W imię Ojca - Łukasz Wachowski - ebook
NOWOŚĆ

W imię Ojca ebook

Łukasz Wachowski

0,0

Opis

Żałuj za grzechy albo giń

Komisarz Marlena Podgajna mierzy się z kolejną skomplikowaną sprawą. W jednej ze spokojnych, wiejskich parafii ukrzyżowano… księdza. Wszystkie poszlaki wskazują na to, że kolejne ofiary to jedynie kwestia czasu.

Wkrótce podejrzenia stają się faktem. Ktoś zadaje sobie bardzo dużo trudu, by odwzorować biblijną scenę ukamienowania. Szybko okazuje się, że obie ofiary znajdują się na znalezionym na plebanii zdjęciu seminarzystów z rocznika ’92. Podgajna nie ma wątpliwości, że ma to związek ze sprawą.

Jaką mroczną tajemnicę ukrywa grupa przyjaciół sprzed lat? I kto bawi się w najwyższego sędziego, wymierzając księżom karę?

Podgajna i jej zespół muszą wspiąć się na wyżyny swoich możliwości i zmierzyć z małomiasteczkową mentalnością, by rozwiązać zagadkę. Czy uda im się powstrzymać mordercę zanim będzie za późno?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 580

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Łukasz Wachowski

W imię Ojca

Mamie…

1.

Szczekanie psa obudziło Halinę. Codziennie wstawała o piątej rano, jednak dziś Burek ujadający na łańcuchu przy budzie dał się jej wyjątkowo we znaki. Pomyślała, że w pobliżu musi się kręcić jakaś dzika zwierzyna, skoro pies narobił tyle szumu. Spojrzała na zegarek wbudowany w piekarnik. Była czwarta dwadzieścia cztery. Zaspana, wyjrzała przez okno. Lipcowy poranek przywitał ją pierwszymi słonecznymi promieniami. Rzuciła okiem dookoła, ale nie zobaczyła niczego niepokojącego. Pomyślała, że zwierzę zgłupiało, więc odwróciła się od okna i nastawiła wodę na kawę. Po kilku minutach w szklance wirowały fusy zmielonej własnoręcznie kawy. Halina złapała starą łyżeczkę, wsypała trochę cukru, zamieszała i głośno pociągnęła łyk. Metalowy uchwyt nagrzał się i delikatnie ją oparzył. Szybko odstawiła szklankę i znów podeszła do okna. Tym razem już bardziej zdenerwowana. Pies cały czas wył, patrząc w kierunku drogi, za którą stał kościół. Tak, Halina należała do tych, którzy mieli niesamowite szczęście. Mieszkać na wsi naprzeciw kościoła to prawdziwy luksus. To świetny punkt logistyczno-obserwacyjny. Nic nie umknie uwadze. Tym bardziej jeśli się ma ponad pięćdziesiąt lat, jest się starą panną lubującą się we wszelkich wiejskich nowinkach i ploteczkach.

Zbliżała się piąta. To czas, kiedy należało rozpocząć obrządek. Ale jak to zrobić w spokoju, kiedy cały czas się słyszy szczekanie? Rozgniewana rzuciła:

– Burek, kurwa, zamknij się wreszcie, ile można słuchać darcia twojego ryja?

Pies na chwilę spojrzał w jej stronę, po czym szybko wrócił do wycia. Coraz bardziej irytowało to Halinę, choć zajęła się codziennymi obowiązkami. Kury, kaczki, krowy… Pochłonięta porannymi zadaniami zapomniała na chwilę o tym, co podniosło jej ciśnienie. Koniec pracy mimochodem przywrócił „stary” problem. Tym razem irytacja zamieniła się w ciekawość. Wyszła przed bramę, omiotła wzrokiem okolicę i znów nie dostrzegła nic niepokojącego. Pomyślała, że za chwilę usłyszy dzwony wzywające na mszę. W tygodniu rzadko chodziła do kościoła, ale co niedzielę musiała być obowiązkowo, w pierwszej ławce. W kościele już paliło się światło. Było to trochę nietypowe, bo ksiądz zawsze pojawia się na chwilę przed rozpoczęciem mszy, a kościelny pół godziny wcześniej, aby skąpać wieś w hałasie dzwonów wykonanych z brązu.

Obejrzawszy się w lewo i prawo, przeskoczyła przez drogę krajową. Weszła głównym wejściem, pod dzwonnicą. Na terenie przylegającym do świątyni nic się nie działo. Z tyłu głowy miała cały czas dźwięk szczekania, tym razem jakby coraz bardziej intensywny. Chwyciła za klamkę, ale kościół był jeszcze zamknięty. Zdziwiłaby się, gdyby było inaczej, a palące się światło tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że ksiądz to niezła gapa, skoro znów zapomniał wieczorem je zgasić. Popatrzyła jeszcze chwilę, ale nikogo nie ujrzała. Przeżegnała się, po czym odwróciła się i skierowała do domu.

O siódmej trzydzieści kościelny pojawił się w miejscu, gdzie przed kilkoma minutami była Halina. Pociągnął za dwa sznury i kilkoma ruchami rozbujał dwa stare dzwony, których dźwięk oznaczał tyle, że niebawem rozpocznie się codzienne nabożeństwo w intencjach zmarłych. Marek, bo tak miał na imię, to mężczyzna pod pięćdziesiątkę. Całe życie był związany z Kościołem. We wsi zawsze zastanawiano się, dlaczego kolejni księża trzymali go koło siebie, skoro, jak twierdzili, był „niespełna rozumu”. Fakt, że był on upośledzony, jednak swoją pracę wykonywał sumiennie, no i po prostu szkoda go było wyrzucić. Każdy z księży miał w głowie jego przyszłość: gdzie on znajdzie pracę, skąd weźmie pieniądze… A był całkiem nieszkodliwy, więc po co było go krzywdzić? I tak, pomimo zmieniających się kapłanów, Marek trwał w swoim świecie, którego granice wyznaczał kościół, plebania i cmentarz. To było jego życie.

Dzwony wciąż głośno oznajmiały, że kościelne życie tego dnia się rozpoczęło, kiedy kościelny poszedł w kierunku zakrystii. Wyjął pęk kluczy i jak co dzień wzrokiem szukał drugiego co do wielkości, z okrągłą główką i dwoma wystającymi zębami. Chcąc wepchnąć go do zamka, napotkał opór. Pchnął jeszcze raz, mocniej, ale klucz nadal nie chciał wejść. Kucnął, przyłożył oko do otworu i ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że w zamku, od środka, znajduje się drugi klucz. Pomyślał, że to pewnie ksiądz przyszedł wcześniej, aby przygotować się do tego, co miało nastąpić już niebawem. Ale czy kiedykolwiek to robił? Marek nawet nie zdążył o tym pomyśleć, kiedy zawołał:

– Księże Jarosławie, to ja, Marek, nie mogę otworzyć drzwi. Jest tam ksiądz?

Odpowiedziała mu głucha cisza. Zawołał jeszcze raz, tylko głośniej, ale wciąż nie było żadnej odpowiedzi. Zrobił kilka kroków w kierunku głównego wejścia, do którego również miał klucze. Tym razem nie były one potrzebne. Chwycił za wielką klamkę, nacisnął ją, a brzęk przekładek pozwolił mu otworzyć ogromne wrota do świątyni. Przekroczywszy próg, podniósł oczy w kierunku ołtarza, a tam…

2.

– Jezu, Jezu!! – Przerażony zaczął biec w kierunku ołtarza.

Zapomniał nawet o przyklęknięciu, chociaż robił to za każdym razem, kiedy zbliżał się do najważniejszego miejsca w całej świątyni. Po kilku chwilach stał metr od wielkiego krzyża, który został ustawiony w centralnej części prezbiterium. Zawsze znajdował się on po prawej stronie od ołtarza, gdzie swym bolesnym spojrzeniem raczył obecnych w kościele Jezus Chrystus.

Tym razem jednak nie tylko krzyż zmienił miejsce. Figura Zbawiciela leżała na ołtarzu, a jej miejsce zajmował… ksiądz Jarosław. Jego głowę zdobiła cierniowa korona, po twarzy ściekała krew. Wszystkie kończyny zostały przybite do drzewca. Cały obraz sprawiał wrażenie, jakby odwzorowano scenę ukrzyżowania. W głowie kościelnego zdziwienie mieszało się z przerażeniem. Nagle w pustej świątyni rozniosły się echem słowa:

– Ludzie, ludzie, ratujta księdza! Ludzie…

Głos Marka, mimo że całkiem donośny, nie przebił się poza mury. Kościelny wybiegł zdezorientowany przed budynek i tymi samymi słowami zaczął wrzeszczeć:

– Ludzie, księdza zabili, ludzie, pomóżta!

Na reakcję nie trzeba było długo czekać. W kilka chwil zbiegła się spora grupka mieszkańców okolicznych domów, a z każdą kolejną minutą tłum się rozrastał. Oszołomiony kościelny myślał jednak na tyle trzeźwo, że dygoczącymi rękoma wybrał na starej nokii numer alarmowy. Zamykając drzwi do kościoła, usłyszał z głośniczka:

– Tu operator numeru alarmowego Aniela Kruk, co się stało?

– Ksiądz… nie żyje… chyba… chyba na pewno… – dukał.

– Proszę pana, spokojnie, jaki ksiądz, gdzie, co z nim?

– Ksiądz Jarek z parafii w Kotuni, wisi na krzyżu, zamiast Chrystusa… Krew, dużo krwi… Wisi…

– Mam nadzieję, że nie jest to głupi żart. Wyślę na miejsce patrol policji i załogę pogotowia. Kim pan jest?

– Ja? Marek, kościelny… Pracuję w tym kościele…

– Proszę zostać na linii i wykonywać moje polecenia – powtarzał suchy, ale stanowczy głos operatorki.

Jednak Marek coraz mniej jej słuchał. Wszedł do środka, zamknął drzwi, patrzył ślepo na ukrzyżowane ciało, a jego ręka z telefonem stopniowo opadała.

– Halo, halo… Czy pan mnie słyszy? Halo??? – dobiegał go kobiecy głos próbujący ustalić, co dzieje się po drugiej stronie linii.

Kiedy Marek informował służby o osobliwym odkryciu, któryś z mieszkańców, zaalarmowany znaleziskiem, powiadomił mieszkającą dwie uliczki dalej lekarkę. Ta biegła w kierunku świątyni tak, jak wstała – nieuczesana, w starych, rozciągniętych dresach.

Niespokojny tłum ciekawskiej i żądnej wiadomości gawiedzi stał zgromadzony przy głównym wejściu do kościoła. Co niektórzy próbowali zajrzeć przez okna, ale neogotycki charakter budowli uniemożliwiał im to. Okienne otwory znajdowały się po prostu za wysoko. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, aby otworzyć drzwi. Ci mądrzejsi nie chcieli być wplątani w śledztwo, przesłuchania, inni nie zrobili tego ze strachu. Wizja księżego trupa, z którym nie wiadomo, co się stało, przerażała silniej niż ciekawość sensacji, jaką będzie żyć wioska przez długi, długi czas. I nie mylili się ci, którzy wieszczyli swoistą sławę zlokalizowanej w centralnej Polsce, nikomu pewnie dotąd nieznanej, Kotuni.

– Przepuśćcie panią doktor, niech wejdzie i sprawdzi, co tam się stało. Może ksiądz żyje. Przecież Marek ma żółte papiery – powiedziała donośnym głosem rozemocjonowana Halina, która wreszcie mogła odetchnąć z ulgą, bo poznała przyczynę wielogodzinnego ujadania swojego psa. Pomyślała, że nikt nie zauważył, że coś się dzieje. A jej stary, kosmaty Burek wyczuł zło, które szalało tuż po drugiej stronie ulicy.

I faktycznie, po chwili lekarka, którą niektórzy pogardliwie nazywali felczerką ze względu na poziom wiedzy i świadczonej pomocy, uchyliła okute metalem wrota. Wtedy wygrała również ciekawość ludzka. Ci, którzy stali bliżej, przez niewielki otwór ujrzeli to, co zobaczył kościelny kilkanaście minut wcześniej. Ich żądne sensacji ślepia utkwiły w krzyżu, na którym wisiał niedawno przybyły do parafii pleban. Lekarka zatrzasnęła za sobą drzwi i skierowała się w kierunku prezbiterium. Wiedziała, że to, co widzi, raczej nie daje nadziei na jakiekolwiek pozytywne zakończenie. Stopy trupa pokryte były fioletowym wykwitem skórnym. Oznaczał on jedno: plamy opadowe. Ksiądz na pewno nie żył.

Niby stwierdzenie zgonu dla lekarza z wieloletnim doświadczeniem nie jest niczym emocjonującym, jednak ten przypadek wywołał dziwną kombinację odczuć. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk zbliżającego się radiowozu. Po chwili usłyszała także głośny krzyk wzywający do odsunięcia się od drzwi. Mocnym szarpnięciem otworzył je młody, około trzydziestoletni, dobrze zbudowany policjant. Twardy charakter mężczyzny bardzo szybko został zweryfikowany. Gdy tylko jego oczom ukazał się widok trupa na krzyżu, zwymiotował do stojącej obok misy ze święconą wodą. Szybko otarł usta i zbliżył się do denata.

Drugi z policjantów zajął się zaprowadzeniem porządku przed kościołem. Tłum nie tylko się rozrastał, ale coraz głośniej żądał informacji o tym, co się stało. W mediach społecznościowych już pojawiły się relacje z miejsca zdarzenia, choć więcej było w nich spekulacji niż prawdy. Bo tej przecież nikt nie znał. Nikt poza mordercą i ofiarą.

3.

Sprawa morderstwa księdza z Kotuni stała się bardzo medialna. Niby statystycznie codziennie w Polsce ktoś pada ofiarą mordercy, ale pozbawienie życia księdza… to sytuacja niecodzienna. Nic w tym dziwnego, że polityczna góra od razu zainteresowała się sprawą i kazała szybko znaleźć sprawcę, któremu zostanie udowodniona wina.

Telefony w Komendzie Wojewódzkiej wręcz się urywały. Pilnie ściągnięto najlepszych policjantów z dochodzeniówki. W auli za stołem siedział komendant. Dookoła wielkiego stołu kilkunastu funkcjonariuszy z wieloletnim stażem. Dominowali mężczyźni w średnio zaawansowanym wieku. Spośród zbiorowiska wyróżniała się jedna postać, zupełnie niepasująca do tego obrazka.

– Ta sprawa musi być jak najszybciej rozwiązana. Kurwa, tego jeszcze nie mieliśmy. Jakiś jebany psychol zajebał księdza. Środek wakacji, miałem zaraz zaczynać urlop. Góra mówi, że to priorytet i wszystkie siły mają się skupić na jej rozwiązaniu.

Nikogo nie zdziwiły słowa Włodarczyka, bo tak właśnie nazywał się komendant wojewódzki. Słynął on z soczystego języka, bez względu na to, z kim rozmawiał i o czym. Jedynym hamulcem były media. Tu, mimo wielu prowokacji, nikt nie wyprowadził go z równowagi do tego stopnia, aby zaczął rzucać mięsem.

– Proponuję, żeby sprawę wzięła Podgajna.

Siedząca wśród śledczych kobieta wyróżniała się spośród męskiego tłumu. Na twarzach niektórych pojawił się szyderczy uśmieszek. Nie dlatego, że Podgajna się nie nadawała, ale dlatego, że to na nią spadnie cała odpowiedzialność, że to ona będzie twarzą śledztwa.

Podgajnej tak medialna sprawa nie była wcale na rękę. Wiedziała, z jaką presją będzie miała do czynienia. Najgorsze jej zdaniem były media. O nich miała bardzo złe zdanie. Hieny szukające sensacji będą ją osaczać na każdym kroku, a ona będzie zmuszona z nimi jakoś współpracować.

Pani komisarz lubiła wyzwania. Prowadziła już niejedno śledztwo, w którym trzeba było nie lada gimnastyki dochodzeniowej, a nawet wyciągania dowodów spod ziemi. Ale chyba najwięcej popularności dała jej sprawa gwałtu i morderstwa nastolatka z łódzkiej Retkini. Dwa lata temu cała Polska żyła tym, jak bez śladu zaginął piętnastolatek, a po kilku dniach jego zwłoki odnaleziono w szuwarach nad stawem w oddalonym od Łodzi o kilkadziesiąt kilometrów Pęczniewie. Śledztwo było żmudne, przez niektórych uznane za beznadziejne. Żadnych świadków, odcisków palców, materiału biologicznego. A jednak, po nitce do kłębka, wpadła na trop mordercy, którego proces zakończył się raptem kilka miesięcy temu skazaniem na dożywotnią odsiadkę.

Podgajna wstała zza stołu, rzuciła krótko, żeby zbierać się do wyjazdu, po czym udała się do swojego białego renault. W Google Maps wbiła „Kotunia kościół”. W okamgnieniu pojawiła się trasa. Dziewięćdziesiąt trzy kilometry, godzina i dwadzieścia minut. Zadzwoniła do męża.

– Marek? Będę dzisiaj w domu bardzo późno, o ile w ogóle wrócę. Zabójstwo księdza, wiesz, jakie ciśnienie idzie z góry. Włącz telewizję, na pewno mnie zobaczysz. – Uśmiechnęła się do siebie, po czym kazała zaopiekować się dziećmi.

Drugie połączenie miało już charakter służbowy. Połączono ją z policjantami, którzy byli już na miejscu.

– Zabezpieczyć kościół, nic nie ruszać, pod żadnym pozorem. Zatrzymać ludzi, jeśli jacyś są w pobliżu. Będę za trochę więcej niż godzinę.

Polecenia były bezosobowe. To także cecha Podgajnej. Nie nawiązywała relacji z innymi, często wyglądało to jak traktowanie z góry, choć nie takie były jej intencje. Szła o zakład, że nigdy więcej nie spotka tych, z którymi niebawem się zobaczy, więc po co się wysilać. Nacisnęła pedał gazu, silnik „Renaty” mocniej zawył, a licznik kilometrów zaczął zmieniać kolejne cyfry.

Przyjazd ekipy pogotowia ratunkowego też już nic nie zmienił. Ratownik i lekarz weszli do środka budowli, popatrzyli na niecodzienne znalezisko kościelnego. Zgon został oficjalnie potwierdzony.

– Nic tu po nas. Zgłosimy centrali, co zastaliśmy. Pilnujcie delikwenta, choć raczej nie ucieknie – zarechotał lekko otyły ratownik z wąsem.

Poczucie humoru mężczyzny nie udzieliło się osobom, których oczy zwrócone były w kierunku krzyża. Zgodnie z zapowiedzią, po chwili w kościele nie było już medyków. Także lokalna felczerka wyszła przed budynek. Nic nie mówiła, choć po przestąpieniu progu zalała ją lawina pytań. Było to o tyle dziwne, że ośrodek zdrowia, którym kierowała, uznawany był za wylęgarnię plotek. Nikogo nie dziwiło, że tajemnica lekarska jest tam czymś nieznanym, o snuciu spekulacji i tworzeniu niestworzonych historii nie mówiąc. Na nieszczęście pojawiła się pierwsza redakcja lokalnej telewizji. Dziennikarka i operator łapczywie rzucali spojrzenia na grupę ludzi i kościół, jakby chcieli od razu przekazać całemu światu sensację, z jaką mają do czynienia. O dziwo nikt nie chciał z nimi rozmawiać. Policjant zajmujący się porządkiem na zewnątrz przegonił lokalnych żurnalistów, choć prawo do informowania ludzi, na które notorycznie się powoływali, było przecież faktem. Kolejne minuty płynęły pod znakiem wielkiej niewiadomej. Nic się nie działo.

Podgajna zajechała pod samą dzwonnicę, wysiadła i wzrokiem odszukała funkcjonariusza, który stał na zewnątrz. Kiwnięciem ręki przywołała go do siebie. Podszedł bezzwłocznie. Trudno, trzeba schować męską ambicję w kieszeń – pomyślał. – Nie co dzień przyjeżdża dochodzeniówka z województwa. Trochę uwierało go to, że kiwa na niego kobieta, a on, niczym piesek, biegnie na jej wezwanie. I jeszcze nie może nic z tym zrobić. Nie chciał podpaść. Wyczuł, że na tym może całkiem sporo zyskać, w końcu mówić o tym będzie cała Polska. Stąd pełna pokora i posłuszeństwo.

– Komisarz Marlena Podgajna. To ja będę nadzorować czynności na miejscu zbrodni. Co mamy?

– Aspirant Łukasz Więzłowski. Po przyjeździe na miejsce kolega wszedł do środka, a ja, zgodnie z poleceniem, zająłem się zabezpieczeniem na zewnątrz. Nikt nie wchodził do środka, poza ekipą ratowników, wcześniej przybyła mieszkająca opodal lekarka, ale teraz stoi tam. – Wskazał palcem około pięćdziesięcioletnią kobietę w dresach i klapkach. Niecodziennego znaleziska dokonał kościelny. Jest w środku.

Podgajna znów rozejrzała się dookoła. Wolno przesuwała wzrokiem po uczestnikach zgromadzenia. Od razu dało się poznać, że to lokalsi. Ludzie zniszczeni ciężką robotą w polu, bez pełnego uzębienia, żywiący się plotkami i tanimi sensacjami wiejskimi. Nie poczuła pogardy, ale lekkie obrzydzenie. Na szczęście nie będzie musiała z nimi obcować bezpośrednio. Przez myśl przeszło jej, że sprawcy morderstwa raczej tu nie ma, choć mówi się, że często wracają na miejsce zbrodni. Po tej krótkiej obserwacji, wyciągnąwszy pierwszy nikły wniosek, weszła do środka. W zasadzie z daleka nie było widać nic niepokojącego. Nie było nieporządku, nikt nic nie zniszczył. Tylko postać przymocowana do krzyża jakoś nie pasowała do wizerunku Chrystusa. Każdy Chrystus, jakiego kiedyś widywała w kościele, był atletyczny, z bujną czupryną i zarostem na twarzy. Teraz, zbliżając się do wnętrza, widziała łysiejącego, zmagającego się ze sporą nadwagą mężczyznę, który zwisał przybity do dwóch kawałków drewna.

– No to zaczynamy – rzuciła pod nosem. – Niezły cyrk.

Sama nigdy nie była zwolenniczką chodzenia do kościoła. Dziwiło ją, że tłumy ludzi potrafią klepać jedne i te same formułki podczas mszy pod pozorem modlitwy. Wznoszone ponoć do samego Boga, nigdy niczego nie przyniosły. Nie rozumiała wiary i tego, że ludziom może ona coś dawać. Tym bardziej nie ufała ludziom pokroju denata, którzy całe życie spędzają na nieróbstwie pod płaszczykiem służby Najwyższemu. Odłożyła na bok swoje poglądy i znów chłodno rzuciła do obecnego policjanta:

– I co?

– Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem…

– Nie pytam, co widziałeś. Właśnie, jak się nazywasz?

– Mariusz Kołodziej, starszy posterunkowy Kołodziej.

Pomyślała sobie, że nic dziwnego, że czegoś podobnego nie widział. Staż raczej krótki, a na takim zadupiu trudno o przestępstwa z pierwszych stron gazet.

– Co wiemy? – zapytała.

– Denat to miejscowy proboszcz. Ten tam siedzący to kościelny. On go znalazł i wezwał służby. Próbowałem z nim porozmawiać, ale coś z nim jest nie tak. Od chwili przyjazdu nie powiedział ani słowa. Nic nie jest ruszone, nikt obcy nie wchodził do środka poza tą lekarką ze wsi.

Wyjęła telefon, szybko wybrała numer i po chwili odezwał się męski głos, do którego powiedziała, że technicy i reszta śledczych mogą wchodzić. Dwóch z nich dostało polecenie przesłuchania ewentualnych świadków. Od razu się dowiedzieli, że nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział, a pytanie śledczych o to, czy ktoś zauważył coś podejrzanego ostatniej nocy lub wieczora, wywołało efekt mrożący, skłaniając gapiów do szybkiego opuszczenia terenu kościoła. Jedyną osobą, która miała cokolwiek do powiedzenia, była oczywiście mieszkająca naprzeciw kościoła Halina.

– Proszę panów, ja mogę tyle powiedzieć, że mój pies strasznie ujadał tej nocy. Nad ranem to aż mnie obudził, ale wyjrzałam przez okno i nic nie widziałam. Później nawet podeszłam pod kościół, ale też nic nie słyszałam. Ani księdza, ani nikogo innego. A że było już po siódmej, to wiedziałam, że głupi Marek zaraz przyjdzie i zacznie dzwonić na mszę, to wróciłam do domu. Nie na długo, bo zaczął zaraz wołać pomocy. Najpierw myślałam, że mu odbiło, ale jak już się zleciało tyle ludzi, to wiedziałam, że coś jest na rzeczy.

Pokazała palcem, gdzie mieszka, nawet kazała posłuchać, że jej Burek cały czas szczeka, i to właśnie w taki sam sposób jak w nocy i nad ranem. Czuje obcych.

Komisarz Podgajna tymczasem przypatrywała się ukrzyżowanemu księdzu. Ciało nie miało zbyt wielu widocznych obrażeń. Założona na głowę cierniowa korona poczyniła rany, z których na czoło i skronie pociekły strużki krwi. Twarz nie była poobijana, na ciele brak widocznych ran. Jedyne rzucające się w oczy to te, które powstały podczas przybijania do krzyża. Kończyny miały co dźwigać, dlatego dziury w dłoniach i stopach zrobiły się większe niż średnica gwoździ użytych do przytwierdzenia. Pozłacane kielichy stały na brzegu ołtarza. Obok nich leżał zdjęty z krzyża Chrystus. Przypatrując się mu, Podgajna ujrzała kawałek kartki. Kiwnęła palcem, jak to miała w zwyczaju, na jednego z techników, który robił właśnie kolejne zdjęcia.

– Zrób zdjęcie i daj mi worek na dowody.

Podgajna zawołała kolegów, którzy znaleźli się obok niej po chwili. Trzymając w ręku dużą pęsetę, podniosła skrawek obfotografowany wcześniej przez technika.

– Co to, do cholery?

– Raczej nic przypadkowego. W kościele panuje wyjątkowy porządek. Zauważyliście, żeby gdzieś leżał jakikolwiek śmietek? Nic. Musiał to zostawić ten, który zorganizował nam taką rozrywkę. A szczerze mówiąc, moim zdaniem, ci, bo to nie wygląda na robotę jednej osoby.

Karteluszek trzymany przez Podgajną przestawiał wychudzonego konia, który tratuje ludzi, a na nim mężczyznę z widłami w dłoni. Nie był to cały obrazek, a jedynie jego część, o czym świadczyły postrzępione krawędzie.

– Ktoś to poznaje? – zapytał starszy komisarz z Łodzi, który bacznie przyglądał się znalezisku prowadzącej śledztwo.

– Trzeba oddać do analizy i ustalić, co przedstawia fragment tego rysunku. Tak samo zrobić ze śladami zebranymi z figury. Sprawdzamy DNA, włosy, monitoring, wszystko, co może pomóc ustalić, kto dokonał tej makabrycznej egzekucji.

Bo Podgajnej wyglądało to właśnie na egzekucję. Nic nie zginęło, nikt niczego nie szukał, zatem rabunek należało zdecydowanie wykluczyć. Rzuciła wzrokiem w kierunku bocznej nawy, gdzie na ławce rytmicznie gibał się kościelny. Pomyślała, że on może sporo wnieść do śledztwa. Sama postanowiła z nim porozmawiać, kiedy jego szef będzie ściągany z krzyża i zabierany na badania pośmiertne.

– Dzień dobry, komisarz Marlena Podgajna. Pan znalazł zwłoki księdza? Proszę opowiedzieć, jak to było.

Do kościelnego wreszcie dotarło, co się stało i w jakiej jest sytuacji. Zaczął mamrotać pod nosem, że przyszedł rano, że nie mógł otworzyć zakrystii, że wszedł do kościoła, zobaczył księdza i wezwał pomoc.

Podgajna stwierdziła, że za dużo się od niego nie dowie. Od razu było widać, że nie tylko nerwy będą przeszkodą, ale i ograniczenie umysłowe mężczyzny. Wysłuchawszy tego, co miał do powiedzenia, zadała kolejne pytania:

– Kiedy widział pan księdza po raz ostatni? Jak wyglądał jego zwykły dzień? Czy wczoraj miał jakieś plany? Gdzie są nagrania z monitoringu, telefon i rzeczy osobiste księdza?

Grad pytań, jakim sypnęła komisarz, przytłoczył mężczyznę. Jeszcze bardziej zdezorientowany zaczął odpowiadać na pytania, które zapamiętał.

– Tam, za parkanem, plebania. Tam trzeba iść. Tam pewnie są rzeczy księdza. Ja zadzwonię, może jest tu telefon.

Wyciągnął sprzęt, na widok którego Podgajna parsknęła śmiechem. Szybko jednak uświadomiła sobie nietakt, przeprosiła, po czym zaczęła nasłuchiwać odgłosu dzwoniącego telefonu. W głuchej ciszy kościoła rozległ się dźwięk komórki. Dobiegał on z zakrystii. Podgajna wstała z ławki, szybkim krokiem udała się za rozbrzmiewającą coraz głośniej muzyczką. Komórki nie było widać. Na wieszaku za to wisiała sutanna. Śledcza wsunęła rękę do jednej, potem do drugiej kieszeni i wyciągnęła sprzęt, który, miała nadzieję, da jakieś dowody i rzuci światło na sprawę.

– Ma ustawione hasło, nic teraz nie sprawdzimy. Nasi technicy muszą złamać zabezpieczenie.

– Ja… Wiem, jakie ksiądz miał hasło… Widziałem kiedyś, jak wbijał cyferki, kiedy stałem obok niego.

– No to na co pan czeka? Proszę podać.

Nie spodziewała się, że ten problem zostanie rozwiązany na miejscu. Podekscytowana wbiła podyktowane cyfry, a blokada została usunięta. Na wyświetlaczu pojawiło się czarno-białe zdjęcie, a na nim sześciu mężczyzn i podpis „Seminarium w Łodzi ’92”. Podgajna nie przyglądała się uwiecznionym na nim mężczyznom, ale, jak mniemała, jednym z nich był zabierany właśnie do prosektorium denat. Bardziej ją interesowały wiadomości, historia połączeń oraz pliki.

– Ostatnie połączenie jest z wczoraj z godziny osiemnastej czterdzieści pięć. Do jakiegoś Krzysztofa. Sprawdźcie, kim jest ten Krzysztof. Nie ma połączeń od nieznanych numerów. Wiadomości też od osób zapisanych. Dwóch z was zajmie się telefonem. Nasz informatyk niech sprawdzi, czy coś nie było usuwane, a jeśli tak, to co. Raport ASAP.

Kościelny otworzył zakrystię od wewnątrz, po czym zaczął prowadzić Podgajną na plebanię. Do niej też miał klucze, więc mógł otworzyć drzwi śledczym.

Kobieta ponownie zapytała o monitoring. Marek znów zaczął się jąkać, ale tym razem nie wynikało to z natłoku emocji, a raczej pewnej niechlubnej tajemnicy.

– Monitoring… Tu nie ma monitoringu…

– Jak to? Przecież widziałam kilka kamer w środku i na zewnątrz – odpowiedziała komisarz. Miała wrażenie, że ktoś robi sobie z niej żarty.

– To… tylko atrapy. Miało to nigdy nie wyjść na jaw… Poprzedni ksiądz, który opuścił parafię miesiąc temu, długo zbierał na te kamery. Udało mu się uciułać kilkadziesiąt tysięcy, zamontował atrapy, a nikt go nie sprawdził. Ksiądz odszedł, pieniądze zniknęły razem z nim…

Pięknie – pomyślała komisarz. To była jedyna szansa na to, aby odtworzyć przebieg nocnych wydarzeń. Już nie raz i nie dwa słyszała, jak pazerny klecha tłukł do łbów naiwnym owieczkom, że trzeba remontować, zmieniać, ale jak przyszło co do czego, pieniądze znikały, a ksiądz odchodził do innej parafii.

Skończyła te niepochlebne myśli, gdyż stała już przed furtką broniącą wejścia na teren plebanii. Marek prowadził ją w kierunku jedynych drzwi.

– Proszę nie dotykać klamki! – krzyknęła. – Musimy zdjąć odciski. Może coś znajdziemy.

Powiodła wzrokiem po całym budynku. Obeszła go dookoła. Okna były całe, wszystko w najlepszym porządku. Ciekawiło ją, co znajdzie w środku, choć i tu nie spodziewała się przełomu. Tak też było. Nic nie budziło jakichkolwiek podejrzeń. Czysto, schludnie, żadnych śladów walki. Na stole stała szklanka, a obok niej butelka whisky. Podgajnej też ten widok nie zdziwił. Sama po pracy lubiła napić się dobrego alkoholu. A że ksiądz też człowiek, więc nie czyniła żadnych wyrzutów w myślach, patrząc na opróżnioną do połowy butelkę.

– Zabrać do badania to ze stołu. Może toksykolog znajdzie coś ciekawego. No i komputer. Przeszukać wszystkie izby.

Podgajna wzięła telefon do ręki i wybrała numer komendanta wojewódzkiego. Po kilku sygnałach odezwał się mężczyzna, który kilka godzin temu wyznaczył ją do rozwiązania tej sprawy.

– Szefie, mamy tu niezłe szambo. Na razie nie ma na czym oprzeć śledztwa. Musimy czekać na raport z sekcji i wyniki wszystkich badań.

– Szambo to dopiero wybije. Wszystkie stacje już nadają na żywo sprzed kościoła. Na pewno cię dopadną te dziennikarskie sępy. Uważaj, co mówisz, i wracaj do Łodzi.

Komisarz wyszła z budynku plebanii i faktycznie, po drugiej stronie drogi zobaczyła prawdziwy armagedon. Kilka wozów ogólnopolskich telewizji i dziennikarze szukający sensacji. Musiała coś im dać. Zrobiła kilkanaście kroków i niczym osaczone zwierzę przez watahę wilków powiedziała:

– Szanowni państwo, na razie nie mogę przekazać zbyt wielu informacji. Czekamy na wyniki sekcji zwłok oraz badania zebranych na miejscu dowodów.

4.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63

W imię Ojca

ISBN: 978-83-8373-417-0

© Łukasz Wachowski i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Wioletta Cyrulik

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek