szkolnych zadań, zwłaszcza że były po niemiecku. (chwila ciszy) Wiesz co, zapomniałem, że to miało miejsce. Teraz dopiero wróciły do mnie te obrazy. Wywołałaś je…

Chyba zutęsknieniem czekałeś na piątek? Że już, zaraz, po lekcjach, pojedziesz na wieś.

Coś ty, myślałem raczej: „Ojej, znowu tam?!”. Gdybym miał tam jakichś kolegów, pewnie by mnie do nich ciągnęło, ale tak… Trawa, rzeka, las, boisko — nudy! (śmiech) Teraz, jak sobie przypominam ten czas ito miejsce, myślę: „Kurczę, ale mieliśmy tam fajnie! Kontakt znaturą, połączony zuprawianiem sportu. Trawa, rzeka, las, boisko! Super!”. (śmiech) My cały czas byliśmy wruchu, na powietrzu! Jak pojawił się na świecie Marco, tata przejął inną restaurację zklubem sportowym. Tam był ikort tenisowy, iboisko piłkarskie, iduża hala sportowa. Aże mieliśmy do niej klucze, wkażdej chwili mogliśmy tam wejść, by pograć wpiłkę. Iktóregoś dnia Marco — mając dwa ipół roku! — kopnął ją tak, że… wylądowała wkoszu! Taki brzdąc, zpampersem na pupie! Tak umiejętnie udało mu się ustawić stopę itak prosto wycelował, że… kosz! Chcieliśmy go dać do telewizji (śmiech) Apotem, gdy podrósł, trenował wtej hali, więc od małego miał świetne warunki do rozwoju kariery piłkarskiej. Vincenzo też grał „wnogę”.

ATy nie? Nie marzyła Cisię sława futbolisty?

Trochę też, ale… nigdy nie byłem typem sportowca. Wolałem inaczej spędzać czas— bardziej kreatywnie. Atam miałem bardzo dużą przestrzeń do tego, aby się skupić na sobie irozwinąć skrzydła wyobraźni. Ona mnie ratowała! Wymyślałem różne atrakcje, abyśmy się nie nudzili. O! Pamiętam, jak kiedyś zabrałem tacie zrestauracji wózek— taki do transportowania towaru— „zapakowałem” na niego Vincenzo ikuzyna Stefano, dużo jedzenia i… zaciągnąłem ich do lasu, na piknik. (śmiech) Awiesz, że niedawno tam byłem? Moi rodzice kupili działkę rekreacyjną zogródkiem naprzeciwko „naszego” klubu konnego. Rozejrzałem się po okolicy zsentymentem… Nic tam się nie zmieniło! Akiedy weszliśmy do restauracji, spotkaliśmy parę staruszków, naszych dawnych klientów. Aoni spojrzeli na mnie ispytali: „Pamiętasz nas? My ztobą odrabialiśmy tutaj lekcje!”. (uśmiech) Nie, nie pamiętałem ich, za bardzo się zmienili…

Komunia mojego najmłodszego brata, Marco — ważne wydarzenie dla całej rodziny

Ty też! Ajednak dostrzegli wTobie tego smyka, który chował się na zapleczu tawerny…

Tak, atam tyle się działo… Inikt nas nie przeganiał, nikomu nie przeszkadzaliśmy. Dorośli się nami nie przejmowali, sami potrafiliśmy się sobą zająć, byliśmy bardzo samodzielni. Niania? Kto wtedy ją zatrudniał?! My siedzieliśmy zrodzicami wpracy! Widzieliśmy, jak oni pracują— ile ich to kosztuje czasu, siły izdrowia. Stąd to moje podejście: „Nie, nie poproszę rodziców opomoc! Oni tak ciężko zasuwają, że nie będę od nich brał pieniędzy, sam je zarobię”. Nie zdawałem sobie ztego sprawy. Teraz to do mnie dotarło, kiedy opowiedziałem citę historię…