W cieniu Europy. Dwie zimne wojny i trzydziestoletnia podróż przez Rumunię, a nawet dalej - Robert D. Kaplan - ebook

W cieniu Europy. Dwie zimne wojny i trzydziestoletnia podróż przez Rumunię, a nawet dalej ebook

Robert D. Kaplan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Robert Kaplan trafił do Rumunii w zasadzie przez przypadek i nie podejrzewał, że zwiąże się z tym krajem na wiele lat. W 1970 roku był młodym dziennikarzem, a Rumunia jawiła mu się jako smutny komunistyczny zaścianek, którym nie interesują się zachodnie media. Wkrótce jednak stała się dla niego kluczem do Bałkanów i ostatnim pograniczem – zarówno w sensie geograficznym, jak i historycznym. To rozległe terytorium, kiedyś najdalszy skraj imperiów bizantyjskiego, otomańskiego, habsburskiego i rosyjskiego, do dziś zmaga się ze swoją skomplikowaną historią.

W swojej książce Kaplan, Amerykanin w Rumunii, próbuje zrozumieć, jaki wpływ miało unikatowe połączenie łacińskiego Zachodu Europy, greckiego Wschodu i wpływów islamskiego imperium na powstanie kraju, który jest ojczyzną Vlada Ţepeşa, pierwowzoru Drakuli, Iona Antonescu, który zdecydował o sojuszu z Niemcami podczas II wojny światowej, czy Nicolae Ceaușescu, odpowiedzialnego za stworzenie najbrutalniejszej formy komunizmu w całym bloku wschodnim. Ale nie zapomina, że z Rumunii pochodzą także Ionesco, Cioran i Eliade.

„W cieniu Europy” to połączenie reportażu, rozważań o historii i dziennika z podróży po kraju położonym na granicy Europy, którego mieszkańcy posługują się językiem wskazującym na tęsknotę za łacińskim Zachodem. Autor obserwuje Rumunię dziś, ale nieustannie odwołuje się do przeszłości, bez której niczego tam zrozumieć się nie da.

„Z autorem „Monsunu” do Rumunii? Ja bym się zdecydował na tę podróż.” Wojciech Jagielski

„Kaplan ma wyjątkową umiejętność patrzenia dalej, niż sięga geopolityczny horyzont. W najnowszej książce jego uwagę przykuł kraj na pograniczu Europy, „Wspaniała Rumunia”, leżąca między Bałkanami a wskrzeszoną Rosją. Podróżując przez literaturę, rumuńskie krainy i historię państwa, Kaplan stawia czoło tradycyjnemu postrzeganiu geografii, wpływowi intelektualistów na rzeczywistość oraz sile nacjonalizmu […]. Ponadczasowa, wnikliwa i niezwykle szczera książka.” Charles King

„Kaplan z lekkością porusza się po Europie – łączy opisy krajobrazu, dźwięków i zasłyszane opowieści z rzetelnym ujęciem historii Rzymu, Bizancjum, imperium osmańskiego i ZSRR. Dzięki jego książce Rumunia jawi się nie jako marginalne państwo na mapie Europy, ale jako polityczne spoiwo Starego Kontynentu.” Robert Legvold, „Foreign Affairs”

„Wygląda na to, że Kaplan przeczytał każdą powieść, książkę historyczną i pracę naukową dotyczącą Rumunii, przytacza bowiem gigantyczną liczbę opinii i komentarzy na temat dziejów tego państwa, jego mieszkańców i ich cech narodowych. […]. Książka Kaplana to dziennikarska podróż po kraju pełnym fascynujących miejsc, kraju, którego mieszkańcy, historia i dzisiejsza polityka zasługują na naszą uwagę.” „Kirkus Review”

„Rumunia w książce Kaplana to nie kraj Draculi, dyktatora Nicolae Ceauşescu i świetnych gimnastyczek – to raczej młode i zdezorientowane państwo, które na zawsze będzie uważane za margines Europy, stale zmuszane do układania sobie relacji z potężnym sąsiadem przypominającym najsilniejszego szkolnego łobuza. To w końcu państwo, które robi wszystko, żeby utrzymać swoją narodową tożsamość, choć wciąż nie do końca umie ją zdefiniować.” Cristian Lupsa, „Star Tribune”

„Robert D. Kaplan wyręczył Polaków. Opisał, jak ważna – nie tylko dla naszej części Europy – jest Rumunia. I z jakim zainteresowaniem Rumuni zerkają na Polskę. Najbardziej zaskakujące, że poważnie potraktował sformułowaną przez Józefa Piłsudskiego ideę Międzymorza. Ta książka jest – jak to u Kaplana – i reportażem, i erudycyjnym esejem, i opowieścią o historii, dla Rumunów wyjątkowo tragicznej. A powstała z przypadku. Autor trafił przed laty do Rumunii tylko dlatego, że w czasach Ceaușescu w przeciwieństwie do innych krajów komunistycznych utrzymywała stosunki dyplomatyczne i połączenia lotnicze z Izraelem. Ten owoc przypadku jest smakowity.” Jerzy Haszczyński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 366

Oceny
4,4 (25 ocen)
13
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

W zasadzie powinno być 4,5.Bardzo interesująca o kraju którym rzadko się interesujemy. I bardzo cenne spostrzeżenia dotyczące Rosji z 2014 ale jak dobrze pokazujące to do czego doszło. Polecam
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i pouczająca, zwłaszcza w odniesieniu do idei Międzymorza i roli Rumunii na początku II Wojny Światowej w relacjach z Polską.
00

Popularność




Robert D. Kaplan

W cieniu Europy

Dwie zimne wojny i trzydziestoletnia podróż przez Rumunię, a nawet dalej

Przełożył Robert Pucek

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego In Europe’s Shadow: Two Cold Wars and a Thirty-Year Journey Through Romania and Beyond

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by John Vink / Magnum Photos / Forum

Copyright © by Robert D. Kaplan

By arrangement with the Proprietor. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017

Copyright © for the Polish translation by Robert Pucek, 2017

Maps copyright © 2016 by David Lindroth Inc.

Redakcja Marta Höffner

Konsultacja merytoryczna dr hab. Adam Burakowski, prof. Instytutu Studiów Politycznych PAN

Korekty Monika Ples / d2d.pl, Ewa Polańska / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-467-1

Dla Joy de Menil

Kto, wspominając bądź patrząc w przyszłość, kiedykolwiek się uśmiechnął?

Fernando Pessoa, 1925

Prawdziwe doświadczenie polega na ograniczeniu naszego kontaktu z rzeczywistością i jednoczesnej intensyfikacji analizy owego kontaktu.

Fernando Pessoa, 1935

PROLOG

Pokój Nabokowa

Biblioteka to brzemię. Składają się na nią zapiski, które boję się utracić, zanim zrobię z nich jakiś użytek. Muszę zatem to wszystko zapisać. W ten sposób uda mi się poz­być biblioteki i ograniczyć swój stan posiadania – największe upokorzenie podeszłego wieku.

Jedna książka to wolność, za dużo książek to przeszkoda w dalszym odkrywaniu świata. Jeżeli każdej nowej rzeczy, jaka pojawia ci się przed oczami, możesz przypisać gotowy cytat, nie jesteś już w stanie widzieć wyraźnie.

Wydania w twardych okładkach przeznaczono dla tych, którzy prowadzą życie osiadłe. Mam ich stosunkowo niewiele, a jeszcze mniej pierwszych wydań. Nie zrobiłbym wrażenia na żadnym bibliofilu. Moja biblioteka składa się głównie z podniszczonych książek w miękkich okładkach, zabazgranych robionymi przez lata notatkami. Mimo to każda z nich jest dla mnie cenna. Skromne możliwości finansowe sprawiają, że delektujemy się pojedynczymi książkami, długo się zastanawiając, którą z nich kupić. Aż do pięćdziesiątego trzeciego roku życia nie miałem stałej pracy. Potem miałem kilka, jedną po drugiej, czasami równocześnie. W tej sytuacji w wieku średnim zacząłem gromadzić coraz więcej książek, a każda z nich znaczyła dla mnie coraz mniej. Naprawdę ważne są te książki, w których posiadanie wszedłem przed dziesiątkami lat. Niczym dawni przyjaciele, z którymi utraciliśmy kontakt, ale, mimo ich wad, nie potrafimy o nich zapomnieć.

Problem w tym, że przedmioty kiedyś drogie memu sercu dzisiaj trafiają do lamusa, niczym stare wspomnienia, wypierane przez świeższe.

Ikona, którą dostałem od pewnego rumuńskiego artysty i która w swoim czasie miała swoje honorowe miejsce, teraz wciśnięta jest między książkę o Bałkanach a kambodżański posążek, a za nim tkwi rycina, kupiona przeze mnie w muzeum w Lahaur wieki temu. Muszę zrobić z tym porządek. Wystrzegajmy się narcyzmu kolekcjonowania!

Ale to nie jest łatwe. Jedna wartościowa książka w miękkiej okładce potrafi uświetnić nawet najbardziej obskurny pokój hotelowy. Gdy w 1931 roku gawiedź spaliła jego bibliotekę, sir Ronald Storrs, brytyjski gubernator ­Cypru, napisał, że „nawet przedmioty powszechnie zwane martwymi, z którymi obcowaliśmy często i intensywnie, mogą stać się niemal jak ukochane istoty, których żadna pozorna śmierć nigdy nie potrafi nam odebrać. Wciąż mogę zamknąć oczy i zobaczyć każdą książkę stojącą na swoim miejscu…”. Ten cytat pochodzi z jednego z nielicznych pierwszych wydań, jakie mam1.

Książka jest najmilszym w dotyku przedmiotem martwym. Trzymam w ręku wydane w miękkiej okładce w 1977 roku przez Hutchinson The Portuguese Seaborne Empire 1415‒1825 pióra C.R. Boxera (pierwsze wydanie pochodzi z roku 1969). To święta księga dla tych, którzy uwielbiają wszystko, co portugalskie. Przyglądam się okładce: górna połowa wypełniona eleganckim czarno­-białym pismem, w dolnej obraz karaweli na niespokojnym turkusowym morzu, nałożony na mapę. Ta książka ma fakturę średniowiecznej wazy.

Przez całe lata pracę nad nowym projektem rozpoczynałem od nabycia pięknej książki na ten temat: ilustrowane wydania w miękkich okładkach The White Nile (1960) i The Blue Nile (1962) Alana Mooreheada2 towarzyszyły pracy nad książką poświęconą Rogowi Afryki. W The Pathans autorstwa Olafa Caroe’a, wydane przez Oxford University Press i Karachi, zaopatrzyłem się, pracując nad książką o Afganistanie; pierwsze wydanie The War in Eastern Europe (1916) Johna Reeda – rzadkie szaleństwo – kupiłem, pisząc o Bałkanach; The Opium Clippers Basila Lubbocka, wydana przez Charles E. Luriat Company (1933), również szaleństwo – gdy tworzyłem książkę o Oceanie Indyjskim, i tak dalej. Książki, które całymi latami znajdują się w naszym posiadaniu z jakiegoś konkretnego powodu, nie tylko niosą ze sobą wspomnienia, co jest oczywiste, ale też rzucają pewne światło na charakter swego właściciela. Albowiem nasze książki mogą powiedzieć o nas coś całkiem innego niż to, co sami sądzimy.

Nie deprecjonujmy jednak całkowicie wartości wspomnień związanych z naszymi książkami. Książka lepiej niż stara fotografia potrafi wywołać z pamięci miejsce, gdzie była czytana. W moim przypadku Budden­brookowie przywołują na myśl Pragę na początku zimy 1981 roku, gdy zimna wojna spowiła miasto wyniszczającą ciszą, sprawiając, że place opustoszały, przez co posągi i gargulce budziły jeszcze większą grozę. Pamiętam, jak śledzony przez agenta tajnej policji wracałem do hotelu po przeprowadzeniu wywiadu z członkiem komunistycznego rządu, a potem czytałem w pokoju hotelowym o małym domku na wybrzeżu meklemburskim, który pachniał kawą i w którym Antonina Buddenbrook zakochała się w młodym studencie medycyny; ten romans skończył się wraz z nadejściem lata, ze względu na rodzinne zobowiązania. Mój egzemplarz Ojców i dzieci, których czytałem latem 1973 roku podczas dwudniowej ulewy, mieszkając samotnie w rumuńskiej chacie, wydobywa z pamięci tamtejszy las z jego dębami, świerkami i brzozami. Ponure, modernistyczne przesłanie Turgieniewa, ubrane w kostium idyllicznej powieści o dziewiętnastowiecznej Rosji, sprawiło, że doświadczałem wówczas raczej samotności niż osamotnienia.

Błogosławieństwem młodości jest umiejętność życia w czasie teraźniejszym; ludzie w wieku średnim i starsi, trapieni niepokojami, desperacko próbują ją odzyskać. Książki są aktem oporu, nie tylko wobec szaleństw wieku elektroniki, ale i wobec naszych własnych ambicji. W powieści Turgieniewa celem jest niesukces, ale obecność, odzyskiwanie tych długich chwil, a nawet godzin absolutnej koncentracji. Turgieniew ukazał mi zlodowaciałe serca, niszczone namiętnością, dzięki czemu po raz pierwszy zrozumiałem, w jaki sposób ideologia ze wszystkimi swoimi abstrakcjami tonie w szekspirowskiej głębi.

Podobnie jak stare płyty, stare wydania w miękkich okładkach z początku są urocze i doskonałe, lecz wraz z upływem lat zaczynają przypominać rupiecie na strychu. Stęchłe, pożółkłe stronice nie przeżyją w wieku ciekłego kryształu. Uwolnij się od książek, mówię sobie. Zatrzymaj tylko te najważniejsze. Zdziesiątkuj bibliotekę. Zostaw to, co istotne.

Jest takie opowiadanie Władimira Nabokowa zatytułowane Obłok, jezioro, zamek. Główny bohater za wszelką cenę pragnie odłączyć się od hałaśliwych towarzyszy wycieczki – a właściwie od całego świata, który domaga się przeraźliwego konformizmu. Natrafia na coś w rodzaju gospody. „Na piętrze był pokój dla przyjezdnych. – Wie pan, wynajmę go na całe życie”, mówi gospodarzowi. Pokój „nie odznaczał się niczym szczególnym”, był „całkiem zwyczajny”, „ale z okna widziało się wyraźnie jezioro z jego obłokiem i jego zamkiem w nieruchomej i doskonałej współzależności szczęścia”. „W jednej promiennej chwili” bohater pojmuje, „że tu, w tym pokoiku z pięknym aż do łez widokiem, życie w końcu potoczy się tak, jak zawsze pragnął”. Do wypełnienia tego pokoju będzie potrzebował tylko „paru rzeczy”, w tym kilku książek3.

Jakie książki – najwyżej dwa tuziny, żeby zapełnić całą półkę – zabrałbym do pokoju, w którym zamierzałbym spędzić resztę życia? Każda z nich musiałaby być dla mnie bardzo ważna – musiałaby być książką, która mnie zmieniła, wywarła zasadniczy wpływ na moje życie, niekoniecznie dobroczynny, ponieważ życie, aby być życiem, wymaga trudów, a nawet nieprzyjemności.

Wiem, które książki bym wybrał. Oto historia jednej z nich.

*

Zdejmuję z półki mocno sponiewieraną książkę H. Gordona Skillinga The Governments of Communist East Europe, w miękkim wydaniu z 1971 roku, po raz pierwszy opublikowaną pięć lat wcześniej. Kartkuję ją ze wzruszeniem. Tytuł jest suchy, akademicki, podobnie okładka: cała szara z brązowym napisem i bez ilustracji. Nie ma na niej nic, co mogłoby mieć jakąś wartość estetyczną bądź literacką. W odróżnieniu od książki o imperium portugalskim, nie jest piękna. Ale znalazłaby się wśród tych, które zabrałbym do wyobrażonego pokoju Nabokowa.

Pod koniec lata 1981 roku spacerowałem ulicą King George w Jerozolimie. Świeciło ostre, męczące słońce. Byłem zmęczony, spocony i na dodatek bolała mnie trochę głowa. Włóczyłem się bez celu aż do chwili, gdy zaledwie kilka przecznic od hotelu King David ujrzałem księgarnię. Był to nieco zakurzony skład książek z szarymi metalowymi półkami i bez miejsca, żeby usiąść. Książki leżały dość bezładnie, nieuporządkowane. Podobnie jak moja przechadzka, moje życie w tamtym momencie nie miało żadnego celu.

Za kilka tygodni miałem skończyć służbę w izraelskiej armii i nie wiedziałem, co robić dalej. Miałem dwadzieścia dziewięć lat. Nie mogłem się pochwalić dyplomem takiego college’u, który pomógłby mi w karierze dziennikarskiej. Wcześniej pracowałem jako wolny strzelec w różnych częściach świata arabskiego i Izraela, a także zachłannie czytałem i podróżowałem, ale niewiele udało mi się opublikować. Od kilku lat mieszkałem w Izraelu i zafascynował mnie nie tylko jako państwo, ale też jako „Ziemia Święta” oraz mozaika jej religii. Intrygowały mnie synagogi, greckie monastyry na Pustyni Judzkiej i średnio­wieczne zabytki muzułmańskie. W tej sytuacji jako murzyn pisałem teksty do ilustrowanych książek o archeologii i prawosławiu, przeznaczonych dla izraelskich wydawców. Nakłady były małe. W zasadzie byłem więc bezrobotny. Ponadto w Jerozolimie już się dusiłem i znów chciałem podróżować.

Fakt, że zdjąłem z półki The Governments of Communist East Europe, gdy tylko padł na nią mój wzrok, nie był przypadkiem, nawet jeśli było nim trafienie na tę książkę w tamtym momencie. Autor, H. Gordon Skilling, był liczącym się kanadyjskim ekspertem od zimnowojennej Europy Wschodniej. Wykładał na uniwersytecie w Toronto i wspierał antykomunistycznych dysydentów. Interesował się zwłaszcza ówczesną Czechosłowacją i opisywał głównie jej dwudziestowieczne dzieje4. Ale wtedy nie miałem o tym pojęcia. Dla mnie był tylko nazwiskiem na okładce burej, taniej książki. Postanowiłem ją przejrzeć, ponieważ przywołała pewne wspomnienie.

Latem 1971 roku przez kilka dni podróżowałem pociągiem po Jugosławii. Zainspirowany tą krótką wizytą, po ukończeniu college’u w 1973 roku, wybrałem się w trzymiesięczną podróż po komunistycznej Europie. Zacząłem od Niemieckiej Republiki Demokratycznej, skąd udałem się do Polski i Czechosłowacji, następnie zaś na południowy wschód, na Węgry, do Rumunii i Bułgarii. Nocowałem w schroniskach młodzieżowych i u ludzi, których poznawałem po drodze. W tym czasie zimna wojna osiągnęła apogeum, a wszystkie te kraje były wrzucane przez zachodnie media do jednego worka jako „państwa satelickie” Związku Sowieckiego. Jednak gdy ze wschodniego Berlina przyjechałem do Warszawy, od razu zacząłem dostrzegać olbrzymie różnice między tymi krajami i sposobami sprawowania w nich władzy. Podczas gdy NRD była państwem zamkniętym niczym więzienie, w Polsce atmosfera była o wiele bardziej liberalna. Węgry, podobnie jak Polska, pełne były towarzyskich i życzliwych młodych ludzi, z którymi łatwo było mi się zaprzyjaźnić, lecz leżąca tuż obok Rumunia była znacznie biedniejsza i w pewnym sensie niedostępna dla zachodniego gościa. Tu z nikim nie mogłem się zaprzyjaźnić. Wreszcie Bułgaria, gdzie na prowincji czułem się tak, jakbym opuścił już Europę i dotarł do tego, co wówczas wyobrażałem sobie jako Bliski Wschód.

Z podróży w 1973 roku nic nie wynikło. Wysiłki, aby opublikować jakieś sprawozdania, spełzły na niczym z powodu moich braków w warsztacie pisarskim, ale chyba też ze względu na znikome zainteresowanie regionem, o którym w tym czasie rzadko informowano. Powróciwszy do Stanów Zjednoczonych, znalazłem sobie pracę w niewielkiej gazecie i zaoszczędziłem dość pieniędzy, żeby znów ruszyć w podróż, tym razem przez świat arabski aż do Izraela, bez żadnego wyraźnego celu. Bałem się, że zmarnuję życie.

Oparty o metalowe półki w zakurzonym składzie książek, zacząłem czytać książkę Skillinga. Na stronie piątej ożywiłem się, dowiedziawszy się, że polityka ustępstw wobec hitlerowskich Niemiec, prowadzona przez Wielką Brytanię i Francję w latach trzydziestych, zepsuła reputację Zachodu w oczach Europy Wschodniej jeszcze przed drugą wojną światową, w czasie kiedy nazistom przeciwstawiali się głównie komuniści. A zatem utrata Europy Wschodniej na rzecz Stalina miała swoje korzenie w traktacie, który w 1938 roku w Monachium Chamberlain zawarł z Hitlerem. Na stronie siódmej zdałem sobie sprawę, że podziały wśród krajów wschodnioeuropejskich ułatwiły Stalinowi podbój i sprawowanie kontroli nad tym obszarem. Podziały w grupie państw satelickich widziałem na własne oczy w Europie Wschodniej osiem lat wcześniej. Zbyt zmęczony, żeby czytać dalej w sklepie, kupiłem tę książkę i zabrałem ją na swoje poddasze w jerozolimskim osiedlu Morasza, w pobliżu Starego Miasta.

W ciągu kilku następnych dni Skilling ukazał mi świat intensywnych konfliktów narodowych, wewnętrznej słabości politycznej, o ostro zakreślonych granicach geograficznych oddzielających jedną grupę od drugiej, lecz tak łatwych do spenetrowania przez siłę zewnętrzną: Austro­-Węgry w poprzednich stuleciach czy Związek Sowiecki w tym stuleciu. „Węgierskie niziny były drogą migrujących ludów i najeźdźczych armii. […] Ponad dwanaście narodowości tworzy mozaikę etniczną tak różnorodną jak geografia. […] Chociaż Słowianie w większości pochodzili z Azji, pokrewieństwo kulturowe nigdy nie przerodziło się w unię polityczną: konflikty między Słowianami oraz Słowian z innymi ludami wyrastały z odmiennych tradycji religijnych i doświadczeń okupacji”. Przepisuję tu krótkie notatki nabazgrane w książce, która już wtedy była dziesięcioletnim egzemplarzem w miękkiej okładce. „Religia nigdy nie doprowadziła do jedności, ponieważ kościoły prawosławne były autokefaliczne, a między katolikami a protestantami istniał wyraźny rozłam”. Oczywiście katolików i prawosławnych też dzieliły różne sprawy, które nawiązywały jeszcze do sporów między Rzymem a Bizancjum. Gdy w książce Skillinga natrafiałem na słowo „prawosławny”, mój umysł dryfował w kierunku greckich monastyrów w głębi Pustyni Judzkiej: oszałamiających, pachnących piżmem miejsc odosobnienia, pełnych ikon i fresków wykonanych techniką tempery jajecznej, usadowionych w rozpłomienionym, zeskorupiałym krajobrazie, wyprażonym na cynkową biel.

W tych krajach, ciągnął Skilling, demokracja zapuściła wątłe korzenie w międzywojniu. Z drugiej wojny światowej w Europie Wschodniej wyłonili się etniczni zwycięzcy i pokonani na niespotykaną dotąd skalę, a historia praktycznie zakończyła się w 1945 roku. Tymczasem Rumuni i Albańczycy byli wciąż w znacznej mierze chłopami – wyjaśnienie Skillinga tłumaczy jakoś mój szok spowodowany stanem Rumunii w 1973 roku, gdy porównałem to państwo z Węgrami. Przez kilka minut przyglądałem się etnicznej mapie na stronie trzynastej, tak różnej od map z czasu zimnej wojny, które trochę znałem.

Jak większość wartościowych pomysłów, istota jakiegoś planu pojawia się w umyśle w ułamku sekundy. Izrael, choć dyplomatycznie odizolowany od Układu Warszawskiego, utrzymywał oficjalne stosunki z komunistyczną Rumunią, a także, co ważniejsze dla moich zamiarów, miał bezpośrednie połączenie lotnicze z Bukaresztem, jej stolicą. Już następnego dnia po zwolnieniu z wojska postanowiłem polecieć do Rumunii i rozpocząć podróż przez Europę Wschodnią.

Pracując jako ghostwriter, zaoszczędziłem nieco pieniędzy. Powiedziałem sobie, że tym razem nie zmarnuję okazji. Ta podróż, podczas której moim przewodnikiem będzie książka Skillinga, zaowocuje artykułami sprzedawanymi do gazet, które wzbogacą moje curriculum vitae. W 1981 roku z dziennikarskiego punktu widzenia Europa Wschodnia była niewyobrażalnym zaściankiem. Klasyfikacja Skillinga, który wydzielił „nierówny i górzysty Półwysep Bałkański” jako jeden z subregionów komunistycznej Europy Wschodniej (pozostałe to region północno­europejski i niziny węgierskie), nadała w końcu temu obszarowi, przez całe dekady nieobecnemu w nagłówkach gazet – a także samej nazwie – odpowiednią rangę. W tamtym czasie „Bałkany” były przeciwieństwem Izrae­la i Bliskiego Wschodu, gdzie dziesiątki dziennikarzy rezydujących w Jerozolimie opisywały tę samą historię i uczestniczyły w tych samych konferencjach prasowych. A tu okazało się, że jest region w samym środku Europy, którym nie zajmował się niemal nikt, region, który pod względem historycznym i kulturowym był równie interesujący jak miejsce mojego ówczesnego pobytu. Postanowiłem, że motywem przewodnim moich reportaży będzie sugestia Skillinga wypowiedziana pod koniec jego książki, że pomimo wcielenia do imperium sowieckiego wszystkie te państwa zachowały swoją „niepowtarzalną specyfikę”, a każde z nich praktykuje komunizm na swój sposób, zgodnie ze swoją własną kulturą i doświadczeniem historycznym. To właśnie dostrzegalne różnice między nami, w równym stopniu jak podobieństwa, czynią nas ludźmi5.

*

Zacząłem przeglądać prasę, poszukując jakichkolwiek informacji o Europie Wschodniej, zwłaszcza o Bałkanach, a także badać archiwa gazetowe na mikrofilmach, zebrane w bibliotece United States Information Center w Jerozolimie Zachodniej. Szybko dostrzegłem pewien wzór. Kilka głównych agencji informacyjnych miało korespondentów w Warszawie lub Wiedniu. Pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych ci ludzie, mniej więcej raz do roku, odbywali podróż przez południowe rejony komunistycznej Europy Wschodniej, wysyłając wiadomości z Jugosławii, Rumunii i tak dalej. Natrafiłem na informacje o tym, jak bezwartościowa jest rumuńska waluta, i o ludziach używających papierosów marki Kent w ramach wymiany bezgotówkowej. Chociaż było to ciekawe, męczyło mnie czytanie w kółko tej samej informacji podawanej przez kolejnego korespondenta. W tym kraju z pewnością działo się coś więcej.

W końcu moją uwagę przykuła depesza na samym dole jednej ze środkowych stron „Jerusalem Post”. Pochodziła z Belgradu, stolicy Jugosławii. Najwyraźniej Związek Sowiecki ograniczył subwencje paliwowe dla krajów Europy Wschodniej, co skutkowało okresowymi przerwami w dostawach energii elektrycznej w całym regionie. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że oznacza to początek dekady gospodarczego upadku, który w końcu doprowadził do niepokojów społecznych, a także sporów między przywódcami na samych szczytach władzy. W październiku 1981 roku znalazłem inną, umieszczoną w niemal niezauważalnym miejscu depeszę z Belgradu na temat niepokojów wśród etnicznych Albańczyków w Kosowie, autonomicznej prowincji na południu Jugosławii. Do czasu, gdy byłem gotowy opuścić Izrael, zebrałem około tuzina wycinków prasowych.

W dniu zwolnienia z wojska, oddawszy mundur i plecak w BAKUM, wojskowym centrum niedaleko Tel Awiwu, złożyłem zwykły wniosek o wyjazd za granicę, co było teraz konieczne, gdyż zostałem przeniesiony do rezerwy. Dziewczyna w mundurze zapytała mnie, dokąd się wybieram. Odpowiedziałem, że do Rumunii. Trochę ją to zaskoczyło. Rumunia należała do Układu Warszawskiego i utrzymywała bliskie kontakty z Organizacją Wyz­wolenia Palestyny oraz radykalnymi państwami arabskimi.

– Niewielu Izraelczyków tam jeździ – zauważyła, po czym spytała: – Dlaczego? I to na początku zimy?

Powiedziałem jej, że chcę obejrzeć prawosławne monastyry, o których pisałem w swoich książkach.

– Proszę zadzwonić do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Jerozolimie. Tam podadzą panu adres i telefon ambasady izraelskiej w Rumunii na wypadek, gdyby na miejscu miał pan jakieś problemy związane z bezpieczeństwem – powiedziała monotonnym, pozbawionym wyrazu tonem, wydając mi zezwolenie na podróż. Następnie dodała, że zezwolenie dotyczy tylko Rumunii i nie mam zgody Sił Obronnych Izraela, żeby podróżować po innych krajach Europy Wschodniej, gdzie Izrael nie ma ambasad. Zaakceptowałem te warunki, wiedząc, że nie mam zamiaru się do nich stosować. Choć byłoby to nieznacznym naruszeniem przepisów, w tej właśnie chwili pomyślałem, że być może nie wrócę już do Izraela.

Następnego ranka, już na pokładzie samolotu El Al lecącego do Bukaresztu, schowałem izraelski paszport na samym dnie torby podróżnej. Po przylocie zamierzałem wyrzucić bilet powrotny, wyjąć paszport amerykański i posłużyć się nim, żeby dostać wizy do innych krajów komunistycznych w ich ambasadach w stolicy Rumunii. Książka Skillinga dała mi powołanie, krótko mówiąc, wyznaczyła mój los. Czytanie to poznawanie historycznego tła, w którym się dorastało. Przez następne dziewięć lat z przerwami Skilling, który wprowadził mnie w świat zimnowojennej Europy, bardziej niż ktokolwiek inny uświadamiał mi, w jakiej epoce się urodziłem. Ta książka uczyniła mnie korespondentem zagranicznym, mimo że nikt do tej pracy mnie nie wynajął.

ROZDZIAŁ I

Bukareszt 1981

Ruch związany z podróżowaniem uśmierza smutek. „Nowy wygląd ulic w nowych krajach… Ukojenie, jakie zdają się przynosić naszym zmartwieniom”, tak na początku XX wieku pisał portugalski poeta i pisarz egzystencjalny Fernando Pessoa6. Nowe otoczenie skłania do zapomnienia o starym, przyspieszając w ten sposób upływ czasu. Opuszczając samolot na lotnisku Otopeni w Bukareszcie, zmieniłem świat krzykliwych, intensywnych kolorów oślepionego słońcem Bliskiego Wschodu na czarno­-białą grafikę wywołujących dreszcze, listopadowych Bałkanów. Choć oddalony zaledwie o kilka godzin, Izrael był już częścią odległego, wcześniejszego życia.

Otopeni okazało się blokhauzem z marmuru i brudnego szkła. Oficerowie kontroli paszportowej siedzieli w obskurnych boksach, a na pustych ścianach wisiały czerwona gwiazda i zdjęcie dyktatora. Marznąc, czeka­łem pół godziny na siedzenie ze sklejki w autobusie, który zawiózł mnie do miasta. Nagie, żylaste gałęzie – buków, topoli i lip szerokolistnych – trzeszczały w podmuchach stepowego wiatru, chłoszcząc okna autobusu i zapowiadając zimę w martwym popołudniowym świetle sączącym się spod żelaznego sklepienia chmur. Liściasty las – niemal nieznany we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, którą właśnie opuściłem, a tu dominujący – podkreślał jeszcze poczucie odległości, jaką przebyłem. Podobnie jak zdradzające wpływ północnego baroku domy o przewidujących obfite opady śniegu stromych dachach, które wynurzyły się, gdy wjechaliśmy na ogromny bulwar miejski.

Przez sześć lat podróżowałem tylko po Afryce i wschodnim rejonie Morza Śródziemnego. Z Izraela wypuszczałem się jedynie na dłuższe wycieczki do Grecji. Powrót do tego, co – tak czy siak – było jednak północą, wywarł na mnie nagłe i dramatyczne wrażenie. „Nic nie odbiera tak odwagi w myśleniu, jak owa niezmienna trwałość lazuru”, pisze André Gide w Immoraliście. Mówi się, że kiedy myślimy poważnie, myślimy abstrakcyjnie – Gide sugeruje, że zimny północny klimat ołowianych chmur zachęca do abstrakcji i, co za tym idzie, do analizy i introspekcji7. Przez długie lata pielęgnowałem marzenie o wynajęciu na lato domu na jakiejś greckiej wyspie. Pierwsze godziny spędzone w Bukareszcie były początkiem psychologicznej podróży, która po dziesięcioleciach zakończyła się poszukiwaniem domu w Maine, w samym środku ponurej zimy. Przyniosło to rewolucję moich zwyczajów czytelniczych: lśniącą, śródziemnomorską zmysłowość Lawrence’a Durrella zmieniłem na zimną, ekonomiczną namiętność Tomasza Manna; odrzuciłem sporadyczne, niewydarzone greckie ekstazy Henry’ego Millera i na nowo odkryłem realistyczną dyscyplinę najbardziej zasadniczego z Greków, Tukidydesa, następnie zaś jego dwudziestowiecznych spadkobierców: Hansa Morgenthaua, Kennetha Waltza i Samuela Huntingtona.

Nasz rozwój nie jest stopniowy. Dorastamy krótkimi zrywami w decydujących momentach, gdy zdamy sobie nagle sprawę, jak bardzo nieświadomi i niedojrzali jesteśmy. Jadąc z lotniska, widziałem blade, wymięte twarze kierowcy autobusu i innych Rumunów, wtulone w kołnierze płaszczy i zimowe czapki z nausznikami, pełne troski. I wtedy Bukareszt uświadomił mi całą historię, której nie zauważałem przez ostatnie pięć lat. Oto cała kategoria cierpienia nieznanego krajom Lewantu.

Wjazd do miasta obwieszczał gargantuiczny ­budynek Scînteia, wspaniały na stalinowski sposób i noszący imię gazety partii komunistycznej „Iskra”. Architektura stalinowska lat pięćdziesiątych z posągiem Lenina ustawionym na wysokiej plincie pośrodku dziedzińca, ideologicznie górującym nad wszystkim dokoła. Następnego dnia spotkałem się tutaj z panem Țuiu – w pustym betonowym biurze na prawo od wejścia ten urzędnik komunistycznej agencji prasowej AGERPRES poradził mi, abym „na pewno nie rozmawiał z nikim innym niż ci”, na których on wyraził zgodę.

Eroilor Aerului („Bohaterom przestworzy”) głosił ozdobny napis na strzelistym pomniku stojącym na Piața Aviatorilor (placu Lotników). Przeczytałem go z przejeżdżającego autobusu. Słowa te dedykowano w 1935 roku pilotom biorącym udział w pierwszej wojnie światowej oraz innym pionierom awiacji. Od razu je zrozumiałem, bo skojarzyły mi się z Eroicą („Bohaterską”) Beethovena, czyli z III symfonią. Z przewodników turystycznych wiedziałem, że rumuński jest językiem romańskim zapisywanym alfabetem łacińskim, ale słowa na pomniku sprawiły, że uświadomiłem to sobie gwałtownie i namacalnie. Podobnie jak ponure i nieprzyjazne otoczenie oraz praktycznie puste ulice i bulwary uświadomiły mi wyraźnie, że nie znajduję się w świecie, który tak zwyczajnie kojarzy się z łacińskością. (Co prawda, egzotyczna geografia wzbogaciła rumuński o elementy słowiańskie, węgierskie, tureckie, greckie i rzymskie, nie mówiąc już o warstwie trackiej, ale wciąż dominowała podstawa łacińska8).

Wkrótce, za Piața Romană na bulwarze generała Gheor­ghe Magheru, zobaczyłem kolejki po chleb i paliwo. Kiedy z plecakiem wysiadłem z autobusu na Strada Academiei, uderzyła mnie przygnębiająca cisza ulic. Miasto zostało zredukowane do głuchego echa. Samochodów było niewiele, a wszyscy mieszkańcy mieli na sobie takie same bezkształtne płaszcze i futrzane czapy, które kojarzyły się z jakimiś wygnańcami na wschodnim stepie. Ludzie ściskali w dłoniach tanie torby z juty, licząc na zakup czerstwego chleba. Patrzyłem na ich twarze – nerwowe, nieśmiałe, nieporadne, wyrachowane, rozdzierające serce, jak gdyby przygotowywali się do stawienia czoła następnej katastrofie. Ich lepka cera wyglądała tak, jakby nigdy nie oglądali słońca.

Był to początek dekady, która miała się okazać jedną z najgorszych w rumuńskiej historii, nawet jeśli represje polityczne były bardziej okrutne w latach pięćdziesiątych, kiedy komuniści pod przywództwem Gheorghe Gheorghiu­-Deja musieli podporządkować sobie ideologicznie wrogą populację. Pewien znakomity historyk brytyjski napisał później, że w latach osiemdziesiątych Rumuni zostali „sprowadzeni […] do stanu zwierzęcego, troszcząc się wyłącznie o przeżycie z dnia na dzień”9.

Sytuacja pogarszała się stopniowo: ograniczenia w dostawach żywności, paliwa, wody i elektryczności były większe niż podczas pierwszej wojny światowej. Pod koniec 1982 roku krążyła plotka, że chleb jest rozmyślnie przetrzymywany w piekarniach przez dwadzieścia cztery godziny, zanim trafi do sklepów, żeby sczerstwiał i ludzie mniej go kupowali. Rumuni opowiadali sobie w tamtych czasach dowcip: „Gdyby najechali nas Rosjanie, to dostalibyśmy jeść jak Czesi i paszporty jak Węgrzy”. W połowie dekady autobusy nie jeździły już na ropę, ale były napędzane znacznie tańszym i znacznie niebezpieczniejszym metanem, którego zbiorniki mocowano na dachach.

Z przewodnika wybrałem hotel Muntenia na Strada Academiei – był w centrum i nie kosztował dużo, poniżej dwudziestu pięciu dolarów za noc. Pamiętam jedynie, że pokój był brązowy, oświetlała go goła żarówka, a wspólna toaleta oraz prysznic znajdowały się na drugim końcu ciemnego i pełnego przeciągów korytarza. Włączyłem biało­-czarny telewizor – przemówienia przywódcy przeplatane tańcami ludowymi. Na wyposażeniu był również telefon z zardzewiałym przewodem, którego użycie wiązało się ze skorzystaniem z pośrednictwa hotelowej centrali. W tych ponurych okolicznościach poczułem się wyzwolony z poprzedniego życia.

– Oczywiście, że może pan przyjść jutro na briefing i może uda się panu spotkać z ambasadorem – poinformował mnie przyjazny i serdeczny głos drugiej sekretarz Ambasady Stanów Zjednoczonych, lub kogoś innego, rozświetlając cały brąz mojego pokoju. Pojawiając się w tym zimnowojennym zaścianku, w jednej chwili przestałem być nikim w zbitym tłumie dziennikarzy w Jerozolimie, a stałem się osobą o znacznie wyższym statusie. – Mieszka pan w InterCon, prawda? – zapytała moja rozmówczyni. Opowiedziałem coś nerwowo i wymijająco. Dopiero w następnych latach udoskonaliłem, że tak powiem, technikę przeprowadzania wywiadu z premierem bez przyznawania się, że mieszkam w schronisku mło­dzieżowym.

Następnego ranka przemaszerowałem obok brudnego, kremowobiałego, sztampowego modernistycznego kadłuba hotelu InterContinental, pnącego się w górę z łukowatym wklęśnięciem – ukończony w 1970 roku, stanowił szczyt luksusu w późnokomunistycznym Bukareszcie. Za hotelem ciągnęła się Tudor Arghezi, ulica ­nazwana imieniem niezwykle płodnego dwudziestowiecznego poety i pisarza, którego literacka estetyka literacka i zdumiewająca nowoczesność zdołały przetrwać rządy komunistów. Stał tu biały barokowy pałac o stromym dachu, siedziba Ambasady Stanów Zjednoczonych. A w środku – połysk wypolerowanego ciemnego drewna, porządne, najnowocześniejsze szafy na dokumenty i ówczesne fotokopiarki oraz ściśle waszyngtońskie zasady ubioru pracowników, mające, jak wówczas sądziłem, stwarzać wypielęgnowaną atmosferę bezpieczeństwa, elegancji i skuteczności w tym eksterytorialnym schronieniu przed najbliższym otoczeniem, które przypominało więzienny spacerniak. Wspominam to miejsce z przyjemnością, ponieważ od razu zostałem przyjęty przez zespół dyplomatów, którzy podzielili się ze mną nie tylko swoi­mi analizami, ale i frustracjami. Potraktowali mnie jak zawodowego dziennikarza, co było pozytywnym zaskoczeniem, bo w Izraelu zawsze czułem, że mój profesjonalizm budzi podejrzliwość, zapewne dlatego, że jako wolny strzelec oraz członek miejscowych sił zbrojnych zdawałem się sympatykiem ówczesnego prawicowego i nacjonalistycznego rządu.

W latach osiemdziesiątych podczas kolejnych wizyt w Bukareszcie byłem zmuszony polegać na zachodnich dyplomatach. Zwierzęcy strach, jaki odczuwali zwyczajni Rumuni, gdy mieli podzielić się czymś istotnym z obcym dziennikarzem, a także niechęć komunistycznej biurokracji do przekazywania czegokolwiek poza propagandą, nie pozostawiały wielu możliwości. Securitate, czyli tajna policja, była najwyraźniej wszędzie. Rumuńscy urzędnicy, z którymi udało mi się porozmawiać, zwykle mówili coś w stylu „nigdy nie obiecywaliśmy naszym obywatelom różanego ogrodu”, albo – cytując prezydenta Nicolae Ceaușescu – „dokonujemy przejścia ze społeczeństwa burżuazyjno­-ziemiańskiego do wielostronnie rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego”10.

Chociaż po 1989 roku Ambasada Stanów Zjednoczonych w Bukareszcie dla korespondenta stała się jedynie pewną możliwością, to przed rokiem 1989 była głównym źródłem informacji i analiz tego, co działo się w tym zniszczonym i niemal zapomnianym kraju. To właśnie tutaj, podobnie jak w ambasadach amerykańskich w Sofii, Belgradzie, Budapeszcie i tak dalej, przekazywano mi interesujące, wnikliwe, klarowne i rzeczowe informacje, które nie kłóciły się jednak ze wszechogarniającym idealizmem.

W tym białym barokowym dworku spotkałem amerykańskiego dyplomatę i specjalistę od Bałkanów Ernesta H. Lathama juniora, którego pasją było zbieranie pamiętników i innych pism autorów goszczących w Rumunii przed komunistycznym zlodowaceniem. Według niego zachowywanie pamięci o przedkomunistycznej przeszłości umożliwiało wyobrażenie sobie przyszłości, jaka nastanie po upadku komunizmu. Na początku i w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy w Rumunii Ceaușescu panował nastrój stalinowskiej Rosji oraz przekonanie, że zimna wojna nigdy się nie skończy, był to najlepszy rodzaj wyroczni.

Na Bałkanach i w Europie Środkowej zimna wojna była złotym wiekiem sprawozdań w zachodnich ambasadach. To właśnie w takiej scenerii zacząłem żyć bieżącą historią. Żadna z tych stolic nie cieszyła się zainteresowaniem dziennikarzy – pod tym względem tamta dekada należała do Bejrutu, Managui, San Salvador i Peszawaru, ponieważ media interesowały się głównie wojnami w Libanie i Ameryce Środkowej, w mniejszym stopniu również Afganistanem. Zacząłem wówczas nabierać zwyczaju oddzielania się od dziennikarskiego stada i poszukiwania wiadomości w różnych ponurych miejscach. Na przykład gdy w 1984 roku ponownie przyjechałem do Bukaresztu, Latham mimochodem powiedział mi, że Ceaușescu równa z ziemią ogromne obszary stolicy, skazując je na zapomnienie. Odbywało się to w ten sposób, że siły bezpieczeństwa najpierw plądrowały, a następnie wysadzały w powietrze całe sąsiedztwa historycznych kościołów prawosławnych, monastyrów, synagog i dziewiętnastowiecznych budynków – w sumie dziesięć tysięcy budynków, wiele z zielonymi dziedzińcami11. Zanim założono ładunki wybuchowe, mieszkańcy dostawali kilka godzin na spakowanie swojego dobytku i opuszczenie mieszkań. Strefę zniszczenia, gdzie miało powstać rozrywkowe centrum w stylu stalinowskim oraz bloki mieszkalne, Rumuni na tyle odważni, by rozmawiać z zagranicznymi dyplomatami, nazywali „Ceauszimą”. Latham, który widział plany nowych kompleksów partyjnych i ceremonialnych alej, porównał je do czegoś, co „Albert Speer mógłby zaprojektować dla Adolfa Hitlera, gdyby tysiąc­letnia Rzesza stała się rzeczywistością”. Kiedy kilka miesięcy później napisałem o tym w artykule, stałem się persona non grata w Rumunii na następne pięć lat, aż do upadku Ceaușescu12.

W sąsiedniej Bułgarii w połowie lat osiemdziesiątych inny amerykański dyplomata powiedział mi przy jakiejś okazji, że reżim komunistyczny zmusza właśnie dziewięćset tysięcy etnicznych Turków, stanowiących dziesięć procent populacji Bułgarii, do zmiany nazwisk na ich słowiańskie odpowiedniki, jednocześnie zamykając meczety i zabraniając im posługiwania się językiem tureckim. W 1984 roku jeszcze inny dyplomata amerykański, Dan Fried, tym razem w Belgradzie, namawiał mnie, żebym zainteresował się Jugosławią, gdzie – jak to ujął – pogłębiają się podziały etniczne, polityczne i ekonomiczne, z czego miało wynikać, że „ten kraj ma przed sobą przyszłość w sensie źródła spektakularnych wiadomości”.

Lata osiemdziesiąte, które dla mnie oficjalnie zaczęły się owego ranka w ambasadzie amerykańskiej przy Tudor Arghezi, przyniosły mnóstwo bieżących wydarzeń, przede wszystkim na Bałkanach. A ja w zasadzie miałem je tylko dla siebie, nie licząc – ma się rozumieć – stosunkowo małej grupki sumiennych korespondentów zagranicznych, rezydujących w takich stolicach jak Wiedeń i Warszawa, którzy sami walczyli o to, żeby ich doniesienia znalazły się w jakimś widocznym miejscu i zostały docenione w obliczu coraz bardziej malowniczych wydarzeń na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Środkowej. Z całej Europy Wschodniej na pierwszych stronach gazet gościła tylko Polska – ze względu na Solidarność, stan wojenny i papieża Polaka.

Korespondencjom, które wysyłałem jako wolny strzelec, zwykle brakowało pasji – wysyłałem je pocztą lotniczą wraz z zaadresowanymi do mnie kopertami powrotnymi, korzystając z usług urzędów pocztowych, czasem z bagażu dyplomatycznego. Nagie fakty wystarczały, by zakomunikować rozmiary koszmaru, nierzadko owianego aurą nierzeczywistości.

Pewnego razu zobaczyłem nawet z bliska tyrana na kongresie partii komunistycznej. Wszedł na podium energicznym krokiem, a cztery tysiące obecnych członków partii wstało z miejsc, skandując głośno „­Cea­-u­-șes­-cu, Cea­-u­-șes­-cu…”. Przez całe trzy minuty tyran z wysuniętym podbródkiem i żoną Eleną u swego boku beznamiętnie się im przyglądał. Następnie leciutko uniósł ramię w geście przypominającym nieco hitlerowskie pozdrowienie, a ogromna sala natychmiast ucichła. Stojąc tuż pod wielkim portretem siebie samego, rozpoczął przemówienie, które przerywano pięciokrotnie: za każdym razem były to kilkuminutowe oklaski i skandowanie „Cea­-u­-șes­-cu, Cea­-u­-șes­-cu…”, które trwało, dopóki ich nie uciszył. Przez dziewięćdziesiąt minut mówił o gospodarce socjalistycznej. Po przerwie przez kolejne dziewięćdziesiąt minut mówił o teorii i ideologii socjalistycznej. Na twarzach słuchaczy malował się strach. Nikt nie odważył się przestać klaskać i skandować, aż on nie uniósł ramienia.

W Bukareszcie nauczyłem się być dziennikarzem. Nie wszystkiego od razu, nie zawsze rozmyślnie, a nawet nie zawsze całkiem świadomie, bo Bukareszt w 1981 roku nie tylko silnie oddziaływał w bezpośrednim kontakcie, ale jak okazało się po latach, także z perspektywy czasu. Bukareszteńskie doświadczenia często uwzględniałem podczas późniejszych lektur. Być dziennikarzem uczyłem się zarówno poprzez refleksję, jak i w czasie rzeczywistym.

Przez naukę bycia dziennikarzem nie rozumiem poznawania jakichś ogólników w rodzaju mechaniki sporządzania notatek, pisania korespondencji czy wyszukiwania źródeł, ponieważ takich podstaw uczono mnie wcześniej w college’u i w niewielkiej gazecie. Chodzi mi raczej o zrozumienie prawdziwego charakteru obiektywności. To, czego uczą w szkołach dziennikarskich, jest wartościowym rzemiosłem, natomiast ­prawidłowa obserwacja świata bierze się z rozwagi i długich lat obcowania z poważnymi lekturami z zakresu historii, filozofii i politologii. W rzeczywistości dziennikarstwo niekoniecznie jest – niezależnie od tego, co twierdzą znawcy tej profesji – tradycyjnym i niezależnym przedmiotem. To raczej metoda badania i komunikowania przedmiotów, które są tradycyjnymi dziedzinami studiów, takich jak historia i filozofia właśnie, ale także rządy, polityka, literatura, architektura, sztuka i tak dalej. Nigdy nie wierzyłem całkowicie temu, co o sobie samych mówią dziennikarze. Jak zauważył Robert Musil, znakomity dwudziestowieczny powieściopisarz austriacki, „wszystkie etyki zawodowe są szlachetne, […] nie należy przeto przywiązywać zbyt wielkiej wagi do wyobrażenia o jakimś działaniu w świadomości tych, którzy działania te podejmują”13. (A zatem na szkołach dziennikarstwa spoczywa szczególny obowiązek przyglądania się swej profesji oczyma osób postronnych).

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Przypisy końcowe

PROLOG Pokój Nabokowa

1 Ronald Storrs, Orientations, London 1937, s. 609.

2 Wyd. polskie Alan Moorehead, Nad Nilem Błękitnym i Białym, przeł. Jerzy Schwakopf, Warszawa 1985 (przyp. tłum.).

3 Vladimir Nabokov, Obłok, jezioro, zamek, przeł. Leszek ­Engelking, w: tegoż, Kęs życia i inne opowiadania, przeł. Leszek Engelking, Michał Kłobukowski, Warszawa 2009, s. 307, 308.

4 Marci Shore,The Taste of Ashes: The Afterlife of Totalitarianism in Eastern Europe, New York 2013, s. 106.

5 H. Gordon Skilling, The Governments of Communist East Europe, New York 1971, s. 11, 234.

ROZDZIAŁ I Bukareszt 1981

6 Fernando Pessoa, Ah, the First Minute in Cafes of New Cities, w: Fernando Pessoa & Co.: Selected Poems, New York 1998, s. 145.

7 André Gide, Immoralista i inne utwory, przeł. Izabella Rogozińska, Warszawa 1984, s. 398, 414.

8 Lucian Boia, Romania: Borderland of Europe, London 2001, s. 55‒58.

9 Dennis Deletant,Romania Under Communist Rule, Iași 1998, s. 118.

10 Robert D. Kaplan,Rumanian Gymnastics: Ceaușescu Looks West but Acts East, „New Republic”, 12 grudnia 1984.

11 Sherban Cantacuzino, Bucharest and Its Architecture, w: Romania, ed. John Villiers, London 2009.

12 Robert D. Kaplan, Rumanian Gymnastics, dz. cyt.

13 Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. 1, przeł. Krzysztof Radziwiłł, Kazimierz Truchanowski, Janina Zeltzer, Warszawa 1971, s. 383.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji:[email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży:[email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki:[email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I