Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Na wymęczoną inflacją i recesją Europę spada nowy kataklizm. Wielka susza grozi przerwaniem dostaw wody do budynków mieszkalnych. W dniu, w którym z warszawskich kranów wydobywa się już tylko złowróżbne syknięcie, sierżant Kornel Kraus rozpoczyna najważniejsze w życiu śledztwo. W sprawie o zabójstwo, którego sprawcę... już zatrzymał. Sekrety sprzed lat, tajne sojusze i zdrady – Kraus musi odkryć wszystkie tajemnice, zanim miasto pogrąży się w kompletnym chaosie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 8 min
Lektor: Marcin Popczyński
1
Kornel czuł, że spał za krótko, jeszcze zanim uchylił powieki. Niebo za odsłoniętym oknem jedynego pokoju mieszkania, które wynajmował, eksponowało wciąż tę samą smolistą ciemność co w chwili, gdy kładł się spać. Miał jeszcze czas, żeby spróbować zasnąć, ale najpierw musiał się uspokoić. Znów śnił koszmar, z którego obudził się z nogami zaplątanymi w koc i poczuciem winy ściskającym żebra.
Wsłuchał się w noc. Przywykł do wieczornych kłótni sąsiadów na górze i płaczu marudzącego dziecka z mieszkania obok. Teraz nie słyszał niczego. Nasłuchiwał tak długo, aż uwrażliwione na jakikolwiek dźwięk bębenki wyłapały szum opon samochodu przejeżdżającego po ulicy osiem pięter niżej. A potem dwa odległe huknięcia. Jakby ktoś uderzył młotkiem w stalowe drzwi. I jeszcze jedno. Po nich znów zapadła cisza.
Odwrócił się na bok z gasnącą nadzieją, że uśnie ponownie. Jak zawsze, gdy pracował do późna, natychmiast po przebudzeniu z pełną mocą wróciły do niego myśli, z którymi kładł głowę na poduszkę. Nawet jeśli ciało chciało jeszcze spać, to mózg starał się do tego nie dopuścić. Jakby mieszkały w nim dwa niezależne byty zwalczające siebie nawzajem.
Została mu ostatnia deska ratunku. Anka Marton, policyjna psycholog, radziła mu, by w takich sytuacjach skupił się na oddechu. Spowolnił go do pięciu, może sześciu sekwencji wdech–wydech na minutę. Żeby zająć umysł, miał liczyć oddechy od pięćdziesięciu w tył i wyobrażać sobie duże, wypełniające całą przestrzeń cyfry na jednolitym ciemnym tle.
Marton mówiła też, by nie siedział w nocy przed ekranem komputera, bo niebieskie światło blokuje wytwarzanie melatoniny, nawet jeśli monitor jest ustawiony na ciemny tryb. I że w ogóle powinien sobie odpuścić, bo życia ojczymowi nie przywróci. Kornel przyznawał jej rację, ale szybko przekonał się, że rady psychologów brzmią rozsądnie tylko w ich gabinetach.
„Pięćdziesiąt. Wdech, pięć sekund, wydech, pięć sekund. Czterdzieści dziewięć. Wdech. Ten ostatni kierowca urodził się w Augustowie. Wydech. Czterdzieści osiem. Wdech. Może mieć rodzinę w okolicy. Wydech. Czterdzieści siedem. Wdech. Może pił wtedy z nimi przed meczem i wybrał się na wycieczkę na stację. Wdech. Czterdzieści-chyba-sześć”.
– Szlag.
Zapomniał o oddechu. Potok myśli przerwał ciemną zaporę z cyferek zastygłych na numerze czterdzieści sześć i je zatopił. Kornel widział w wyobraźni, jak znikają w mrocznej toni. Tę rundę wygrał mózg.
Spojrzał na zegarek. Trzecia czterdzieści osiem. Spał prawie pięć godzin. O dwie godziny krócej niż wczoraj, kiedy też obudził się przed świtem.
Na leżąco przeciągnął się i napiął wszystkie mięśnie. „Napinanie mięśni pobudza ciało do działania”. Jeszcze jedna rada od Marton, z której od czasu do czasu korzystał. Zwykle z lepszym skutkiem niż z liczenia oddechów wspak.
Kiedy skończył się przeciągać, podniósł telefon z nocnego stolika i przez chwilę wybierał zestaw muzyczny, który mógłby go rozbudzić. Dirt. Alice in Chains. Mieszanina ostrych riffów i wiecznie cierpiącego wokalu Layne’a Staleya. Przy pierwszych taktach Them Bones wstał i rozruszał stawy niespiesznymi wymachami ramion i krążeniami bioder.
Nie lubił bezczynnie leżeć. Nawet wtedy, kiedy było na to o wiele za wcześnie, wstawał i szukał dla siebie zajęcia. Uważał, że zbyt wielu ludzi umierało z lenistwa. Za dużo siedzieli, za mało się ruszali, za dużo cholesterolu, za mało warzyw, za dużo stresu, za mało śmiechu, za dużo wszystkiego, za mało niczego.
Kornel obawiał się, że po trzech latach spędzonych w stolicy napięcie warszawiaków zaczęło mu się udzielać. Widział je tak samo dobrze w lustrze jak w sfrustrowanych, nieufnych spojrzeniach przechodniów i sąsiadów. W pochylonych w geście rezygnacji głowach pasażerów tramwajów i autobusów. Czasem ktoś na chodniku zatrzymywał się nagle i patrzył w czyste, błękitne niebo, szukając tam nadziei. Ale ciemne, skłębione chmury niosące deszcz omijały kontynentalną Europę od miesięcy.
Uznał, że dzięki nocnej przebieżce w chłodnym powietrzu uspokoi myśli i ułoży plan działania na resztę dnia. A potem porządne śniadanie i gorący prysznic być może pomogą mu rozluźnić się na tyle, że zdąży zafundować sobie pół godziny snu przed pracą. Chciał też sprawdzić, czy po czterech dniach bez papierosa wydolność tlenowa mogła poprawić się na tyle, że zauważy to w spadku tętna.
Po drodze do łazienki zajrzał do ciasnej kuchni i podniósł z gniazda elektryczny czajnik. W środku grzechotały drobiny kamienia zmieszane z resztką wody. Wstawił czajnik pod kran. Syknęło i zabulgotało, ale zamiast strumienia kapnęły tylko dwie krople.
Kornel najpierw ospale, potem coraz bardziej nerwowo kręcił kurkiem przy baterii, jakby gwałtowność ruchów miała sprawić, że z kranu zacznie wreszcie płynąć woda.
– Psiakrew!
Odwrócił się w stronę kalendarza wiszącego nad lodówką. Był dopiero dziewiętnasty października, na pewno nie przekroczył jeszcze miesięcznego limitu zużycia wody.
O tej porze większość mieszkańców bloku jeszcze spała, nie chodziło więc też o spadek ciśnienia w rurach, który czasem sprawiał, że wieczorami w mieszkaniach na najwyższych piętrach bloku przy Międzynarodowej z kranów leciał tylko wąski strumyk.
Przeniósł się do łazienki. Podbił dźwignię baterii gwałtownym ruchem. Na dno umywalki kapnęły pojedyncze krople, zanim kran zasyczał jak wąż na pustyni.
Kornel zbierał myśli. Jeśli naprawdę się zaczęło, powinien jak najszybciej zrobić zapasy wody butelkowanej. O tej porze mógł ją kupić w nocnym na rogu Zwycięzców i Międzynarodowej. Jeśli się pospieszy, zdąży, nim pod sklepem ustawi się kolejka.
„Najpierw sprawdź. Potem działaj” – upomniał się w myślach.
Wziął głęboki oddech. Spojrzał w lustro. Oczy miał opuchnięte i przekrwione, włosy wyglądały jak strzecha siana potargana przez wiatr. Skóra pod trzydniowym zarostem zaczynała go swędzieć. Pożałował, że wieczorem nie chciało mu się ogolić. Tylko ciemne, grube włosy wąsów wyglądały jak należy.
Nałożył odrobinę pasty na szczoteczkę i wrócił do kuchni. Resztką wody z czajnika przygładził włosy. Taka pielęgnacja musiała wystarczyć. Zresztą w nocnym sklepie widywali klientów w gorszym stanie. Z lodówki wyciągnął opróżnioną do połowy butelkę toniku i zwilżył nim szczoteczkę.
Kornel uważał, że każdy mężczyzna powinien lubić jakiś cierpko-gorzki smak. Pił więc czarną kawę, gorzką herbatę i tonik. Ten ostatni sprawdzał się idealnie w roli substytutu wieczornego drinka.
Szorując zęby, przeszedł do pokoju i skierował się do biurka. Trącił myszkę, a wybudzony ze snu monitor oblał mu twarz bladą poświatą. Odnalazł stronę telewizyjnego kanału informacyjnego i puścił relację na żywo.
Usiadł na łóżku, szczotkował zęby i czekał, aż komputer nawiąże połączenie. Wyłączył muzykę po pierwszych taktach Rain When I Die. Jeśli wierzyć przepowiedni z refrenu, dziś nie umrze.
Czerwony pasek przesuwający się na dole okienka z odtwarzanym materiałem informował: „NIEOFICJALNIE: WARSZAWA BEZ WODY”.
Ściągnięty awaryjnie spiker miał krzywo zawiązany krawat i ciemne podkówki pod oczami. Nawet makijaż nie zdołał ich ukryć.
– Wciąż czekamy na oficjalny komunikat Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji w sprawie domniemanej awarii. Z kolejnych dzielnic Warszawy spływają do nas zgłoszenia mieszkańców zaniepokojonych brakiem wody w kranach. Naszym pierwszym gościem jest dziś doktor Paweł Szymański z Zakładu Hydrologii i Hydrodynamiki Instytutu Geofizyki Polskiej Akademii Nauk. Mam nadzieję, że niczego nie przekręciłem. – Prezenter pozwolił sobie na uśmiech. – Panie doktorze, dziękujemy, że zgodził się pan na rozmowę o tak nietypowej porze. Sprawa wygląda na wyjątkową. Czy mieszkańcy stolicy mają powody do obaw?
Na ekranie pojawiła się twarz mężczyzny najwyraźniej niedawno wyrwanego ze snu. Oczy miał podpuchnięte i mrużył je przed blaskiem padającym na twarz od strony monitora. Zdążył zadbać o właściwe ułożenie włosów zaczesanych do góry, ale zabrakło mu czasu na golenie.
– Moim zdaniem nie. – Głos doktora brzmiał nadspodziewanie spokojnie.
Kornel odetchnął.
– Poczekałbym z komentarzami i prognozami na oświadczenie MPWiK, bo choć wszyscy wiemy, że sytuacja na Wiśle jest krytyczna, to jednak woda dla miasta wydobywana jest spod dna rzeki z głębokości około sześciu metrów. Moim zdaniem ryzyko trwałego przerwania poboru wody jest niewielkie. Prawdę mówiąc, sam jestem ciekaw przyczyn awarii, o której pan powiedział. Na razie zalecałbym zachowanie spokoju.
– Niemniej w Warszawie, poza północnymi dzielnicami, wody w kranach nie ma – zauważył prowadzący. – Z tego, co wiemy, Warszawa, w przeciwieństwie do większości miast Polski, zaopatruje się w wodę powierzchniową, a nie głębinową. I jeśli koryto Wisły wyschnie…
Kiedy spiker mówił, Kornel wrócił do kuchni, wypluł pastę do zlewu i przepłukał usta tonikiem.
– Spółka wodociągowa musi się uporać z tym problemem i jak najszybciej rozpocząć inwestycje. Tak jak pan powiedział, większość ujęć w Polsce to ujęcia głębinowe, a Warszawa takich ujęć ma niewiele i z pewnością nie są one w stanie zastąpić trzech głównych, w tym dwóch zależnych od Wisły. Takie ujęcia jednak są i wspomagają ujęcia powierzchniowe. Bez paniki. Kiedy projektowano system zaopatrywania stolicy w wodę, nikomu nie przyszło do głowy, że największa rzeka w Polsce może kiedyś wyschnąć. Niestety, Wielka Susza dała w kość nie tylko Warszawie. Zakłócenia klimatu na globalną skalę: utrzymujące się ponadnormatywnie długo wyże, brak opadów śniegu w zimie, przewlekła susza i tylko nawalne deszcze, które nawiedziły nasz kraj w ostatnich miesiącach, wszystko to sprawiło, że ta do niedawna czysto teoretyczna możliwość stała się realnym zagrożeniem dla mieszkańców stolicy.
– Czyli nie można wykluczyć, że to, czego obawialiśmy się od tygodni, w końcu nadeszło i MPWiK po prostu nie może dostarczyć wody mieszańcom, nawet w ograniczonym zakresie?
Prowadzący nie zamierzał ustępować. Wyciąganie z rozmówców groźnie brzmiących wypowiedzi było częścią jego pracy. Dobry cytat mógł podbić oglądalność i kliknięcia skuteczniej niż samo wydarzenie.
Doktor pozwolił sobie na westchnienie.
– Jeszcze raz powtórzę. Nie znam przyczyn awarii i nie chcę się wypowiadać przed oficjalnym komunikatem. Trzeba przyznać, że ogólna sytuacja z zaopatrzeniem w wodę w całym kraju nie jest dobra, i to nie efekt jednorazowy, który szybko ustąpi. Susza jest nie tyle zjawiskiem, ile procesem, często wieloletnim. Ze zjawiskiem określanym potocznie Wielką Suszą mamy do czynienia od trzech lat, ale w rzeczywistości proces ten zaczął się znacznie wcześniej. Pierwsze przejawy widzieliśmy w połowie poprzedniej dekady, w dwa tysiące piętnastym roku, kiedy na Łabie wyłonił się kamień głodu, świadectwo suszy z minionych wieków. W poprzednim tysiącleciu wystąpiło co najmniej pięć okresów długotrwałej suszy i każdy z nich był porównywalny do tego, z którym mamy obecnie do czynienia, lub nawet gorszy. Oczywiście teraz istnieją większe możliwości, by chronić się przed skutkami suszy, ale nie są one, niestety, w pełni wykorzystywane.
Kornel zdążył wrócić do sypialni i włożyć dżinsy.
– Jakie to możliwości? – zainteresował się dziennikarz, choć w jego głosie słychać było pewną rezygnację. Chyba czuł, że z tej rozmowy nie wyciągnie już wiele więcej.
– Cóż, przede wszystkim chodzi o retencję…
Kornel wyciszył głośniki. Niczego nowego już się z telewizji nie dowie.
Podszedł do łóżka i podniósł ze stolika policyjne radio. Zabieranie go do domu nie było zwyczajem policjantów w dobrych latach, ale od początku suszy statystyki przestępstw skokowo wzrosły. Brakowało ludzi, co skutkowało częstszymi dyżurami pod telefonem.
Odwykli od biedy Europejczycy nie radzili sobie w nowej rzeczywistości, w której ich głównym zmartwieniem nie był już zakup kolejnego samochodu czy egzotycznych wakacji, ale opłacenie rachunków i codzienne sprawunki.
Kornel wieczorami słuchał komunikatów Stołecznego Stanowiska Kierowania i zgadywał, które z nich jutro rano trafią do jego wydziału. Albo na jego biurko.
Teraz zastanawiał się, czy dyżurny w SSK poda już w eter gammę. Gamma oznaczała w policyjnym kodzie najwyższy stopień mobilizacji, obowiązek przerwania wszystkich prowadzonych działań i natychmiastowego stawienia się w macierzystej jednostce.
Dyżurny wywoływał właśnie patrole.
– Dwieście pięćdziesiąt pięć zgłoś do zero zero.
– Jestem zero zero.
– Podjedź z górą na Walecznych osiemdziesiąt „B”.
– Przyjąłem.
Kornel zaklął po raz trzeci. Walecznych dochodziła do Międzynarodowej tuż przy jego bloku.
Naciągnął bluzę i przypiął do paska kydeksowe kabury na glocka i kajdanki. Z nocnego stolika zgarnął skórzane etui z odznaką, zegarek, telefon i słuchawki i upchnął wszystko do kieszeni.
Sekundy uciekały zbyt szybko. Tym szybciej, że zdał sobie sprawę z własnej głupoty. Trzy uderzenia młotkiem w stalowe drzwi, które słyszał w oddali, leżąc w łóżku kilkanaście minut temu, powinny były zaalarmować go znacznie wcześniej. Ale przy odrobinie szczęścia uda mu się odciąć drogę ewentualnemu uciekinierowi, którego wypłoszy patrol nadjeżdżający z przeciwnej strony.
Wskoczył w buty i wybiegł na klatkę. Przeskakiwał kolejne półpiętra, niemal nie dotykając schodów.
Ulica Walecznych była na tym odcinku jednokierunkowa. Kornel łudził się, że wciąż ma szansę przeciąć drogę napastnikowi, jeśli ten ucieka samochodem.
Wypadł z klatki i puścił się sprintem po pustym chodniku. Po chwili zmienił decyzję i przeniósł się na środek ulicy. Wpakował słuchawkę do ucha i w biegu usiłował wybrać numer z dotykowego wyświetlacza telefonu. Dał sobie spokój, kiedy słuchawka wysunęła mu się kolejny raz. Złapał ją w locie i znów zmienił decyzję. Pobiegł na przełaj, między kamienicami i placem zabaw, do Londyńskiej. Większe prawdopodobieństwo, że spotka uciekiniera tutaj. Jeśli miał odrobinę rozumu, schowa się tu przed kamerami monitoringu, a potem znajdzie jakąś kryjówkę.
Jeszcze między blokami zobaczył światła samochodu wyjeżdżającego z Walecznych. Wytężył siły. Wbiegł na ulicę. W prawej dłoni ściskał już glocka. Granatowy van zatrzymał się przed nim z piskiem opon. Kornel wymierzył na postrach w szybę tam, gdzie majaczyła blada plama, która musiała być twarzą. Lewą ręką wyciągnął przed siebie legitymację z odznaką.
– Policja! Wyłącz silnik i ręce na kierownicę!
Powoli przesuwał się w prawo i zbliżał do drzwi kierowcy. Sięgnął do klamki i szarpnął drzwiami. Fotel kierowcy zajmowała blondynka w okularach. W ich szkłach odbijało się światło latarni. Jej wargi drżały, a dłonie mocno ściskały kierownicę.
– Wyjdź z samochodu – powiedział głośno.
Kobieta otworzyła usta, ale nie wydała żadnego dźwięku. Wysiadła i odsunęła się pół kroku w bok.
– Jadę z dzieckiem. Nic nie zrobiłam – wydukała wreszcie.
Kornel podszedł ostrożnie do tylnych drzwi i zajrzał przez szybę do środka. Z fotelika na tylnej kanapie przyglądała mu się przerażona twarz może dwuletniej dziewczynki. Buzia dziecka wykrzywiała się do płaczu, który ugrzązł jej w gardle na widok Kornela.
– Jedziemy do szpitala. Janka obudziła się z bólem brzucha i…
Kornela interesowała w tej chwili tylko trasa jej przejazdu. Londyńska prowadziła do szpitala dziecięcego przy Niekłańskiej. To się zgadzało. Płacz dziecka dochodzący już teraz z tylnej kanapy brzmiał równie przekonująco. Skoro kobieta jechała samochodem, raczej była jeszcze daleko, gdy padły strzały. Prawdopodobnie niczego nie słyszała. Ale zobaczyć mogła.
Policjant przerwał jej bezpardonowo:
– Widziała pani kogoś na Walecznych? Ktoś przebiegał? Jechał pod prąd?
Kobieta pokręciła głową.
– W porządku, proszę jechać.
Pobiegł dalej. Wpadł w Walecznych i zerkał na mijane numery. Pod osiemdziesiątym czwartym mieściła się podłużna kamienica. Przyspieszył, widział już skrzyżowanie z Niekłańską. Na rogu starym budynkom rzucał wyzwanie czteropiętrowy apartamentowiec. Kornel zbliżał się do celu. Z naprzeciwka nadjeżdżał radiowóz bez syreny, mrugając niebieskimi światłami. Kornel schował pistolet do kabury i machnął odznaką.
Samochód zatrzymał się przed bliźniakiem.
Kierowca wysiadł i z tlącym się papierosem w ustach przyglądał się Kornelowi. Na pagonach miał dwie gwiazdki nawleczone na cienką kreskę. Aspirant.
Mundurowy, który wysiadł po stronie pasażera, był znacznie niższy. Mrużył oczy i mocno zaciskał usta. Prawą dłoń opierał o kaburę. Kornel po samej pozie poznał nowicjusza, w czym upewnił go rzut oka na jego ramiona. Starszy posterunkowy.
– Kornel Kraus. Jestem z Pałacu.
Tyle musiało im w tej chwili wystarczyć. Przydział do Komendy Stołecznej Policji wyznaczał horyzont marzeń większości zatrudnionych w firmie. Narkotyki, poszukiwania, wydział zabójstw – wszystkie najciekawsze sprawy trafiały wcześniej czy później do Pałacu Mostowskich, w którym mieściła się KSP.
Aspirant skinął lekko, czym potwierdził ustalenie hierarchii, ale nie przestawał wpatrywać się badawczo w Kornela.
– Słyszałem przez radio wezwanie. Wiecie coś więcej?
– Dyżurny mówił nam o strzelaninie. Zgłoszenie przyszło z sąsiedniego domu.
Kraus zaklął. Jego obawy właśnie się potwierdziły. Wystrzały. Zastanawiał się, czy gdyby wybiegł z mieszkania pięć minut wcześniej, cokolwiek by to zmieniło.
Podszedł do furtki domu z prawej strony bliźniaka. Tego, w którego oknie na parterze paliło się światło.
Zanim zdążył nacisnąć guzik domofonu, drzwi wejściowe uchyliły się i w świetle stanęła przygarbiona postać w szlafroku narzuconym na piżamę.
– To pan dzwonił na numer alarmowy?
– Tak – odpowiedział stłumiony głos.
– Co się stało?
– Słyszałem coś jakby strzały. Tu, przez ścianę. – Mężczyzna wskazał na drugą część bliźniaka.
– Proszę wrócić do siebie i zaczekać. Zaraz ktoś do pana zajrzy.
We trzech podeszli do furtki obok.
Kornel wcisnął dzwonek i usłyszał głośne ding-dong z głośnika. Chwilę czekali razem, ale Kraus kazał mundurowym się oddalić, a sam pochylił głowę. Tylko jej czubek wystawał ponad murowany słupek. Żeby trafić w nią z domu, ewentualny strzelec musiałby mieć karabin snajperski. Kornel postanowił odczekać trzydzieści sekund, licząc je w myślach. Jednocześnie próbował uspokoić oddech i ułożyć sensowny plan działania.
Chodnik tarasował szary volkswagen ID.5. Niewielki placyk przed domem nie zasługiwał na miano ogródka, bo niemal całą jego powierzchnię pokrywała udająca granit kostka, ale wyglądał na zadbany. Mieszkańcy domu niewątpliwie należeli do ludzi co najmniej zamożnych, bo posiadanie nawet niewielkiego domu na Saskiej Kępie wciąż oznaczało wysoki status materialny. Może więc wcale nie doszło do napadu?
Mogło przecież chodzić o kolejne samobójstwo rodzinne. Te rozpełzały się po świecie wśród niedawnej klasy średniej jak ekstrawagancka moda. Wraz z suszą do Europy wróciła inflacja, a zaraz po niej nastąpiło załamanie gospodarki. Ludzie tracili majątki, a niektórych wraz z pieniędzmi opuszczało poczucie sensu dalszej egzystencji. Wśród coraz liczniejszych samobójców czasem zdarzał się ktoś, kto w ostatniej chwili rezygnował z odebrania sobie życia. Tuż po tym, jak pozbawił go członków swojej rodziny, bo przed odejściem do lepszego świata postanowił zabrać ze sobą kilka dodatkowych osób bez pytania ich o zdanie. Niektórzy samobójcy nie chcieli być tylko numerami w statystykach. Pragnęli zaznaczyć swoje odejście wyjątkowym czynem, żeby cały świat usłyszał o ich tragicznym losie. Pierwsze takie przypadki notowano w Stanach, później w Europie, aż wreszcie na początku roku zginął w ten sposób dzielnicowy w Chotomowie. Zastrzelił go sąsiad z osiedla domów jednorodzinnych.
Od tej pory policjanci byli ostrożniejsi, ale oficjalnych procedur wciąż nie ogłoszono. Pięć przypadków rozszerzonych samobójstw w Warszawie od początku tego roku, trzy w zeszłym – to wciąż za mało, żeby stworzyć odrębne procedury. Decyzja o przebiegu interwencji i tak zawsze należała do policjanta na miejscu.
– Wchodzimy – zdecydował Kornel.
– Niedługo będą tu dodatkowe patrole. Dyżurny mówił, że mamy czekać na wsparcie – odezwał się aspirant.
– Przyjmij, że wsparcie to ja. I nie możemy czekać. W środku mogą być ranni.
Kraus wspinał się już na furtkę. Sforsowanie ogrodzenia okazało się dziecinnie proste. Łagodne łuki metalowych przęseł zdawały się wręcz zapraszać do ich przeskoczenia. Obejrzał się za siebie.
Mundurowi patrzyli za nim, ale wciąż stali na chodniku. Niższy mówił coś do policyjnego radia.
Kornel podszedł ostrożnie do skrytego pod daszkiem wejścia i wyjął pistolet.
Gdyby hipoteza o rozszerzonym samobójstwie okazała się trafna, szanse na to, że w środku są ranni, były niewielkie. Ale były. Choć pewnie nie większe niż na to, że za drzwiami siedzi ktoś gotowy strzelić do pierwszej wchodzącej osoby.
Kraus oparł się o ścianę i poczuł, jak mokra od potu koszulka przykleja mu się do pleców. Dopiero teraz zwrócił uwagę na walące serce, które z pełną mocą pompowało do żył adrenalinę. Spojrzał na ulicę. Dyżurny z SSK musiał dać zielone światło, bo obaj policjanci zdążyli już przeskoczyć przez bramę. Kornel poczekał, aż zajmą pozycje i zastygną w bezruchu, mierząc z pistoletów. Posterunkowy celował w drzwi, a aspirant świecił latarką i powoli odchodził w mrok po lewej stronie budynku, na wypadek gdyby sprawca postanowił zaskoczyć ich ucieczką przez okno lub tylnymi drzwiami, o ile takie istniały. Razem tworzyli niezbyt symetryczny trójkąt.
„Dopóki jest cień szansy, nie poddawaj się” – powtarzał mu ojczym. Co prawda siedzieli wówczas w łódce i przez cały poranek nie złowili ani jednej ryby, ale tę radę Kornel dobrze zapamiętał. A skoro podkradł się pod drzwi domu, czas na tchórzliwy rozsądek minął.
Kraus wyciągnął rękę i poczuł chłód mosiężnej klamki. Nacisnął ją lekko. Mechanizm ustąpił. Gwałtownie pociągnął drzwi do siebie i schował się za ścianą. Otworzyły się szeroko. Wychylił się na moment. Nim cofnął głowę, zdążył zobaczyć tylko fragment pustego korytarza. Nikt nie strzelił.
Usiadł na brukowej kostce i powoli wystawił za róg telefon z włączoną kamerą. Zobaczył je na końcu korytarza. Dwa nieruchome ciała. Nikt nie mierzył w drzwi z pistoletu. Odetchnął. Przybliżył obraz. Na podłodze pod ścianą siedział mężczyzna, między jego nogami leżał ktoś jeszcze. Kornel wstał, schował telefon i wyciągnął przed siebie pistolet. Nabrał powietrza, policzył w myślach do trzech i przeciął prostokąt światła wypadający z korytarza na chodnik.
Wbiegł do środka, trzymając się ściany, żeby nie zadeptać ewentualnych śladów, i cały czas wyciągał przed sobą glocka. Za plecami słyszał, jak jeden z mundurowych, chyba ten starszy, leci za nim i wrzeszczy:
– Policja, nie ruszaj się!
Ale tamci trwali w bezruchu. Ostre światło kinkietów oślepiło Kornela na moment, zanim zobaczył ich wyraźniej. Potężnie zbudowany mężczyzna siedział w miejscu, gdzie korytarz przechodził w otwartą kuchnię. Trzymał na brzuchu głowę kobiety ubranej w nocną bieliznę. Miała zamknięte oczy. Mężczyzna lewą dłonią zasłaniał jej pierś. Powyżej rękaw jego drelichowej koszuli nasiąknął krwią aż do łokcia i wyglądał, jakby przed chwilą został wyciągnięty z garnka z barszczem. Drugą ręką mężczyzna opierał się o podłogę, tak że Kraus nie mógł zobaczyć dłoni.
Dopiero z bliska zauważył, że pierś mężczyzny unosi się w powolnym oddechu.
– Policja! Nie ruszaj się! – powtórzył.
Mężczyzna odwrócił się w kierunku Kornela i popatrzył na niego otępiałym wzrokiem. Jego źrenice były rozszerzone.
Kornelowi przypomniał się przypadkowy współlokator ze szkoły policyjnej, który po spędzeniu kilku godzin w goglach VR miał takie samo spojrzenie. Nie pamiętał jego nazwiska. Po pierwszym miesiącu wyrzucili go z kursu.
– Ręce do góry!
Mężczyzna nie reagował. Patrzył na sierżanta obojętnie, jakby oglądał telewizję, ale myślał o czymś zupełnie innym.
Poza nieobecnym spojrzeniem mężczyzna na podłodze w niczym nie przypominał dawnego kolegi Kornela. Obcięte na jeża ciemne włosy oprószała siwizna, która razem z wyraźnie zaznaczonymi zakolami sugerowała, że mężczyzna dawno już przekroczył czterdziestkę. Jego twarz znaczyły głębokie bruzdy biegnące od nosa do ust. Kark wydał się nienaturalnie gruby, niemal jak pień dorodnego drzewa. Facet wyglądał jak Atlas, który podpiera ścianę przed zawaleniem. Nad jego nosem biegła gruba blizna. Jaśniała na tle opalonej twarzy, jakby ktoś przeciągnął po jego czole markerem.
Kraus opuścił nieco broń i zbliżył się o kolejnych kilka kroków, po czym znieruchomiał. Znów oblał go pot, tym razem zimny. Prawa dłoń tamtego ściskała pistolet. Kciuk na rękojeści zasłaniał pękaty opatrunek, również zabarwiony czerwienią. Kornel mocniej ujął glocka, a jego palec wskazujący ślizgał się na mokrym spuście.
– Rzuć broń i połóż się z rękami na plecach! – krzyknął.
Mężczyzna przestał patrzeć na Kornela. Odwrócił głowę i skierował spojrzenie na ciało kobiety. Jakby całkiem stracił zainteresowanie sytuacją.
– Kładź się! – wrzasnął ponownie Kraus.
Żadnego efektu.
W zasadzie mógłby go teraz postrzelić. Uzbrojony podejrzany nie wykonywał polecenia policjanta do natychmiastowego odrzucenia broni – tak brzmiałoby to w notatce. Wszystko zgodnie z ustawowym drugim warunkiem użycia broni.
Uderzenia serca nie chciały zwolnić. „Walcz albo uciekaj” – pulsowało mu w głowie. Ale mężczyzna nie był zainteresowany ani walką, ani Kornelem, ani najwyraźniej niczym poza kobietą, której pierś uporczywie zasłaniał.
Sierżant ruszył i kopnięciem wybił mu pistolet z dłoni. Po drugiej stronie aspirant wykręcił lewe ramię mężczyzny i starał się docisnąć go do ziemi, jednocześnie nie spuszczając z oczu glocka leżącego na podłodze. Posterunkowy przebiegł za ich plecami przez kuchnię i wpadł do kolejnego pomieszczenia.
– Czysto – usłyszeli po chwili.
Wielkolud nie dał im się położyć na podłodze, a tylko siedząc, odwrócił się plecami do aspiranta. Kornel podał policjantowi swoje kajdanki. Spojrzenia sierżanta i siedzącego mężczyzny znów zetknęły się na moment. Oczy Atlasa wydawały się puste, kompletnie obojętne na to, co się z nim dzieje.
Kiedy aspirant zapiął kajdanki, mężczyzna spokojnie oparł się o ścianę i opuścił wzrok na ciało kobiety.
Kraus przyłożył palce do jej szyi. Cud nie nastąpił. Nie wyczuł pulsu.
Dokładniej przyjrzał się broni leżącej na podłodze. Wyglądała identycznie jak jego własny pistolet – glock 17 piątej generacji. Kornel ostrożnie przesunął pistolet nogą jeszcze dalej i dopiero wtedy głośniej wypuścił powietrze. Aspirant też wyglądał na rozluźnionego.
– Sprawdźcie górę. Słyszałem trzy wystrzały, a tu – Kraus wskazał na ciało kobiety leżącej tuż obok niego – widzę dwie rany.
Cofnął się za kuchenny stół i przemierzał dwumetrowy dystans jak tygrys uwięziony w klatce. Policjanci pobiegli na piętro, znowu krzycząc ostrzegawczo.
– Policja! Na ziemię!
Po chwili Kornel usłyszał, jak ktoś na górze gwałtownie otwiera drzwi, a później doszły go szybkie stuknięcia obcasów na terakocie i prawie równocześnie odgłos wyrzucanej treści żołądka. Kraus założył, że wymiotuje niższy z patrolowych. Zgodnie z przypuszczeniami na schodach pojawił się po chwili spokojniejszy z nich.
– Na górze jest jeszcze jedno ciało – oznajmił i znów spojrzał na pistolet na podłodze, jakby chciał się upewnić, że olbrzym nie zdołał jakimś cudem go odzyskać.
2
Poczekali, aż posterunkowy zejdzie z góry. Po jego kredowobiałej twarzy spływały krople potu.
– Chyba skończyła im się woda – powiedział, patrząc na Kornela. – Przepraszam, pierwszy raz widzę tyle… – Z każdym słowem mówił coraz mniej wyraźnie i sierżant nie dowiedział się niczego więcej.
Cokolwiek zobaczyli policjanci, Kraus nie mógł oszczędzić sobie tego widoku.
– W porządku. Teraz zakładacie rękawiczki i niczego nie przestawiacie. Dajcie znać do SSK, żeby przysłali techników i obudzili prokuratora.
Wskazał siedzącego na podłodze mężczyznę, który zadarł głowę i z przerażeniem przyglądał się niższemu z umundurowanych policjantów.
– Niech sobie siedzi do czasu przyjazdu ekipy. Do śniadania będziecie wolni.
Posterunkowy pobiegł po rękawiczki do radiowozu. Kornel poszedł na górę, wpatrując się w schody z lakierowanego drewna i z przyzwyczajenia szukając na nich śladów. Ale od czterech miesięcy w Warszawie nie spadła kropla deszczu, na błoto nie było więc szans. Plam z krwi też nie dostrzegł.
Wyłożony grubą brązową wykładziną korytarz na górze prowadził do trzech par drzwi w niewielkiej odległości od siebie. Światło z korytarza wpadało do pokoju po lewej i oświetlało wyciągnięte na podłodze bose stopy.
Kornel zajrzał do środka.
Chudy jak tyczka nastolatek leżał przy łóżku na wznak z szeroko rozrzuconymi rękami. Otwarte oczy wpatrywały się z niedowierzaniem w plakat Tymka nad biurkiem, jakby chłopak nie otrzymał od swojego idola pomocy, choć godziny spędzone na słuchaniu Rainmana uczyniły ich prawie braćmi.
Kraus znalazł przełącznik i włączył światło, by przyjrzeć się ranie postrzałowej. Skóra na czole była poszarpana i osmalona. Z brzegów rany wystawały fragmenty kości. Osmolenia dowodziły, że strzał padł z bliska. Na ścianie za chłopakiem widać było maźnięcia rozbryzganej krwi. Zmieszana z płynem mózgowo-rdzeniowym musiała wypłynąć później również z rany wylotowej, bo pod głową chłopca, na wykładzinie, wykwitła spora plama. Nic dziwnego, że niższego z policjantów dopadły torsje.
Kornel odtwarzał możliwy przebieg wydarzeń. Usiłował nie zaglądać w oczy chłopca i nie pamiętać o tym, że jeszcze kilkanaście minut wcześniej ten pewnie spokojnie spał.
Trzeci strzał mógł paść właśnie tu. Chłopak usłyszał pierwsze dwa i wyskoczył z łóżka, ale zabójca, który ewidentnie wiedział, dokąd iść, i tak zdążył go zaskoczyć.
Wszystko wskazywało na to, że sprawca siedzi na podłodze w kuchni i nie potrafi poradzić sobie z ciężarem tego, co zrobił.
„Pięćdziesiąt. Czterdzieści dziewięć. Psiakrew”.
Sierżant zacisnął szczęki i napiął mięśnie ramion. Puścił się pędem na dół, ale wyższy z policjantów, który najwyraźniej spodziewał się takiej reakcji, zagrodził mu drogę i pokręcił głową.
– Nie odkręcisz tego, a sobie zaszkodzisz. – Aspirant mówił cicho, prawie szeptem.
Kornel nabrał powietrza w płuca, jakby chciał wydać rozkaz lub coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Odetchnął głośno. Aspirant miał rację. Marton też, kiedy ostrzegała go, by nie podejmował decyzji pod wpływem emocji.
– Spróbuj się czegoś o nich dowiedzieć. – Kraus wskazał brodą ciało kobiety i siedzącego na podłodze wielkoluda.
Sam poszedł wzdłuż okien w kierunku kuchni i odnalazł schowane za zasłoną drzwi do ogrodu. Zamknięte na klucz od środka. Przekręcił go i wyjrzał na zewnątrz.
Ogródek tonął w mroku.
Chłodne nocne powietrze owiało mu twarz. Zaciągnął się nim z przymkniętymi powiekami i znów wyświetlił pod nimi liczby. „Pięćdziesiąt. Wdech, wydech. Czterdzieści dziewięć. Wdech. Wydech”. Wyszedł na taras i zasunął za sobą drzwi. Odliczył do czterdziestu dwóch z zamkniętymi oczami.
Pora wysłuchać świadka. Im szybciej to zrobi, tym czystsze, niezmącone myślami, będą jego zeznania.
Przy okazji Kornel chciał się oddalić od źródła papierosów. Głód nikotynowy przypominał o sobie mocniej niż w jakimkolwiek momencie ostatnich czterech dni. Nawet w piątkowe popołudnie, po którym pamiątka wciąż znaczyła kłykcie jego palców, nie odczuwał go tak silnie jak teraz. Wtedy wierzył jeszcze w siłę własnej woli. Ale od kiedy próbował puścić wodę w swoim mieszkaniu, twarde postanowienie miękło z każdą upływającą minutą jak gotujący się makaron, co nijak się miało do wskazówek z internetowego poradnika. „Piątego dnia od ostatniego papierosa – wyczytał – następuje powrót do naturalnej stymulacji receptorów nikotynowych i uzależnienie fizyczne ustępuje”. Wystarczy, jeśli wytrzyma do końca dnia. Będzie po prostu trochę trudniej, bo nie połknął porannej tabletki łagodzącej objawy odstawienia.
Obszedł dom dookoła. W samą porę, by dostrzec ciemne postacie przeskakujące w ciszy przez metalowe przęsła. Stołeczne Stanowisko Kierowania zdążyło przysłać kolejne patrole.
– Zadepczecie ślady! – krzyknął ostrzegawczo.
Natychmiast znalazł się w świetle latarek przymocowanych do glauberytów – pistoletów maszynowych używanych przez policję.
– Zbierajcie się, zanim sąsiedzi zaczną kręcić filmy – powiedział.
Zmrużył oczy przed ostrym światłem. Zasłonił je wyciągniętą przed siebie legitymacją.
Zza tarczy balistycznej wyłonił się policjant i podszedł do niego, opuszczając broń. Uważnie obejrzał jego legitymację.
– Trzeba było nas odwołać – warknął spod hełmu.
Kornel wzruszył ramionami.
– Za łączność odpowiada ktoś inny. Ja swoje zrobiłem.
W tym momencie zaszumiało radio w kieszeni policjanta.
– Dajemy odbój. Nie wchodźcie. Powtarzam, nie wchodźcie.
– Szlag – mruknął policjant w kamizelce i bezceremonialnie odwrócił się na pięcie. – Zbieramy się – oznajmił pozostałym.
Kraus przyglądał się, jak policjanci się rozluźniają i wychodzą gęsiego przez furtkę. Skierowali się do dwóch nowych radiowozów, które zdążyły się pojawić. Zaczęli rozmawiać ściszonymi głosami. Kornel zastanawiał się, czy szef przybyłej grupy opieprzy dyżurnego ze stanowiska kierowania.
– Szefie! – usłyszał zza pleców.
Jakby ktoś podsłuchał fragment jego myśli.
Odwrócił się. Z domu wyszedł aspirant. Ten z papierosami, którego postanowił unikać przez resztę poranka. Policjant nie mówił do radia ani telefonu, ale patrzył prosto na Kornela. Po raz pierwszy, odkąd zaczął pracę w policji, ktoś nazwał go szefem. Mimo woli uśmiechnął się lekko.
– To komisarz Wadis. Zachariasz Wadis – oświadczył aspirant tonem wskazującym na to, że Kraus powinien rozpoznać to nazwisko równie łatwo jak nazwisko hollywoodzkiej gwiazdy.
Wysoki policjant zatrzymał się na tyle blisko, że Kornel wyczuł od niego kwaśny oddech nałogowego palacza. Dopiero teraz przyjrzał się napisowi na blaszce w klapie kieszeni koszuli: „A. Majewski”.
Zachariasz Wadis. Przez chwilę Kornel przeszukiwał zakamarki mózgu. Na pewno słyszał już gdzieś to nazwisko, ale zbyt dawno, żeby szybko sobie przypomnieć, skąd je zna.
– Kto?
Brwi aspiranta powędrowały w górę, a jego oczy wyrażały zdziwienie zmieszane ze słabo skrywanym rozbawieniem. Kornel zrozumiał, że naprawdę powinien wiedzieć, kim jest Wadis. Aspirant zlitował się nad nim.
– Ten facet w środku. Jest z firmy – wyjaśnił i sięgnął do kieszeni koszuli w poszukiwaniu papierosów.
Sierżant poczuł znajome ukłucie z tyłu głowy. Pojawiało się, ilekroć wpakował się w kłopoty. Rodzaj intuicji z defektem. Przeczucia nigdy go nie zawodziły, ale pojawiały się zbyt późno, by zapobiec katastrofie. Powinien był domyślić się, widząc pistolet tamtego, że gość pracuje w firmie i – sądząc po domu na Saskiej Kępie – raczej nie jest byle gliną. Kornel pożałował teraz, że zamiast pójść do nocnego po wodę, postanowił posłuchać policyjnego radia.
Wreszcie sobie przypomniał. Zachariasz Wadis. Żywa legenda stołecznej policji. O jego statystykach wykładowych opowiadali anegdoty w szkole policyjnej. Nie wiadomo, dlaczego Kornel sądził, że Wadis od dawna jest na emeryturze.
Nagle wszystko nabrało trochę więcej sensu. Ktoś w SSK sprawdził adres z wezwania i dopasował go do Wadisa. Najwyraźniej oficer dyżurny uznał, że strzelanina w domu komisarza policji może oznaczać coś więcej niż przypadkowe wystrzały. Stąd ta zalecana ostrożność dla pierwszego patrolu i szybkie przybycie kolejnych radiowozów z policjantami gotowymi do szturmu.
Igiełka w potylicy ukłuła Kornela boleśnie. Nie powinno go tu być i coś mu mówiło, że przyjdzie mu zapłacić za tę nadgorliwość.
– Skąd wiesz?
– W kieszeni miał portfel i legitymację.
– A ona?
– To jego żona. Anna. Znaleźliśmy dowód w torebce.
– Tylko nie grzebcie więcej, bo technik się wścieknie, że zacieramy ślady.
Ale Kornel nie myślał już o śladach. Skoro to naprawdę Wadis, sprawy nie uda się wyciszyć. Dziennikarze będą drążyć temat, dopóki nie dowiedzą się wszystkiego. Dlaczego, kto i za ile. Do czasu przybycia prokuratora powinien zebrać jak najwięcej informacji i zabezpieczyć teren, również przed zawsze głodnymi sensacji reporterami.
– A chłopak?
– To ich syn. Michał. Piętnaście lat.
– Dobra robota – przyznał Kornel. – Idę porozmawiać ze świadkiem.
Aspirant wygrzebał sfatygowaną paczkę chesterfieldów i wyciągnął ją przed siebie. Kraus patrzył na nią jak seksoholik, któremu ofiarowano klucz do haremu.
– Dzięki, nie palę.
Nie zabrzmiało to chyba zbyt wiarygodnie, bo Majewski wpatrywał się w Kornela z uniesionymi brwiami.
– Pamiętaj, żeby zabrać niedopałek. Inaczej w laboratorium spędzą kilka dni, próbując odtworzyć z niego twoje DNA.
Aspirant wyszczerzył pożółkłe zęby.
– Jasne, szefie.
Szefie. Przyjemne słowo, gdy się je od kogoś słyszy.
Kraus zostawił Majewskiego na podjeździe i wyszedł na ulicę. Doliczył się na niej sześciu policjantów, którzy teraz po cichu dyskutowali. Wyglądało na to, że stawiła się cała nocna obsada najbliższego komisariatu. Kornel odnalazł wzrokiem tego, z którym rozmawiał kilka minut temu.
– Trzeba zablokować dostęp do ulicy. Od skrzyżowania do skrzyżowania. – Gestem wskazał miejsca, które miał na myśli. – I niech ktoś zostanie przed bramą i przepędza gapiów, przynajmniej dopóki nie przyjadą kolejne radiowozy.
Starszy aspirant zacisnął szczęki. Być może nie lubił przyjmować poleceń od nieznanych sobie policjantów.
– Teraz ty tu dowodzisz? Podobno zrobiłeś już swoje, sierżancie. – Policjant położył akcent na ostatnie słowo. Kilku mundurowych, którzy przysłuchiwali się rozmowie, pozwoliło sobie na słabo tłumione parsknięcia.
Kornel westchnął. Może jednak powinien zrobić w końcu stopień podoficerski, tylko po to, żeby starsi stopniem traktowali go nieco poważniej.
– To nie rozkazy, tylko rozsądek. A jak umiesz robić wyłącznie to, co ci każą, to zapytaj przez radio, co dalej.
Przez chwilę toczyli pojedynek na spojrzenia. Ostatecznie to aspirant wzruszył ramionami. W tym, co mówił Kornel, nie było niczego niezwykłego, a blokada ulicy była tak samo dobrym zajęciem jak każde inne. Tyle że bezpiecznym.
Kraus nie liczył na to, że blokada zapobiegnie rozgłosowi. Sąsiedzi z apartamentowca już wcześniej zaczęli pojawiać się na balkonach. Za chwilę zaczną robić zdjęcia i dzwonić do portali. Ale przynajmniej dziennikarze przyjadą dopiero wtedy, gdy jego samego już tu nie będzie.
Podszedł do furtki sąsiedniego domu. Wyglądała zupełnie inaczej niż proste szczeble w ogrodzeniu domu Wadisów. Ta tutaj została zrobiona z ocynkowanej stali, zdobionej posrebrzanymi liśćmi i kiśćmi winogron.
Podobnie jak poprzednio, zanim zdążył nacisnąć guzik domofonu, drzwi się otworzyły i stanęła w nich poznana przelotnie przygarbiona postać. Mężczyzna musiał podglądać przez wizjer albo kamerę wideofonu.
– Pan do mnie? – Przyduszony starością głos niósł się stanowczo za daleko w noc. Nawet Wadis miał szansę go usłyszeć.
– Starszy sierżant Kornel Kraus, Komenda Stołeczna Policji – przedstawił się Kornel. – Mam kilka pytań.
Zamek przy furtce brzęknął i Kornel mógł wejść na teren posesji. Nie widział stąd aspiranta przed domem obok, ale mógł dostrzec ulatujący w górę obłoczek wydychanego przez niego dymu. Kraus poczuł aromat palonego tytoniu i zaklął pod nosem.
Sąsiad Wadisa wyszedł przed dom. Wyraźnie nie zamierzał zapraszać Kornela do środka, przynajmniej zanim nie dowie się czegoś więcej. Spoglądał przez chwilę ponad ramionami policjanta. Być może jego uwagę przykuli funkcjonariusze wciąż jeszcze zgrupowani na ulicy.
– Możemy porozmawiać? – zapytał Kornel.
– Tak. – Mężczyzna objął się rękoma, chroniąc się przed chłodem nadciągającego poranka.
– Jak się pan nazywa?
– Stefan Kalbarczyk.
– Mieszka pan tutaj?
– No tak. Mieszkam. – Mężczyzna przyglądał się Kornelowi, coraz bardziej ściągając brwi.
– Sam?
– Z żoną. Tylko wyjechała do sanatorium, więc teraz jestem słomianym wdowcem. – Kalbarczyk mrugnął porozumiewawczo i przez chwilę jego twarz wypogodziła się, a w oczach błysnęły iskierki.
Kornel odwzajemnił nieoczekiwaną poufałość uniesieniem wąsów. Jego zdaniem Kalbarczyk osiągnął już wiek, w którym przywileje wynikające z samotności ustępowały pola niedogodnościom.
– Proszę powiedzieć, co pan widział.
– Nic nie widziałem – oznajmił mężczyzna. – Spałem, kiedy obudził mnie huk. Trzask – poprawił się – jakby piorun strzelił. A potem kolejny, chyba jeszcze głośniejszy. A jeśli mi przeszkodził hałas, to musiało być naprawdę głośno. Więc zadzwoniłem.
– Dobra decyzja – pochwalił go Kornel. – Co pan zrobił później?
Sierżant wiedział, że pytanie świadków o to, co widzieli lub słyszeli, mogło skłaniać ich do konfabulacji. Zazwyczaj lepiej pamiętają to, co robili w danym momencie, niż to, co widzieli.
– Co zrobiłem? Przepraszam, nie słyszę zbyt dobrze. – Staruszek wskazał palcem ucho.
Kraus powtórzył pytanie głośniej.
– Zszedłem na dół, bo z okna sypialni niewiele widać. – Kalbarczyk skierował kościstą dłoń na rosnącą obok potężną, wyschniętą tuję, która musiała mieć chyba ze trzydzieści lat. Sięgała wysoko ponad linię dachu i niemal całkowicie zasłaniała widok z ciemnych teraz okien na parterze i na piętrze. Te pomieszczenia przylegały do domu sąsiadów. – I czekałem w korytarzu. Patrzyłem przez kamerę, aż przyjechał radiowóz.
– Do przyjazdu radiowozu nikt się nie pojawił? A może usłyszał pan coś jeszcze? Kroki? Zamykane drzwi samochodu? – Kornel wiedział, że mieszkańcy domów po wielu latach pobytu w jednym miejscu potrafią wychwycić dźwięki nietypowe dla danego miejsca lub choćby pory dnia. Ale w przypadku Kalbarczyka nie mógł liczyć na wiele.
Mężczyzna pokręcił głową, a jego oczy jakby zapadły się na moment mocniej w głąb oczodołów.
– Co tam się stało? – zapytał staruszek ściszonym teraz głosem.
– Dobrze pan znał swoich sąsiadów? – odpowiedział pytaniem Kornel.
– Znał? – wychwycił Kalbarczyk. Ze słuchem mężczyzny nie było więc aż tak źle. – Nie żyją? – Głos zdradzał napięcie.
Sierżant zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią. W końcu uznał, że prawdy i tak nie da się ukryć.
– Kobieta i chłopak. Pan domu ma się całkiem nieźle – przyznał i przyglądał się reakcji rozmówcy.
– Pani Ania nie żyje? – Staruszek cofnął się o pół kroku, by móc oprzeć się o framugę. Spoglądał teraz na zmianę to na Kornela, to w kierunku domu sąsiadów. – Muszę usiąść – powiedział po chwili. – Może ma pan ochotę na herbatę, komisarzu?
– Chętnie. Tylko bez cukru. – Świeżo awansowany komisarz uśmiechnął się pod nosem.
Weszli ciemnym korytarzem i prawie od razu skręcili w prawo do kuchni. Dom był bliźniakiem tylko z nazwy. Różnił się układem pomieszczeń. Zabrakło w nim miejsca na garaż, okna kuchni wychodziły na ulicę i nie łączyła się ona z salonem. Wydawała się niewielka, niemal skromna, ale tylko dlatego, że jej architekci włożyli wiele wysiłku, a właściciele – pieniędzy, by wyglądała na swojską kuchnię babuni. Fronty szafek nie pochodziły z fabryki płyt pilśniowych, a kuchenny blat nie został przycięty w markecie budowlanym. Meble wykonano z litego drewna, wyglądało na przyciemniany orzech, i dźwigały bez wyraźnych śladów znużenia gruby blok zielonkawego granitu, pełniący funkcję blatu. Samo jego wniesienie do tego pomieszczenia musiało kosztować litry potu kilku rosłych mężczyzn.
– Przepraszam, mam tu mały bałagan. Żona wyjechała do sanatorium – przypomniał Kalbarczyk.
Kornel się rozejrzał. Bałagan przejawiał się samotną szklanką czekającą na dnie kamiennego zlewu i błyszczącymi w świetle lampy drobinkami cukru rozsypanymi na kuchennym, także orzechowym, stole pod oknem.
Kalbarczyk podszedł do płyty gazowej i sprawdził ciężar polakierowanego na kremowo czajnika. Podobnie jak u Kornela, w tym również brakowało wody. Staruszek włożył go pod kran, ale gdy odkręcił kurek, policjant usłyszał tylko znajome syknięcie.
– Chyba jakaś awaria – poinformował Kalbarczyk. – Żeby tylko nie było to nic poważnego. – Zmarszczył czoło i dodał szybko: – Na szczęście mam zapas. Proszę mi podać butelkę. – Gestem wskazał wysoką szafkę kuchenną, którą Kornel w pierwszej chwili wziął za zabudowaną lodówkę.
Więcej niż połowę zawartości szafki stanowiły szklane butelki z wodą, ustawione w równych rzędach na trzech najniższych półkach. Kraus podał jedną z nich Kalbarczykowi i usiadł przy stole. Staruszek dołączył do niego po chwili potrzebnej na przygotowania.
– Obawiam się, że niewiele mogę pomóc – oświadczył, zanim jeszcze sierżant zadał pytanie.
Mówił zbyt głośno, jakby starał się kogoś przekrzyczeć. Kornel dopiero teraz dostrzegł niewielki aparat słuchowy w jego lewym uchu. Kalbarczyk zauważył spojrzenie.
– Na prawe nic już nie słyszę – wyjaśnił.
– Dobrze ich pan znał? – zapytał policjant jeszcze raz, tym razem podniesionym tonem.
– Ano, jak to między sąsiadami. Czasem się pogada przez płot, ale ze mną to już ciężko porozmawiać. – Staruszek uśmiechnął się, prezentując garnitur zębów, których bieli nie powstydziłby się dwudziestolatek. Musiał kupić je niedawno albo były świetnej jakości.
– Niech pan powie, co pan o nich wie.
– Pani Anna jest lekarką. Pracuje tu niedaleko, w szpitalu dziecięcym. Pewnie dlatego kupili dom w tej okolicy. Żeby miała blisko. Bardzo miła kobieta. A on to nawet nie wiem za dobrze. Parę lat temu widziałem, jak przywiozła go policja. Może jakiś bandyta?
Kornel znów pozwolił sobie na przelotny uśmiech. Rzeczywiście, Kalbarczyk niewiele wiedział o sąsiadach.
Czajnik zaczął pogwizdywać. Staruszek podniósł się z wysiłkiem i po chwili wrócił do stołu z parującym napojem.
– Widział pan ostatnio coś niepokojącego u sąsiadów? Jakieś awantury?
Staruszek pokręcił głową.
– Ich syn czasem puszczał głośną muzykę. Ale mi nie przeszkadzała, wystarczyło, że przyciszyłem aparat.
Kornel znów się uśmiechnął. Nieliczne przywileje starości. Sam chętnie użyłby pokrętła, które wyciszyłoby hałasy sąsiadów.
– Widział pan, żeby ktoś ich odwiedzał ostatnio? Albo wcześniej przychodził regularnie, a ostatnio przestał?
Staruszek znów tylko pokręcił bezradnie głową.
Siedzieli przez jakiś czas w ciszy i popijali herbatę, nie patrząc jeden na drugiego. Sierżant przedłużał ten moment, nie musiał się spieszyć. A w kuchni przynajmniej nie dokuczał mu nocny chłód. Nieoczekiwanie starszy mężczyzna ocknął się z zadumy.
– Kiedyś się kłócili – przypomniał sobie. – Prawie co wieczór było ich słychać.
– Kiedy to było?
– A… z piętnaście, może dwadzieścia lat temu. Zaraz jak się wprowadzili. Chyba piętnaście, pani Ania wtedy urodziła. To bywa trudny czas dla małżeństw – zauważył.
– Jakieś groźby? Przemoc? – W głosie Kornela zabrakło przekonania. Awantura sprzed piętnastu lat nie mogła prowadzić do dzisiejszego zabójstwa.
– Nie. – Staruszek pokręcił głową. – Przypuszczam, że w pierwszych latach wszystkie małżeństwa przechodzą taki etap – dodał nieco ciszej.
Kraus nie skomentował tego. Dopił herbatę i się pożegnał, tradycyjnie prosząc o kontakt, gdyby staruszek przypomniał sobie coś jeszcze. Uprzedził także, że prawdopodobnie czeka go oficjalne przesłuchanie w prokuraturze.
Przed domem chłód dogorywającej nocy łatwo przeniknął przez cienką bluzę Kornela i dotarł do wciąż wilgotnego podkoszulka. Przez kilkanaście sekund sierżant machał intensywnie ramionami, żeby rozgrzać ciało.
Rozejrzał się po ulicy. Dostęp do Walecznych blokowały oznakowane radiowozy. Od strony Saskiej jeden z policjantów tłumaczył kierowcy samochodu, który chciał przejechać uliczką, w jaki sposób ominąć blokadę. Było jeszcze zbyt wcześnie na większy ruch i pojawienie się przechodniów, a zimno i nuda przepędziły sąsiadów z tarasów apartamentowca. Z pewnością wiedzieli już o awarii wodociągów i mieli teraz ważniejsze sprawy na głowie niż przypatrywanie się znudzonym policjantom.
Kornel wrócił do bliźniaka Wadisów. W środku nic się nie zmieniło. Komisarz wciąż siedział skuty nad ciałem żony i nie zwracał uwagi na mundurowych opierających się o kuchenny blat.
Dochodziła piąta i ekipa techników powinna być już w drodze. Kraus nie chciał wdawać się w rozmowy z policjantami. Wyciągnął z kieszeni rękawiczki i jeszcze raz przeszedł się po domu, tym razem przyglądając się metodycznie wszystkiemu.
Kanapa w salonie dawała się rozłożyć i powiększyć do rozmiarów wygodnego łóżka. W skrzyni pod siedziskiem znalazł pościel. Wyglądała na używaną.
Przeszedł na górę i skierował się do małżeńskiej sypialni. Okazała się niezbyt dużym pomieszczeniem, ale w sam raz, by pomieścić dwuosobowe łóżko i szafki nocne. Jedną ze ścian zasłaniała w całości szafa, a właściwie ich cały system. Obok wejścia stała niewielka toaletka z lustrem. Po prawej stronie łóżka przestrzeni wystarczyło tylko na przejście. Najwyraźniej od jakiegoś czasu nikt nie korzystał z tej części sypialni. Prześcieradło pod kołdrą nie zdążyło się pomarszczyć, nie dostrzegł też śladów zagnieceń, choć – jeśli ta część łóżka należała do Wadisa – należało się ich spodziewać. Przy wezgłowiu brakowało poduszki. Blat kremowej szafki nocnej odbijał górne światło. Na szafce po drugiej stronie leżały książki ułożone w stos. Kornel podszedł do nich i przekładał je po kolei, przyglądając się okładkom. Anglojęzyczne pozycje z ilustracjami schematów mózgu, Nauka o klimacie i – na samym spodzie, jakby wstydliwie chowane przed niepowołanym spojrzeniem – kioskowe wydanie Miłości w czasach zarazy Márqueza.
W łazience znalazł trzy elektryczne szczoteczki do zębów i trzy ręczniki kąpielowe. Dotknął ich po kolei. Jeden z nich, granatowy, zostawił na rękawiczce wilgotne ślady.
Na koniec oględzin zszedł na dół i przez pomieszczenie gospodarcze, pełniące funkcję spiżarni i składu opon zimowych, zajrzał do garażu. Nie licząc regału na narzędzia przy szczytowej ścianie i roweru powieszonego na stelażu, był pusty.
Kornel wrócił do ID na podjeździe przed bramą. Przyświecił sobie latarką z telefonu i bez trudu odnalazł dodatkowe oświetlenie ukryte pod przednim zderzakiem. Tak jak przypuszczał, samochód Wadisa należał do policji.
Kilkanaście minut później zjawili się technicy. Jeden z nich upewnił się, że prokurator nie dotarł jeszcze na miejsce, i wrócił do pozostałych. Kraus podszedł do nich i uprzedził, co czeka na nich w środku.
Prokurator pojawił się dopiero przed siódmą, choć Kornel i tak nie spodziewał się go tak szybko. Już sama pora przybycia mogła wskazywać, że sprawa jest przez urzędnika traktowana poważnie. Mężczyzna w rozpiętej jasnej kurtce, spod której wyglądały popielata marynarka i biała koszula, szedł szybko od strony Saskiej. Po drodze zatrzymał się przy technikach i powiedział do nich coś, czego sierżant nie mógł usłyszeć. Nie wyglądał na poirytowanego zbyt wczesną pobudką. Uśmiechał się prawie radośnie. Kornel pomyślał, że wygląda jak człowiek, który przybył odebrać nagrodę.
3
Na widok Kornela prokurator zgasił uśmiech i przybrał maskę powagi adekwatną do urzędu, który reprezentował.
Kraus odnotował, że mimo wczesnej pory mężczyzna jest gładko ogolony i roztacza wokół siebie intensywny zapach wody po goleniu. Pachniała drogo.
– Sierżant Kornel Kraus – przedstawił się.
Prokurator nie podał mu ręki pod pozorem wyciągania z kieszeni płaszcza lateksowych rękawiczek.
– Zygmunt Bujak, prokuratura krajowa – rzucił, nie patrząc na policjanta. – Pan go zatrzymał?
Prokurator krajowy, nie rejonowy. Sprawa szybko dotarła na samą górę.
– Tak. Nie stawiał oporu. Wciąż jest w szoku.
– Nieważne. Zatrzymał pan Wadisa, to najważniejsze. – Prokurator posłał mu krótki uśmiech. – Proszę mnie oprowadzić.
Wadisa. Nie było już wątpliwości, że Bujak wiedział, do kogo został wezwany.
Kornel zrelacjonował wydarzenia poranka i przyglądał się prokuratorowi.
Bujak pobieżnie obejrzał ciało denatki, a potem kucnął nad Wadisem i usiłował spojrzeć mu w oczy.
– Możesz udawać, ile chcesz. Tym razem się nie wywiniesz – zapowiedział, wykorzystując przerwę w relacji Kornela.
Wadis nie zwrócił na Bujaka najmniejszej uwagi.
– Ciało chłopca jest na górze. Rozmawiałem ze świadkiem, ale niczego nie widział. Słyszał tylko wystrzały. To i tak dużo, biorąc pod uwagę, że jest przygłuchy.
Bujak odwrócił się do Kornela z lekkim uśmiechem.
– Tym lepiej. Krąg podejrzanych się zawęził – podsumował.
– Na wszelki wypadek powinniśmy wysłać ludzi do mieszkańców tego bloku obok, może ktoś…
– Nie róbmy zamieszania, mają teraz sporo własnych problemów. A jeśli Wodociągi nie usuną szybko awarii, wszyscy mundurowi będą potrzebni na ulicach. Nie możemy teraz marnować sił policji na szukanie dziury w całym. Przepytamy mieszkańców, kiedy sytuacja się wyjaśni. A pewnie i tak wystarczy nam to, co już mamy.
Prokurator wyprostował się i poszedł po schodach na górę.
Kraus poczekał w korytarzu i przyglądał się członkom ekipy technicznej, którzy zdążyli już wejść na podjazd. Jeden z nich przygotowywał się do zdejmowania odcisków z klamki.
Bujak pojawił się po minucie.
– Panowie – zwrócił się do czterech mężczyzn, którzy przestali szeptać między sobą – bierzcie się do pracy. Zacznijcie od zdjęć w korytarzu, żebyśmy mogli zabrać komisarza na dołek.
Odwrócił się do Kornela.
– Dobra robota, sierżancie.
Sierżancie. Zabrzmiało prawie po przyjacielsku, za to niezbyt szczerze.
Wyszli przed dom.
Policjanci, którzy przyjechali z Kornelem, stali przy swoim radiowozie. Majewski palił kolejnego papierosa i oparty o samochód przyglądał się zaparkowanemu volkswagenowi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki