Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest wielce interesujące, jak odmiennie reaguje widownia
w różnych krajach. Każdy z teatrów operowych ma pod
tym względem swoją specyfikę. W nowojorskiej Metropolitan
Opera brawa są gwałtowne i krótkie, rzęsiste jak
nawałnica. W Wiedniu na odwrót, widzowie dają sobie czas
na aplauz. Żona zaś mówi mi często, że jestem mistrzem
świata w powstrzymywaniu oklasków, ale ja wolę to od
ryzyka wyjścia z roli. Chociaż tak naprawdę my, śpiewacy,
potrzebujemy tych chwil, w których czujemy sympatię
publiczności, to właśnie one nas uskrzydlają. Mam nadzieję,
że za sprawą tej opowieści będę mógł trochę tej energii
Państwu przekazać.
[fragment książki]
Fascynująca opowieść Piotra Beczały o przebiegu swojej zapierającej dech w piersiach kariery. Swiatowej sławy tenor, który niegdyś śpiewał na ulicach Wiednia dla przechodniów, a teraz jest gwiazdą przedstawień wystawianych przez największe opery, od Newo Jorskiego Met i mediolańskiej La Scali po Wiedeńską Operę Narodową. Czy to tragicznie kochający Werter, czy niebezpiecznie uwodzicielski książę „Rigoletto”, Piotr Beczała czaruje publiczność w każdej roli. Mimo niesamowitego sukcesu twardo stąpa po ziemi. Uroczy i bezczelny, opowiada o swojej karierze, wybitnych kolegach, wpadkach na próbach i "rozmaitych" koncepcjach reżyserskich, zdradza, co ma wspólnego pieczenie z premierami i dlaczego jest to ważne, szczególnie w czasach kryzysu, konsekwentnie płynąć pod prąd.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2020 by Amalthea Signum Verlag GmbH, Wien
Original title: In die Welt hinaus. Ein Opernleben in drei Akten. Aufgezeichnet von Susanne Zobl
By Piotr Beczała
amalthea.at
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie sp. z. o.o., 2022
Copyright © for the Polish translation by Maria Wagińska-Marzec, 2022
Redaktor prowadzący
Marek Daroszewski
Redakcja
Lucyna Dyczkowska
Korekta
Agnieszka Czapczyk, Magdalena Owczarzak, Roman Bąk, Damian Pawłowski
Konwersja do ebooka, adaptacja okładki
Mateusz Czekała •czekala.net.pl
Okładka
Valence • www.valencestudio.com
Zdjęcie
© Julia Wesely
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67461-90-0
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel. 61 853-99-10
redakcja@wydawnictwopoznanskie.pl
www.wydawnictwopoznanskie.pl
Uwertura. W Zamku św. Anioła
Żegnałem się już z życiem i z ukochaną. Jeszcze raz ujrzałem ją przed sobą, moją Toscę. Osunąłem się na kolana. Ostatnie dźwięki muzyki wybrzmiewały wraz z końcem mojej arii. Po chwili dotarł do mnie odgłos braw. Oklaski nasilały się, rozlegały coraz donośniej. Okrzyki i wiwaty przywoływały mnie do rzeczywistości. Nie byłem już Cavaradossim z opery Giacoma Pucciniego, malarzem, kochankiem, skazanym na śmierć rewolucjonistą, który na tarasie Zamku św. Anioła przeżywa ostatnią godzinę życia, zanim słudzy prefekta policji, barona Scarpii, wykonają egzekucję. Teraz znów byłem sobą, śpiewakiem na deskach Wiedeńskiej Opery Narodowej, jednej z głównych scen świata. Aplauz zdawał się nie mieć końca. Zastygłem, wciąż klęcząc, tak jak zakończyłem arię. Dzięki temu zyskałem kilka chwil, by trochę ochłonąć. Jednak oklaski i owacje były coraz bardziej intensywne, natarczywe. Doskonale wiedziałem, czego domaga się ode mnie publiczność; czułem płynącą od niej energię i byłem świadom tego, co jestem jej winien. Chciano, bym jeszcze raz zaśpiewał arię E lucevan le stelle.
Mój debiut jako Cavaradossi w legendarnej inscenizacji Toski w reżyserii Margarethe Wallmann na deskach Wiedeńskiej Opery Narodowej.
Jednak czy rzeczywiście powinienem przerwać ciągłość scenicznej narracji w tym miejscu? Czy chciałem spowodować, że moja koleżanka — w tym przedstawieniu była to Sondra Radvanovsky — będzie musiała czekać na swój występ kolejne sześć minut? Niesłabnący aplauz zmusił mnie jednak do pokonania wątpliwości. Dyrygent Marco Armiliato z kanału orkiestry dał mi znak; było oczywiste, że on także odczuwał napięcie sali. Wstałem więc z klęczek i ruszyłem na powrót do miejsca, z którego wcześniej zwracałem się ku gwiazdom. Słyszałem, że okrzyki „Brawo!” stają się coraz głośniejsze, przeradzają się w eksplozję radości. Moje emocje również poszybowały w górę; czułem się prawie, jakbym się unosił w powietrzu, wysoko nad legendarną inscenizacją Margarethe Wallmann. Nagle wszystko umilkło, zapadła idealna cisza. Scena zaczęła się raz jeszcze. Wejście klarnetu... Tenor Piotr Beczała na powrót przeobraził się w malarza Cavaradossiego…
A to, co nastąpiło później, było czymś zupełnie niebywałym. Publiczność natychmiast zaczęła się domagać drugiego bisu! Fala aplauzu ponownie popłynęła w moją stronę. Marco uniósł dłoń, trzy wyprostowane palce oznaczały propozycję trzeciego bisu. Napotkałem jego pytające, ale i zachęcające spojrzenie. Zawahałem się i… odmówiłem. To byłoby już za wiele.
Nie pierwszy raz zdarzyło mi się, że powtarzałem jakąś arię. Jednak to, co działo się podczas moich przedstawień Toski w wiedeńskiej operze, było absolutnie wyjątkowe. Dlaczego? Otóż w każdej roli mieszczą się arie przeznaczone do bisowania, takie operowe hity. Oczywiście zdarza się, że podczas przedstawienia Rigoletta Giuseppe Verdiego śpiewak realizujący rolę Księcia powtarza La donna è mobile. W Trubadurze tego samego kompozytora czasami oczekuje się od tenora wykonania po raz drugi arii Di quella pira. Jednak ode mnie domagano się powtarzania arii, których zwykle nie śpiewa się raz jeszcze od samego początku, da capo. Najpierw, podczas przedstawienia Werthera Jules’a Masseneta w Barcelonie, publiczność koniecznie chciała usłyszeć ponownie moje Pourquoi me reveiller. Co za sytuacja! Potem w Luisie Miller Verdiego ludzie tak długo bili brawo, aż zaśpiewałem raz jeszcze arię Rodolfa Quando le sere al placido. No i wreszcie to, co przeżyłem w Wiedniu podczas Toski… To okoliczności zupełnie nietypowe. Każda z tych trzech arii jest częścią jakiejś sceny, żadna właściwie nie jest sama w sobie wielkim hitem. Emocje, jakie przeżywa się w takich momentach, są trudne do opisania.
W gruncie rzeczy bardzo niechętnie bisuję arie, powoduje to bowiem, że w samym środku akcji na scenie staję się osobą prywatną. Ja zaś utożsamiam się z moimi bohaterami, przeobrażam się w postać, którą odgrywam, od pierwszego wejścia na scenę aż do końca przedstawienia. Bisowanie arii jest więc moim zdaniem aktem egoistycznym — zarówno ze strony publiczności, która chce wymusić coś poza normalnym przebiegiem spektaklu, jak i śpiewaka, który się na to zgadza. Co więcej, nigdy nie można przewidzieć, czy powtarzając arię, uda się wytworzyć napięcie na tym samym poziomie co przy pierwszym wykonaniu. Dlaczego? Bo najważniejsza w operze jest wymiana energii pomiędzy śpiewakami a publicznością, a tego nie da się przeprowadzić na siłę. Ta energia po prostu jest… albo i nie. I bisowanie, jak wszystko inne, nie może stać się rutyną. Powinno pozostać czymś nadzwyczajnym. Co nie zmienia faktu, że podczas 8 spektakli Toski w Wiedniu bisowałem tę arię 7 razy.
Jest wielce interesujące, jak odmiennie reaguje widownia w różnych krajach. Każdy z teatrów operowych ma pod tym względem swoją specyfikę. W nowojorskiej Metropolitan Opera brawa są gwałtowne i krótkie, rzęsiste jak nawałnica. W Wiedniu na odwrót, widzowie dają sobie czas na aplauz. Żona zaś mówi mi często, że jestem mistrzem świata w powstrzymywaniu oklasków, ale ja wolę to od ryzyka wyjścia z roli. Chociaż tak naprawdę my, śpiewacy, potrzebujemy tych chwil, w których czujemy sympatię publiczności, to właśnie one nas uskrzydlają. Mam nadzieję, że za sprawą tej opowieści będę mógł trochę tej energii Państwu przekazać.
Kiedy pomarańcze były luksusem. Dzieciństwo w czasach komuny
Patrzę na swoje życie jak na wędrowanie po dnie strumyka. Jego wody orzeźwiają, ale mogą się też nagle spiętrzyć i zamienić w rwący potok. Dotrze się do celu tylko wtedy, kiedy pójdzie się pod prąd. Trzeba iść zawsze naprzód, krok po kroku, to się liczy. Jeśli pomyślisz: „Teraz byłem znakomity”, i zaczniesz się na tym skupiać, prąd cię porwie i zawróci daleko w tył.
Całe życie przeciwstawiałem się i nadal się sprzeciwiam systemowi, w którym przyszło mi żyć. Plan życiowy nakreśliłem sobie sam, ale ponad nim istnieje stale jeszcze inny, ponieważ niezależnie od tego, gdzie się jest bądź co się robi, zawsze jest jeszcze jakiś system do pokonania; system, z którego się pochodzi i z którym nierzadko trzeba walczyć. Wiele osób sądzi, że zawód śpiewaka, którego tytułuje się gwiazdą, star tenorem, wiąże się tylko z aplauzem, blaskiem sławy i bogactwem. Gdybyż tak było! Stres, jaki niejednokrotnie odczuwałem, zawistni ludzie na mojej drodze — to czyniło życie jeszcze trudniejszym. Zawsze rozumiałem jednak, że przeszkody należy traktować jako wyzwania.
Urodziłem się w Polsce lat sześćdziesiątych. Półki w sklepach były puste, a po kawałek mięsa wystawało się w wielogodzinnych kolejkach. Pomarańcze i banany były rarytasami, które pojawiały się w domu co najwyżej na święta Bożego Narodzenia. Luksusem było nawet masło. Tak wyglądał dzień powszedni moich rodziców. Codzienność określał komunizm. To ukształtowało moje podejście do życia.
W domu rodzinnym o operze w ogóle się wtedy nie mówiło. Mieszkaliśmy na przedmieściu Czechowic-Dziedzic, dwie godziny drogi do Krakowa. Najbliższy teatr muzyczny znajdował się w oddalonym o ponad sześćdziesiąt kilometrów Bytomiu, ale dla rodziny bez samochodu był to dystans nie do pokonania. Początkowo moje doświadczenia muzyczne ograniczały się więc do śpiewania podczas niedzielnych mszy świętych.
We wczesnym dzieciństwie.
W mojej rodzinie nie było ani jednego śpiewaka, muzyka czy w ogóle artysty. Wszyscy mieli konkretne zawody. Dziadek był mistrzem budowlanym i postawił większość domów w naszej okolicy. Mój ojciec, Antoni, był majstrem w fabryce tekstylnej, a mama, Janina, pracowała jako krawcowa. W dzieciństwie zupełnie nie myślałem o tym, żeby zostać śpiewakiem. Miałem tylko jedno marzenie: chciałem podróżować, zwiedzać świat. Tęsknotę za dalekimi krajami rozpaliły we mnie powieści Karola Maya; pochłaniałem je, prowadziły mnie Przez pustynię, Przez dziki Kurdystan lub do świata Winnetou. Wtedy marzyłem o podróżach, a dzisiaj jest mi to dane. Razem z Kasią, moją żoną, potrafimy urządzić się w dowolnym miejscu. Czujemy się dobrze w każdym zakątku świata, czy to w Wiedniu, czy w Zurychu, czy w Nowym Jorku. W czasach mojego dzieciństwa nawet droga do kościoła stanowiła dla wielu osób w moim otoczeniu pewne wyzwanie: w końcu były to trzy kilometry, a pokonywało się je na ogół piechotą. Niemal tak samo daleko było do mojej szkoły czy też do domu cioci, gdzie chodziłem po mleko. Pamiętam, że kiedy się tam wybierałem, mama często wysyłała tatę, żeby wyszedł mi naprzeciw, ponieważ nigdy się nie spieszyłem. Bardzo lubiłem tę trasę, las, przyrodę. W dodatku zdarzało się, że szedłem okrężną drogą. Przecinałem wtedy boisko do piłki nożnej, gdzie łatwo było spotkać chłopaków do rozegrania małego meczu. Mama żartowała: — Jak idziesz sam po mleko, to w drodze zdąży skwaśnieć.
Również mój tato pokonywał drogę do fabryki w Komorowicach pieszo, dopiero po latach mógł sobie pozwolić na kupno motocykla, a jeszcze później — samochodu. Jako pięciolatek nie byłem w stanie sobie wyobrazić, że samochód mógłby mieć inny kształt niż furgonetka, dopóki pod koniec lat siedemdziesiątych nie pojawił się polonez z opadającym tyłem. To pokazuje, jak niewiele wiedzieliśmy o otaczającym świecie. Trochę trudno to wszystko wyjaśnić współczesnemu młodemu człowiekowi.
Moja żona mówi o Polsce w jej dawnej formie: wielkie więzienie. Jednak jako dziecko nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy. Moim domem były pola w okolicy. Należały już do pradziadków. Kiedy któraś z ich córek wychodziła za mąż bądź jeden z synów się żenił, dostawali w prezencie kawałek ziemi; również mój ojciec otrzymał jedną z parceli. W taki oto sposób w siedmiu domach w najbliższej okolicy mieszkali wyłącznie krewni: ciocie i wujkowie. To było wspaniałe. Po pierwsze dlatego, że nie musiałem zapamiętywać żadnych obcych nazwisk, a po drugie, zawsze coś się działo. Już z samymi tylko kuzynami mogliśmy stworzyć drużynę hokejową.
Życie na naszym osiedlu toczyło się jak na wsi. Kiedy byłem bardzo mały, mieszkaliśmy u wujka Józefa, ojca chrzestnego mojego taty. W jego domu rodzice zajmowali dwa pokoje. Kiedy miałem trzy lata, na świat przyszła siostra, Krystyna, cztery lata później — brat, Arkadiusz. Ojciec był majstrem, więc zakład pracy zaproponował mu trzypokojowe mieszkanie, nawet z telefonem, co było wtedy wielkim luksusem. Tato zrezygnował jednak z oferty, ponieważ warunkiem skorzystania z niej było wstąpienie do partii. Bez legitymacji PZPR za komuny niewiele można było zdziałać.
— Jak będzie trzeba, to sam wybuduję dom — powiedział ojciec. I tak się stało. Naturalnie nie musiał tego robić sam, gdyż w rodzinie wszyscy sobie pomagali. Ja także chciałem mieć w tym swój udział. Miałem sześć lat i wkładałem ręce we wszystko, co tylko się dało. Plac budowy zastąpił mi boisko do piłki nożnej. Przesiewałem żwir, obsługiwałem dźwig towarowy, pojawiałem się gotów do pracy wszędzie tam, gdzie tylko dopuszczono takiego malca. Po trzech latach nasz dom był gotowy. Dzień, w którym ułożono pokrywę na zbiorniku szamba, mam do dziś w pamięci. Tego samego dnia Polska zwyciężyła Holandię cztery do jednego w kwalifikacjach do mistrzostw Europy w piłce nożnej. Historyczna data 10 września 1975 roku. Wynik własnoręcznie zapisałem na świeżym betonie. Jeszcze dzisiaj da się go odczytać.
W naszym domu podłączono telefon jako ostatni na osiedlu. Z winy ojca, ponieważ nie chciał nigdy o nic prosić, nawet jeśli mu się to najzwyczajniej w świecie należało — a tak właśnie było w tym wypadku. Tato należał do Rady Gminy i przysługiwało mu posiadanie telefonu. Ale jemu było to obojętne, był bardzo wstrzemięźliwy. Moja żona uważa, że te słowa można odnieść również do mnie. Pewnie ma rację. Nigdy nie zaglądam do biura koordynacji pracy artystycznej z pudłem pralinek czy butelką szampana, żeby w ten sposób polepszyć relacje — mogę co najwyżej szczerze i bez ukrytych intencji częstować ciastem własnego wypieku. A w komunizmie bez łapówki trudno było na cokolwiek liczyć. Choć oczywiście jako dziecko niewiele z tego rozumiałem.
Lata beztroski. Czereśnia mojej babci i szalona nocna podróż nad morze
W ogrodzie dziadków, rodziców mamy, rosło stare drzewo czereśniowe. Żadna gałąź nie była dla mnie za wysoko, jeśli chodziło o zrywanie czereśni. Uwielbiałem to. Nie dałoby się zliczyć, ile razy lądowałem na ziemi. Dzięki tej nieustępliwej gorliwości nauczyłem się wspinać na drzewa. Do dzisiaj przydaje mi się to na scenie.
Inną wielką atrakcją lata było zbieranie jagód w górach. Każde z nas miało swój dzbanek, a na końcu wsypywaliśmy zbiory do wielkiego kosza. Mój brat często zjadał więcej, niż nazbierał, ja zaś zawsze napełniałem naczynie najszybciej. Kiedy obecnie jesteśmy z Kasią w naszym domu w Żabnicy, kontynuujemy tę tradycję. Szczęśliwie w naszej okolicy jagód jest w bród.
Latem staw karpiowy służył nam, dzieciom, jako kąpielisko. Budowaliśmy z desek trampolinę. Nawet nie chcę pamiętać, jak często podczas skoków w tę mętną wodę lądowałem w szlamie. Z karpiakami nie chcę już dzisiaj mieć nic wspólnego. Kąpiel w morzu to coś zdecydowanie dużo lepszego. Wówczas jednak podróże nad Adriatyk czy Morze Egejskie były praktycznie nie do pomyślenia. Jednak nie musieliśmy rezygnować z wakacji na plaży — był przecież Bałtyk.
Większe zakłady pracy budowały na Wybrzeżu domki letniskowe dla swoich pracowników. Fabryka ojca też miała taki ośrodek, w Ustce. Było to sześćset kilometrów od domu, a w połowie lat siedemdziesiątych nie mogliśmy nawet marzyć o samochodzie, który by nas tam zawiózł. Cóż było robić? Budżet mieliśmy bardzo skromny, ale rodzice sprawili, że coś, co wydawało się abstrakcyjne, stało się możliwe. Całą piątką pojechaliśmy samochodem ciężarowym z plandeką, którym na co dzień przewożono tekstylia. Podróżowaliśmy w nocy. Naturalnie dzisiaj nocna jazda na taką odległość i w takich warunkach byłaby zabroniona, można też sobie wyobrazić wygodniejsze sposoby podróżowania, ale wtedy nic nam nie przeszkadzało. Cieszyliśmy się ogromnie, że przyjechaliśmy nad morze. Było lato, piękna pogoda i właśnie zaczynała się prawdziwa przygoda. Z powrotem wracaliśmy już jednak pociągiem.
Również w zimie nam, dzieciakom, niczego nie brakowało. Budowaliśmy małe skocznie narciarskie albo graliśmy w hokeja na lodzie. Krążek robiliśmy oczywiście sami: puszkę po konserwie wypełnialiśmy cementem. W charakterze łyżew służyły mi płozy, które tato zrobił z kawałków metalu. Jakiś czas później wujek podarował mi prawdziwe buty z łyżwami, tyle że w rozmiarze czterdzieści pięć. Miałem wtedy ledwie trzynaście lat i były dla mnie o wiele za duże. Poradziłem sobie jednak: wypełniłem je w środku papierem gazetowym, dzięki czemu mniej więcej pasowały.
Chętnie wracam myślami do czasów dzieciństwa. Cieszyłem się pewną swobodą, codziennie przeżywałem przygody, czy to w upale, czy w deszczu, czy na śniegu i mrozie. Ależ to było życie, kiedy jako dzieci, wolni i dzicy, wędrowaliśmy po lasach. Wydawało się, że nic nie może nas zatrzymać. Jeszcze dzisiaj pamiętam, jak w mroźne zimowe dni niejeden raz moje zupełnie przemoczone po jakiejś bitwie na śnieżki spodnie zamarzały, tworząc zlodowaciałą blachę. Sztywne nogawki nie ułatwiały chodzenia, ale wtedy jakoś dawałem radę.
Wiele rzeczy zmieniło się diametralnie od tamtych czasów. Dotyczy to także szkoły, w której teraz wszystko wygląda zupełnie inaczej. Wychowywano nas bardzo surowo. Większość naszych nauczycieli dzisiaj z pewnością miałaby zakaz wykonywania zawodu z uwagi na drastyczne metody pedagogiczne; niektórzy budzili we mnie prawdziwy strach. Nierzadko zdarzało się, że jeden czy drugi wymierzał nam kary linijką lub rzemieniem. Byliśmy jednak dość niesforną bandą i zdawaliśmy sobie z tego sprawę, więc godziliśmy się na to. To surowe wychowanie wcale nam nie zaszkodziło. Nauczyliśmy się dyscypliny i nabraliśmy odporności psychicznej. W końcu chodziło o to, by nas wzmocnić, przygotować na trudy życia.
Z moimi rodzicami Janiną i Antonim Beczałami.
Króliki, cukinie i pierwsze dokonania kulinarne
Nigdy nie zapomnę uroczystości rodzinnych u dziadków. Gromadziło się na nich nieraz nawet ponad trzydzieści osób. Pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia cała rodzina spotykała się u rodziców ojca. Oprócz smażonych panierowanych karpi — te były obowiązkowe na Wigilię — babcia podawała zawsze wielki gar świątecznego gulaszu, którego wszyscy mogli się najeść do woli. W drugie święto, 26 grudnia, odwiedzaliśmy dziadków Borgłów, rodziców mamy. Na stole nie mogło zabraknąć sałatki warzywnej. Obie babcie konkurowały ze sobą w jej przygotowywaniu, a ich sałatki były zupełnie różne. Babcia Borgłowa kroiła ziemniaki i ogórki konserwowe w duże kawałki, dzięki czemu składniki były dobrze widoczne i można się było delektować każdym osobno. Babcia Beczałowa używała ogórków kiszonych i dodawała do nich sporą ilość dość długo gotowanych ziemniaków. W połączeniu z własnoręcznie przez nią zrobionym majonezem tworzyły delikatną masę, która spajała drobno pokrojone seler i marchewkę. Obie sałatki były wyśmienite, nic więc dziwnego, że i dzisiaj na naszym stole wigilijnym nie może zabraknąć jakiejś ich wersji. Moja żona przyrządza przepyszną sałatkę według przepisu, w którym połączyła receptury Borgłów i Beczałów.
W święta w naszej rodzinie nie odczuwało się tego, w jak trudnych żyliśmy czasach. I to nie dlatego, że w pewnym okresie na Boże Narodzenie i Wielkanoc otrzymywaliśmy od państwa kartki żywnościowe jak w czasie wojny. Mając je w ręku, można się było ustawić w kolejce po cukier, mąkę i margarynę, rzadziej po masło. Mięso w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych należało w Polsce do towarów mocno deficytowych, przydział na osobę na miesiąc wynosił mniej niż dwa kilogramy. Na ścianach sklepów mięsnych lśniły rzędy bezużytecznych, pustych haków, jakby dla udekorowania wsporników. Odbiór przydziałowych kartek żywnościowych nie dawał jednak żadnej gwarancji, że uda się je zrealizować, nawet jeśli człowiek ustawiał się w kolejce już w nocy. Ojciec znalazł na to radę: króliki. Przez siedem lat hodował je na potrzeby rodziny. Kilka razy w tygodniu jadło się więc u nas pieczeń z królika. Wkrótce nie mogłem już na nią patrzeć. Na szczęście mama wyspecjalizowała się również w przyrządzaniu pasztetów. Bardzo mi to odpowiadało, zwłaszcza że na talerzu w niczym nie przypominały już królika.
Mimo skromnych warunków życia w relacjach między ludźmi panowała prawdziwa serdeczność. Było rzeczą nie do pomyślenia, żeby w tramwaju czy autobusie nie ustąpić miejsca starszej osobie, natychmiast gdy się tylko pojawiła. Kiedy dzisiaj patrzy się na Polskę, można odnieść wrażenie, że komunizm zupełnie odszedł w zapomnienie. Większość osób żyje tak, jakby nigdy nie istniał. Supermarkety są pełne towarów, a jedzenie, podobnie jak w innych krajach, kupuje się zwykle w nadmiarze i często wyrzuca. Być może kryzys wywołany pandemią koronawirusa spowoduje, że niektórzy przypomną sobie, jak to było w tych nie tak całkiem odległych, niezbyt dobrych czasach.
Razem z dwójką rodzeństwa dzieliliśmy między siebie prace domowe na trzech frontach robót: w kuchni, na klatce schodowej i w ogrodzie. Kuchnię i podłogi pucowałem z dużym zapałem, jedynie do prac ogrodowych nie mogłem wykrzesać z siebie odrobiny entuzjazmu. Pielenie zielska doprowadzało mnie do szału. Były jednak momenty, w których potrafiłem docenić ogród. Kiedy mama zwracała się do mnie: „Piotrze, dzisiaj twoja kolej, ugotuj zupę”, przynosiłem stamtąd to, co w zależności od pory roku miały do zaoferowania grządki. A nie było tego mało. Brałem więc na przykład trzy buraki, trzy ziemniaki, marchewki, młodą botwinkę, która dawała piękny kolor, por, fasolę. Wszystko to w odpowiedniej kolejności wrzucałem do garnka. Wiedziałem, że — jak mi wytłumaczyła mama — każde warzywo ma swój czas gotowania. Na koniec zaprawiałem całość mąką i śmietaną. Gotową zupę przystrajałem listkami kalarepy. Jej łodygi były smakowitą chrupiącą przekąską. Ta zupa była moją specjalnością i chętnie serwowałem ją rodzinie. Była to też jedyna potrawa wegetariańska, na jaką dawałem się namówić, choć niekiedy ulepszałem ją odrobiną boczku, jeśli akurat był dostępny.
Rodzina: mama z moją siostrą Krystyną oraz ja z ojcem.
Tato z kolei, jak już coś robił, to bardzo systematycznie. Kiedy byłem już studentem i przyjeżdżałem do domu tylko na czas ferii, pewnego lata zastałem w ogrodzie niemal wszystkie grządki obsiane cukinią. Ze zbiorami tato odczekał, aż warzywa urosły do naprawdę sporych rozmiarów. Mieliśmy ich tak dużo, że w końcu już prawie widzieliśmy na zielono. Obojętne, czy było to śniadanie, obiad czy kolacja, zawsze na stole musiała się pojawić w jakiejś formie cukinia, to ogórkopodobne uniwersalne warzywo. Nabawiłem się traumy i potrzebowałem później wielu lat, żeby się z niej wyzwolić. Dzisiaj za to mogę zapunktować u wegetariańskich gości, kiedy przyrządzam cukinię z grilla — centymetrowej grubości plastry serwuję prosto z rusztu.
Skoro mowa o gotowaniu, to muszę się pochwalić, że osobisty szczyt sztuki kulinarnej osiągnąłem już jako dziecko. Raz do roku tato i sześcioro jego rodzeństwa kupowali do spółki prosiaka, który następnie był hodowany w naszym ogrodzie. Trzymano go tak długo, aż wystarczająco urósł, a wtedy wzywano do uboju profesjonalistę. Dziś może się to wydawać brutalne, ale dla mnie był to proces zupełnie naturalny. A świniak nie musiał cierpieć w jakiejś masowej hodowli i nie wieziono go na ubój tysiące kilometrów w ciasnym kontenerze. Z tusz prosiaka spożytkowana była każda część, wszystko. Ja załapywałem się zwykle na kawałek świeżutkiej wątróbki. W garnku roztapiałem kawałek margaryny, do tłuszczu dodawałem grubo pokrojoną cebulę (tej mieliśmy w ogrodzie dużo, a ja wyszukiwałem zawsze jedną z największych) i całość dość długo dusiłem. Następnie dorzucałem wątróbkę i podsmażałem około dziesięciu minut. Ależ to była uczta! Czasami częstowałem siostrę i brata, ale tylko wtedy, gdy się tego bardzo domagali.
Jeśli wegetarianie mieliby się teraz odwrócić z niesmakiem, to mogę ich uspokoić. Rozkoszowałem się wówczas nie tylko mięsem. Tym, czym dla Marcela Prousta były magdalenki, dla mnie są do dziś pomidory. Trzy dojrzałe na słońcu pomidory z ogródka, z cebulką i kilkoma łyżkami kwaśnej śmietany, ze szczyptą pieprzu i soli oraz porządną porcją chleba były dla mnie — również wtedy, gdy już studiowałem — posiłkiem doskonałym. Daremnie poszukuję dzisiaj tamtego aromatu, prawie tak jak narrator W poszukiwaniu straconego czasu. Tamte gatunki odeszły już w niepamięć. Zmieniły się i czasy, i smaki.
Sam między dziewczynami. Moje początki w chórze
Jako pięciolatek wstąpiłem, jak niemal każdy wówczas chłopak w Polsce, do zuchów. Harcerstwo było dla młodych właściwie obowiązkowe, miało się do wyboru albo się przed nim bronić i okropnie męczyć, albo potraktować jako pewną okazję. Wybrałem to drugie. Można było rzeczywiście mieć z tego frajdę, praktycznie pod każdym względem. Większość rodziców nie mogła sobie pozwolić na to, żeby latem przez dwa miesiące szkolnych wakacji zatroszczyć się należycie o swoje dzieci. W zuchach mieliśmy zapewnioną doskonałą opiekę. Jeździliśmy na obozy, na których przez zabawę uczono nas samodzielności. Poznawaliśmy przyrodę, zbieraliśmy grzyby, rozpalaliśmy ogniska. Ten, komu się nie udało wzniecić płomienia za pomocą jednej zapałki, był natychmiast uznawany za niedorajdę. Każdego lata jeździłem na taki obóz i nawet zdobyłem stopień drużynowego.
W tym czasie po raz pierwszy doświadczyłem tego, jak wspaniałe może być śpiewanie. Nasz piosenkowy repertuar był ogromny, w dodatku nauczyłem się grać na gitarze, mogłem więc akompaniować. Już wówczas zwracano uwagę na mój głos.
Kiedy byłem w drugiej lub trzeciej klasie szkoły podstawowej, skierowano mnie do dyrygentki szkolnego chóru. Miałem w nim śpiewać. To, co z początku wydawało się interesujące, wkrótce stało się koszmarem. Poza mną w zespole był tylko jeden chłopak. Jako dziesięciolatek nie mogłem pogodzić się z tym, że mam przebywać prawie jako jedyny pośród samych dziewcząt. Szok! Było to dla mnie naprawdę krępujące. Nie, nie chciałem tam pozostać. Za nic w świecie!
Nauczyłem się przy okazji, jak można mądrym sposobem obejść pewien system. Należałem do chóru szkolnego i nie było wtedy możliwości, żeby po prostu z niego zrezygnować. Zacząłem więc szukać sposobu, jak w miarę najbezpieczniej zostać z niego wyrzuconym. Pewien kolega zdradził mi, co doprowadza do szału dyrygentkę. Wystarczyło otóż pojawić się na zajęciach bez nut. Udało się. Kiedy pewnego popołudnia „zapomniałem” śpiewnika, dyrygentka wyrzuciła mnie w mgnieniu oka. Ja sam zaś najchętniej wykreśliłbym ten epizod z mojej wówczas ledwie rozpoczętej kariery.
Kilka lat później moje nastawienie do dziewcząt oczywiście się zmieniło. Ale wtedy byłem w stanie tylko im się przysłuchiwać jako bierny obserwator. Minęło wiele lat, byłem już na studiach wokalnych i przypadkiem spotkałem dyrygentkę z mojej szkoły. Przeszła bez słowa na drugą stronę ulicy. Chyba było jej przykro. Jako dziecko nie mogłem przecież wiedzieć, że muzyka tak bardzo mnie pochłonie i zostanie ze mną na zawsze.
Moje kolejne przedsięwzięcie muzyczne również okazało się zupełnie nieobiecujące. Podczas zajęć z muzyki miałem się nauczyć gry na akordeonie. Tato kupił mi nawet instrument marki Weltmeister. Szybko się jednak zorientowałem, że akordeon nie jest dla mnie, fana The Beatles, odpowiednim instrumentem. Inne horyzonty otworzyły się przede mną, kiedy jeden z kuzynów podarował mi swój magnetofon. Mieliśmy dwie taśmy z muzyką: na jednej były utwory Beatlesów, a na drugiej songi Procol Harum. Puszczałem je tak długo, aż sprzęt się zepsuł.
Wewnętrzny głos, jaki mi towarzyszył w młodości, kusił mnie czymś więcej: postanowiłem zostać muzykiem rockowym. W Czechowicach działał miejski zespół, który akurat poszukiwał gitarzysty. Miałem już piętnaście lat, na gitarze nauczyłem się grać, kiedy należałem do harcerstwa. Cóż mogło mi przeszkodzić w tym, by z nimi wystąpić? A jednak moja kariera skończyła się, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła, z bardzo prostej przyczyny. Nie miałem gitary elektrycznej, a i miasto nie mogło mi żadnej zapewnić. Doświadczyłem ograniczeń, jakie niósł ze sobą komunizm.
Przygody młodego projektanta
Na co dzień w dzieciństwie niczego mi nie brakowało: jedzenia mieliśmy zawsze pod dostatkiem i nie musieliśmy nocami wystawać jak inni w kolejkach. Z ubraniami też nie było kłopotu, nie trzeba było dokonywać cudów, by zdobyć marynarkę czy spodnie, ponieważ mama szyła wszystko sama. Na pierwszą komunię świętą wyczarowała mi ubranko na wymiar z krempliny, czyli popularnego wtedy rodzaju poliestru. To, że właśnie te spodnie podarłem, rodziców zbytnio nie uradowało…
Sam też byłem bardzo kreatywny w kwestii ubioru. Mama do dziś opowiada, jak pewnego razu postanowiłem spróbować swych sił jako projektant mody. W jakimś magazynie zobaczyłem garnitur w kratkę. Taki właśnie zapragnąłem mieć. Tato przywiózł z fabryki odpowiedni materiał. Starannie wykroiłem marynarkę i spodnie. Jednak na końcu okazało się, że zabrakło dwóch centymetrów tkaniny. Obróciłem więc i zamieniłem części. Zamiast karo wyszedł chaos. Gdyby zrobił to Christian Lacroix, prawdopodobnie kreację nazwano by innowacyjną. Kombinowałem nad tymi częściami trzy dni, mama potrzebowałaby na to zapewne ledwie kilku godzin. Ale koniec końców nauczyłem się radzić sobie z materiałem. Dlatego też dzisiaj żaden operowy kostiumolog nie może zamydlić mi oczu, znam się zarówno na tkaninach, jak i kroju.
Swoją drogą, aż trudno uwierzyć, na co sobie pozwalają niektórzy projektanci kostiumów. W 2006 roku w związku z przygotowaniami do przedstawienia Don Giovanniego Wolfganga Amadeusza Mozarta podczas festiwalu w Salzburgu miałem się spotkać z panią kostiumolog na Getreidegasse, głównej ulicy starego miasta, przy jednym z luksusowych sklepów z galanterią męską. Chciała, byśmy wspólnie wybrali tam kostium dla mnie do inscenizacji Martina Kušeja. Rachunek miał wynieść trzy tysiące dwieście euro. Uznałem to za rzecz niepojętą. Pomyślałem, że jeśli chodzi o gażę dla śpiewaka, potrafią targować się o każde sto euro, a w wypadku strojów szastają pieniędzmi na prawo i lewo. Jednak nie ze mną takie rzeczy. Jako syn krawcowej wiedziałem, co należało zrobić. Przeforsowałem pomysł, że to krawcy z pracowni festiwalowej uszyją mi marynarkę. Kosztowała mniej niż jedną trzecią zakładanej kwoty. Nie znoszę wszelkiego marnotrawstwa. Kto wie, być może ta niechęć wywodzi się z dzieciństwa w czasach socjalizmu…
Dygresja historyczna — 13 grudnia 1981 roku
Co się dzieje, kiedy system totalitarny ingeruje bezpośrednio w życie osobiste, i co to oznacza dla przeciętnego obywatela, miałem się przekonać jako nastolatek w ostatnich tygodniach 1981 roku. W Warszawie, Krakowie i Gdańsku odbywały się wówczas masowe demonstracje. Dwa miliony osób wyszły na ulice w obronie wolnej Polski. Nauczyciele nakłaniali nas, by się koncentrować na nauce i nie poświęcać uwagi polityce. I tak zresztą nie miałem w tym kierunku żadnych ciągot, zwłaszcza że w wieku piętnastu lat byłem jeszcze za młody, żeby się angażować politycznie. Zresztą nawet nie miałbym pieniędzy, żeby pojechać do centrum miasta i wziąć udział w demonstracjach. W naszej okolicy przez jakiś czas nie zauważaliśmy żadnych oznak wszystkich tych protestów i przewrotu politycznego. Aż tu nagle, sto metrów od ogrodu rodziców, zatrzymał się czołg. Jego lufa była skierowana prosto na nasz dom. Kiedy to zobaczyłem, najpierw byłem zszokowany, a potem zaniepokojony. Czołg stał tam bowiem kilka dni.
Natomiast tato przystąpił do związku zawodowego Solidarność jako jeden z pierwszych na południu Polski.
Dzień 13 grudnia 1981 roku to dla wszystkich Polaków trauma, rana do dziś niezagojona. Prezes Rady Ministrów generał Wojciech Jaruzelski ogłosił stan wojenny. O poranku tej lodowato zimnej niedzieli Adwentu mój ojciec został wyprowadzony z domu przez milicjantów. Nie powiedzieli nam ani słowa, nie wyjaśnili, dokąd go zabierają. Przez wiele godzin mama próbowała dowiedzieć się czegokolwiek na temat miejsca jego pobytu, jednak telefony były wyłączone. Pozostawiono nas w tej strasznej niepewności. Dopiero późnym wieczorem mama dowiedziała się, że tato trafił do miejsca internowania w Bielsku-Białej. Pojechała do niego i zawiozła mu jakieś jedzenie. Po kilku dniach został zwolniony. Później okazało się, że w tamtych dniach aresztowano również innych ludzi z naszego osiedla. Nikt jednak nie miał odwagi mówić o tym otwarcie i głośno, informacje rozchodziły się pocztą pantoflową, porozumiewano się potajemnie, nieoficjalnie.
Tato był tylko jedną z tysięcy osób, które zostały zatrzymane z powodu niepokornej postawy. Jego aresztowanie było potwierdzeniem tego, że przeciwstawiał się reżimowi i angażował politycznie. Młodzi ludzie nie mają już dzisiaj pojęcia, co rzeczywiście wydarzyło się w tamtych latach. Jaruzelski usprawiedliwiał później konieczność ogłoszenia stanu wojennego. Czy faktycznie zgodne z prawdą jest to, że udaremnił w ten sposób wkroczenie do Polski Armii Czerwonej? Historycy nie mogą tego potwierdzić ani też temu zaprzeczyć.
Kiedy w czasie pandemii koronawirusa razem z Kasią zaszyłem się na kilka tygodni w naszym domu w Żabnicy, początkowo nie mogłem wprost uwierzyć, jak bardzo nasz kraj przypomina ten sprzed czterdziestu lat. Policja kupuje za kilka milionów euro armatki wodne, żeby przygotować się na ewentualne starcia z demonstrantami. Być może znów stoimy u progu systemu totalitarnego. Większość Polaków nie chce tego dostrzec. Dla nich liczy się tylko to, że mają w domu płaski telewizor. Dzisiaj można w Polsce kupić wszystko, sklepy oferują świetnej jakości produkty ekologiczne, ludzie żyją w dobrobycie. Ale ten, kto dokładnie się przyjrzy pewnym zjawiskom, zada sobie pytanie, jak długo jeszcze to potrwa, jeśli kraj będzie nadal rządzony w ten sposób. Po wszystkich przewrotach historycznych, które przeżyłem, stałem się politycznym sceptykiem…
Moc przeznaczenia
Z natury nie jestem skłonny wierzyć w przeznaczenie, ale niekiedy zdarza się, iż muszę przyznać, że coś takiego chyba jednak istnieje. Pewnego dnia jakieś sprawy kogoś dopadają i nie chcą odpuścić. Prawdopodobnie już od dawna podświadomie dążyłem do tego, by zmierzać w kierunku kariery śpiewaczej, i kiedyś, a konkretnie w 1984 roku, wypatrzyłem w szkole ogłoszenie, które to zapoczątkowało. Chodziłem już wtedy do szkoły średniej, do technikum mechanicznego w Czechowicach (profil: mechaniczna automatyka przemysłowa), na które się zdecydowałem, ponieważ — w przeciwieństwie do liceum ogólnokształcącego — dawało mi gwarancję konkretnego zawodu. Po jego ukończeniu mógłbym kształcić się dalej na inżyniera. Co prawda miałem wówczas inne ambicje — chciałem pójść do szkoły morskiej w Gdańsku. Marzenie, aby zostać kapitanem statku i podróżować, oraz tęsknota za dalekim światem i wolnością stawały się coraz silniejsze; były tym bardziej dojmujące, im lepiej rozumiałem, co naprawdę oznaczał komunizm. Miałem jednak pewien kłopot: jako kapitan powinienem mieć ugruntowaną wiedzę matematyczną, a to akurat nie było moją mocną stroną. Na tym nie koniec, w technikum mieliśmy bardzo surowego nauczyciela matematyki. Nie było miesiąca, żeby nie katował nas jedną ze swych osławionych klasówek.
Któregoś razu nie byłem zbyt dobrze przygotowany i szukałem jakiegoś wykrętu. I wtedy właśnie zobaczyłem ogłoszenie: „O godz. 12 przesłuchanie do chóru”. Punktualnie na godzinę dwunastą była też wyznaczona klasówka. Zgranie w czasie idealne. O tym, że ogłoszenie to nada kierunek mojemu życiu, oczywiście wtedy zupełnie nie pomyślałem. Na ten moment było to bez wątpienia optymalne rozwiązanie; lepszej wymówki, żeby uniknąć klasówki, nie mógłbym wymyślić. Z jednej strony dlatego, że nasz matematyk był odpowiedzialny również za imprezy kulturalne w szkole, a z drugiej — z tego powodu, że nikt nie odważyłby się powstrzymywać ucznia przed czynem patriotycznym. A z tym bez wątpienia wiązało się owo przesłuchanie, ponieważ poszukiwano głosów na uroczystość akademii szkolnej.
To było całkiem proste. Śpiewania nauczyłem się w harcerstwie. Jaką piosenkę wtedy zaprezentowałem, dziś już nie pamiętam; jedna w każdym razie wystarczyła. Zostałem natychmiast przyjęty do chóru. I właśnie w ten sposób zaczęła się moja przygoda ze śpiewem.
Oczywiście o karierze wokalnej wtedy jeszcze nie myślałem, ale wkrótce wszystko nabrało tempa. Siostra naszej dyrygentki Magdaleny Szostak, Anna Szostak-Myrczek, prowadziła w Czechowicach Chór im. Stanisława Moniuszki (którego Halkę miałem okazję trzydzieści lat później wprowadzić do teatru operowego w Wiedniu). W tym zespole, najlepszym w naszym mieście, śpiewała babcia Kasi, mojej przyszłej żony, a także kilkoro nauczycieli z mojej szkoły — i oto mnie również zaproponowano, abym tam śpiewał.
Wygląda na to, że mój głos zwrócił uwagę dyrygentki już od początku, ponieważ podczas jednego z pierwszych naszych występów festiwalowych poprosiła, bym przejął małe solo w rosyjskiej pieśni. Na koncercie była obecna nauczycielka rosyjskiego, którą tak poruszył mój śpiew, że już do końca nauki w szkole na jej przedmiot nie musiałem się zbyt solidnie przygotowywać. Wtedy to pierwszy raz pomyślałem, że ze śpiewu poza oczywistą przyjemnością można też odnieść jakieś korzyści. Jednak przede wszystkim poczułem, jak wspaniałe jest to, że mogę głosem przekazywać emocje. Od tej pory rzeczywiście zdecydowanie chciałem śpiewać, a Anna Szostak-Myrczek coraz bardziej doceniała potencjał mojego głosu. Poza chórem prowadziła też mały półprofesjonalny Zespół Muzyki Dawnej Madrygaliści, do którego również mnie zaprosiła. Kiedy Anna zapraszała kogoś na próby, nie wypadało odmówić.
Nareszcie w świat!
Pierwsze spotkanie z nowym zespołem. Przeżyłem szok. Wszyscy potrafili czytać nuty, większość grała też na jakimś instrumencie — czy to na fortepianie, czy na skrzypcach; tylko niektórzy nie byli wykształceni muzycznie. Byłem jedynym, który nawet nie potrafił czytać nut. Wszystko musiałem nadrobić. W ciągu kilku miesięcy wypracowałem obszerny repertuar: madrygały, muzyka renesansowa, spirituals. Nauczyłem się używać głosu, świadomie nim operować. Było to szczególnie ważne choćby w wykonywaniu utworów francuskiego kompozytora renesansu Clémenta Jannequina. Lubiłem jego dźwiękonaśladowcze chansons, jak Le chant des oiseaux, imitującą odgłosy ptaków, bądź też jedną z najsłynniejszych — La guerre, w której śpiew odtwarza wrzawę bitewną.
Jedna z chórzystek wywarła na mnie wielkie wrażenie, posługiwała się głosem, jakby była w pełni wyszkoloną śpiewaczką operową. Jej sposób rozśpiewania wydawał się bardzo profesjonalny. A na dodatek miała piękny długi warkocz i w ogóle była prześliczna. Do dzisiaj sądzę, że wszyscy się w niej podkochiwali. Nie byłem wyjątkiem, ale wtedy wydawała mi się nieosiągalna. To była Katarzyna Bąk. Nie odważyłbym się wówczas nawet pomyśleć, że Kasia mogłaby zostać kiedyś moją żoną.