W głowie mordercy. Zbrodnia, prawo i medycyna okiem psychiatry sądowego - Dr. Sohom Das - ebook

W głowie mordercy. Zbrodnia, prawo i medycyna okiem psychiatry sądowego ebook

Dr. Sohom Das

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szokujące, otwierające oczy i ponuro fascynujące – oto prawdziwe historie lekarza przestępców z zaburzeniami psychicznymi.

Zadaniem psychiatry sądowego Sohoma Dasa jest leczenie i rehabilitacja osób, z których wiele napada, rabuje, gwałci, a nawet zabija. Jego praca prowadzi go do więzień o zaostrzonym rygorze i bezpiecznie zamkniętych oddziałów szpitalnych w całym kraju, a także do sal sądowych, gdzie składa zeznania w charakterze biegłego.

Od młodej kobiety, która w przypływie psychozy udusiła swojego dwuletniego siostrzeńca, po nastolatka, który podpalił swój dom z zamkniętą w środku matką – doktor Das musi zagłębić się w umysły tych brutalnych przestępców, zrozumieć ich działania i zapobiec przyszłym okrucieństwom.

W tym bezpośrednim, odkrywczym i momentami humorystycznym pamiętniku autor dzieli się historiami z piętnastu lat pracy, szczegółowo opisując niektóre z najbardziej ekstremalnych, poruszających i dziwacznych przypadków.

Fascynująca, pouczająca i szczera lektura.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 397

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agatkazne

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię takie książki. To pamiętnik lekarza, który zdecydował się zostać psychiatrą sądowym. Ciekawa.
00

Popularność




Od autora

Od autora

Z wyjąt­kiem spraw, które są już powszech­nie znane, posta­no­wi­łem zadbać o ano­ni­mo­wość wszyst­kich osób opi­sa­nych w tej książce, łącz­nie z moimi pacjen­tami i współ­pra­cow­ni­kami. Aby stali się mniej roz­po­zna­walni, celowo zmie­ni­łem ich imiona i nazwi­ska oraz pewne szcze­góły natury demo­gra­ficz­nej, a nie­kiedy rów­nież daty i miej­sca naszych kon­tak­tów. Cza­sem łączy­łem w jed­nym opi­sie kilka podob­nych spraw. Wszystko to w celu zapew­nie­nia pouf­no­ści moim pacjen­tom, a także z sza­cunku dla ofiar i człon­ków ich rodzin. Nie­mniej jed­nak zasad­ni­cza treść moich opo­wie­ści jest w stu pro­cen­tach auten­tyczna. (Moja żona i dzieci są jak naj­bar­dziej praw­dziwe!)

Myślę, że powi­nie­nem wyja­śnić, dla­czego napi­sa­łem tę książkę. Otóż moim celem było otwar­cie drzwi pil­nie strze­żo­nych oddzia­łów psy­chia­trycz­nych, zakła­dów kar­nych i sal sądo­wych, w któ­rych bada­łem prze­stęp­ców cier­pią­cych na zabu­rze­nia psy­chiczne i poma­ga­łem w ich lecze­niu albo reso­cja­li­za­cji. Mam nadzieję, że rzu­ci­łem tro­chę świa­tła na tę strefę mroku, o któ­rej więk­szość prze­cięt­nych oby­wa­teli nie ma poję­cia. Chcia­łem odsło­nić bru­talne realia życia oraz tra­giczne zma­ga­nia tych nie­sły­cha­nie wraż­li­wych, pokrzyw­dzo­nych i czę­sto nie­zro­zu­mia­nych ludzi. Tylko w taki spo­sób możemy odsło­nić praw­dziwe obli­cze psy­chia­trii sądo­wej i zmie­rzyć się ze styg­ma­tem cią­żą­cym na tych, któ­rzy są przed­mio­tem jej badań. Chciał­bym wie­rzyć, że udało mi się zacho­wać należne zro­zu­mie­nie i współ­czu­cie wobec moich pacjen­tów, a jed­no­cze­śnie opi­sy­wać ich bez owi­ja­nia w bawełnę.

Prolog

Pro­log

Pogoda tego dnia była wyjąt­kowo nie­przy­ja­zna. Pory­wi­sty wiatr bez­li­to­śnie sma­gał umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów, praw­ni­ków w gar­ni­tu­rach i adwo­ka­tów w togach oraz peru­kach, któ­rzy tłum­nie wyle­gli z gma­chu Old Bailey. Przy­je­cha­łem na miej­sce dwie godziny przed cza­sem i przez cały ranek prze­cha­dza­łem się ner­wowo po ulicy. Żeby zagłu­szyć drę­czące mnie obawy, obse­syj­nie czy­ta­łem po raz któ­ryś z rzędu swój raport, paląc papie­rosa za papie­ro­sem – per­spek­tywa skła­da­nia zeznań w pro­ce­sie o mor­der­stwo jest świet­nym pre­tek­stem do odno­wie­nia nałogu. Zamiast motyli mia­łem w brzu­chu nie­to­pe­rze, a ich trze­po­ta­nie potę­go­wał widok maje­sta­tycz­nej fasady Old Bailey – fila­rów, posą­gów, kamien­nych orna­men­tów i łaciń­skich inskryp­cji.

W końcu sta­ną­łem przed obli­czem sądu i nie zwa­ża­jąc na strużki potu, które cie­kły mi po ple­cach pod nowiutką mary­narką, odczy­ta­łem przy­rze­cze­nie: „Uro­czy­ście, szcze­rze i świa­do­mie oświad­czam i zapew­niam, że wszystko, co zeznam, będzie prawdą, całą prawdą i tylko prawdą”. Wzią­łem głę­boki oddech. Kiedy cze­ka­łem, aż obrońcy i sędzia wezmą mnie w krzy­żowy ogień pytań, się­gną­łem po szklankę z wodą. Czu­łem się jak gazela u wodo­poju, która w pośpie­chu gasi pra­gnie­nie, bacz­nie wypa­tru­jąc przy­cza­jo­nych lwów.

W tam­tym cza­sie jako lekarz sta­ży­sta musia­łem uzgad­niać wszyst­kie ważne decy­zje z kon­sul­tan­tem1, który kie­ro­wał naszym zespo­łem. Jed­nak mój szef zorien­to­wał się, że możemy zyskać dostęp do skarb­nicy wie­dzy na temat niu­an­sów świata medy­cyny i prawa, dla­tego powie­rzył tę sprawę mnie. Kilka tygo­dni po zło­że­niu spra­woz­da­nia w sądzie otrzy­ma­łem wezwa­nie do zło­że­nia zeznań na pro­ce­sie. Obec­nie czę­sto wystę­puję w cha­rak­te­rze bie­głego, ale wtedy byłem nie­opie­rzo­nym nowi­cju­szem.

Sto­jąc na miej­scu dla świad­ków, dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę z ogrom­nej odpo­wie­dzial­no­ści, jaka spo­czy­wała na moich bar­kach. Cho­ciaż opi­nia psy­chia­try sądo­wego nie jest wią­żąca, ma ogromny wpływ na wyrok. Dla­tego każde zanie­dba­nie może dopro­wa­dzić do fatal­nych kon­se­kwen­cji. Od mojego wystą­pie­nia zależy los tych, któ­rzy zasia­dają na ławie oskar­żo­nych. Mogę spra­wić, że upo­śle­dzony i bez­bronny czło­wiek zyska szansę na powrót do spo­łe­czeń­stwa, zamiast spę­dzić resztę życia w wię­zie­niu. Jeśli nato­miast wydam nie­wła­ściwą opi­nię, mogę przy­ło­żyć rękę do tego, że winny unik­nie kary za mor­der­stwo.

Więk­szość pacjen­tów kwa­li­fi­ku­ją­cych się do lecze­nia psy­chia­trycz­nego nie prze­ja­wia skłon­no­ści do prze­mocy. Więk­szość spraw­ców bru­tal­nych prze­stępstw nie jest chora psy­chicz­nie. Ale kiedy te dwa światy zde­rzają się ze sobą, rezul­taty mogą być opła­kane. Tak jak w tam­tej spra­wie roz­pa­try­wa­nej w Old Bailey – nasto­let­nia uczen­nica, która cie­szyła się nie­po­szla­ko­waną opi­nią i nie prze­ja­wiała zacho­wań anty­spo­łecz­nych, zabiła małe dziecko, praw­do­po­dob­nie w nagłym ataku psy­chozy, czym na zawsze zruj­no­wała życie swo­jej rodziny. Psy­chia­trzy sądowi nie tylko wydają opi­nie na temat pacjen­tów, któ­rzy dopusz­czają się aktów prze­mocy wsku­tek zabu­rzeń psy­chicz­nych, ale rów­nież zapo­bie­gają poten­cjal­nym zbrod­niom i chro­nią spo­łe­czeń­stwo przed zagro­że­niem. Na tym wła­śnie polega moje zada­nie.

Zaj­muję się bada­niem, oceną ryzyka, lecze­niem i reso­cja­li­za­cją ludzi, któ­rych w branży nazy­wamy „prze­stęp­cami cier­pią­cymi na zabu­rze­nia psy­chiczne”, jed­nak tablo­idy okre­ślają ich mia­nem „nie­bez­piecz­nych waria­tów”. Moi pacjenci zazwy­czaj dopusz­czają się napa­ści i roz­bo­jów, ata­ków z uży­ciem noża, pod­pa­leń i gwał­tów. Nie­któ­rzy zabi­jają. Czę­sto dzia­łają pod wpły­wem para­noi i zabu­rzeń uro­je­nio­wych. Nie­któ­rzy sły­szą głosy nakła­nia­jące ich do popeł­nia­nia róż­nych okro­pieństw. Więk­szość z nich zmaga się rów­nież ze współ­ist­nie­ją­cymi pro­ble­mami, do któ­rych należą uza­leż­nie­nie od nar­ko­ty­ków i alko­holu lub powszech­nie wystę­pu­jące wady cha­rak­teru, jak lek­ce­wa­że­nie norm moral­nych, brak empa­tii oraz nie­zdol­ność do odczu­wa­nia wyrzu­tów sumie­nia. W rezul­ta­cie ludzie tacy noto­rycz­nie znie­wa­żają, ata­kują i okła­mują innych, mani­pu­lują nimi i trak­tują ich z bez­duszną obo­jęt­no­ścią. Tego rodzaju cechy są okre­ślane zbior­czo jako zabu­rze­nia oso­bo­wo­ści.

Psy­chia­tria sądowa jest rów­nież domeną współ­czu­cia. Moi pacjenci należą do naj­bar­dziej poszko­do­wa­nych i podat­nych na zra­nie­nie ludzi, któ­rzy w prze­szło­ści sami byli ofia­rami. W dzie­ciń­stwie doświad­czali róż­nych form mal­tre­to­wa­nia. Ponadto są podwój­nie napięt­no­wani – z powodu cho­rób psy­chicz­nych i popeł­nio­nych zbrodni. Po zdia­gno­zo­wa­niu takich pacjen­tów pod­da­jemy ich lecze­niu w zamknię­tych oddzia­łach psy­chia­trycz­nych; dogłęb­nie ana­li­zu­jemy ich życie i pró­bu­jemy zro­zu­mieć oko­licz­no­ści oraz przy­czyny ich występ­ków, co z kolei pozwala nam okre­ślić czyn­niki ryzyka. Z bie­giem lat, a nie­kiedy nawet dzie­się­cio­leci, wyklu­czamy pro­blemy, z któ­rymi jeste­śmy w sta­nie sobie pora­dzić. Sta­ramy się tym ludziom dać szansę na ponowne odna­le­zie­nie się w spo­łe­czeń­stwie, które w naj­lep­szym wypadku nie inte­re­suje się nimi, a w naj­gor­szym chce ich zamknąć w wię­zie­niu i wyrzu­cić klucz.

Oskar­żona nazy­wała się Yasmin Khan i udu­siła swo­jego dwu­let­niego bra­tanka poduszką. Była prze­ko­nana, że wypę­dza z niego demony i po wszyst­kim chłop­czyk się obu­dzi. Jej sprawa była jedną z pierw­szych w mojej karie­rze i to na jej pro­ce­sie w Old Bailey zade­biu­to­wa­łem jako bie­gły. Od tam­tego czasu wyda­łem setki orze­czeń i pod­da­łem lecze­niu nie­zli­czoną rze­szę psy­chicz­nie cho­rych prze­stęp­ców. Mając do czy­nie­nia z sze­ro­kim prze­kro­jem zbrodni i bru­tal­nymi szcze­gó­łami, łatwo się uod­por­nić. Mimo to nie­które przy­padki zapi­sały się trwale w mojej pamięci. Cza­sami akt prze­mocy jest wyjąt­kowo szo­ku­jący albo pozba­wiony sensu. Kiedy indziej ofiara jest szcze­gól­nie bez­bronna i nie­winna. Bywa, że doty­czy to rów­nież sprawcy. Nie­kiedy dia­gnoza jest nie­jed­no­znaczna i trudna do sfor­mu­ło­wa­nia. Sprawa Yasmin Khan speł­niała wszyst­kie z powyż­szych warun­ków.

Ist­nieją cztery natu­ralne śro­do­wi­ska, w któ­rych wystę­pują psy­chia­trzy sądowi. Zazwy­czaj wybie­ramy jedno lub dwa z nich na swoje miej­sce pracy. Naj­czę­ściej można nas spo­tkać w zamknię­tych oddzia­łach psy­chia­trycz­nych, za cięż­kimi wzmac­nia­nymi drzwiami o magne­tycz­nych zam­kach wypo­sa­żo­nych w ska­nery linii papi­lar­nych, w budyn­kach oto­czo­nych wyso­kimi ogro­dze­niami z drutu kol­cza­stego. Są to miej­sca prze­zna­czone dla pacjen­tów wyso­kiego ryzyka, gdzie przy­wią­zuje się ogromną wagę do bez­pie­czeń­stwa, a per­so­nel jest zawsze w sta­nie goto­wo­ści, by reago­wać na przy­padki agre­sji lub pobu­dze­nia. Pra­cu­jemy rów­nież, acz­kol­wiek już nie tak licz­nie, w Zespo­łach Lecze­nia Śro­do­wi­sko­wego, gdzie nad­zo­ru­jemy pacjen­tów wypusz­czo­nych z oddzia­łów zamknię­tych i poma­gamy im na nowo zin­te­gro­wać się ze spo­łe­czeń­stwem. Wypeł­niamy tutaj szcze­gólne zada­nie jako psy­chia­trzy (i w ogóle jako leka­rze), pole­ga­jące na zapew­nie­niu bez­pie­czeń­stwa nie tylko samym pacjen­tom, ale rów­nież ich rodzi­nom, przy­ja­cio­łom czy przy­pad­ko­wym oso­bom, które mogą się zna­leźć w pobliżu – czyli poten­cjal­nym ofia­rom.

Psy­chia­trzy sądowi pra­cują rów­nież za murami zakła­dów kar­nych, gdzie sze­rzą się zabu­rze­nia psy­chiczne, a mro­żące krew w żyłach krzyki i pro­te­sty pole­ga­jące na zanie­czysz­cza­niu cel feka­liami są na porządku dzien­nym. Zazwy­czaj jako człon­ko­wie Zespo­łów Lecze­nia Doraź­nego – przy­chodni zdro­wia psy­chicznego dzia­ła­ją­cych w wię­zien­nych oddzia­łach szpi­tal­nych – poma­gamy nie­szczę­śni­kom, któ­rzy cier­pią na psy­chozy i wyma­gają obser­wa­cji oraz tera­pii na naj­wyż­szym pozio­mie.

Kolej­nym miej­scem pracy jest dla nas sąd, gdzie wystę­pu­jemy nie­za­leż­nie albo w Zespo­łach Opi­nio­daw­czo-Dorad­czych. Tutaj naszym zada­niem jest ocena stanu zdro­wia oskar­żo­nego, który tra­fia do sądu z poste­runku poli­cji (jeżeli wła­śnie został aresz­to­wany), z wła­snego domu (jeżeli został zwol­niony za kau­cją) albo z wię­zie­nia (jeżeli ocze­ki­wał na pro­ces w aresz­cie). Kiedy dia­gnoza wska­zuje na poważną cho­robę psy­chiczną, inne zabu­rze­nia, jak na przy­kład upo­śle­dze­nie zdol­no­ści do przy­swa­ja­nia infor­ma­cji lub nad­uży­cie sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych, powie­rzamy pacjen­tów opiece odpo­wied­nich służb medycz­nych. W rzad­kich przy­pad­kach, gdy cho­roba jest zbyt ciężka, aby oskar­żony mógł samo­dziel­nie funk­cjo­no­wać w spo­łe­czeń­stwie, umiesz­czamy go w zamknię­tym oddziale psy­chia­trycz­nym.

Nie­któ­rzy psy­chia­trzy wystę­pują rów­nież w cha­rak­te­rze bie­głych sądo­wych. Jest to prze­waż­nie dzia­łal­ność pry­watna, która nie ma związku z wymie­nio­nymi powy­żej obo­wiąz­kami. Zada­niem bie­głego sądo­wego jest doradz­two w spra­wach kar­nych doty­czące sze­regu zagad­nień medyczno-praw­nych – na przy­kład cał­ko­wite zwol­nie­nie od odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej na pod­sta­wie cho­roby psy­chicz­nej (unie­win­nie­nie z powodu nie­po­czy­tal­no­ści) albo zmiana kwa­li­fi­ka­cji czynu z mor­der­stwa na zabój­stwo (zła­go­dze­nie kary). W przy­padku szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nych prze­stęp­ców cier­pią­cych na cho­roby psy­chiczne decy­du­jemy, kto powi­nien zostać pil­nie umiesz­czony w oddziale zamknię­tym w celu dokład­nej obser­wa­cji i dłu­go­trwa­łego inten­syw­nego lecze­nia. Wszyst­kie te kwe­stie oraz wiele innych odno­siły się do wyjąt­kowo trud­nej i zło­żo­nej sprawy Yasmin Khan.

Pod­czas roz­prawy w Old Bailey oskar­że­nie wystą­piło prze­ciwko moim zale­ce­niom doty­czą­cym zarówno orze­cze­nia nie­po­czy­tal­no­ści oskar­żo­nej, jak i umiesz­cze­nia jej w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Ase­sorka pro­ku­ra­tury wnio­sko­wała o doży­wo­cie, ale nie sta­rała się wyko­rzy­sty­wać krucz­ków praw­nych ani kwe­stio­no­wać rze­komo nie­pew­nej dia­gnozy Yasmin. Sta­rała się za to pod­wa­żyć moją wia­ry­god­ność jako bie­głego, wie­lo­krot­nie zwra­ca­jąc uwagę na moje skromne doświad­cze­nie. O ile słuch mnie nie mylił, akcen­to­wała słowo „sta­ży­sta”, ile­kroć wymie­niała mój tytuł służ­bowy. Natar­czy­wie pró­bo­wała wytrą­cić mnie z rów­no­wagi – prze­ry­wała mi w pół zda­nia i nawią­zy­wała do bła­ho­stek w moich wypo­wie­dziach, pró­bu­jąc mnie skło­nić, abym zaprze­czył sam w sobie. Jed­nak na tym pole­gała jej praca. Dosko­nale zda­wa­łem sobie z tego sprawę. Jak mówi Michael Cor­le­one w Ojcu chrzest­nym: „To nic oso­bi­stego. To czy­sty biz­nes”. Mia­łem nad nią prze­wagę, ponie­waż od kilku mie­sięcy bada­łem Yasmin i dobrze zazna­jo­mi­łem się z jej sprawą. Wyda­wało się rze­czą zro­zu­miałą, że oskar­że­nie ude­rza w czuły punkt, pró­bu­jąc mnie zdys­kre­dy­to­wać. Ase­sorka zada­wała napro­wa­dza­jące i zawiłe pyta­nia. Odpo­wia­da­łem na nie w logiczny i neu­tralny spo­sób. Czy­niła pokrętne alu­zje. Odpie­ra­łem jej ataki, tak jak mnie nauczono. Sto­czy­li­śmy długi nużący poje­dy­nek inte­lek­tu­alny pełen bier­nej agre­sji i for­mal­nych niu­an­sów. Sędzia przy­glą­dał się nam z nie­wzru­szoną miną. Zapewne tak, jak go nauczono. I kiedy sta­łem na miej­scu dla świad­ków, nagle dotarło do mnie, że nie tylko mój nie­po­kój znikł bez śladu, ale zastą­piła go auten­tyczna satys­fak­cja. Podo­bały mi się peruki i togi, zby­teczne łaciń­skie okre­śle­nia i pod­nio­sła atmos­fera sali sądo­wej. A do tego wygry­wa­łem debatę.

Wciąż dosko­nale pamię­tam Yasmin, jej nie­winną dzie­cięcą twarz, włosy zaple­cione w war­ko­cze i brwi ścią­gnięte w wyra­zie nie­pew­no­ści. I ten zło­wiesz­czo nie­obecny uśmiech. Jej sprawa należy do naj­bar­dziej wstrzą­sa­ją­cych w mojej karie­rze i wciąż pozo­staje jed­nym z naj­trud­niej­szych doświad­czeń emo­cjo­nal­nych w moim życiu. Skło­niła mnie do zada­nia sobie wielu waż­nych pytań. W owym cza­sie pla­no­wa­li­śmy z żoną powięk­sze­nie rodziny. Zasta­na­wia­łem się, czy coś tak bez­cen­nego, co roz­wija się przez tyle czasu, rze­czy­wi­ście może zostać uni­ce­stwione w jed­nej chwili. Czy Yasmin pogo­dziła się z tym, co zro­biła w psy­cho­tycz­nym amoku? Czy potra­fiła odbu­do­wać swoje życie? Czy rodzina była w sta­nie jej wyba­czyć? Wie­dzia­łem, że aby zna­leźć odpo­wie­dzi, muszę poświę­cić się bez reszty zgłę­bia­niu tej niszo­wej dzie­dziny, którą dotych­czas zale­d­wie musną­łem. Nie­mniej zyska­łem rów­nież wielką szansę na zdo­by­cie wie­dzy jako lekarz sta­ży­sta i jestem wdzięczny mojemu sze­fowi, że miał do mnie tyle zaufa­nia, by powie­rzyć mi tę sprawę.

To pierw­sze wystą­pie­nie w Old Bailey cze­goś mnie nauczyło. Ner­wowe trze­po­ta­nie w żołądku i papie­rosy oka­zały się nie­po­trzebne. W roli bie­głego sądo­wego spi­sa­łem się cał­kiem nie­źle. Sama per­spek­tywa krzy­żo­wego ognia pytań budzi lęk wśród nie­któ­rych moich kole­gów po fachu, ale mnie prze­słu­cha­nie przed sądem wpra­wiło w dosko­nały nastrój. Wcze­śniej nie byłem do końca prze­ko­nany, czy chcę się zaj­mo­wać psy­chia­trią sądową, ale tamta roz­prawa była dla mnie prze­ło­mo­wym doświad­cze­niem. Już wie­dzia­łem, co chcę robić. Odkry­łem rów­nież, że jesz­cze wiele muszę się nauczyć. I wiele się nauczy­łem. Setki spraw, eks­per­tyz i prze­słu­chań przed sądem; zagadki wielu bru­tal­nych napa­ści, mor­derstw i gwał­tów dopro­wa­dziły mnie tam, gdzie jestem teraz.

Część 1. Szpitale psychiatryczne

Część 1

Szpi­tale psy­chia­tryczne

1. Początki

Roz­dział 1

Początki

Zaczą­łem się inte­re­so­wać prze­stęp­czo­ścią na długo przed tym, jak posta­no­wi­łem zostać psy­chia­trą. W zasa­dzie naj­pierw był rap, potem świat zbrodni, a potem psy­chia­tria. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych, będąc nasto­lat­kiem, słu­cha­łem jak urze­czony Cypress Hill, House of Pain i Wu-Tang Clan rapu­ją­cych otwar­cie i bez skrę­po­wa­nia o han­dlu pro­chami i biciu, a nawet zabi­ja­niu ludzi. Ich tek­sty roz­bu­dziły moją fascy­na­cję gang­sterką, ale naj­więk­sze wra­że­nie zro­bił na mnie Snoop Doggy Dogg (który od tam­tego czasu odrzu­cił człon „Doggy”, bo chyba uznał, że jego pseu­do­nim jest za bar­dzo psi). Dr Dre, który wystą­pił z nim w duecie, był zadziorny i odje­chany, ale Snoop miał jasne prze­sła­nie. Ten sam facet, który teraz grywa drobne rólki w hol­ly­wo­odz­kich fil­mach i wystę­puje w rekla­mach Just Eat, kie­dyś rapo­wał bez ogró­dek o piciu dżinu, pale­niu trawki, zabi­ja­niu z byle powodu i ero­tycz­nych przy­go­dach z naiw­nymi panien­kami, do któ­rych nie trzeba dzwo­nić następ­nego dnia. Oczy­wi­ście dzi­siaj ten prze­po­jony mizo­gi­nią i prze­mocą świa­to­po­gląd jest dla mnie nie do przy­ję­cia, ale wtedy nie tyle treść, ile śmiała forma prze­kazu spra­wiała, że sie­dzia­łem z uchem przy odtwa­rza­czu (przy­ci­szo­nym, kiedy w domu byli rodzice, któ­rzy nie tole­ro­wali wul­ga­ry­zmów).

Naj­bar­dziej urze­ka­jący był dla mnie w tym wszyst­kim bun­tow­ni­czy duch. Wycho­wa­łem się pod klo­szem, a w moim domu rodzin­nym obo­wią­zy­wały ści­śle usta­lone reguły. W sie­lan­ko­wej, żeby nie powie­dzieć nud­nej wio­sce Poyn­ton w Che­shire, gdzie miesz­ka­łem, źró­dłem naj­więk­szego zagro­że­nia była nie­prze­cięt­nie wysoka huś­tawka linowa. Poli­cyjne syreny, wojny gan­gów i wię­zienne pora­chunki były ele­men­tami świata fan­ta­zji.

Moja matka pra­co­wała w fir­mie pro­du­ku­ją­cej zatyczki do uszu, a potem została sekre­tarką wykła­dowcy uni­wer­sy­tec­kiego. Ojciec był inży­nie­rem che­mi­kiem, a jego praca, co oso­bliwe, pole­gała na spo­rzą­dza­niu recep­tury mniej rako­twór­czego i szyb­ko­sch­ną­cego kleju do papie­ro­sów. Oby­dwoje przy­byli z Indii do Lon­dynu na początku lat sześć­dzie­sią­tych i wyróż­niali się na tle licz­nego rodzeń­stwa, ponie­waż ich mał­żeń­stwo nie było zaaran­żo­wane, tylko pobrali się z miło­ści. Wiele ucier­pieli z powodu jaw­nego rasi­zmu i dys­kry­mi­na­cji. Tak czę­sto zatrza­ski­wano im drzwi przed nosem (dosłow­nie i w prze­no­śni), że zamiast inte­gra­cji i akcep­ta­cji zaczęli marzyć o suk­ce­sie i domi­na­cji – postawa, na którą obec­nie mamy inne zapa­try­wa­nia. Zgod­nie z indyj­skim oby­cza­jem wręcz obse­syj­nie inwe­sto­wali w przy­szłość moją i star­szej sio­stry. Ponie­waż jako inte­li­gentny chło­piec dobrze sobie radzi­łem z naukami przy­rod­ni­czymi, nale­gali, abym poszedł na stu­dia medyczne, mimo że sam byłem jesz­cze zbyt młody, aby prze­ja­wiać zain­te­re­so­wa­nie takim wybo­rem. Jed­nak rodzice pocho­dzili z kraju, w któ­rym nie mogli liczyć na bez­pie­czeń­stwo socjalne, dla­tego wykształ­ce­nie miało dla nich tak wielką war­tość. Decy­do­wało o róż­nicy mię­dzy dostat­nim życiem a śmier­cią gło­dową na ulicy. Rodzice pra­wie codzien­nie zmu­szali mnie do nauki przez dodat­ko­wych kilka godzin, abym zawsze wyprze­dzał rówie­śni­ków i pro­gram szkolny. Oczy­wi­ście dzi­siaj mam świa­do­mość, że dzięki ich wspar­ciu i moty­wa­cji zasze­dłem tak daleko, ale wtedy nie cier­pia­łem przy­mu­so­wego ślę­cze­nia nad książ­kami. Marzy­łem tylko, żeby pójść na rower, póź­niej inte­re­so­wały mnie sztuki walki i gry wideo, a kiedy byłem jesz­cze star­szy, cho­dzi­łem na imprezy i kom­bi­no­wa­łem, jak kupić alko­hol z pod­ro­bio­nym dowo­dem.

Podob­nie jak wielu moich kole­gów od wcze­snych lat szkol­nych fascy­no­wa­łem się bru­tal­nymi fil­mami. Moje upodo­ba­nie nasi­liło się pod wpły­wem gry Street Figh­ter II na Super Nin­tendo, którą uwa­ża­łem za naj­więk­szą zdo­bycz cywi­li­za­cji od czasu wyna­le­zie­nia koła. (Co cie­kawe, dzi­siaj jestem szczę­śli­wym posia­da­czem peł­no­wy­mia­ro­wego auto­matu do Street Figh­tera II, który stoi w kuchni i jest solą w oku mojej żony). Ponie­waż wtedy jesz­cze nie mia­łem zbyt dużych wyma­gań co do fabuły i postaci, nie tylko uwa­ża­łem, że Jean-Claude Van Damme postę­puje słusz­nie, ale zachwy­ca­łem się jego bale­to­wymi kop­nia­kami. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści kole­gów musia­łem prze­strze­gać bar­dzo rygo­ry­stycz­nych zasad doty­czą­cych godziny powrotu do domu, towa­rzy­stwa, w któ­rym się obra­cam, zajęć poza­lek­cyj­nych i mojej nie­za­leż­no­ści finan­so­wej, więc wyda­wało się raczej nie­po­jęte, że rodzice bez opo­rów pozwa­lali mi w piąt­kowe wie­czory wypo­ży­czać filmy dozwo­lone od lat osiem­na­stu. Pocią­gała mnie prze­moc. Robo­Cop, Ter­mi­na­tor 2 i Chło­paki z sąsiedz­twa odci­snęły nie­za­tarty ślad w moim mło­dym umy­śle. Kiedy raz za razem ucie­ka­łem od nud­nych pod­ręcz­ni­ków w pory­wa­jący świat kry­mi­nału i sen­sa­cji, nie zda­wa­łem sobie sprawy, że dwie dekady póź­niej będę regu­lar­nie miał do czy­nie­nia ze spraw­cami bru­tal­nych prze­stępstw.

Chcąc uciec jak naj­da­lej z sen­nego Che­shire, w 1997 roku roz­po­czą­łem naukę na aka­de­mii medycz­nej w Edyn­burgu. Bez pro­blemu odna­la­złem swoje miej­sce w gro­nie rówie­śni­ków, ale byłem zde­ter­mi­no­wany w poszu­ki­wa­niach samego sie­bie. Mimo to odno­si­łem wra­że­nie, że dry­fuję bez celu. Podob­nie jak moi przy­ja­ciele mia­łem nie­ty­powe nasta­wie­nie – zamiast korzy­stać z oka­zji do nauki zawodu i spo­ra­dycz­nych kon­tak­tów spo­łecz­nych, trak­to­wa­li­śmy stu­dia jak jedną wielką imprezę, którą od czasu do czasu trzeba prze­rwać dla nud­nych wykła­dów i ćwi­czeń kli­nicz­nych. Udział w zaję­ciach ogra­ni­czy­li­śmy do abso­lut­nego mini­mum, byle tylko nie wyle­cieć z uczelni. Dzi­siaj obec­ność na zaję­ciach pod­lega o wiele bar­dziej skru­pu­lat­nej kon­troli, ale za moich cza­sów w tych spo­ra­dycz­nych przy­pad­kach, kiedy musie­li­śmy wpi­sać się na listę (na przy­kład w pro­sek­to­rium, gdzie kro­ili­śmy trupy na ćwi­cze­niach z ana­to­mii), wybie­ra­li­śmy przed­sta­wi­ciela grupy, który musiał zwlec się rano z łóżka, poskro­mić kaca i pod­pi­sać się za nas wszyst­kich. Gdy raz na jakiś czas oso­bi­ście zja­wia­łem się na zaję­ciach w pro­sek­to­rium, widok mar­twych ciał nie dzia­łał na mnie zbyt zachę­ca­jąco – ich wygląd i woń były tak nie­rze­czy­wi­ste, że nie potra­fi­łem sobie wyobra­zić, jak te odbar­wione i zakon­ser­wo­wane w for­ma­li­nie zwłoki mogły kie­dyś cho­dzić i oddy­chać. Moje poczy­na­nia, a wła­ści­wie ich brak, dopro­wa­dziły do przy­krych kon­se­kwen­cji. Zawa­li­łem pra­wie wszyst­kie egza­miny i musia­łem przy­stą­pić do let­niej sesji popraw­ko­wej. O mały włos (dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć mikro­me­trów, co zapa­mię­ta­łem z ana­to­mii) nie skoń­czyło się powta­rza­niem całego pierw­szego roku. Posta­no­wi­łem potrak­to­wać stu­dia poważ­nie i przy­ło­żyć się do nauki. Ale gdy znów spo­tka­łem się z kole­gami na początku dru­giego roku, moje posta­no­wie­nie znacz­nie osła­bło. Mimo to udało mi się jakoś dotrwać do końca stu­diów. Z per­spek­tywy czasu widzę, jak nie­doj­rzałe było moje zacho­wa­nie. Teraz, jako męż­czy­zna po czter­dzie­stce, jestem zmo­ty­wo­wany i pod­cho­dzę do mojej pracy z pasją. Ale pod­czas stu­diów wciąż jesz­cze myśla­łem kate­go­riami nasto­latka. Jedyna róż­nica pole­gała na tym, że nie potrze­bo­wa­łem już pod­ra­bia­nego dowodu, żeby kupić alko­hol, a rodzice nie cze­kali co wie­czór na mój powrót z zegar­kiem w ręku.

W poło­wie stu­diów medycz­nych zro­bi­łem sobie roczną prze­rwę, którą prze­zna­czy­łem na dodat­kowy kurs far­ma­ko­lo­gii. Chciał­bym powie­dzieć, że inte­re­so­wa­łem się tą dzie­dziną, ale w rze­czy­wi­sto­ści chcia­łem odwlec per­spek­tywę nie­uchron­nej harówki na stażu. Gdy po prze­rwie wró­ci­łem na czwarty rok medy­cyny, mia­łem dwa­dzie­ścia dwa lata i po raz pierw­szy zetkną­łem się z psy­chia­trią. Skie­ro­wano mnie na prak­tyki zawo­dowe w ośrodku zdro­wia psy­chicz­nego przy szpi­talu w Edyn­burgu i natych­miast spodo­bała mi się ta spe­cjal­ność. Cały per­so­nel był bar­dzo życz­liwy i przy­ja­zny wobec wszyst­kich stu­den­tów – takie podej­ście kon­tra­sto­wało z moimi doświad­cze­niami z innych prak­tyk, gdzie trak­to­wano nas jak smród uno­szący się za doświad­czo­nymi leka­rzami, więc zazwy­czaj czu­li­śmy się zbyt zastra­szeni, aby unieść wzrok, a co dopiero zada­wać pyta­nia.

Jak w przy­padku wszyst­kich zajęć kli­nicz­nych, począt­kowo chcia­łem prze­bu­me­lo­wać rów­nież te prak­tyki, a w ciągu ostat­nich dwóch tygo­dni zebrać infor­ma­cje potrzebne do egza­minu. Jed­nak ku mojemu zasko­cze­niu oka­zało się, że nie­do­statki wie­dzy nad­ra­biam empa­tią i łatwo­ścią nawią­zy­wa­nia kon­tak­tów. Kiedy tra­fiali do nas pacjenci, któ­rzy przedaw­ko­wali leki prze­ciw­bó­lowe, po przy­ję­ciu na obser­wa­cję potrze­bo­wali kogoś, kto wysłu­cha ich zwie­rzeń i powstrzyma się od osą­dów. Mnie się to uda­wało!

Szcze­rze mówiąc, moja empa­tia ni­gdy wcze­śniej nie została wysta­wiona na próbę. Wycho­wa­łem się w typo­wej dla azja­tyc­kiej rodziny atmos­fe­rze sto­icy­zmu, nie stra­ci­łem nikogo bli­skiego, a wśród moich przy­ja­ciół i krew­nych nie docho­dziło do wiel­kich tra­ge­dii. Po raz pierw­szy w życiu zetkną­łem się z ludźmi, któ­rzy mieli praw­dziwe pro­blemy: prze­moc, bieda, alko­ho­lizm, bez­dom­ność, porzu­ce­nie i oczy­wi­ście cho­roby psy­chiczne. Mgli­ście zda­wa­łem sobie sprawę z ist­nie­nia takiego świata, lecz był on dla mnie tak samo odle­gły i nie­re­alny jak gang­ster­skie pora­chunki z pio­se­nek Snoop Dogga.

W póź­niej­szej fazie mojej prak­tyki stu­denc­kiej prze­wi­ną­łem się przez kilka oddzia­łów psy­chia­trycz­nych. Pozna­łem dzie­siątki pacjen­tów i jak urze­czony słu­cha­łem opo­wie­ści o ich prze­ży­ciach, z któ­rych część ist­niała tylko w sfe­rze uro­jeń. Cza­sami były to sur­re­ali­styczne, a nawet prze­ra­ża­jące roz­mowy, ale zawsze mnie fascy­no­wały. Szybko odkry­łem, że mię­dzy oka­zy­wa­niem zro­zu­mie­nia a pro­wo­ko­wa­niem tych dziw­nych zwie­rzeń prze­biega bar­dzo cienka gra­nica. Na przy­kład pewien wła­ści­ciel pubu był prze­ko­nany, że się kur­czy i nie­długo cał­ko­wi­cie znik­nie. Były pro­fe­sor uni­wer­sy­tetu uwa­żał się za kolejne wcie­le­nie Kle­opa­try. Wychu­dzony jak szkie­let cier­piący na ano­rek­sję chło­piec wsty­dził się swo­jej nad­wagi. Pewna nauczy­cielka w śred­nim wieku sie­dem mie­sięcy wcze­śniej prze­żyła strasz­liwy wypa­dek samo­cho­dowy, w któ­rym stra­ciła nasto­let­niego syna. Nazy­wała się Freda Mil­li­can i jej histo­ria ujęła mnie naj­bar­dziej. Do szpi­tala przy­wiózł ją mąż, ponie­waż od trzech dni nie spała. Ni­gdy nie widzia­łem osoby tak bar­dzo przy­tło­czo­nej smut­kiem. Ponie­waż w ciągu ostat­nich tygo­dni wyka­za­łem się zaan­ga­żo­wa­niem i kom­pe­ten­cją, szef zespołu psy­chia­trów, dok­tor Por­ter, pozwo­lił mi doko­nać oceny jej stanu. Dzień wcze­śniej bada­łem wła­ści­ciela pubu i cho­ciaż wzbu­dził we mnie współ­czu­cie, a nawet nawią­zała się mię­dzy nami nić sym­pa­tii, jego psy­choza była tak ode­rwana od rze­czy­wi­sto­ści, że przy­wo­dziła mi na myśl zwłoki w pro­sek­to­rium. Nato­miast sytu­acja Fredy była inna. Coś takiego mogło się zda­rzyć każ­demu. To mogło spo­tkać rów­nież mnie.

Kilka razy dzien­nie Freda czuła, że ma „rosnący balon w brzu­chu” – takie samo wra­że­nie, jakiego doświad­czyła, kiedy jej samo­chód ode­rwał się od drogi – i prze­śla­do­wał ją widok krwi syna ście­ka­ją­cej po roz­bi­tej szy­bie. Wyznała mi, że „zapę­tliła się w tym dniu” i musi „raz za razem prze­ży­wać wszystko od nowa”. Wspo­mniała rów­nież o innych obja­wach: ani na chwilę nie opusz­czało jej przy­gnę­bie­nie, czuła się zbyt zmę­czona, by zadbać o sie­bie albo zająć się domem, i nie była w sta­nie pro­wa­dzić roz­mowy ani nawet sku­pić się na oglą­da­niu tele­wi­zji. Mąż zmu­sił ją, żeby poszła na bingo, co czy­niła regu­lar­nie przed wypad­kiem.

– To było okropne – wyznała. – Nie czu­łam żad­nej przy­jem­no­ści. Mia­łam wra­że­nie, że wszy­scy mi się przy­glą­dają przez to, co mnie spo­tkało. Chcia­łam jak naj­szyb­ciej stam­tąd uciec.

Freda bała się wycho­dzić z domu. Prze­ra­żała ją myśl, że zoba­czy jakie­goś nasto­latka podob­nego do jej syna. Taki widok mógłby wytrą­cić ją z rów­no­wagi i wywo­łać trwa­jące przez wiele godzin natrętne wizje.

Kiedy mi o tym mówiła, nagle zalała się łzami. Posta­wi­łem przed nią pudełko chu­s­te­czek i chwy­ci­łem ją za rękę, zapew­nia­jąc, jak bar­dzo jest mi przy­kro. Poczu­łem w piersi dziwny chłód. Jesz­cze ni­gdy nie doświad­czy­łem tak sil­nego współ­czu­cia. Odło­ży­łem na bok nie­dawno wyuczony na pamięć sche­mat wywiadu psy­chia­trycz­nego. Poczu­łem, że seria pytań ukie­run­ko­wa­nych na roz­po­zna­nie obja­wów kli­nicz­nych jest zbyt bez­duszna w tych oko­licz­no­ściach. Instynk­tow­nie zmie­ni­łem tak­tykę i zaczą­łem wypy­ty­wać o jej syna. Jaki miał cha­rak­ter? Jakiej muzyki słu­chał? Co naj­bar­dziej lubił jeść? Miał na imię Angus, ale przy­ja­ciele mówili na niego Man­gu­sta. Uwiel­biał hip-hop i gry wideo – nie­dawno byłem takim samym chło­pa­kiem. Jego naj­więk­szym skar­bem był gra­mo­fon, który nie­dawno sobie kupił. Po szkole dora­biał w Scot­mid (szkocki odpo­wied­nik sieci super­mar­ke­tów Bud­gens), a więk­szość wol­nego czasu i pie­nię­dzy prze­zna­czał na rzad­kie płyty winy­lowe. W miarę jak Freda dzie­liła się ze mną swo­imi czu­łymi wspo­mnie­niami, coraz rza­dziej zano­siła się szlo­chem. Póź­niej deli­kat­nie zaczą­łem prze­cho­dzić do wywiadu. Dzie­sięć lat póź­niej, kiedy odby­wa­łem staż jako począt­ku­jący psy­chia­tra, nauczono mnie, jak sub­tel­nie wpla­tać pyta­nia w roz­mowę z pacjen­tem, zamiast zada­wać je po kolei. Roz­ma­wia­jąc z Fredą o jej synu, nie zna­łem tej tech­niki, ale zasto­so­wa­łem ją intu­icyj­nie.

Kiedy dzie­li­łem się swo­imi spo­strze­że­niami z dok­to­rem Por­te­rem, potra­fi­łem dopa­so­wać odpo­wie­dzi pacjentki do kon­kret­nych obja­wów. Skrawki pod­ręcz­ni­ko­wych infor­ma­cji zaczęły two­rzyć w mojej gło­wie spójną całość, napro­wa­dza­jąc mnie na trop dia­gnozy. Wizje Fredy były fla­sh­bac­kami – nawra­ca­ją­cymi wspo­mnie­niami trau­ma­tycz­nego zda­rze­nia!

– Objawy utrzy­mują się zbyt długo, by uznać je za zwy­kłą roz­pacz – wyja­śni­łem, popi­ja­jąc kawę. – Ta kobieta cierpi na zespół stresu poura­zo­wego.

Dok­tor Por­ter był pierw­szym zna­nym mi leka­rzem, który nie tylko pozwa­lał na picie kawy pod­czas kon­sul­ta­cji, ale zaopa­try­wał w nią cały swój zespół. Zasta­na­wia­łem się, czy wszy­scy psy­chia­trzy są tacy mili.

– Dosko­nale. Coś jesz­cze?

– Myślę, że pacjentka ma też kla­syczną depre­sję. Cóż, zaczęło się od zabu­rzeń adap­ta­cyj­nych, które z cza­sem prze­ro­dziły się w depre­sję.

– Na jakiej pod­sta­wie tak uwa­żasz?

– Brak ener­gii i moty­wa­cji, pro­blemy z kon­cen­tra­cją i praw­do­po­dob­nie anhe­do­nia.

Ostatni z obja­wów, czyli nie­zdol­ność do odczu­wa­nia przy­jem­no­ści, ma klu­czowe zna­cze­nie w roz­po­zna­wa­niu depre­sji.

– Jakie metody lecze­nia można by zasto­so­wać w tym przy­padku?

Ku swemu zasko­cze­niu zaczą­łem wymie­niać różne pro­po­zy­cje:

– Tera­pia poznaw­czo-beha­wio­ralna, odwraż­li­wia­nie i ponowne prze­twa­rza­nie infor­ma­cji za pomocą ruchów gałek ocznych, środki anty­de­pre­syjne…

– Jakie anty­de­pre­santy są dopusz­czalne w lecze­niu zespołu stresu poura­zo­wego?

– Hm, na przy­kład parok­se­tyna?

– Dobrze – odparł dok­tor Por­ter, kiwa­jąc głową.

– Myślę, że pacjentka cierpi rów­nież na ago­ra­fo­bię. Boi się wycho­dzić z domu.

– Tutaj nie wycią­gał­bym pochop­nych wnio­sków. Moim zda­niem jest to zacho­wa­nie zwią­zane z zespo­łem stresu poura­zo­wego. Widok mło­dych ludzi podob­nych do jej syna wyzwala w niej trau­ma­tyczne wspo­mnie­nia, więc unika takich bodź­ców.

Przy­znam, że miało wię­cej sensu.

– Pamię­taj, psy­chia­tria nie powinna być zbyt skom­pli­ko­wana – dodał mój men­tor. – Zby­teczne dia­gnozy zawsze pro­wa­dzą do szu­flad­ko­wa­nia, ale rzadko poma­gają pacjen­tom. Pod­stawą jest pro­stota.

Pro­stota. To mi się podoba, pomy­śla­łem.

Tego dnia wysze­dłem ze szpi­tala pełen mie­sza­nych uczuć. Cier­pie­nie Fredy i tra­ge­die praw­dzi­wego świata prze­biły kokon, w któ­rym wio­dłem bez­tro­skie życie stu­denta wypeł­nione impre­zami i bła­host­kami. Ale doświad­czy­łem rów­nież cze­goś zupeł­nie nowego. Poczu­łem się jak lekarz.

Uświa­do­mi­łem sobie, że psy­chia­tria jest jedną z nie­licz­nych spe­cja­li­za­cji (do tej kate­go­rii zali­czył­bym także zawód leka­rza ogól­nego), w któ­rej oso­bo­wość i podej­ście do pacjenta są nie tylko dodat­kiem, ale mają fun­da­men­talne zna­cze­nie.

Od kar­dio­chi­rurga też możemy ocze­ki­wać, aby był miły i uprzej­mie odpo­wia­dał na wszyst­kie pyta­nia, ale jeśli pra­wi­dłowo prze­pro­wa­dzi ope­ra­cję serca, jego maniery nie mają więk­szego zna­cze­nia. Z nami jest ina­czej. Prze­ko­na­łem się, że psy­chia­tria ma w sobie wię­cej ze sztuki niż z nauki. Wyłącz­nie od naszej empa­tii i umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia roz­mowy zależy, czy pacjent się otwo­rzy i wpu­ści nas do swo­jego oso­bi­stego, nie­rzadko para­no­icz­nego świata.

Dru­go­rzędną inspi­ra­cją był dla mnie fakt, że dorów­ny­wa­łem moim kole­gom kujo­nom, a czę­sto byłem nawet lep­szy od nich w two­rze­niu więzi z pacjen­tami i roz­po­zna­wa­niu obja­wów. Odkry­łem, że potra­fię uspo­koić każ­dego, z kim mam do czy­nie­nia, bez względu na jego cha­rak­ter czy pocho­dze­nie – czy jest to mło­do­ciany czło­nek gangu cier­piący na schi­zo­fre­nię, czy nasto­let­nia dziew­czyna, która zażyła cała fiolkę leków, żeby zemścić się na nie­wier­nym chło­paku, czy sta­ruszka dotknięta demen­cją. Stu­denci medy­cyny, któ­rzy zaku­wali na okrą­gło i na egza­mi­nach zosta­wiali wszyst­kich w tyle, czę­sto zacho­wy­wali się w sztuczny i wymu­szony spo­sób. Być może wyszły mi na dobre pozba­wione zaha­mo­wań roz­mowy z przy­pad­kowo napo­tka­nymi oso­bami w klu­bach z muzyką drum and bass (cza­sami w dusz­nej atmos­fe­rze albo na roz­bie­ra­nych impre­zach), w któ­rych bywa­łem przez pierw­sze cztery lata stu­diów.

Gdy coraz bar­dziej nabie­ra­łem pew­no­ści sie­bie, poczu­łem głód wie­dzy. Fascy­no­wały mnie wszyst­kie te dziwne objawy, od kata­to­nii po zabu­rze­nia myśle­nia. Byłem urze­czony nie­zwy­kło­ścią ludz­kiej psy­chiki. Po raz pierw­szy w życiu uczy­łem się dla sie­bie, a nie po to, by zado­wo­lić rodzi­ców albo ze stra­chu przed zbli­ża­ją­cymi się egza­mi­nami. Wszyst­kie objawy i syn­dromy, o któ­rych czy­ta­łem, mogły stać się ele­men­tami ukła­danki pro­wa­dzą­cej osta­tecz­nie do posta­wie­nia dia­gnozy. Chcia­łem rów­nież pozna­wać nie­prze­brane mnó­stwo środ­ków far­ma­ko­lo­gicz­nych oraz ich wpływ na recep­tory, neu­rony i neu­ro­prze­kaź­niki, aby móc je włą­czyć do swo­jego arse­nału tera­peu­tycz­nego.

W wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat zosta­łem świeżo upie­czo­nym leka­rzem. Jed­nak zamiast od razu poświę­cić się karie­rze psy­chia­try, dosze­dłem do wnio­sku, że mogę jesz­cze tro­chę zasza­leć. Oprócz zakoń­czo­nej fia­skiem rezy­den­tury z chi­rur­gii moje sza­leń­stwa obej­mo­wały osiem­na­ście mie­sięcy włó­częgi po Austra­lii. W prze­rwach mię­dzy dyżu­rami w szpi­tal­nym ambu­la­to­rium i na oddziale psy­chia­trycznym chło­ną­łem lokalny styl życia. A życie na anty­po­dach to siat­kowe pod­ko­szulki, piwo w minia­tu­ro­wych kufel­kach i gril­lo­wa­nie na plaży (cho­ciaż nie musia­łem się trosz­czyć o opa­le­ni­znę). Oczy­wi­ście na roz­mo­wach kwa­li­fi­ka­cyj­nych mówi­łem, że odło­ży­łem spe­cja­li­za­cję na póź­niej, ponie­waż chcę posze­rzyć swoje hory­zonty, zanu­rzyć się w innej kul­tu­rze i poznać obcy sys­tem ochrony zdro­wia psy­chicz­nego, aby szcze­rze i obiek­tyw­nie doce­nić ten rodzimy. Ale jeśli mam być szczery, nie ukry­wam, że nie pali­łem się do egza­mi­nów, które były nie­odzowne, abym wspiął się wyżej w hie­rar­chii zawo­do­wej, co mię­dzy innymi wią­zało się z człon­ko­stwem w Royal Col­lege of Psy­chia­tri­sts, orga­nie odpo­wie­dzial­nym za kształ­ce­nie spe­cja­li­stów i pod­no­sze­nie stan­dar­dów bry­tyj­skiej psy­chia­trii. Przez kilka lat odwle­ka­łem ten nie­uchronny moment, podej­mu­jąc pracę na sta­no­wi­skach nie­zwią­za­nych z pod­no­sze­niem moich kwa­li­fi­ka­cji. W tym okre­sie pod­ją­łem kilka waż­nych decy­zji, które stały się punk­tami zwrot­nymi w moim życiu. Być może to spra­wiło, że nie poświę­ci­łem się zbyt szybko karie­rze zawo­do­wej. Skoń­czy­łem trzy­dzie­ści lat, kupi­łem miesz­ka­nie w Isling­ton (przy znacz­nej pomocy rodzi­ców i sio­stry), zako­cha­łem się i oże­ni­łem. Spra­wi­łem sobie nawet złoty ząb i pierw­szy tatuaż.

Gdy w 2010 roku wkra­cza­łem w świat psy­chia­trii sądo­wej, mia­łem już za sobą serię egza­mi­nów, do któ­rych wcze­śniej nie było mi spieszno. Prze­cho­dzi­łem wów­czas szko­le­nie pod­sta­wowe jako star­szy sta­ży­sta – jest to naj­niż­sze szcze­blem sta­no­wi­sko dostępne dla absol­wen­tów medy­cyny, któ­rzy po uzy­ska­niu dyplomu muszą odsłu­żyć swoje jako chłopcy do bicia. W ramach tego szko­le­nia odby­wa­łem sze­reg pół­rocz­nych prak­tyk w róż­nych oddzia­łach szpi­tal­nych i porad­niach, gdzie pozna­łem sze­reg pod­spe­cjal­no­ści psy­chia­trycz­nych. Potem prze­sze­dłem na wyż­szy etap i roz­po­czą­łem inten­sywne szko­le­nie spe­cja­li­za­cyjne, które przy­go­to­wało mnie do pracy z prze­stęp­cami cier­pią­cymi na zabu­rze­nia psy­chiczne. Gdyby porów­nać moją edu­ka­cję do płat­ków śnia­da­nio­wych, jako star­szy sta­ży­sta dosta­wa­łem różne kom­po­zy­cje sma­kowe, nato­miast wyż­szy sto­pień spe­cja­li­za­cji zapew­nił mi dostęp do więk­szych, smacz­niej­szych i bar­dziej chru­pią­cych kąsków, ale pocho­dzą­cych z tej samej linii pro­duk­cyj­nej.

Kiedy zaczą­łem pierw­szy pół­roczny staż jako psy­chia­tra sądowy, rodzina i przy­ja­ciele czę­sto pytali mnie, czym się zaj­muję. Muszę przy­znać, że na początku nie do końca ogar­nia­łem zakres obo­wiąz­ków zwią­zany z moją nową spe­cjal­no­ścią. Zda­rzało się nawet, że ule­ga­łem mitom roz­po­wszech­nia­nym przez tele­wi­zję.

2. Czym się zajmuję (a czym nie)

Roz­dział 2

Czym się zaj­muję (a czym nie)

Psy­chia­trzy zaj­mują się bada­niem, dia­gno­zo­wa­niem i lecze­niem ludzi cier­pią­cych na cho­roby psy­chiczne. Podob­nie jak inni leka­rze, psy­chia­trzy dzielą się na wiele róż­nych pod­spe­cjal­no­ści, z któ­rych każda sku­pia się na odręb­nej kate­go­rii zabu­rzeń i cho­rób. Naj­licz­niej­szą grupę sta­no­wią spe­cja­li­ści w dzie­dzi­nie psy­chia­trii ogól­nej, któ­rzy zaj­mują się doro­słymi pacjen­tami. Inni spe­cja­li­zują się w lecze­niu senio­rów (psy­cho­ge­ria­tria) albo osób uza­leż­nio­nych. Psy­chia­trzy sądowi wyróż­niają się na tym tle, gdyż ich pacjen­tami są prze­stępcy, zazwy­czaj sprawcy bru­tal­nych napa­ści i gwał­tów. Dla­tego nasza dzie­dzina może pocią­gać kogoś, kto zdra­dza nie­zdrową fascy­na­cję gang­ster­skim rapem i fil­mami peł­nymi prze­mocy. Cza­sami wystę­pu­jemy jako bie­gli sądowi w spra­wach kar­nych, jeżeli oskar­żony cierpi na cho­robę psy­chiczną lub przy­naj­mniej zacho­dzi takie podej­rze­nie.

Szybko odkry­łem, że wbrew powszech­nemu mnie­ma­niu (rów­nież mojemu) psy­chia­trzy sądowi nie mają nic do roboty na miej­scu prze­stęp­stwa. Czę­sto widzimy w tele­wi­zji, jak zbla­zo­wany detek­tyw z serialu albo prze­uro­czy Dick Van Dyke przy­cho­dzi do kost­nicy i żąda raportu z sek­cji zwłok ofiary. Sek­cję zwłok prze­pro­wa­dza lekarz medy­cyny sądo­wej, który ma za zada­nie pomóc w usta­le­niu przy­czyny i oko­licz­no­ści zgonu oraz dostar­czyć dowody potrzebne do uję­cia i ska­za­nia sprawcy prze­stęp­stwa. Z tego względu medy­cyna sądowa ści­śle wiąże się z kry­mi­na­li­styką. A zatem wbrew nazwie suge­ru­ją­cej jedy­nie zwią­zek z wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści jest to dzie­dzina, z któ­rej pomocy korzy­stają rów­nież organy ści­ga­nia. Nato­miast psy­chia­tria sądowa sku­pia się na powią­za­niach cho­roby psy­chicz­nej z prze­stęp­stwem. Czę­sto nasza rola polega na bada­niu dowo­dów post fac­tum w celu okre­śle­nia stanu psy­chicz­nego sprawcy w chwili popeł­nie­nia prze­stęp­stwa. Badamy rów­nież spraw­ców pod kątem czyn­ni­ków ryzyka, które mogą dopro­wa­dzić do aktów prze­mocy w przy­szło­ści, i sta­ramy się zre­du­ko­wać praw­do­po­do­bień­stwo wystą­pie­nia zacho­wań agre­syw­nych poprzez inten­sywne i dłu­go­trwałe lecze­nie. A zatem wypeł­niamy wiele zadań, lecz nie należy do nich roz­wią­zy­wa­nie zaga­dek kry­mi­nal­nych.

Nie potra­fimy odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czy puł­kow­nik Musz­tarda zamor­do­wał w kuchni pro­fe­sora Śliwkę za pomocą lich­ta­rza. Ale gdy puł­kow­nik zosta­nie oskar­żony o mor­der­stwo, potra­fimy wska­zać cechy oso­bo­wo­ści i zabu­rze­nia psy­cho­tyczne, które pchnęły go do tak gwał­tow­nego i bru­tal­nego czynu; usta­lić, czy stan jego psy­chiki zwal­nia go od odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej, i pod­dać go lecze­niu, aby mógł bez­piecz­nie powró­cić do spo­łe­czeń­stwa.

Psy­chia­tria sądowa nie zaj­muje się rów­nież pro­fi­lo­wa­niem kry­mi­nal­nym – dzia­ła­niami pole­ga­ją­cymi na wska­zy­wa­niu praw­do­po­dob­nych podej­rza­nych albo łącze­niu prze­stępstw, które mogą być dzie­łem tego samego sprawcy. Pro­fi­le­rzy usi­łują rów­nież prze­wi­dy­wać przy­szłe dzia­ła­nia prze­stęp­ców pozo­sta­ją­cych na wol­no­ści (jak wynika z pro­gra­mów, które oglą­da­łem, cza­sami ucie­kają się przy tym do tele­pa­tii).

– Sądząc po tym, jak sobie kpi z poli­cji, facet ma oso­bo­wość nar­cy­styczną i praw­do­po­dob­nie pra­cuje w branży rekla­mo­wej.

– Ataki się nasi­lają, a sprawca jest coraz bar­dziej zuchwały. Myślę, że następ­nym razem ude­rzy w biały dzień.

Takich oraz podob­nych zdań ni­gdy nie usły­szy­cie z ust psy­chia­try.

Moim zda­niem pro­fi­lo­wa­nie kry­mi­nalne można w naj­lep­szym wypadku uznać za pseu­do­naukę, a w naj­gor­szym za oszu­stwo, nawet jeżeli nie­któ­rzy ludzie (ale nie psy­chia­trzy sądowi) zaj­mują się nim zawo­dowo. Nie ma badań nauko­wych ani innych dowo­dów świad­czą­cych o uży­tecz­no­ści, wia­ry­god­no­ści czy zasad­no­ści sto­so­wa­nia takiej metody. Pro­fi­lo­wa­nie opiera się na zało­że­niu, że prze­stępcy zacho­wują się w spo­sób prze­wi­dy­walny, a ich modus ope­randi i motywy dzia­ła­nia są spójne. Po prze­czy­ta­niu setek akt zawie­ra­ją­cych szcze­gó­łowe opisy prze­stępstw, z któ­rych część była dzie­łem tego samego sprawcy, oraz po roz­mo­wach z oskar­żo­nymi na temat ich pro­ce­sów myślo­wych mogę z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że cza­sami wystę­pują pewne sche­maty dzia­ła­nia. Ale ist­nieje tyle samo spraw, w któ­rych nie spo­sób dopa­trzeć się żad­nych sche­ma­tów. Wiele poważ­nych prze­stępstw cechuje chaos i przy­pad­ko­wość, a zacho­wa­nia spraw­ców są zależne od sprzy­ja­ją­cych warun­ków. W mojej skrom­nej opi­nii brak regu­lar­no­ści i nie­wy­star­cza­jąca liczba danych nie pozwa­lają na stwo­rze­nie wia­ry­god­nego pro­filu prze­stępcy.

Jed­nym z naj­gło­śniej­szych przy­pad­ków, w któ­rych czarna magia pro­fi­lo­wa­nia zakłó­ciła śledz­two poli­cji, była sprawa Rachel Nic­kell. Pew­nego lip­co­wego ranka 1992 roku panna Nic­kell, dwu­dzie­sto­trzy­let­nia była modelka, pod­czas spa­ceru po Wim­ble­don Com­mon została bru­tal­nie zamor­do­wana i zgwał­cona na oczach swo­jego dwu­let­niego synka. Głów­nym podej­rza­nym był nie­jaki Colin Stagg, jed­nak poli­cja nie miała twar­dych dowo­dów, aby powią­zać go z mor­der­stwem. Śled­czy posta­no­wili sko­rzy­stać z pomocy zna­nego psy­cho­loga beha­wio­ry­sty, który spo­rzą­dził pro­fil sprawcy ide­al­nie pasu­jący do Stagga. Psy­cho­log ów pomógł zasta­wić pułapkę na podej­rza­nego – przy­nętą była atrak­cyjna poli­cjantka dzia­ła­jąca pod przy­kry­ciem, która zaprzy­jaź­niła się i flir­to­wała ze Stag­giem, pró­bu­jąc skło­nić go do zwie­rzeń. Cho­ciaż męż­czy­zna uległ pro­wo­ka­cji i zaczął snuć bru­talne fan­ta­zje, nie przy­znał się do zamor­do­wa­nia Rachel Nic­kell. Mimo to został aresz­to­wany i sta­nął przed sądem. Pod­czas roz­prawy w Old Bailey sędzia odrzu­cił akt oskar­że­nia i oświad­czył, że poli­cja usi­ło­wała obcią­żyć podej­rza­nego, ucie­ka­jąc się do „wyjąt­kowo odra­ża­ją­cego pod­stępu”. Na detek­ty­wów i psy­cho­loga spa­dła fala kry­tyki (ten ostatni został oskar­żony przez Bry­tyj­skie Towa­rzy­stwo Psy­cho­logiczne o naru­sze­nie etyki zawo­do­wej, lecz póź­niej zarzuty odda­lono). W lipcu 2006 roku po ponow­nym zba­da­niu mate­riału dowo­do­wego śled­czy prze­słu­chali Roberta Nap­pera, mor­dercę cier­pią­cego na schi­zo­fre­nię para­no­idalną i zespół Asper­gera, który od dzie­się­ciu lat prze­by­wał na oddziale psy­chia­trycz­nym szpi­tala Bro­ad­moor. Nap­per został już ska­zany za podobne mor­der­stwo – w listo­pa­dzie 1993 roku jego ofiarą padła młoda kobieta, Saman­tha Bis­set, oraz jej czte­ro­let­nia córeczka. Mając na uwa­dze jego ogra­ni­czoną poczy­tal­ność, sąd uznał go za win­nego nie­umyśl­nego spo­wo­do­wa­nia śmierci Rachel Nic­kell. Ponadto orzekł, że Nap­per powi­nien doży­wot­nio prze­by­wać w szpi­talu Bro­ad­moor.

Naj­bar­dziej przy­gnę­bia­jące jest to, że Saman­tha Bis­set i jej córeczka mogłyby prze­żyć, gdyby nie szar­la­tań­skie metody pro­fi­lera kry­mi­nal­nego, który skie­ro­wał poli­cję na fał­szywy trop.

Naszym zada­niem nie jest rów­nież prze­słu­chi­wa­nie podej­rza­nych, wbrew temu, czego się spo­dzie­wa­łem, wypły­wa­jąc na sze­ro­kie wody psy­chia­trii sądo­wej. Wyobra­ża­łem sobie, że oto sia­dam przy stole naprze­ciwko mor­dercy, a detek­tywi patrzą z nie­do­wie­rza­niem przez lustrzaną szybę, jak toczę inte­lek­tu­alną potyczkę z geniu­szem zła, skła­nia­jąc go do zło­że­nia obcią­ża­ją­cych zeznań. Cho­ciaż jest to kusząca wizja, nie wąt­pię, że doświad­czeni poli­cjanci dzięki dosko­na­lo­nym przez lata tech­ni­kom sami potra­fią spro­stać temu zada­niu. Gdy­bym przy­pi­sy­wał sobie jakieś nie­zwy­kłe umie­jęt­no­ści w tej mate­rii, pocho­dzi­łyby one z jakie­goś serialu kry­mi­nal­nego na Net­fli­xie. Na przy­kład jeśli położę na stole dłu­go­pis, a podej­rzany nie zacznie się nim bawić, to zna­czy, że jest zbyt spo­kojny, wyra­cho­wany i pozba­wiony emo­cji. Czyli musi być winny. A może takie zacho­wa­nie świad­czy o nie­win­no­ści? Tego rodzaju tech­niki z całą pew­no­ścią nie znaj­dują zasto­so­wa­nia w pracy psy­chia­try sądo­wego.

Nie ozna­cza to jed­nak, że prze­pro­wa­dza­jąc bada­nie, nie zwra­cam uwagi na spój­ność i wia­ry­god­ność zacho­wań pacjenta. Prze­stępcy, któ­rzy pró­bują symu­lo­wać cho­roby psy­chiczne, nie należą do rzad­ko­ści. Ale kiedy sta­ram się wywo­łać okre­ślone objawy, zależy mi tylko na potwier­dze­niu lub odrzu­ce­niu wstęp­nej dia­gnozy, a nie uzy­ska­niu dowo­dów winy.

Czę­sto jestem pro­szony o prze­pro­wa­dze­nie dogłęb­nej ana­lizy umy­słu seryj­nych mor­der­ców lub ter­ro­ry­stów i wyja­śnie­nie moty­wów ich postę­po­wa­nia. Tak oto zosta­łem gościem pod­ca­stu poświę­co­nego Tedowi Bundy’emu, jed­nemu z naj­krwaw­szych seryj­nych mor­der­ców w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, który miał na sumie­niu co naj­mniej dwa­dzie­ścia osiem ofiar. Zasu­ge­ro­wa­łem, że Bundy’ego cecho­wał powierz­chowny urok oso­bi­sty, bez­względny brak posza­no­wa­nia dla innych i psy­cho­pa­tyczna zdol­ność mani­pu­lo­wa­nia ludźmi. Moja odpo­wiedź naj­wy­raź­niej nie usa­tys­fak­cjo­no­wała pro­wa­dzą­cej, która kil­ka­krot­nie doma­gała się wyja­śnie­nia, dla­czego Bundy dopu­ścił się dzie­sią­tek gwał­tów i mor­derstw. Poczu­łem się nie­mal, jak­bym sie­dział na ławie oskar­żo­nych. Odpar­łem w końcu, że nie sądzę, aby sen­sow­nej i wyczer­pu­ją­cej odpo­wie­dzi na to pyta­nie mógł udzie­lić kto­kol­wiek inny niż sam Ted Bundy. W swo­jej karie­rze bada­łem prze­stęp­ców, któ­rzy mieli na sumie­niu liczne mor­derstwa i akty ter­roru. W więk­szo­ści wypad­ków doko­ny­wa­łem wstęp­nej oceny, aby wyklu­czyć poważne cho­roby psy­chiczne, co pozwa­lało wymia­rowi spra­wie­dli­wo­ści na wdro­że­nie nor­mal­nych pro­ce­dur prze­wi­dzia­nych w pra­wie kar­nym. Jeżeli oskar­żony nie zdra­dza wyraź­nych obja­wów cho­roby psy­chicznej, nie ma pod­staw do pod­da­nia go lecze­niu, a zatem moja pomoc i fachowa wie­dza są zbędne. Na szczę­ście takie przy­padki należą do rzad­ko­ści. Ale rów­nie rzadko się zda­rza, aby bez­po­śred­nim moto­rem dzia­łań sprawcy były objawy cho­roby psy­chicznej, a nie na przy­kład zwy­kła nie­na­wiść. Pytano mnie kil­ka­krot­nie, w tym raz pod­czas audy­cji radio­wej na żywo, co kie­ruje postę­po­wa­niem seryj­nych mor­der­ców i ter­ro­ry­stów. Odpo­wie­dzi nale­ża­łoby jed­nak szu­kać nie na grun­cie psy­chia­trii, ale raczej kry­mi­no­lo­gii.

Nie­któ­rzy mogą suge­ro­wać, że już same czyny seryj­nych mor­der­ców i ter­ro­ry­stów mogą sta­no­wić dowód cho­roby psy­chicz­nej. Wszystko spro­wa­dza się do tego, jak zde­fi­niu­jemy cho­robę psy­chiczną. Jeśli za jej objawy uznamy mor­der­cze zapędy i fana­tyczną nie­na­wiść skraj­nych fun­da­men­ta­li­stów, to ow­szem, ludzie ci są cho­rzy. Jed­nak z punktu widze­nia psy­chia­trii nie­na­wiść, gniew, faszy­stow­skie poglądy, a nawet fana­tyzm reli­gijny same w sobie nie są obja­wami cho­ro­bo­wymi. Jedy­nie w wyjąt­ko­wych przy­pad­kach mogą być następ­stwem albo oznaką ukry­tej cho­roby i wtedy sprawca kwa­li­fi­kuje się do lecze­nia psy­chia­trycz­nego.

Jeden z pierw­szych pacjen­tów, któ­rego mia­łem za zada­nie zba­dać jako począt­ku­jący sta­ży­sta, zali­czał się wła­śnie do tej szcze­gól­nie rzad­kiej kate­go­rii.

3. Czy terrorysta potrzebuje psychiatry?

Roz­dział 3

Czy ter­ro­ry­sta potrze­buje psy­chia­try?

Ste­vie McGrew, opry­skliwy i posępny Szkot, miał pięć­dzie­siąt kilka lat i wiódł samotne, wręcz pustel­ni­cze życie. Jego naj­po­waż­niej­szymi prze­stęp­stwami (przez które stał się pacjen­tem psy­chia­try) były wzbu­dza­nie stra­chu poprzez nęka­nie, wsz­czę­cie fał­szy­wego alarmu bom­bo­wego i roz­sy­ła­nie wia­do­mo­ści elek­tro­nicz­nych w celu wywo­ła­nia nie­po­koju. Kiedy go pozna­łem w 2010 roku na początku mojej pierw­szej prak­tyki zawo­do­wej, wła­śnie ocze­ki­wał na pro­ces na oddziale psy­chia­trycznym jed­nego z lon­dyń­skich szpi­tali.

Spo­śród wszyst­kich poten­cjal­nych ter­ro­ry­stów, któ­rych bada­łem, jedy­nie Steve zdra­dzał objawy auten­tycz­nej psy­chozy. Nosi­łem wów­czas ze sobą stos pod­ręcz­ni­ków, naiw­nie sądząc, że w prze­rwie mię­dzy bada­niami znajdę odro­binę czasu na naukę. Aku­rat kiedy sze­dłem do Ste­viego, zda­rzył mi się nie­szczę­śliwy wypa­dek z udzia­łem nie­do­mknię­tego pojem­nika Tup­per­ware i dużej ilo­ści sałatki. Nie dość, że znisz­czy­łem książki warte dwie­ście fun­tów, to jesz­cze stra­ci­łem cały lunch.

Poprzed­nio Ste­vie tylko raz miał do czy­nie­nia z psy­chia­trią, a było to trzy lata wcze­śniej, kiedy na widok samo­cho­dów o tabli­cach reje­stra­cyj­nych zawie­ra­ją­cych litery z jego nazwi­ska wpa­dał w szał prze­ko­nany, że ktoś zło­śli­wie sobie z niego kpi. Było to spo­strze­że­nie uro­je­niowe, czyli zupeł­nie nor­malne spo­strze­że­nie, któ­remu pacjent przy­pi­suje fał­szywe zna­cze­nie. Ste­vie rzu­cił się z kijem bejs­bo­lo­wym na jeden z samo­cho­dów (nie byle jaki, bo porsche) i został aresz­to­wany. Z sądu tra­fił pro­sto na ten sam oddział psy­chia­tryczny, na któ­rym pozna­łem go kilka lat póź­niej. Zdia­gno­zo­wano u niego schi­zo­fre­nię, zapi­sano leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne i po kil­ku­ty­go­dnio­wej kura­cji wypi­sano do domu. Sprawa zała­twiona. Przy­naj­mniej do czasu.

Po wyj­ściu ze szpi­tala Ste­vie miał na­dal codzien­nie zaży­wać leki. Wyznał mi, że po tablet­kach miał „mrówki w gaciach” – odczu­wał przy­mus cią­głego ruchu i jedy­nym spo­so­bem na odzy­ska­nie spo­koju było cho­dze­nie w kółko albo „wywi­ja­nie bio­drami jak Elvis”. Jest to dobrze znany sku­tek uboczny nie­któ­rych leków neu­ro­lep­tycz­nych, cho­ciaż w języku facho­wym nie okre­ślamy go tak barw­nie jak Ste­vie – po pro­stu aka­ty­zja. Ma zwią­zek z zabu­rze­niami stę­że­nia dopa­miny, neu­ro­prze­kaź­nika, który odpo­wiada mię­dzy innymi za koor­dy­na­cję ruchową i napię­cie mię­śni, a także wpływa na prze­bieg róż­nych cho­rób, w tym schi­zo­fre­nii.

W efek­cie Ste­vie odsta­wił leki, co jest bar­dzo czę­stym zacho­wa­niem pacjen­tów i zmorą wielu psy­chia­trów. Ale można je zro­zu­mieć. Też nie chciał­bym zaży­wać leków wywo­łu­ją­cych skutki uboczne, zapi­sa­nych przez leka­rza, któ­remu nie ufam, prze­ciwko cho­ro­bie, w któ­rej ist­nie­nie nie wie­rzę. Ste­vie zgo­dził się, że samo­cho­dowe szy­der­stwa ist­niały tylko w jego gło­wie, a zatem dopóki nie zwa­żał na obraź­liwe tablice reje­stra­cyjne, nie było potrzeby pod­da­wać go tak nie­przy­jem­nej kura­cji.

Dwa lata póź­niej ni stąd, ni zowąd do Ste­viego zadzwo­nił przed­sta­wi­ciel agen­cji mar­ke­tin­go­wej i zapy­tał go o wra­że­nia z nie­daw­nego semi­na­rium poświę­co­nego odna­wial­nym źró­dłom ener­gii. Ste­vie nie uczest­ni­czył w żad­nym takim wyda­rze­niu i bar­dzo się zanie­po­koił, gdy nie­zna­jomy zaczął wymie­niać jego dane oso­bowe, łącz­nie z adre­sem i nume­rem ubez­pie­cze­nia spo­łecz­nego. Taka sytu­acja wytrą­ci­łaby z rów­no­wagi każ­dego z nas, ale mogli­by­śmy skląć intruza, prze­rwać roz­mowę, trak­tu­jąc ją jako próbę oszu­stwa, po czym wró­cić do codzien­nych spraw. Jed­nak Ste­vie nabrał prze­ko­na­nia, że wła­dze celowo dopu­ściły do wycieku jego danych, dla­tego zadzwo­nił ze skargą do Biura Porad Oby­wa­tel­skich (insty­tu­cji, która zaj­muje się udzie­la­niem infor­ma­cji na temat prze­pi­sów praw­nych, zadłu­że­nia, ochrony kon­su­menta i spraw miesz­ka­nio­wych). Dzień w dzień spę­dzał po kilka godzin, pró­bu­jąc uzy­skać satys­fak­cjo­nu­jące wyja­śnie­nie, lecz, jak twier­dził, albo nikt nie odbie­rał tele­fonu, albo zawie­szano połą­cze­nie w try­bie ocze­ki­wa­nia, albo obie­cy­wano mu, że ktoś do niego oddzwoni, co oczy­wi­ście nie nastę­po­wało. Sta­wał się coraz bar­dziej roz­draż­niony i nabie­rał prze­ko­na­nia, że pra­cow­nicy biura grają mu na ner­wach, dla­tego rów­nież biorą udział w spi­sku. Jego para­noja jesz­cze bar­dziej przy­brała na sile, kiedy dostał od nich mejl z błęd­nie zapi­sa­nym nazwi­skiem. Zło­żył skargę na poli­cji, jed­nak, co nie­trudno prze­wi­dzieć, nie potrak­to­wano go poważ­nie. Wtedy Ste­vie zaczął wysy­łać do Biura Porad Oby­wa­tel­skich mejle o coraz bar­dziej agre­syw­nej tre­ści. W końcu posu­nął się do otwar­tych gróźb pozba­wie­nia życia pod adre­sem per­so­nelu. Akta sprawy, które mi prze­ka­zano, zawie­rały wydruki około trzy­stu jego mejli, ale już po prze­czy­ta­niu kilku pierw­szych poją­łem istotę pro­blemu. Tytuły wia­do­mo­ści mówiły same za sie­bie: „Nie jeste­ście bez­pieczni”, „Dziś zde­to­nuję bombę w waszym biu­rze!” i „Zadbam, żeby spo­tkała was wszyst­kich strasz­liwa śmierć”. Tym razem poli­cja zare­ago­wała. Pod­czas prze­szu­ka­nia zna­le­ziono w jego miesz­ka­niu powszech­nie dostępne skład­niki potrzebne do pro­duk­cji bomby domo­wej roboty. Strach pomy­śleć, jak to mogło się skoń­czyć.

Odwie­dza­jąc Ste­viego na zwy­kłym oddziale psy­chia­trycz­nym, czu­łem się tro­chę nie­swojo. Mimo że dopiero od dwóch tygo­dni bada­łem prze­stęp­ców prze­by­wa­ją­cych na oddzia­łach zamknię­tych, zdą­ży­łem się przy­zwy­czaić do wzmo­żo­nych środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Nato­miast zabez­pie­cze­nia na tym oddziale ogra­ni­czały się do poma­lo­wa­nych na nie­bie­sko cien­kich drzwi z mizer­nym zam­kiem, które nie wyglą­dały zbyt solid­nie, i gdyby któ­ryś z pacjen­tów chciał wydo­stać się na wol­ność, mógłby je wyła­mać kop­nia­kiem. Nikt nie prze­szu­ki­wał odwie­dza­ją­cych, a pacjenci nie byli nawet podzie­leni pod wzglę­dem płci. Ku memu zdu­mie­niu Ste­vie, męż­czy­zna o szczu­płej syl­wetce („chu­der­lawy”, jak sam to okre­ślał), haczy­ko­wa­tym nosie i prze­rze­dzo­nych wło­sach, został wpusz­czony do pokoju widzeń z kub­kiem peł­nym gorą­cego napoju. Nikt nie uprze­dził go o mojej wizy­cie. Zro­bił na mnie wra­że­nie gder­li­wego i był szcze­gól­nie roz­draż­niony, ponie­waż prze­szko­dzi­łem mu w piciu kawy. Z para­no­iczną nie­uf­no­ścią oglą­dał mój dowód toż­sa­mo­ści przez ponad trzy minuty, czyli dwie minuty i pięć­dzie­siąt dzie­więć sekund dłu­żej niż recep­cjo­nistka przy wej­ściu.

Wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego tym, że otrzy­ma­łem wcze­śniej akta jego spraw, i kil­ka­krot­nie wypy­ty­wał, w jaki spo­sób mi je prze­ka­zano, jak gdyby cho­dziło o ści­śle tajne doku­menty. Był opry­skliwy, cią­gle mi prze­ry­wał i celowo prze­krę­cał zna­cze­nie moich słów. Przy­po­mi­nało to tak­tykę sto­so­waną pod­czas prze­słu­chań w sądzie, z jaką zetkną­łem się kilka lat póź­niej, gdy wystę­po­wa­łem w cha­rak­te­rze bie­głego.

– Już mi przy­dzie­lili psy­chia­trę – oświad­czył Ste­vie, rzu­ca­jąc we mnie moim dowo­dem. – Ale nie potrze­buję tego bła­zna. A ty czego tu szu­kasz?

– Dobre pyta­nie, panie McGrew. – Aby nikogo nie ura­zić, pod­czas jed­no­ra­zo­wych badań na ogół uży­wam nazwisk pacjen­tów, acz­kol­wiek jeśli prze­by­wają dłu­żej na moim oddziale, zwra­cam się do nich po imie­niu. – Potrzebna jest opi­nia psy­chia­try sądo­wego, dla­tego tutej­szy zespół zwró­cił się do nas. Na pewno ktoś pana o tym…

– Zna­czy mój psy­chia­tra nie jest na tyle bystry, żeby mnie zba­dać? To chcesz powie­dzieć?

– Nie. Cho­dzi o to, że spe­cja­li­zu­jemy się w roz­po­zna­wa­niu cho­rób psy­chicz­nych zwią­za­nych z prze­stęp­stwami.

– Och, a więc jestem chory psy­chicz­nie, tak? A do tego jestem prze­stępcą? Wygląda na to, że już wyda­łeś opi­nię, dok­torku. – Ste­vie posta­wił kubek na stole i zakla­skał z iro­nią. – Świetna robota, muszę przy­znać. Dasz mi wizy­tówkę? Mógł­bym cię pole­cić tym chuj­kom z Biura Porad Oby­wa­tel­skich.

Pod­czas roz­mowy ze Ste­viem nasu­nęły mi się dwa wnio­ski. Po pierw­sze, wszystko wska­zy­wało na to, że cierpi na uro­je­nia, a zatem rokuje szanse na wyle­cze­nie. Uro­je­niami nazy­wamy głę­bo­kie nie­wzru­szone prze­świad­cze­nia, które nie opie­rają się na logicz­nych prze­słan­kach, lecz któ­rych nie da się pod­wa­żyć za pomocą racjo­nal­nych argu­men­tów ani dowo­dów wska­zu­ją­cych na ich nie­praw­dzi­wość. Nie są rów­nież spójne z tłem regio­nal­nym, kul­tu­ro­wym czy edu­ka­cyj­nym – zatem nie zali­czają się do nich dziwne poglądy funk­cjo­nu­jące w pew­nych śro­do­wi­skach, ale nie­zwią­zane z cho­ro­bami psy­chicz­nymi, na przy­kład roz­po­wszech­niony wśród scjen­to­lo­gów nieco iro­niczny w tym kon­tek­ście pogląd, że cała psy­chia­tria to blaga; prze­ko­na­nie człon­ków niektó­rych sekt reli­gij­nych, że nie­wierni zasłu­gują na śmierć; czy typowe dla pew­nych krę­gów socjo­eko­no­micz­nych mnie­ma­nie, że sztuczna, jaskra­wo­po­ma­rań­czowa opa­le­ni­zna jest ładna. Uro­je­nia są cechą cha­rak­te­ry­styczną okre­ślo­nego rodzaju cho­roby (obja­wem pato­gno­mo­nicz­nym w naszym zawo­do­wych żar­go­nie), mia­no­wi­cie zabu­rzeń psy­cho­tycz­nych. Drugi wnio­sek, jaki mi się nasu­nął, doty­czył wszyst­kich tych sytu­acji, kiedy różne insty­tu­cje zawie­szały moje połą­cze­nie w try­bie ocze­ki­wa­nia i nikt do mnie nie oddzwa­niał, jak mi obie­cy­wano (oraz moich pomy­słów na przy­cią­gnię­cie ich uwagi).

Dosze­dłem do wnio­sku, że cho­ciaż Ste­vie zbli­żał się do prze­łomu, nie potra­fiłby powie­dzieć nic na swoją obronę. Prze­ko­na­nie o spi­sku, któ­rego padł ofiarą, pochła­niało go tak bar­dzo, że nie był w sta­nie przy­swoić ani prze­ana­li­zo­wać innych infor­ma­cji, rów­nież tych doty­czą­cych jego odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej. Cho­ciaż poza wstęp­nym roz­po­zna­niem nie byłem bez­po­śred­nio zaan­ga­żo­wany w lecze­nie Ste­viego, zain­try­go­wał mnie na tyle, że śle­dzi­łem jego powrót do zdro­wia, pozo­sta­jąc w kon­tak­cie mej­lo­wym ze szpi­tal­nym psy­chia­trą. Był to na tyle roz­sądny lekarz, że pod­jął próbę lecze­nia przy uży­ciu innego środka prze­ciw­p­sy­cho­tycz­nego o bar­dziej zno­śnych efek­tach ubocz­nych, dzięki czemu zacho­dziło mniej­sze ryzyko ponow­nego odsta­wie­nia leków przez pacjenta. Po kilku mie­sią­cach kura­cji Ste­vie na­dal czuł się ofiarą. Uwa­żał, że został nie­spra­wie­dli­wie potrak­to­wany, ponie­waż nikt nie zare­ago­wał na jego tele­fony. Nie­mniej, co ważne, już nie mówił o wymie­rzo­nym prze­ciwko niemu spi­sku, a zacho­wa­nie pra­cow­ni­ków Biura Porad Oby­wa­tel­skich zrzu­cał na karb nie­kom­pe­ten­cji. Uro­je­nia doty­czące zło­śli­wo­ści i wro­gich zamia­rów zni­kły bez śladu. Ozna­czało to, że Ste­vie mógł wró­cić do daw­nego życia bez zadrę­cza­nia się oba­wami przed prze­śla­do­wa­niem. I, co naj­waż­niej­sze, bez dra­pież­nej żądzy zemsty.

Na mar­gi­ne­sie dodam, że zafa­scy­no­wała mnie zdol­ność Ste­viego do uspra­wie­dli­wia­nia wła­snych dzia­łań. „Pisa­łem takie szo­ku­jące mejle tylko po to, żeby te gnidy prze­stały mnie ole­wać”. Utrzy­my­wał, że che­mi­ka­lia, które zgro­ma­dził, kupił legal­nie i były mu potrzebne do użytku domo­wego, a nie do pro­duk­cji bomby. Jego obrońcy udało się prze­for­so­wać ten argu­ment w sądzie i zarzut przy­go­to­wań do zama­chu ter­ro­ry­stycz­nego został odda­lony. (Ale czy słusz­nie? Po co mu śro­dek do dezyn­fek­cji wody w base­nie, skoro nie miał basenu?) Jest to zacho­wa­nie znane jako „zewnętrzne umiej­sco­wie­nie kon­troli” i spro­wa­dza się do odmowy przy­ję­cia odpo­wie­dzial­no­ści. Wystę­puje powszech­nie wśród prze­stęp­ców, któ­rzy uspra­wie­dli­wiają w ten spo­sób swoje czyny bez względu na to, czy cier­pią na cho­roby psy­chiczne, czy nie. W swo­jej karie­rze sły­sza­łem różne zezna­nia oskar­żo­nych, które ilu­strują to oso­bliwe zja­wi­sko:

– Gdyby rząd nie ode­brał mi zasiłku, nie był­bym zmu­szony kraść.

– Przede wszyst­kim mój kum­pel nie powi­nien był mi dawać tego noża.

– Wszystko przez alko­hol, dok­to­rze. Po pijaku robię się zadziorny, a wtedy ona zaczyna się odszcze­ki­wać. To musiało tak się skoń­czyć.

Pod wzglę­dem moty­wów dzia­ła­nia Ste­vie różni się od więk­szo­ści ter­ro­ry­stów. Dla kon­tra­stu możemy się tu posłu­żyć przy­kła­dem Dylanna Roofa, ame­ry­kań­skiego bia­łego supre­ma­cjo­ni­sty, który 17 czerwca 2015 roku doko­nał zama­chu w kościele w Char­le­ston w Karo­li­nie Połu­dnio­wej, zabi­ja­jąc dzie­więć osób. Roof nad­uży­wał nar­ko­ty­ków i alko­holu oraz miał na sumie­niu kilka drob­nych prze­stępstw, ale nie cier­piał na żadną cho­robę psy­chiczną, która mogłaby ogra­ni­czać jego kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią (i pozwo­li­łaby unik­nąć odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej). Podobno czę­sto twier­dził, że „czarni przej­mują wła­dzę nad świa­tem”, a w swo­ich dzia­ła­niach kie­ro­wał się głę­boko zako­rze­nio­nym rasi­zmem i nie­na­wi­ścią. Należy jed­nak zazna­czyć, że jego poglądy, jak­kol­wiek odra­ża­jące, nie miały nic wspól­nego z uro­je­niami. Nie zro­dziły się z obłędu, dla­tego żadna kura­cja far­ma­ko­lo­giczna ani tera­pia psy­cho­lo­giczna nie byłaby w sta­nie ich zmie­nić.

Wielu prze­stęp­ców, od drob­nych zło­dzie­jasz­ków po seryj­nych mor­der­ców, cechują poważne wady cha­rak­teru, jak nie­zdol­ność do odczu­wa­nia empa­tii czy nar­cyzm. Dosko­na­łym przy­kła­dem takiej oso­bo­wo­ści jest wspo­mniany wcze­śniej cha­ry­zma­tyczny Ted Bundy. Ujmu­jąca powierz­chow­ność, nie­szcze­rość, sta­lowe nerwy, pato­lo­giczny ego­cen­tryzm i brak wyrzu­tów sumie­nia świad­czą o jego zdol­no­ści do pro­wa­dze­nia podwój­nego życia. Miał part­nerkę, z którą spo­ty­kał się przez sześć lat, ukoń­czył stu­dia i zaan­ga­żo­wał się w dzia­łal­ność poli­tyczną, ale nie prze­szka­dzało mu to w popeł­nia­niu bru­tal­nych mor­derstw. Jako przy­stojny i cza­ru­jący męż­czy­zna potra­fił wzbu­dzać zaufa­nie swo­ich ofiar, a nawet do pew­nego stop­nia zjed­nać sobie funk­cjo­na­riu­szy poli­cji i praw­ni­ków. Oto pod­ręcz­ni­kowe cechy psy­cho­paty. Zacho­wa­nia nie­któ­rych prze­stęp­ców noszą zna­miona zabu­rzeń oso­bo­wo­ści – głę­boko zako­rze­nio­nych i trwa­łych wzor­ców zacho­wań utrud­nia­ją­cych funk­cjo­no­wa­nie spo­łeczne. Zabu­rze­nia oso­bo­wo­ści, jak na przy­kład psy­cho­pa­tia, nie są odmien­nymi sta­nami świa­do­mo­ści, dla­tego for­mal­nie nie są cho­ro­bami, ale zabu­rze­niami psy­chicz­nymi. Nie­kiedy można je leczyć, lecz nie far­ma­ko­lo­gicz­nie, zatem jedy­nym roz­wią­za­niem jest inten­sywna i dłu­go­trwała psy­cho­te­ra­pia.

Nie­za­leż­nie od mrocz­nej sfery zabu­rzeń oso­bo­wo­ści dzia­ła­nia więk­szo­ści ludzi, któ­rzy popeł­niają strasz­liwe zbrod­nie, mię­dzy innymi seryj­nych mor­der­ców i ter­ro­ry­stów, nie wpi­sują się w kon­tekst moż­li­wych do zdia­gno­zo­wana, zro­zu­mia­łych z bio­lo­gicz­nego punktu widze­nia, podat­nych na środki far­ma­ko­lo­giczne i ule­czal­nych cho­rób psy­chicz­nych. Ana­lo­gicz­nie więk­szość prze­peł­nio­nych gnie­wem i nie­na­wi­ścią ludzi – jak fana­tycy reli­gijni, pra­wi­cowi rasi­ści albo tam­ten sta­ru­szek, który nie chciał mi oddać mojej zabłą­ka­nej piłki, kiedy byłem małym chłop­cem – nie cierpi na cho­roby psy­chiczne. Skrajne poglądy albo dzi­waczne pro­wo­ka­cyjne zacho­wa­nia jesz­cze o niczym nie świad­czą.

Psy­chia­tra sądowy nie jest w sta­nie pomóc takim ludziom jak Dylann Roof ani zre­du­ko­wać poten­cjal­nego ryzyka w więk­szym stop­niu, niż może to uczy­nić wymiar spra­wie­dli­wo­ści czy sys­tem peni­ten­cjarny. Odgry­wamy jedy­nie pomoc­ni­czą rolę, doko­nu­jąc wstęp­nego roz­po­zna­nia, żeby wyklu­czyć cho­roby lub zabu­rze­nia psy­chiczne, ale potem jeste­śmy tak samo potrzebni jak śro­dek do dezyn­fek­cji wody base­no­wej w domu, w któ­rym nie ma basenu.

4. Nokaut przy pracy

Roz­dział 4

Nokaut przy pracy

Zbli­żał się koniec mojego szko­le­nia pod­sta­wo­wego i wła­śnie zaczą­łem prak­tyki jako star­szy sta­ży­sta na oddziale psy­chia­trii sądo­wej. Budzące grozę egza­miny mia­łem już za sobą. Teraz musia­łem tylko zde­cy­do­wać, któ­rej pod­spe­cjal­no­ści poświęcę naj­bliż­szy rok rezy­den­tury. Był duszny sierp­niowy ponie­dzia­łek, gdy po tygo­dniu wpro­wa­dze­nia wysze­dłem na pierw­szą linię frontu. Chcąc zaim­po­no­wać kole­gom, posze­dłem na oddział, by zba­dać kilku pacjen­tów przed obcho­dem. Mój wybór padł na Den­nisa, który tra­fił pod naszą opiekę, ponie­waż rzu­cił się z nożem na brata, kiedy usły­szał głosy w swo­jej gło­wie. Aż trudno było uwie­rzyć, że ten otyły młody męż­czy­zna o fleg­ma­tycz­nym uspo­so­bie­niu był zdolny do takiego czynu. Na szczę­ście jego brat, kul­tu­ry­sta, zdo­łał go obez­wład­nić, zanim doznał poważ­niej­szych obra­żeń, i skoń­czyło się jedy­nie na kil­ku­na­stu szwach na przed­ra­mie­niu (cho­ciaż podej­rze­wam, że w naj­bliż­sze święta zasiądą wspól­nie do stołu w dosyć nie­zręcz­nej atmos­fe­rze). Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa wszyst­kie pokoje prze­słu­chań na oddziale były wypo­sa­żone w duże okna umoż­li­wia­jące stałą obser­wa­cję per­so­nelu. Zauwa­ży­łem, że na kory­ta­rzu stoi inny młody męż­czy­zna i przy­gląda mi się z wyraźną fascy­na­cją. Nie­ustan­nie pukał w zbro­joną sta­lową siatką szybę, machał i uśmie­chał się do mnie. Kilka razy nawet bez­ce­re­mo­nial­nie wszedł do środka i pró­bo­wał nawią­zać roz­mowę, prze­waż­nie na tematy zwią­zane z reli­gią.

– Każdy może być bogiem, ale bogo­wie muszą mieć swo­jego króla.

Uprzej­mie wypro­si­łem go z pokoju.

Minutę póź­niej znów wetknął głowę w uchy­lone drzwi.

– Nie mia­łem nikogo na myśli. Tylko tak dla zasady.

Był prze­ko­nany, że znamy się z dzie­ciń­stwa, i wypy­ty­wał mnie o mecze kry­kieta, w któ­rych rze­komo wspól­nie gra­li­śmy. Potrak­to­wa­łem go jak jed­nego z tych natrę­tów w odbla­sko­wych kami­zel­kach, któ­rzy zbie­rają datki na ulicy. Nie zwra­ca­jąc na niego uwagi, odwró­ci­łem wzrok i pochy­li­łem się nad notat­kami.

W roz­mo­wie z Den­ni­sem zale­d­wie prze­śli­zgną­łem się po powierzchni. Chcia­łem go zapy­tać o wiele rze­czy, mię­dzy innymi o to, jak nabrał prze­ko­na­nia, że brat chce go nakło­nić za pomocą tele­pa­tii, żeby wyta­tu­ował sobie penisa na policzku (zja­wi­sko nazy­wane w psy­chia­trii „nasy­ła­niem myśli”). Ale na to potrze­bo­wa­łem wię­cej czasu, więc musia­łem zacze­kać do kolej­nego spo­tka­nia. Pod­czas tej roz­mowy zdą­ży­łem jedy­nie się przed­sta­wić i wyro­bić sobie ogólne poję­cie na temat stanu zdro­wia pacjenta (a także, jeśli mam być szczery, zaim­po­no­wać mojemu nowemu sze­fowi). Wysze­dłem na kory­tarz zado­wo­lony z sie­bie, nie spo­dzie­wa­jąc się tego, co za chwilę miało nastą­pić. Młody męż­czy­zna, który prze­szka­dzał mi pod­czas bada­nia, pod­biegł do mnie od tyłu i ude­rzył mnie mocno pię­ścią w głowę, po czym uciekł. Zro­bił to tak szybko, że dopiero po chwili poją­łem, co się stało. Ock­ną­łem się na pod­ło­dze oszo­ło­miony i poczu­łem pul­su­jący ból w skroni. Kiedy pie­lę­gnia­rze poma­gali mi wstać, sprawca już znikł w swoim pokoju.

Byłem wstrzą­śnięty. Atak był bły­ska­wiczny, więc nawet nie mia­łem czasu zdać sobie sprawy z nie­bez­pie­czeń­stwa. Mam kil­koro kole­gów po fachu, któ­rzy w pracy doznali poważ­nych obra­żeń. Zale­d­wie mie­siąc póź­niej jedna ze sta­ży­stek została uwię­ziona w pokoju prze­słu­chań przez cier­pią­cego na psy­chozę pacjenta, który uroił sobie, że ma do czy­nie­nia z pra­cow­nicą opieki spo­łecz­nej. Nie chciał jej wypu­ścić i zażą­dał, aby ujaw­niła miej­sce pobytu jego synka, któ­rego mu ode­brano i prze­ka­zano do adop­cji. W końcu zgo­dził się uwol­nić zakład­niczkę, ale dopiero po trwa­ją­cych prze­szło pół godziny nego­cja­cjach. Moja kole­żanka wyszła z tej przy­gody bez szwanku, ale prze­żyła silną traumę. Poszła na zwol­nie­nie, które prze­dłu­żała z tygo­dnia na tydzień, i wró­ciła do pracy dopiero po prze­szło dwóch mie­siącach. Nasze współ­czu­cie do niej powoli ustę­po­wało miej­sca znie­cier­pli­wie­niu – codzien­nie pozo­stała piątka sta­ży­stów musiała dzie­lić się mię­dzy sobą jej obo­wiąz­kami na oddziale, jak rów­nież wie­czor­nymi, noc­nymi i week­en­do­wymi dyżu­rami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Con­sul­tant – w bry­tyj­skim sys­te­mie opieki zdro­wot­nej sta­no­wi­sko będące odpo­wied­ni­kiem ordy­na­tora (przyp. tłum.). [wróć]