Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szokujące, otwierające oczy i ponuro fascynujące – oto prawdziwe historie lekarza przestępców z zaburzeniami psychicznymi.
Zadaniem psychiatry sądowego Sohoma Dasa jest leczenie i rehabilitacja osób, z których wiele napada, rabuje, gwałci, a nawet zabija. Jego praca prowadzi go do więzień o zaostrzonym rygorze i bezpiecznie zamkniętych oddziałów szpitalnych w całym kraju, a także do sal sądowych, gdzie składa zeznania w charakterze biegłego.
Od młodej kobiety, która w przypływie psychozy udusiła swojego dwuletniego siostrzeńca, po nastolatka, który podpalił swój dom z zamkniętą w środku matką – doktor Das musi zagłębić się w umysły tych brutalnych przestępców, zrozumieć ich działania i zapobiec przyszłym okrucieństwom.
W tym bezpośrednim, odkrywczym i momentami humorystycznym pamiętniku autor dzieli się historiami z piętnastu lat pracy, szczegółowo opisując niektóre z najbardziej ekstremalnych, poruszających i dziwacznych przypadków.
Fascynująca, pouczająca i szczera lektura.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Od autora
Z wyjątkiem spraw, które są już powszechnie znane, postanowiłem zadbać o anonimowość wszystkich osób opisanych w tej książce, łącznie z moimi pacjentami i współpracownikami. Aby stali się mniej rozpoznawalni, celowo zmieniłem ich imiona i nazwiska oraz pewne szczegóły natury demograficznej, a niekiedy również daty i miejsca naszych kontaktów. Czasem łączyłem w jednym opisie kilka podobnych spraw. Wszystko to w celu zapewnienia poufności moim pacjentom, a także z szacunku dla ofiar i członków ich rodzin. Niemniej jednak zasadnicza treść moich opowieści jest w stu procentach autentyczna. (Moja żona i dzieci są jak najbardziej prawdziwe!)
Myślę, że powinienem wyjaśnić, dlaczego napisałem tę książkę. Otóż moim celem było otwarcie drzwi pilnie strzeżonych oddziałów psychiatrycznych, zakładów karnych i sal sądowych, w których badałem przestępców cierpiących na zaburzenia psychiczne i pomagałem w ich leczeniu albo resocjalizacji. Mam nadzieję, że rzuciłem trochę światła na tę strefę mroku, o której większość przeciętnych obywateli nie ma pojęcia. Chciałem odsłonić brutalne realia życia oraz tragiczne zmagania tych niesłychanie wrażliwych, pokrzywdzonych i często niezrozumianych ludzi. Tylko w taki sposób możemy odsłonić prawdziwe oblicze psychiatrii sądowej i zmierzyć się ze stygmatem ciążącym na tych, którzy są przedmiotem jej badań. Chciałbym wierzyć, że udało mi się zachować należne zrozumienie i współczucie wobec moich pacjentów, a jednocześnie opisywać ich bez owijania w bawełnę.
Prolog
Pogoda tego dnia była wyjątkowo nieprzyjazna. Porywisty wiatr bezlitośnie smagał umundurowanych policjantów, prawników w garniturach i adwokatów w togach oraz perukach, którzy tłumnie wylegli z gmachu Old Bailey. Przyjechałem na miejsce dwie godziny przed czasem i przez cały ranek przechadzałem się nerwowo po ulicy. Żeby zagłuszyć dręczące mnie obawy, obsesyjnie czytałem po raz któryś z rzędu swój raport, paląc papierosa za papierosem – perspektywa składania zeznań w procesie o morderstwo jest świetnym pretekstem do odnowienia nałogu. Zamiast motyli miałem w brzuchu nietoperze, a ich trzepotanie potęgował widok majestatycznej fasady Old Bailey – filarów, posągów, kamiennych ornamentów i łacińskich inskrypcji.
W końcu stanąłem przed obliczem sądu i nie zważając na strużki potu, które ciekły mi po plecach pod nowiutką marynarką, odczytałem przyrzeczenie: „Uroczyście, szczerze i świadomie oświadczam i zapewniam, że wszystko, co zeznam, będzie prawdą, całą prawdą i tylko prawdą”. Wziąłem głęboki oddech. Kiedy czekałem, aż obrońcy i sędzia wezmą mnie w krzyżowy ogień pytań, sięgnąłem po szklankę z wodą. Czułem się jak gazela u wodopoju, która w pośpiechu gasi pragnienie, bacznie wypatrując przyczajonych lwów.
W tamtym czasie jako lekarz stażysta musiałem uzgadniać wszystkie ważne decyzje z konsultantem1, który kierował naszym zespołem. Jednak mój szef zorientował się, że możemy zyskać dostęp do skarbnicy wiedzy na temat niuansów świata medycyny i prawa, dlatego powierzył tę sprawę mnie. Kilka tygodni po złożeniu sprawozdania w sądzie otrzymałem wezwanie do złożenia zeznań na procesie. Obecnie często występuję w charakterze biegłego, ale wtedy byłem nieopierzonym nowicjuszem.
Stojąc na miejscu dla świadków, doskonale zdawałem sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności, jaka spoczywała na moich barkach. Chociaż opinia psychiatry sądowego nie jest wiążąca, ma ogromny wpływ na wyrok. Dlatego każde zaniedbanie może doprowadzić do fatalnych konsekwencji. Od mojego wystąpienia zależy los tych, którzy zasiadają na ławie oskarżonych. Mogę sprawić, że upośledzony i bezbronny człowiek zyska szansę na powrót do społeczeństwa, zamiast spędzić resztę życia w więzieniu. Jeśli natomiast wydam niewłaściwą opinię, mogę przyłożyć rękę do tego, że winny uniknie kary za morderstwo.
Większość pacjentów kwalifikujących się do leczenia psychiatrycznego nie przejawia skłonności do przemocy. Większość sprawców brutalnych przestępstw nie jest chora psychicznie. Ale kiedy te dwa światy zderzają się ze sobą, rezultaty mogą być opłakane. Tak jak w tamtej sprawie rozpatrywanej w Old Bailey – nastoletnia uczennica, która cieszyła się nieposzlakowaną opinią i nie przejawiała zachowań antyspołecznych, zabiła małe dziecko, prawdopodobnie w nagłym ataku psychozy, czym na zawsze zrujnowała życie swojej rodziny. Psychiatrzy sądowi nie tylko wydają opinie na temat pacjentów, którzy dopuszczają się aktów przemocy wskutek zaburzeń psychicznych, ale również zapobiegają potencjalnym zbrodniom i chronią społeczeństwo przed zagrożeniem. Na tym właśnie polega moje zadanie.
Zajmuję się badaniem, oceną ryzyka, leczeniem i resocjalizacją ludzi, których w branży nazywamy „przestępcami cierpiącymi na zaburzenia psychiczne”, jednak tabloidy określają ich mianem „niebezpiecznych wariatów”. Moi pacjenci zazwyczaj dopuszczają się napaści i rozbojów, ataków z użyciem noża, podpaleń i gwałtów. Niektórzy zabijają. Często działają pod wpływem paranoi i zaburzeń urojeniowych. Niektórzy słyszą głosy nakłaniające ich do popełniania różnych okropieństw. Większość z nich zmaga się również ze współistniejącymi problemami, do których należą uzależnienie od narkotyków i alkoholu lub powszechnie występujące wady charakteru, jak lekceważenie norm moralnych, brak empatii oraz niezdolność do odczuwania wyrzutów sumienia. W rezultacie ludzie tacy notorycznie znieważają, atakują i okłamują innych, manipulują nimi i traktują ich z bezduszną obojętnością. Tego rodzaju cechy są określane zbiorczo jako zaburzenia osobowości.
Psychiatria sądowa jest również domeną współczucia. Moi pacjenci należą do najbardziej poszkodowanych i podatnych na zranienie ludzi, którzy w przeszłości sami byli ofiarami. W dzieciństwie doświadczali różnych form maltretowania. Ponadto są podwójnie napiętnowani – z powodu chorób psychicznych i popełnionych zbrodni. Po zdiagnozowaniu takich pacjentów poddajemy ich leczeniu w zamkniętych oddziałach psychiatrycznych; dogłębnie analizujemy ich życie i próbujemy zrozumieć okoliczności oraz przyczyny ich występków, co z kolei pozwala nam określić czynniki ryzyka. Z biegiem lat, a niekiedy nawet dziesięcioleci, wykluczamy problemy, z którymi jesteśmy w stanie sobie poradzić. Staramy się tym ludziom dać szansę na ponowne odnalezienie się w społeczeństwie, które w najlepszym wypadku nie interesuje się nimi, a w najgorszym chce ich zamknąć w więzieniu i wyrzucić klucz.
Oskarżona nazywała się Yasmin Khan i udusiła swojego dwuletniego bratanka poduszką. Była przekonana, że wypędza z niego demony i po wszystkim chłopczyk się obudzi. Jej sprawa była jedną z pierwszych w mojej karierze i to na jej procesie w Old Bailey zadebiutowałem jako biegły. Od tamtego czasu wydałem setki orzeczeń i poddałem leczeniu niezliczoną rzeszę psychicznie chorych przestępców. Mając do czynienia z szerokim przekrojem zbrodni i brutalnymi szczegółami, łatwo się uodpornić. Mimo to niektóre przypadki zapisały się trwale w mojej pamięci. Czasami akt przemocy jest wyjątkowo szokujący albo pozbawiony sensu. Kiedy indziej ofiara jest szczególnie bezbronna i niewinna. Bywa, że dotyczy to również sprawcy. Niekiedy diagnoza jest niejednoznaczna i trudna do sformułowania. Sprawa Yasmin Khan spełniała wszystkie z powyższych warunków.
Istnieją cztery naturalne środowiska, w których występują psychiatrzy sądowi. Zazwyczaj wybieramy jedno lub dwa z nich na swoje miejsce pracy. Najczęściej można nas spotkać w zamkniętych oddziałach psychiatrycznych, za ciężkimi wzmacnianymi drzwiami o magnetycznych zamkach wyposażonych w skanery linii papilarnych, w budynkach otoczonych wysokimi ogrodzeniami z drutu kolczastego. Są to miejsca przeznaczone dla pacjentów wysokiego ryzyka, gdzie przywiązuje się ogromną wagę do bezpieczeństwa, a personel jest zawsze w stanie gotowości, by reagować na przypadki agresji lub pobudzenia. Pracujemy również, aczkolwiek już nie tak licznie, w Zespołach Leczenia Środowiskowego, gdzie nadzorujemy pacjentów wypuszczonych z oddziałów zamkniętych i pomagamy im na nowo zintegrować się ze społeczeństwem. Wypełniamy tutaj szczególne zadanie jako psychiatrzy (i w ogóle jako lekarze), polegające na zapewnieniu bezpieczeństwa nie tylko samym pacjentom, ale również ich rodzinom, przyjaciołom czy przypadkowym osobom, które mogą się znaleźć w pobliżu – czyli potencjalnym ofiarom.
Psychiatrzy sądowi pracują również za murami zakładów karnych, gdzie szerzą się zaburzenia psychiczne, a mrożące krew w żyłach krzyki i protesty polegające na zanieczyszczaniu cel fekaliami są na porządku dziennym. Zazwyczaj jako członkowie Zespołów Leczenia Doraźnego – przychodni zdrowia psychicznego działających w więziennych oddziałach szpitalnych – pomagamy nieszczęśnikom, którzy cierpią na psychozy i wymagają obserwacji oraz terapii na najwyższym poziomie.
Kolejnym miejscem pracy jest dla nas sąd, gdzie występujemy niezależnie albo w Zespołach Opiniodawczo-Doradczych. Tutaj naszym zadaniem jest ocena stanu zdrowia oskarżonego, który trafia do sądu z posterunku policji (jeżeli właśnie został aresztowany), z własnego domu (jeżeli został zwolniony za kaucją) albo z więzienia (jeżeli oczekiwał na proces w areszcie). Kiedy diagnoza wskazuje na poważną chorobę psychiczną, inne zaburzenia, jak na przykład upośledzenie zdolności do przyswajania informacji lub nadużycie substancji psychoaktywnych, powierzamy pacjentów opiece odpowiednich służb medycznych. W rzadkich przypadkach, gdy choroba jest zbyt ciężka, aby oskarżony mógł samodzielnie funkcjonować w społeczeństwie, umieszczamy go w zamkniętym oddziale psychiatrycznym.
Niektórzy psychiatrzy występują również w charakterze biegłych sądowych. Jest to przeważnie działalność prywatna, która nie ma związku z wymienionymi powyżej obowiązkami. Zadaniem biegłego sądowego jest doradztwo w sprawach karnych dotyczące szeregu zagadnień medyczno-prawnych – na przykład całkowite zwolnienie od odpowiedzialności karnej na podstawie choroby psychicznej (uniewinnienie z powodu niepoczytalności) albo zmiana kwalifikacji czynu z morderstwa na zabójstwo (złagodzenie kary). W przypadku szczególnie niebezpiecznych przestępców cierpiących na choroby psychiczne decydujemy, kto powinien zostać pilnie umieszczony w oddziale zamkniętym w celu dokładnej obserwacji i długotrwałego intensywnego leczenia. Wszystkie te kwestie oraz wiele innych odnosiły się do wyjątkowo trudnej i złożonej sprawy Yasmin Khan.
Podczas rozprawy w Old Bailey oskarżenie wystąpiło przeciwko moim zaleceniom dotyczącym zarówno orzeczenia niepoczytalności oskarżonej, jak i umieszczenia jej w szpitalu psychiatrycznym. Asesorka prokuratury wnioskowała o dożywocie, ale nie starała się wykorzystywać kruczków prawnych ani kwestionować rzekomo niepewnej diagnozy Yasmin. Starała się za to podważyć moją wiarygodność jako biegłego, wielokrotnie zwracając uwagę na moje skromne doświadczenie. O ile słuch mnie nie mylił, akcentowała słowo „stażysta”, ilekroć wymieniała mój tytuł służbowy. Natarczywie próbowała wytrącić mnie z równowagi – przerywała mi w pół zdania i nawiązywała do błahostek w moich wypowiedziach, próbując mnie skłonić, abym zaprzeczył sam w sobie. Jednak na tym polegała jej praca. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Jak mówi Michael Corleone w Ojcu chrzestnym: „To nic osobistego. To czysty biznes”. Miałem nad nią przewagę, ponieważ od kilku miesięcy badałem Yasmin i dobrze zaznajomiłem się z jej sprawą. Wydawało się rzeczą zrozumiałą, że oskarżenie uderza w czuły punkt, próbując mnie zdyskredytować. Asesorka zadawała naprowadzające i zawiłe pytania. Odpowiadałem na nie w logiczny i neutralny sposób. Czyniła pokrętne aluzje. Odpierałem jej ataki, tak jak mnie nauczono. Stoczyliśmy długi nużący pojedynek intelektualny pełen biernej agresji i formalnych niuansów. Sędzia przyglądał się nam z niewzruszoną miną. Zapewne tak, jak go nauczono. I kiedy stałem na miejscu dla świadków, nagle dotarło do mnie, że nie tylko mój niepokój znikł bez śladu, ale zastąpiła go autentyczna satysfakcja. Podobały mi się peruki i togi, zbyteczne łacińskie określenia i podniosła atmosfera sali sądowej. A do tego wygrywałem debatę.
Wciąż doskonale pamiętam Yasmin, jej niewinną dziecięcą twarz, włosy zaplecione w warkocze i brwi ściągnięte w wyrazie niepewności. I ten złowieszczo nieobecny uśmiech. Jej sprawa należy do najbardziej wstrząsających w mojej karierze i wciąż pozostaje jednym z najtrudniejszych doświadczeń emocjonalnych w moim życiu. Skłoniła mnie do zadania sobie wielu ważnych pytań. W owym czasie planowaliśmy z żoną powiększenie rodziny. Zastanawiałem się, czy coś tak bezcennego, co rozwija się przez tyle czasu, rzeczywiście może zostać unicestwione w jednej chwili. Czy Yasmin pogodziła się z tym, co zrobiła w psychotycznym amoku? Czy potrafiła odbudować swoje życie? Czy rodzina była w stanie jej wybaczyć? Wiedziałem, że aby znaleźć odpowiedzi, muszę poświęcić się bez reszty zgłębianiu tej niszowej dziedziny, którą dotychczas zaledwie musnąłem. Niemniej zyskałem również wielką szansę na zdobycie wiedzy jako lekarz stażysta i jestem wdzięczny mojemu szefowi, że miał do mnie tyle zaufania, by powierzyć mi tę sprawę.
To pierwsze wystąpienie w Old Bailey czegoś mnie nauczyło. Nerwowe trzepotanie w żołądku i papierosy okazały się niepotrzebne. W roli biegłego sądowego spisałem się całkiem nieźle. Sama perspektywa krzyżowego ognia pytań budzi lęk wśród niektórych moich kolegów po fachu, ale mnie przesłuchanie przed sądem wprawiło w doskonały nastrój. Wcześniej nie byłem do końca przekonany, czy chcę się zajmować psychiatrią sądową, ale tamta rozprawa była dla mnie przełomowym doświadczeniem. Już wiedziałem, co chcę robić. Odkryłem również, że jeszcze wiele muszę się nauczyć. I wiele się nauczyłem. Setki spraw, ekspertyz i przesłuchań przed sądem; zagadki wielu brutalnych napaści, morderstw i gwałtów doprowadziły mnie tam, gdzie jestem teraz.
Część 1
Szpitale psychiatryczne
Rozdział 1
Początki
Zacząłem się interesować przestępczością na długo przed tym, jak postanowiłem zostać psychiatrą. W zasadzie najpierw był rap, potem świat zbrodni, a potem psychiatria. W latach dziewięćdziesiątych, będąc nastolatkiem, słuchałem jak urzeczony Cypress Hill, House of Pain i Wu-Tang Clan rapujących otwarcie i bez skrępowania o handlu prochami i biciu, a nawet zabijaniu ludzi. Ich teksty rozbudziły moją fascynację gangsterką, ale największe wrażenie zrobił na mnie Snoop Doggy Dogg (który od tamtego czasu odrzucił człon „Doggy”, bo chyba uznał, że jego pseudonim jest za bardzo psi). Dr Dre, który wystąpił z nim w duecie, był zadziorny i odjechany, ale Snoop miał jasne przesłanie. Ten sam facet, który teraz grywa drobne rólki w hollywoodzkich filmach i występuje w reklamach Just Eat, kiedyś rapował bez ogródek o piciu dżinu, paleniu trawki, zabijaniu z byle powodu i erotycznych przygodach z naiwnymi panienkami, do których nie trzeba dzwonić następnego dnia. Oczywiście dzisiaj ten przepojony mizoginią i przemocą światopogląd jest dla mnie nie do przyjęcia, ale wtedy nie tyle treść, ile śmiała forma przekazu sprawiała, że siedziałem z uchem przy odtwarzaczu (przyciszonym, kiedy w domu byli rodzice, którzy nie tolerowali wulgaryzmów).
Najbardziej urzekający był dla mnie w tym wszystkim buntowniczy duch. Wychowałem się pod kloszem, a w moim domu rodzinnym obowiązywały ściśle ustalone reguły. W sielankowej, żeby nie powiedzieć nudnej wiosce Poynton w Cheshire, gdzie mieszkałem, źródłem największego zagrożenia była nieprzeciętnie wysoka huśtawka linowa. Policyjne syreny, wojny gangów i więzienne porachunki były elementami świata fantazji.
Moja matka pracowała w firmie produkującej zatyczki do uszu, a potem została sekretarką wykładowcy uniwersyteckiego. Ojciec był inżynierem chemikiem, a jego praca, co osobliwe, polegała na sporządzaniu receptury mniej rakotwórczego i szybkoschnącego kleju do papierosów. Obydwoje przybyli z Indii do Londynu na początku lat sześćdziesiątych i wyróżniali się na tle licznego rodzeństwa, ponieważ ich małżeństwo nie było zaaranżowane, tylko pobrali się z miłości. Wiele ucierpieli z powodu jawnego rasizmu i dyskryminacji. Tak często zatrzaskiwano im drzwi przed nosem (dosłownie i w przenośni), że zamiast integracji i akceptacji zaczęli marzyć o sukcesie i dominacji – postawa, na którą obecnie mamy inne zapatrywania. Zgodnie z indyjskim obyczajem wręcz obsesyjnie inwestowali w przyszłość moją i starszej siostry. Ponieważ jako inteligentny chłopiec dobrze sobie radziłem z naukami przyrodniczymi, nalegali, abym poszedł na studia medyczne, mimo że sam byłem jeszcze zbyt młody, aby przejawiać zainteresowanie takim wyborem. Jednak rodzice pochodzili z kraju, w którym nie mogli liczyć na bezpieczeństwo socjalne, dlatego wykształcenie miało dla nich tak wielką wartość. Decydowało o różnicy między dostatnim życiem a śmiercią głodową na ulicy. Rodzice prawie codziennie zmuszali mnie do nauki przez dodatkowych kilka godzin, abym zawsze wyprzedzał rówieśników i program szkolny. Oczywiście dzisiaj mam świadomość, że dzięki ich wsparciu i motywacji zaszedłem tak daleko, ale wtedy nie cierpiałem przymusowego ślęczenia nad książkami. Marzyłem tylko, żeby pójść na rower, później interesowały mnie sztuki walki i gry wideo, a kiedy byłem jeszcze starszy, chodziłem na imprezy i kombinowałem, jak kupić alkohol z podrobionym dowodem.
Podobnie jak wielu moich kolegów od wczesnych lat szkolnych fascynowałem się brutalnymi filmami. Moje upodobanie nasiliło się pod wpływem gry Street Fighter II na Super Nintendo, którą uważałem za największą zdobycz cywilizacji od czasu wynalezienia koła. (Co ciekawe, dzisiaj jestem szczęśliwym posiadaczem pełnowymiarowego automatu do Street Fightera II, który stoi w kuchni i jest solą w oku mojej żony). Ponieważ wtedy jeszcze nie miałem zbyt dużych wymagań co do fabuły i postaci, nie tylko uważałem, że Jean-Claude Van Damme postępuje słusznie, ale zachwycałem się jego baletowymi kopniakami. W przeciwieństwie do większości kolegów musiałem przestrzegać bardzo rygorystycznych zasad dotyczących godziny powrotu do domu, towarzystwa, w którym się obracam, zajęć pozalekcyjnych i mojej niezależności finansowej, więc wydawało się raczej niepojęte, że rodzice bez oporów pozwalali mi w piątkowe wieczory wypożyczać filmy dozwolone od lat osiemnastu. Pociągała mnie przemoc. RoboCop, Terminator 2 i Chłopaki z sąsiedztwa odcisnęły niezatarty ślad w moim młodym umyśle. Kiedy raz za razem uciekałem od nudnych podręczników w porywający świat kryminału i sensacji, nie zdawałem sobie sprawy, że dwie dekady później będę regularnie miał do czynienia ze sprawcami brutalnych przestępstw.
Chcąc uciec jak najdalej z sennego Cheshire, w 1997 roku rozpocząłem naukę na akademii medycznej w Edynburgu. Bez problemu odnalazłem swoje miejsce w gronie rówieśników, ale byłem zdeterminowany w poszukiwaniach samego siebie. Mimo to odnosiłem wrażenie, że dryfuję bez celu. Podobnie jak moi przyjaciele miałem nietypowe nastawienie – zamiast korzystać z okazji do nauki zawodu i sporadycznych kontaktów społecznych, traktowaliśmy studia jak jedną wielką imprezę, którą od czasu do czasu trzeba przerwać dla nudnych wykładów i ćwiczeń klinicznych. Udział w zajęciach ograniczyliśmy do absolutnego minimum, byle tylko nie wylecieć z uczelni. Dzisiaj obecność na zajęciach podlega o wiele bardziej skrupulatnej kontroli, ale za moich czasów w tych sporadycznych przypadkach, kiedy musieliśmy wpisać się na listę (na przykład w prosektorium, gdzie kroiliśmy trupy na ćwiczeniach z anatomii), wybieraliśmy przedstawiciela grupy, który musiał zwlec się rano z łóżka, poskromić kaca i podpisać się za nas wszystkich. Gdy raz na jakiś czas osobiście zjawiałem się na zajęciach w prosektorium, widok martwych ciał nie działał na mnie zbyt zachęcająco – ich wygląd i woń były tak nierzeczywiste, że nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak te odbarwione i zakonserwowane w formalinie zwłoki mogły kiedyś chodzić i oddychać. Moje poczynania, a właściwie ich brak, doprowadziły do przykrych konsekwencji. Zawaliłem prawie wszystkie egzaminy i musiałem przystąpić do letniej sesji poprawkowej. O mały włos (dziewięćdziesiąt dziewięć mikrometrów, co zapamiętałem z anatomii) nie skończyło się powtarzaniem całego pierwszego roku. Postanowiłem potraktować studia poważnie i przyłożyć się do nauki. Ale gdy znów spotkałem się z kolegami na początku drugiego roku, moje postanowienie znacznie osłabło. Mimo to udało mi się jakoś dotrwać do końca studiów. Z perspektywy czasu widzę, jak niedojrzałe było moje zachowanie. Teraz, jako mężczyzna po czterdziestce, jestem zmotywowany i podchodzę do mojej pracy z pasją. Ale podczas studiów wciąż jeszcze myślałem kategoriami nastolatka. Jedyna różnica polegała na tym, że nie potrzebowałem już podrabianego dowodu, żeby kupić alkohol, a rodzice nie czekali co wieczór na mój powrót z zegarkiem w ręku.
W połowie studiów medycznych zrobiłem sobie roczną przerwę, którą przeznaczyłem na dodatkowy kurs farmakologii. Chciałbym powiedzieć, że interesowałem się tą dziedziną, ale w rzeczywistości chciałem odwlec perspektywę nieuchronnej harówki na stażu. Gdy po przerwie wróciłem na czwarty rok medycyny, miałem dwadzieścia dwa lata i po raz pierwszy zetknąłem się z psychiatrią. Skierowano mnie na praktyki zawodowe w ośrodku zdrowia psychicznego przy szpitalu w Edynburgu i natychmiast spodobała mi się ta specjalność. Cały personel był bardzo życzliwy i przyjazny wobec wszystkich studentów – takie podejście kontrastowało z moimi doświadczeniami z innych praktyk, gdzie traktowano nas jak smród unoszący się za doświadczonymi lekarzami, więc zazwyczaj czuliśmy się zbyt zastraszeni, aby unieść wzrok, a co dopiero zadawać pytania.
Jak w przypadku wszystkich zajęć klinicznych, początkowo chciałem przebumelować również te praktyki, a w ciągu ostatnich dwóch tygodni zebrać informacje potrzebne do egzaminu. Jednak ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że niedostatki wiedzy nadrabiam empatią i łatwością nawiązywania kontaktów. Kiedy trafiali do nas pacjenci, którzy przedawkowali leki przeciwbólowe, po przyjęciu na obserwację potrzebowali kogoś, kto wysłucha ich zwierzeń i powstrzyma się od osądów. Mnie się to udawało!
Szczerze mówiąc, moja empatia nigdy wcześniej nie została wystawiona na próbę. Wychowałem się w typowej dla azjatyckiej rodziny atmosferze stoicyzmu, nie straciłem nikogo bliskiego, a wśród moich przyjaciół i krewnych nie dochodziło do wielkich tragedii. Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z ludźmi, którzy mieli prawdziwe problemy: przemoc, bieda, alkoholizm, bezdomność, porzucenie i oczywiście choroby psychiczne. Mgliście zdawałem sobie sprawę z istnienia takiego świata, lecz był on dla mnie tak samo odległy i nierealny jak gangsterskie porachunki z piosenek Snoop Dogga.
W późniejszej fazie mojej praktyki studenckiej przewinąłem się przez kilka oddziałów psychiatrycznych. Poznałem dziesiątki pacjentów i jak urzeczony słuchałem opowieści o ich przeżyciach, z których część istniała tylko w sferze urojeń. Czasami były to surrealistyczne, a nawet przerażające rozmowy, ale zawsze mnie fascynowały. Szybko odkryłem, że między okazywaniem zrozumienia a prowokowaniem tych dziwnych zwierzeń przebiega bardzo cienka granica. Na przykład pewien właściciel pubu był przekonany, że się kurczy i niedługo całkowicie zniknie. Były profesor uniwersytetu uważał się za kolejne wcielenie Kleopatry. Wychudzony jak szkielet cierpiący na anoreksję chłopiec wstydził się swojej nadwagi. Pewna nauczycielka w średnim wieku siedem miesięcy wcześniej przeżyła straszliwy wypadek samochodowy, w którym straciła nastoletniego syna. Nazywała się Freda Millican i jej historia ujęła mnie najbardziej. Do szpitala przywiózł ją mąż, ponieważ od trzech dni nie spała. Nigdy nie widziałem osoby tak bardzo przytłoczonej smutkiem. Ponieważ w ciągu ostatnich tygodni wykazałem się zaangażowaniem i kompetencją, szef zespołu psychiatrów, doktor Porter, pozwolił mi dokonać oceny jej stanu. Dzień wcześniej badałem właściciela pubu i chociaż wzbudził we mnie współczucie, a nawet nawiązała się między nami nić sympatii, jego psychoza była tak oderwana od rzeczywistości, że przywodziła mi na myśl zwłoki w prosektorium. Natomiast sytuacja Fredy była inna. Coś takiego mogło się zdarzyć każdemu. To mogło spotkać również mnie.
Kilka razy dziennie Freda czuła, że ma „rosnący balon w brzuchu” – takie samo wrażenie, jakiego doświadczyła, kiedy jej samochód oderwał się od drogi – i prześladował ją widok krwi syna ściekającej po rozbitej szybie. Wyznała mi, że „zapętliła się w tym dniu” i musi „raz za razem przeżywać wszystko od nowa”. Wspomniała również o innych objawach: ani na chwilę nie opuszczało jej przygnębienie, czuła się zbyt zmęczona, by zadbać o siebie albo zająć się domem, i nie była w stanie prowadzić rozmowy ani nawet skupić się na oglądaniu telewizji. Mąż zmusił ją, żeby poszła na bingo, co czyniła regularnie przed wypadkiem.
– To było okropne – wyznała. – Nie czułam żadnej przyjemności. Miałam wrażenie, że wszyscy mi się przyglądają przez to, co mnie spotkało. Chciałam jak najszybciej stamtąd uciec.
Freda bała się wychodzić z domu. Przerażała ją myśl, że zobaczy jakiegoś nastolatka podobnego do jej syna. Taki widok mógłby wytrącić ją z równowagi i wywołać trwające przez wiele godzin natrętne wizje.
Kiedy mi o tym mówiła, nagle zalała się łzami. Postawiłem przed nią pudełko chusteczek i chwyciłem ją za rękę, zapewniając, jak bardzo jest mi przykro. Poczułem w piersi dziwny chłód. Jeszcze nigdy nie doświadczyłem tak silnego współczucia. Odłożyłem na bok niedawno wyuczony na pamięć schemat wywiadu psychiatrycznego. Poczułem, że seria pytań ukierunkowanych na rozpoznanie objawów klinicznych jest zbyt bezduszna w tych okolicznościach. Instynktownie zmieniłem taktykę i zacząłem wypytywać o jej syna. Jaki miał charakter? Jakiej muzyki słuchał? Co najbardziej lubił jeść? Miał na imię Angus, ale przyjaciele mówili na niego Mangusta. Uwielbiał hip-hop i gry wideo – niedawno byłem takim samym chłopakiem. Jego największym skarbem był gramofon, który niedawno sobie kupił. Po szkole dorabiał w Scotmid (szkocki odpowiednik sieci supermarketów Budgens), a większość wolnego czasu i pieniędzy przeznaczał na rzadkie płyty winylowe. W miarę jak Freda dzieliła się ze mną swoimi czułymi wspomnieniami, coraz rzadziej zanosiła się szlochem. Później delikatnie zacząłem przechodzić do wywiadu. Dziesięć lat później, kiedy odbywałem staż jako początkujący psychiatra, nauczono mnie, jak subtelnie wplatać pytania w rozmowę z pacjentem, zamiast zadawać je po kolei. Rozmawiając z Fredą o jej synu, nie znałem tej techniki, ale zastosowałem ją intuicyjnie.
Kiedy dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z doktorem Porterem, potrafiłem dopasować odpowiedzi pacjentki do konkretnych objawów. Skrawki podręcznikowych informacji zaczęły tworzyć w mojej głowie spójną całość, naprowadzając mnie na trop diagnozy. Wizje Fredy były flashbackami – nawracającymi wspomnieniami traumatycznego zdarzenia!
– Objawy utrzymują się zbyt długo, by uznać je za zwykłą rozpacz – wyjaśniłem, popijając kawę. – Ta kobieta cierpi na zespół stresu pourazowego.
Doktor Porter był pierwszym znanym mi lekarzem, który nie tylko pozwalał na picie kawy podczas konsultacji, ale zaopatrywał w nią cały swój zespół. Zastanawiałem się, czy wszyscy psychiatrzy są tacy mili.
– Doskonale. Coś jeszcze?
– Myślę, że pacjentka ma też klasyczną depresję. Cóż, zaczęło się od zaburzeń adaptacyjnych, które z czasem przerodziły się w depresję.
– Na jakiej podstawie tak uważasz?
– Brak energii i motywacji, problemy z koncentracją i prawdopodobnie anhedonia.
Ostatni z objawów, czyli niezdolność do odczuwania przyjemności, ma kluczowe znaczenie w rozpoznawaniu depresji.
– Jakie metody leczenia można by zastosować w tym przypadku?
Ku swemu zaskoczeniu zacząłem wymieniać różne propozycje:
– Terapia poznawczo-behawioralna, odwrażliwianie i ponowne przetwarzanie informacji za pomocą ruchów gałek ocznych, środki antydepresyjne…
– Jakie antydepresanty są dopuszczalne w leczeniu zespołu stresu pourazowego?
– Hm, na przykład paroksetyna?
– Dobrze – odparł doktor Porter, kiwając głową.
– Myślę, że pacjentka cierpi również na agorafobię. Boi się wychodzić z domu.
– Tutaj nie wyciągałbym pochopnych wniosków. Moim zdaniem jest to zachowanie związane z zespołem stresu pourazowego. Widok młodych ludzi podobnych do jej syna wyzwala w niej traumatyczne wspomnienia, więc unika takich bodźców.
Przyznam, że miało więcej sensu.
– Pamiętaj, psychiatria nie powinna być zbyt skomplikowana – dodał mój mentor. – Zbyteczne diagnozy zawsze prowadzą do szufladkowania, ale rzadko pomagają pacjentom. Podstawą jest prostota.
Prostota. To mi się podoba, pomyślałem.
Tego dnia wyszedłem ze szpitala pełen mieszanych uczuć. Cierpienie Fredy i tragedie prawdziwego świata przebiły kokon, w którym wiodłem beztroskie życie studenta wypełnione imprezami i błahostkami. Ale doświadczyłem również czegoś zupełnie nowego. Poczułem się jak lekarz.
Uświadomiłem sobie, że psychiatria jest jedną z nielicznych specjalizacji (do tej kategorii zaliczyłbym także zawód lekarza ogólnego), w której osobowość i podejście do pacjenta są nie tylko dodatkiem, ale mają fundamentalne znaczenie.
Od kardiochirurga też możemy oczekiwać, aby był miły i uprzejmie odpowiadał na wszystkie pytania, ale jeśli prawidłowo przeprowadzi operację serca, jego maniery nie mają większego znaczenia. Z nami jest inaczej. Przekonałem się, że psychiatria ma w sobie więcej ze sztuki niż z nauki. Wyłącznie od naszej empatii i umiejętności prowadzenia rozmowy zależy, czy pacjent się otworzy i wpuści nas do swojego osobistego, nierzadko paranoicznego świata.
Drugorzędną inspiracją był dla mnie fakt, że dorównywałem moim kolegom kujonom, a często byłem nawet lepszy od nich w tworzeniu więzi z pacjentami i rozpoznawaniu objawów. Odkryłem, że potrafię uspokoić każdego, z kim mam do czynienia, bez względu na jego charakter czy pochodzenie – czy jest to młodociany członek gangu cierpiący na schizofrenię, czy nastoletnia dziewczyna, która zażyła cała fiolkę leków, żeby zemścić się na niewiernym chłopaku, czy staruszka dotknięta demencją. Studenci medycyny, którzy zakuwali na okrągło i na egzaminach zostawiali wszystkich w tyle, często zachowywali się w sztuczny i wymuszony sposób. Być może wyszły mi na dobre pozbawione zahamowań rozmowy z przypadkowo napotkanymi osobami w klubach z muzyką drum and bass (czasami w dusznej atmosferze albo na rozbieranych imprezach), w których bywałem przez pierwsze cztery lata studiów.
Gdy coraz bardziej nabierałem pewności siebie, poczułem głód wiedzy. Fascynowały mnie wszystkie te dziwne objawy, od katatonii po zaburzenia myślenia. Byłem urzeczony niezwykłością ludzkiej psychiki. Po raz pierwszy w życiu uczyłem się dla siebie, a nie po to, by zadowolić rodziców albo ze strachu przed zbliżającymi się egzaminami. Wszystkie objawy i syndromy, o których czytałem, mogły stać się elementami układanki prowadzącej ostatecznie do postawienia diagnozy. Chciałem również poznawać nieprzebrane mnóstwo środków farmakologicznych oraz ich wpływ na receptory, neurony i neuroprzekaźniki, aby móc je włączyć do swojego arsenału terapeutycznego.
W wieku dwudziestu czterech lat zostałem świeżo upieczonym lekarzem. Jednak zamiast od razu poświęcić się karierze psychiatry, doszedłem do wniosku, że mogę jeszcze trochę zaszaleć. Oprócz zakończonej fiaskiem rezydentury z chirurgii moje szaleństwa obejmowały osiemnaście miesięcy włóczęgi po Australii. W przerwach między dyżurami w szpitalnym ambulatorium i na oddziale psychiatrycznym chłonąłem lokalny styl życia. A życie na antypodach to siatkowe podkoszulki, piwo w miniaturowych kufelkach i grillowanie na plaży (chociaż nie musiałem się troszczyć o opaleniznę). Oczywiście na rozmowach kwalifikacyjnych mówiłem, że odłożyłem specjalizację na później, ponieważ chcę poszerzyć swoje horyzonty, zanurzyć się w innej kulturze i poznać obcy system ochrony zdrowia psychicznego, aby szczerze i obiektywnie docenić ten rodzimy. Ale jeśli mam być szczery, nie ukrywam, że nie paliłem się do egzaminów, które były nieodzowne, abym wspiął się wyżej w hierarchii zawodowej, co między innymi wiązało się z członkostwem w Royal College of Psychiatrists, organie odpowiedzialnym za kształcenie specjalistów i podnoszenie standardów brytyjskiej psychiatrii. Przez kilka lat odwlekałem ten nieuchronny moment, podejmując pracę na stanowiskach niezwiązanych z podnoszeniem moich kwalifikacji. W tym okresie podjąłem kilka ważnych decyzji, które stały się punktami zwrotnymi w moim życiu. Być może to sprawiło, że nie poświęciłem się zbyt szybko karierze zawodowej. Skończyłem trzydzieści lat, kupiłem mieszkanie w Islington (przy znacznej pomocy rodziców i siostry), zakochałem się i ożeniłem. Sprawiłem sobie nawet złoty ząb i pierwszy tatuaż.
Gdy w 2010 roku wkraczałem w świat psychiatrii sądowej, miałem już za sobą serię egzaminów, do których wcześniej nie było mi spieszno. Przechodziłem wówczas szkolenie podstawowe jako starszy stażysta – jest to najniższe szczeblem stanowisko dostępne dla absolwentów medycyny, którzy po uzyskaniu dyplomu muszą odsłużyć swoje jako chłopcy do bicia. W ramach tego szkolenia odbywałem szereg półrocznych praktyk w różnych oddziałach szpitalnych i poradniach, gdzie poznałem szereg podspecjalności psychiatrycznych. Potem przeszedłem na wyższy etap i rozpocząłem intensywne szkolenie specjalizacyjne, które przygotowało mnie do pracy z przestępcami cierpiącymi na zaburzenia psychiczne. Gdyby porównać moją edukację do płatków śniadaniowych, jako starszy stażysta dostawałem różne kompozycje smakowe, natomiast wyższy stopień specjalizacji zapewnił mi dostęp do większych, smaczniejszych i bardziej chrupiących kąsków, ale pochodzących z tej samej linii produkcyjnej.
Kiedy zacząłem pierwszy półroczny staż jako psychiatra sądowy, rodzina i przyjaciele często pytali mnie, czym się zajmuję. Muszę przyznać, że na początku nie do końca ogarniałem zakres obowiązków związany z moją nową specjalnością. Zdarzało się nawet, że ulegałem mitom rozpowszechnianym przez telewizję.
Rozdział 2
Czym się zajmuję (a czym nie)
Psychiatrzy zajmują się badaniem, diagnozowaniem i leczeniem ludzi cierpiących na choroby psychiczne. Podobnie jak inni lekarze, psychiatrzy dzielą się na wiele różnych podspecjalności, z których każda skupia się na odrębnej kategorii zaburzeń i chorób. Najliczniejszą grupę stanowią specjaliści w dziedzinie psychiatrii ogólnej, którzy zajmują się dorosłymi pacjentami. Inni specjalizują się w leczeniu seniorów (psychogeriatria) albo osób uzależnionych. Psychiatrzy sądowi wyróżniają się na tym tle, gdyż ich pacjentami są przestępcy, zazwyczaj sprawcy brutalnych napaści i gwałtów. Dlatego nasza dziedzina może pociągać kogoś, kto zdradza niezdrową fascynację gangsterskim rapem i filmami pełnymi przemocy. Czasami występujemy jako biegli sądowi w sprawach karnych, jeżeli oskarżony cierpi na chorobę psychiczną lub przynajmniej zachodzi takie podejrzenie.
Szybko odkryłem, że wbrew powszechnemu mniemaniu (również mojemu) psychiatrzy sądowi nie mają nic do roboty na miejscu przestępstwa. Często widzimy w telewizji, jak zblazowany detektyw z serialu albo przeuroczy Dick Van Dyke przychodzi do kostnicy i żąda raportu z sekcji zwłok ofiary. Sekcję zwłok przeprowadza lekarz medycyny sądowej, który ma za zadanie pomóc w ustaleniu przyczyny i okoliczności zgonu oraz dostarczyć dowody potrzebne do ujęcia i skazania sprawcy przestępstwa. Z tego względu medycyna sądowa ściśle wiąże się z kryminalistyką. A zatem wbrew nazwie sugerującej jedynie związek z wymiarem sprawiedliwości jest to dziedzina, z której pomocy korzystają również organy ścigania. Natomiast psychiatria sądowa skupia się na powiązaniach choroby psychicznej z przestępstwem. Często nasza rola polega na badaniu dowodów post factum w celu określenia stanu psychicznego sprawcy w chwili popełnienia przestępstwa. Badamy również sprawców pod kątem czynników ryzyka, które mogą doprowadzić do aktów przemocy w przyszłości, i staramy się zredukować prawdopodobieństwo wystąpienia zachowań agresywnych poprzez intensywne i długotrwałe leczenie. A zatem wypełniamy wiele zadań, lecz nie należy do nich rozwiązywanie zagadek kryminalnych.
Nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, czy pułkownik Musztarda zamordował w kuchni profesora Śliwkę za pomocą lichtarza. Ale gdy pułkownik zostanie oskarżony o morderstwo, potrafimy wskazać cechy osobowości i zaburzenia psychotyczne, które pchnęły go do tak gwałtownego i brutalnego czynu; ustalić, czy stan jego psychiki zwalnia go od odpowiedzialności karnej, i poddać go leczeniu, aby mógł bezpiecznie powrócić do społeczeństwa.
Psychiatria sądowa nie zajmuje się również profilowaniem kryminalnym – działaniami polegającymi na wskazywaniu prawdopodobnych podejrzanych albo łączeniu przestępstw, które mogą być dziełem tego samego sprawcy. Profilerzy usiłują również przewidywać przyszłe działania przestępców pozostających na wolności (jak wynika z programów, które oglądałem, czasami uciekają się przy tym do telepatii).
– Sądząc po tym, jak sobie kpi z policji, facet ma osobowość narcystyczną i prawdopodobnie pracuje w branży reklamowej.
– Ataki się nasilają, a sprawca jest coraz bardziej zuchwały. Myślę, że następnym razem uderzy w biały dzień.
Takich oraz podobnych zdań nigdy nie usłyszycie z ust psychiatry.
Moim zdaniem profilowanie kryminalne można w najlepszym wypadku uznać za pseudonaukę, a w najgorszym za oszustwo, nawet jeżeli niektórzy ludzie (ale nie psychiatrzy sądowi) zajmują się nim zawodowo. Nie ma badań naukowych ani innych dowodów świadczących o użyteczności, wiarygodności czy zasadności stosowania takiej metody. Profilowanie opiera się na założeniu, że przestępcy zachowują się w sposób przewidywalny, a ich modus operandi i motywy działania są spójne. Po przeczytaniu setek akt zawierających szczegółowe opisy przestępstw, z których część była dziełem tego samego sprawcy, oraz po rozmowach z oskarżonymi na temat ich procesów myślowych mogę z całą pewnością stwierdzić, że czasami występują pewne schematy działania. Ale istnieje tyle samo spraw, w których nie sposób dopatrzeć się żadnych schematów. Wiele poważnych przestępstw cechuje chaos i przypadkowość, a zachowania sprawców są zależne od sprzyjających warunków. W mojej skromnej opinii brak regularności i niewystarczająca liczba danych nie pozwalają na stworzenie wiarygodnego profilu przestępcy.
Jednym z najgłośniejszych przypadków, w których czarna magia profilowania zakłóciła śledztwo policji, była sprawa Rachel Nickell. Pewnego lipcowego ranka 1992 roku panna Nickell, dwudziestotrzyletnia była modelka, podczas spaceru po Wimbledon Common została brutalnie zamordowana i zgwałcona na oczach swojego dwuletniego synka. Głównym podejrzanym był niejaki Colin Stagg, jednak policja nie miała twardych dowodów, aby powiązać go z morderstwem. Śledczy postanowili skorzystać z pomocy znanego psychologa behawiorysty, który sporządził profil sprawcy idealnie pasujący do Stagga. Psycholog ów pomógł zastawić pułapkę na podejrzanego – przynętą była atrakcyjna policjantka działająca pod przykryciem, która zaprzyjaźniła się i flirtowała ze Staggiem, próbując skłonić go do zwierzeń. Chociaż mężczyzna uległ prowokacji i zaczął snuć brutalne fantazje, nie przyznał się do zamordowania Rachel Nickell. Mimo to został aresztowany i stanął przed sądem. Podczas rozprawy w Old Bailey sędzia odrzucił akt oskarżenia i oświadczył, że policja usiłowała obciążyć podejrzanego, uciekając się do „wyjątkowo odrażającego podstępu”. Na detektywów i psychologa spadła fala krytyki (ten ostatni został oskarżony przez Brytyjskie Towarzystwo Psychologiczne o naruszenie etyki zawodowej, lecz później zarzuty oddalono). W lipcu 2006 roku po ponownym zbadaniu materiału dowodowego śledczy przesłuchali Roberta Nappera, mordercę cierpiącego na schizofrenię paranoidalną i zespół Aspergera, który od dziesięciu lat przebywał na oddziale psychiatrycznym szpitala Broadmoor. Napper został już skazany za podobne morderstwo – w listopadzie 1993 roku jego ofiarą padła młoda kobieta, Samantha Bisset, oraz jej czteroletnia córeczka. Mając na uwadze jego ograniczoną poczytalność, sąd uznał go za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci Rachel Nickell. Ponadto orzekł, że Napper powinien dożywotnio przebywać w szpitalu Broadmoor.
Najbardziej przygnębiające jest to, że Samantha Bisset i jej córeczka mogłyby przeżyć, gdyby nie szarlatańskie metody profilera kryminalnego, który skierował policję na fałszywy trop.
Naszym zadaniem nie jest również przesłuchiwanie podejrzanych, wbrew temu, czego się spodziewałem, wypływając na szerokie wody psychiatrii sądowej. Wyobrażałem sobie, że oto siadam przy stole naprzeciwko mordercy, a detektywi patrzą z niedowierzaniem przez lustrzaną szybę, jak toczę intelektualną potyczkę z geniuszem zła, skłaniając go do złożenia obciążających zeznań. Chociaż jest to kusząca wizja, nie wątpię, że doświadczeni policjanci dzięki doskonalonym przez lata technikom sami potrafią sprostać temu zadaniu. Gdybym przypisywał sobie jakieś niezwykłe umiejętności w tej materii, pochodziłyby one z jakiegoś serialu kryminalnego na Netflixie. Na przykład jeśli położę na stole długopis, a podejrzany nie zacznie się nim bawić, to znaczy, że jest zbyt spokojny, wyrachowany i pozbawiony emocji. Czyli musi być winny. A może takie zachowanie świadczy o niewinności? Tego rodzaju techniki z całą pewnością nie znajdują zastosowania w pracy psychiatry sądowego.
Nie oznacza to jednak, że przeprowadzając badanie, nie zwracam uwagi na spójność i wiarygodność zachowań pacjenta. Przestępcy, którzy próbują symulować choroby psychiczne, nie należą do rzadkości. Ale kiedy staram się wywołać określone objawy, zależy mi tylko na potwierdzeniu lub odrzuceniu wstępnej diagnozy, a nie uzyskaniu dowodów winy.
Często jestem proszony o przeprowadzenie dogłębnej analizy umysłu seryjnych morderców lub terrorystów i wyjaśnienie motywów ich postępowania. Tak oto zostałem gościem podcastu poświęconego Tedowi Bundy’emu, jednemu z najkrwawszych seryjnych morderców w historii Stanów Zjednoczonych, który miał na sumieniu co najmniej dwadzieścia osiem ofiar. Zasugerowałem, że Bundy’ego cechował powierzchowny urok osobisty, bezwzględny brak poszanowania dla innych i psychopatyczna zdolność manipulowania ludźmi. Moja odpowiedź najwyraźniej nie usatysfakcjonowała prowadzącej, która kilkakrotnie domagała się wyjaśnienia, dlaczego Bundy dopuścił się dziesiątek gwałtów i morderstw. Poczułem się niemal, jakbym siedział na ławie oskarżonych. Odparłem w końcu, że nie sądzę, aby sensownej i wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie mógł udzielić ktokolwiek inny niż sam Ted Bundy. W swojej karierze badałem przestępców, którzy mieli na sumieniu liczne morderstwa i akty terroru. W większości wypadków dokonywałem wstępnej oceny, aby wykluczyć poważne choroby psychiczne, co pozwalało wymiarowi sprawiedliwości na wdrożenie normalnych procedur przewidzianych w prawie karnym. Jeżeli oskarżony nie zdradza wyraźnych objawów choroby psychicznej, nie ma podstaw do poddania go leczeniu, a zatem moja pomoc i fachowa wiedza są zbędne. Na szczęście takie przypadki należą do rzadkości. Ale równie rzadko się zdarza, aby bezpośrednim motorem działań sprawcy były objawy choroby psychicznej, a nie na przykład zwykła nienawiść. Pytano mnie kilkakrotnie, w tym raz podczas audycji radiowej na żywo, co kieruje postępowaniem seryjnych morderców i terrorystów. Odpowiedzi należałoby jednak szukać nie na gruncie psychiatrii, ale raczej kryminologii.
Niektórzy mogą sugerować, że już same czyny seryjnych morderców i terrorystów mogą stanowić dowód choroby psychicznej. Wszystko sprowadza się do tego, jak zdefiniujemy chorobę psychiczną. Jeśli za jej objawy uznamy mordercze zapędy i fanatyczną nienawiść skrajnych fundamentalistów, to owszem, ludzie ci są chorzy. Jednak z punktu widzenia psychiatrii nienawiść, gniew, faszystowskie poglądy, a nawet fanatyzm religijny same w sobie nie są objawami chorobowymi. Jedynie w wyjątkowych przypadkach mogą być następstwem albo oznaką ukrytej choroby i wtedy sprawca kwalifikuje się do leczenia psychiatrycznego.
Jeden z pierwszych pacjentów, którego miałem za zadanie zbadać jako początkujący stażysta, zaliczał się właśnie do tej szczególnie rzadkiej kategorii.
Rozdział 3
Czy terrorysta potrzebuje psychiatry?
Stevie McGrew, opryskliwy i posępny Szkot, miał pięćdziesiąt kilka lat i wiódł samotne, wręcz pustelnicze życie. Jego najpoważniejszymi przestępstwami (przez które stał się pacjentem psychiatry) były wzbudzanie strachu poprzez nękanie, wszczęcie fałszywego alarmu bombowego i rozsyłanie wiadomości elektronicznych w celu wywołania niepokoju. Kiedy go poznałem w 2010 roku na początku mojej pierwszej praktyki zawodowej, właśnie oczekiwał na proces na oddziale psychiatrycznym jednego z londyńskich szpitali.
Spośród wszystkich potencjalnych terrorystów, których badałem, jedynie Steve zdradzał objawy autentycznej psychozy. Nosiłem wówczas ze sobą stos podręczników, naiwnie sądząc, że w przerwie między badaniami znajdę odrobinę czasu na naukę. Akurat kiedy szedłem do Steviego, zdarzył mi się nieszczęśliwy wypadek z udziałem niedomkniętego pojemnika Tupperware i dużej ilości sałatki. Nie dość, że zniszczyłem książki warte dwieście funtów, to jeszcze straciłem cały lunch.
Poprzednio Stevie tylko raz miał do czynienia z psychiatrią, a było to trzy lata wcześniej, kiedy na widok samochodów o tablicach rejestracyjnych zawierających litery z jego nazwiska wpadał w szał przekonany, że ktoś złośliwie sobie z niego kpi. Było to spostrzeżenie urojeniowe, czyli zupełnie normalne spostrzeżenie, któremu pacjent przypisuje fałszywe znaczenie. Stevie rzucił się z kijem bejsbolowym na jeden z samochodów (nie byle jaki, bo porsche) i został aresztowany. Z sądu trafił prosto na ten sam oddział psychiatryczny, na którym poznałem go kilka lat później. Zdiagnozowano u niego schizofrenię, zapisano leki przeciwpsychotyczne i po kilkutygodniowej kuracji wypisano do domu. Sprawa załatwiona. Przynajmniej do czasu.
Po wyjściu ze szpitala Stevie miał nadal codziennie zażywać leki. Wyznał mi, że po tabletkach miał „mrówki w gaciach” – odczuwał przymus ciągłego ruchu i jedynym sposobem na odzyskanie spokoju było chodzenie w kółko albo „wywijanie biodrami jak Elvis”. Jest to dobrze znany skutek uboczny niektórych leków neuroleptycznych, chociaż w języku fachowym nie określamy go tak barwnie jak Stevie – po prostu akatyzja. Ma związek z zaburzeniami stężenia dopaminy, neuroprzekaźnika, który odpowiada między innymi za koordynację ruchową i napięcie mięśni, a także wpływa na przebieg różnych chorób, w tym schizofrenii.
W efekcie Stevie odstawił leki, co jest bardzo częstym zachowaniem pacjentów i zmorą wielu psychiatrów. Ale można je zrozumieć. Też nie chciałbym zażywać leków wywołujących skutki uboczne, zapisanych przez lekarza, któremu nie ufam, przeciwko chorobie, w której istnienie nie wierzę. Stevie zgodził się, że samochodowe szyderstwa istniały tylko w jego głowie, a zatem dopóki nie zważał na obraźliwe tablice rejestracyjne, nie było potrzeby poddawać go tak nieprzyjemnej kuracji.
Dwa lata później ni stąd, ni zowąd do Steviego zadzwonił przedstawiciel agencji marketingowej i zapytał go o wrażenia z niedawnego seminarium poświęconego odnawialnym źródłom energii. Stevie nie uczestniczył w żadnym takim wydarzeniu i bardzo się zaniepokoił, gdy nieznajomy zaczął wymieniać jego dane osobowe, łącznie z adresem i numerem ubezpieczenia społecznego. Taka sytuacja wytrąciłaby z równowagi każdego z nas, ale moglibyśmy skląć intruza, przerwać rozmowę, traktując ją jako próbę oszustwa, po czym wrócić do codziennych spraw. Jednak Stevie nabrał przekonania, że władze celowo dopuściły do wycieku jego danych, dlatego zadzwonił ze skargą do Biura Porad Obywatelskich (instytucji, która zajmuje się udzielaniem informacji na temat przepisów prawnych, zadłużenia, ochrony konsumenta i spraw mieszkaniowych). Dzień w dzień spędzał po kilka godzin, próbując uzyskać satysfakcjonujące wyjaśnienie, lecz, jak twierdził, albo nikt nie odbierał telefonu, albo zawieszano połączenie w trybie oczekiwania, albo obiecywano mu, że ktoś do niego oddzwoni, co oczywiście nie następowało. Stawał się coraz bardziej rozdrażniony i nabierał przekonania, że pracownicy biura grają mu na nerwach, dlatego również biorą udział w spisku. Jego paranoja jeszcze bardziej przybrała na sile, kiedy dostał od nich mejl z błędnie zapisanym nazwiskiem. Złożył skargę na policji, jednak, co nietrudno przewidzieć, nie potraktowano go poważnie. Wtedy Stevie zaczął wysyłać do Biura Porad Obywatelskich mejle o coraz bardziej agresywnej treści. W końcu posunął się do otwartych gróźb pozbawienia życia pod adresem personelu. Akta sprawy, które mi przekazano, zawierały wydruki około trzystu jego mejli, ale już po przeczytaniu kilku pierwszych pojąłem istotę problemu. Tytuły wiadomości mówiły same za siebie: „Nie jesteście bezpieczni”, „Dziś zdetonuję bombę w waszym biurze!” i „Zadbam, żeby spotkała was wszystkich straszliwa śmierć”. Tym razem policja zareagowała. Podczas przeszukania znaleziono w jego mieszkaniu powszechnie dostępne składniki potrzebne do produkcji bomby domowej roboty. Strach pomyśleć, jak to mogło się skończyć.
Odwiedzając Steviego na zwykłym oddziale psychiatrycznym, czułem się trochę nieswojo. Mimo że dopiero od dwóch tygodni badałem przestępców przebywających na oddziałach zamkniętych, zdążyłem się przyzwyczaić do wzmożonych środków bezpieczeństwa. Natomiast zabezpieczenia na tym oddziale ograniczały się do pomalowanych na niebiesko cienkich drzwi z mizernym zamkiem, które nie wyglądały zbyt solidnie, i gdyby któryś z pacjentów chciał wydostać się na wolność, mógłby je wyłamać kopniakiem. Nikt nie przeszukiwał odwiedzających, a pacjenci nie byli nawet podzieleni pod względem płci. Ku memu zdumieniu Stevie, mężczyzna o szczupłej sylwetce („chuderlawy”, jak sam to określał), haczykowatym nosie i przerzedzonych włosach, został wpuszczony do pokoju widzeń z kubkiem pełnym gorącego napoju. Nikt nie uprzedził go o mojej wizycie. Zrobił na mnie wrażenie gderliwego i był szczególnie rozdrażniony, ponieważ przeszkodziłem mu w piciu kawy. Z paranoiczną nieufnością oglądał mój dowód tożsamości przez ponad trzy minuty, czyli dwie minuty i pięćdziesiąt dziewięć sekund dłużej niż recepcjonistka przy wejściu.
Wyglądał na zaniepokojonego tym, że otrzymałem wcześniej akta jego spraw, i kilkakrotnie wypytywał, w jaki sposób mi je przekazano, jak gdyby chodziło o ściśle tajne dokumenty. Był opryskliwy, ciągle mi przerywał i celowo przekręcał znaczenie moich słów. Przypominało to taktykę stosowaną podczas przesłuchań w sądzie, z jaką zetknąłem się kilka lat później, gdy występowałem w charakterze biegłego.
– Już mi przydzielili psychiatrę – oświadczył Stevie, rzucając we mnie moim dowodem. – Ale nie potrzebuję tego błazna. A ty czego tu szukasz?
– Dobre pytanie, panie McGrew. – Aby nikogo nie urazić, podczas jednorazowych badań na ogół używam nazwisk pacjentów, aczkolwiek jeśli przebywają dłużej na moim oddziale, zwracam się do nich po imieniu. – Potrzebna jest opinia psychiatry sądowego, dlatego tutejszy zespół zwrócił się do nas. Na pewno ktoś pana o tym…
– Znaczy mój psychiatra nie jest na tyle bystry, żeby mnie zbadać? To chcesz powiedzieć?
– Nie. Chodzi o to, że specjalizujemy się w rozpoznawaniu chorób psychicznych związanych z przestępstwami.
– Och, a więc jestem chory psychicznie, tak? A do tego jestem przestępcą? Wygląda na to, że już wydałeś opinię, doktorku. – Stevie postawił kubek na stole i zaklaskał z ironią. – Świetna robota, muszę przyznać. Dasz mi wizytówkę? Mógłbym cię polecić tym chujkom z Biura Porad Obywatelskich.
Podczas rozmowy ze Steviem nasunęły mi się dwa wnioski. Po pierwsze, wszystko wskazywało na to, że cierpi na urojenia, a zatem rokuje szanse na wyleczenie. Urojeniami nazywamy głębokie niewzruszone przeświadczenia, które nie opierają się na logicznych przesłankach, lecz których nie da się podważyć za pomocą racjonalnych argumentów ani dowodów wskazujących na ich nieprawdziwość. Nie są również spójne z tłem regionalnym, kulturowym czy edukacyjnym – zatem nie zaliczają się do nich dziwne poglądy funkcjonujące w pewnych środowiskach, ale niezwiązane z chorobami psychicznymi, na przykład rozpowszechniony wśród scjentologów nieco ironiczny w tym kontekście pogląd, że cała psychiatria to blaga; przekonanie członków niektórych sekt religijnych, że niewierni zasługują na śmierć; czy typowe dla pewnych kręgów socjoekonomicznych mniemanie, że sztuczna, jaskrawopomarańczowa opalenizna jest ładna. Urojenia są cechą charakterystyczną określonego rodzaju choroby (objawem patognomonicznym w naszym zawodowych żargonie), mianowicie zaburzeń psychotycznych. Drugi wniosek, jaki mi się nasunął, dotyczył wszystkich tych sytuacji, kiedy różne instytucje zawieszały moje połączenie w trybie oczekiwania i nikt do mnie nie oddzwaniał, jak mi obiecywano (oraz moich pomysłów na przyciągnięcie ich uwagi).
Doszedłem do wniosku, że chociaż Stevie zbliżał się do przełomu, nie potrafiłby powiedzieć nic na swoją obronę. Przekonanie o spisku, którego padł ofiarą, pochłaniało go tak bardzo, że nie był w stanie przyswoić ani przeanalizować innych informacji, również tych dotyczących jego odpowiedzialności karnej. Chociaż poza wstępnym rozpoznaniem nie byłem bezpośrednio zaangażowany w leczenie Steviego, zaintrygował mnie na tyle, że śledziłem jego powrót do zdrowia, pozostając w kontakcie mejlowym ze szpitalnym psychiatrą. Był to na tyle rozsądny lekarz, że podjął próbę leczenia przy użyciu innego środka przeciwpsychotycznego o bardziej znośnych efektach ubocznych, dzięki czemu zachodziło mniejsze ryzyko ponownego odstawienia leków przez pacjenta. Po kilku miesiącach kuracji Stevie nadal czuł się ofiarą. Uważał, że został niesprawiedliwie potraktowany, ponieważ nikt nie zareagował na jego telefony. Niemniej, co ważne, już nie mówił o wymierzonym przeciwko niemu spisku, a zachowanie pracowników Biura Porad Obywatelskich zrzucał na karb niekompetencji. Urojenia dotyczące złośliwości i wrogich zamiarów znikły bez śladu. Oznaczało to, że Stevie mógł wrócić do dawnego życia bez zadręczania się obawami przed prześladowaniem. I, co najważniejsze, bez drapieżnej żądzy zemsty.
Na marginesie dodam, że zafascynowała mnie zdolność Steviego do usprawiedliwiania własnych działań. „Pisałem takie szokujące mejle tylko po to, żeby te gnidy przestały mnie olewać”. Utrzymywał, że chemikalia, które zgromadził, kupił legalnie i były mu potrzebne do użytku domowego, a nie do produkcji bomby. Jego obrońcy udało się przeforsować ten argument w sądzie i zarzut przygotowań do zamachu terrorystycznego został oddalony. (Ale czy słusznie? Po co mu środek do dezynfekcji wody w basenie, skoro nie miał basenu?) Jest to zachowanie znane jako „zewnętrzne umiejscowienie kontroli” i sprowadza się do odmowy przyjęcia odpowiedzialności. Występuje powszechnie wśród przestępców, którzy usprawiedliwiają w ten sposób swoje czyny bez względu na to, czy cierpią na choroby psychiczne, czy nie. W swojej karierze słyszałem różne zeznania oskarżonych, które ilustrują to osobliwe zjawisko:
– Gdyby rząd nie odebrał mi zasiłku, nie byłbym zmuszony kraść.
– Przede wszystkim mój kumpel nie powinien był mi dawać tego noża.
– Wszystko przez alkohol, doktorze. Po pijaku robię się zadziorny, a wtedy ona zaczyna się odszczekiwać. To musiało tak się skończyć.
Pod względem motywów działania Stevie różni się od większości terrorystów. Dla kontrastu możemy się tu posłużyć przykładem Dylanna Roofa, amerykańskiego białego supremacjonisty, który 17 czerwca 2015 roku dokonał zamachu w kościele w Charleston w Karolinie Południowej, zabijając dziewięć osób. Roof nadużywał narkotyków i alkoholu oraz miał na sumieniu kilka drobnych przestępstw, ale nie cierpiał na żadną chorobę psychiczną, która mogłaby ograniczać jego kontakt z rzeczywistością (i pozwoliłaby uniknąć odpowiedzialności karnej). Podobno często twierdził, że „czarni przejmują władzę nad światem”, a w swoich działaniach kierował się głęboko zakorzenionym rasizmem i nienawiścią. Należy jednak zaznaczyć, że jego poglądy, jakkolwiek odrażające, nie miały nic wspólnego z urojeniami. Nie zrodziły się z obłędu, dlatego żadna kuracja farmakologiczna ani terapia psychologiczna nie byłaby w stanie ich zmienić.
Wielu przestępców, od drobnych złodziejaszków po seryjnych morderców, cechują poważne wady charakteru, jak niezdolność do odczuwania empatii czy narcyzm. Doskonałym przykładem takiej osobowości jest wspomniany wcześniej charyzmatyczny Ted Bundy. Ujmująca powierzchowność, nieszczerość, stalowe nerwy, patologiczny egocentryzm i brak wyrzutów sumienia świadczą o jego zdolności do prowadzenia podwójnego życia. Miał partnerkę, z którą spotykał się przez sześć lat, ukończył studia i zaangażował się w działalność polityczną, ale nie przeszkadzało mu to w popełnianiu brutalnych morderstw. Jako przystojny i czarujący mężczyzna potrafił wzbudzać zaufanie swoich ofiar, a nawet do pewnego stopnia zjednać sobie funkcjonariuszy policji i prawników. Oto podręcznikowe cechy psychopaty. Zachowania niektórych przestępców noszą znamiona zaburzeń osobowości – głęboko zakorzenionych i trwałych wzorców zachowań utrudniających funkcjonowanie społeczne. Zaburzenia osobowości, jak na przykład psychopatia, nie są odmiennymi stanami świadomości, dlatego formalnie nie są chorobami, ale zaburzeniami psychicznymi. Niekiedy można je leczyć, lecz nie farmakologicznie, zatem jedynym rozwiązaniem jest intensywna i długotrwała psychoterapia.
Niezależnie od mrocznej sfery zaburzeń osobowości działania większości ludzi, którzy popełniają straszliwe zbrodnie, między innymi seryjnych morderców i terrorystów, nie wpisują się w kontekst możliwych do zdiagnozowana, zrozumiałych z biologicznego punktu widzenia, podatnych na środki farmakologiczne i uleczalnych chorób psychicznych. Analogicznie większość przepełnionych gniewem i nienawiścią ludzi – jak fanatycy religijni, prawicowi rasiści albo tamten staruszek, który nie chciał mi oddać mojej zabłąkanej piłki, kiedy byłem małym chłopcem – nie cierpi na choroby psychiczne. Skrajne poglądy albo dziwaczne prowokacyjne zachowania jeszcze o niczym nie świadczą.
Psychiatra sądowy nie jest w stanie pomóc takim ludziom jak Dylann Roof ani zredukować potencjalnego ryzyka w większym stopniu, niż może to uczynić wymiar sprawiedliwości czy system penitencjarny. Odgrywamy jedynie pomocniczą rolę, dokonując wstępnego rozpoznania, żeby wykluczyć choroby lub zaburzenia psychiczne, ale potem jesteśmy tak samo potrzebni jak środek do dezynfekcji wody basenowej w domu, w którym nie ma basenu.
Rozdział 4
Nokaut przy pracy
Zbliżał się koniec mojego szkolenia podstawowego i właśnie zacząłem praktyki jako starszy stażysta na oddziale psychiatrii sądowej. Budzące grozę egzaminy miałem już za sobą. Teraz musiałem tylko zdecydować, której podspecjalności poświęcę najbliższy rok rezydentury. Był duszny sierpniowy poniedziałek, gdy po tygodniu wprowadzenia wyszedłem na pierwszą linię frontu. Chcąc zaimponować kolegom, poszedłem na oddział, by zbadać kilku pacjentów przed obchodem. Mój wybór padł na Dennisa, który trafił pod naszą opiekę, ponieważ rzucił się z nożem na brata, kiedy usłyszał głosy w swojej głowie. Aż trudno było uwierzyć, że ten otyły młody mężczyzna o flegmatycznym usposobieniu był zdolny do takiego czynu. Na szczęście jego brat, kulturysta, zdołał go obezwładnić, zanim doznał poważniejszych obrażeń, i skończyło się jedynie na kilkunastu szwach na przedramieniu (chociaż podejrzewam, że w najbliższe święta zasiądą wspólnie do stołu w dosyć niezręcznej atmosferze). Ze względów bezpieczeństwa wszystkie pokoje przesłuchań na oddziale były wyposażone w duże okna umożliwiające stałą obserwację personelu. Zauważyłem, że na korytarzu stoi inny młody mężczyzna i przygląda mi się z wyraźną fascynacją. Nieustannie pukał w zbrojoną stalową siatką szybę, machał i uśmiechał się do mnie. Kilka razy nawet bezceremonialnie wszedł do środka i próbował nawiązać rozmowę, przeważnie na tematy związane z religią.
– Każdy może być bogiem, ale bogowie muszą mieć swojego króla.
Uprzejmie wyprosiłem go z pokoju.
Minutę później znów wetknął głowę w uchylone drzwi.
– Nie miałem nikogo na myśli. Tylko tak dla zasady.
Był przekonany, że znamy się z dzieciństwa, i wypytywał mnie o mecze krykieta, w których rzekomo wspólnie graliśmy. Potraktowałem go jak jednego z tych natrętów w odblaskowych kamizelkach, którzy zbierają datki na ulicy. Nie zwracając na niego uwagi, odwróciłem wzrok i pochyliłem się nad notatkami.
W rozmowie z Dennisem zaledwie prześlizgnąłem się po powierzchni. Chciałem go zapytać o wiele rzeczy, między innymi o to, jak nabrał przekonania, że brat chce go nakłonić za pomocą telepatii, żeby wytatuował sobie penisa na policzku (zjawisko nazywane w psychiatrii „nasyłaniem myśli”). Ale na to potrzebowałem więcej czasu, więc musiałem zaczekać do kolejnego spotkania. Podczas tej rozmowy zdążyłem jedynie się przedstawić i wyrobić sobie ogólne pojęcie na temat stanu zdrowia pacjenta (a także, jeśli mam być szczery, zaimponować mojemu nowemu szefowi). Wyszedłem na korytarz zadowolony z siebie, nie spodziewając się tego, co za chwilę miało nastąpić. Młody mężczyzna, który przeszkadzał mi podczas badania, podbiegł do mnie od tyłu i uderzył mnie mocno pięścią w głowę, po czym uciekł. Zrobił to tak szybko, że dopiero po chwili pojąłem, co się stało. Ocknąłem się na podłodze oszołomiony i poczułem pulsujący ból w skroni. Kiedy pielęgniarze pomagali mi wstać, sprawca już znikł w swoim pokoju.
Byłem wstrząśnięty. Atak był błyskawiczny, więc nawet nie miałem czasu zdać sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Mam kilkoro kolegów po fachu, którzy w pracy doznali poważnych obrażeń. Zaledwie miesiąc później jedna ze stażystek została uwięziona w pokoju przesłuchań przez cierpiącego na psychozę pacjenta, który uroił sobie, że ma do czynienia z pracownicą opieki społecznej. Nie chciał jej wypuścić i zażądał, aby ujawniła miejsce pobytu jego synka, którego mu odebrano i przekazano do adopcji. W końcu zgodził się uwolnić zakładniczkę, ale dopiero po trwających przeszło pół godziny negocjacjach. Moja koleżanka wyszła z tej przygody bez szwanku, ale przeżyła silną traumę. Poszła na zwolnienie, które przedłużała z tygodnia na tydzień, i wróciła do pracy dopiero po przeszło dwóch miesiącach. Nasze współczucie do niej powoli ustępowało miejsca zniecierpliwieniu – codziennie pozostała piątka stażystów musiała dzielić się między sobą jej obowiązkami na oddziale, jak również wieczornymi, nocnymi i weekendowymi dyżurami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Consultant – w brytyjskim systemie opieki zdrowotnej stanowisko będące odpowiednikiem ordynatora (przyp. tłum.). [wróć]