W otchłani strachu - Alex Finlay - ebook + audiobook + książka

W otchłani strachu ebook

Finlay Alex

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Matt Pine, student Uniwersytetu Nowojorskiego, otrzymuje wstrząsającą wiadomość: prawie cała jego rodzina – matka, ojciec, brat i siostra – została znaleziona martwa w Meksyku, gdzie spędzała wakacje. Miejscowa policja twierdzi, że doszło do nieszczęśliwego wypadku – zatrucia gazem – ale FBI i Departament Stanu mają co do tego wątpliwości. Śmierć amerykańskich turystów trafia na pierwsze strony gazet. To już kolejny raz rodzina Pineʼów wzbudza zainteresowanie mediów.

Starszy brat Matta, Danny, odbywający karę dożywocia za zamordowanie swojej dziewczyny, był bohaterem głośnego filmu dokumentalnego, w którym sugerowano, że został niesłusznie skazany.

Po powrocie do rodzinnego miasta Matt zmaga się z wrogością mieszkańców i wspomnieniami, o których wolałby zapomnieć.

Tymczasem śmierć w Meksyku wydaje się coraz bardziej podejrzana i powiązana ze sprawą Danny’ego. Matt musi odkryć prawdę o zabójstwie, narażając własne życie i spoglądając w otchłań strachu…

W otchłani strachu zostało uznane za najbardziej oczekiwany thriller 2021 roku między innymi przez CNN, „Newsweeka” i „Readerʼs Digest”. Redakcja Amazona wyróżniła go tytułem najlepszego thrillera 2021 roku.

Alex Finlay to pseudonim literacki wybitnego prawnika amerykańskiego, którego thriller W otchłani strachu, przetłumaczonego na kilkanaście języków. W młodości dużo podróżował: mieszkał na tropikalnej wyspie na Pacyfiku, w małej wiosce w Wielkiej Brytanii i w odległym zakątku Dalekiego Wschodu. Inspiracją do napisania W otchłani strachu stała się podróż do Tulum w Meksyku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 364

Oceny
4,2 (389 ocen)
177
146
45
16
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jakprzezokno

Dobrze spędzony czas

Jeśli szukacie takiego typowo amerykańskiego kryminału - to bardzo polecam. Ciekawa, całkiem pokręcona zagadka, trochę napięcia i lekkość. To zdecydowanie książka, która ma swoje mroczne momenty, pokazuje sporo emocji, a do tego wszystkiego ma charakterystyczny, amerykański, sensacyjny ryt. Coś niesamowicie przyciągało mnie do tej książki, nie mogłam się oderwać, mimo, że nie było tam niczego wybitnego czy spektakularnego. Ot, całkiem znana historia, ale napisana tak przyjemnie, że czytała się sama.
40
dabrowskaczyta

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo fajna. To napięcie z jakim czytałam każdą stronę aby poznać historię rodziny Pine. Uwielbiam takie książki, których nie da się odłożyć. Jeśli tylko będziemy mieli w Polsce więcej książek autora to bez zastanowienia po nie sięgnę. Matt po nocnej imprezie gdzieś w klubie dowiaduje się o tragicznym wypadku prawie całej jego rodziny. Matt jest studentem Uniwersytetu Nowojorskiego i akurat w tym czasie nie mógł wziąć wolnego aby spędzić czas z rodziną na wyprawie do Meksyku. Właśnie tam prawie całą rodzina Matta uległa zatruciu gazem. Czy aby napewno ? Śledztwo prowadzi Sarah Keller i nie tylko ona, ale i reszta członków FBI i department Stanu mają wątpliwości czy czasem za tym gazem nie stoi ktoś odpowiedzialny za jego ulatnianie się. Brat Matta Danny siedzi w więzieniu za zabójstwo do którego się nie przyznaje. Nikt mu nie wierzy. Tylko ojciec jako jedyny jest przekonany o niewinności syna. Czy ten wypad do Meksyku to była tylko próba odpoczynku od codzienności ? Czy mo...
30
AleksDabr

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam tę wspaniałą książkę odbiegającą sensie pozytywny m od wielu uważanych za „dobre” kryminały. Gratuluję tłumaczowi perfekcyjnej pracy oddającej prawdziwość obrazów przedstawionych. przez pisarza. Bardzo dziękuję za prawdziwą ucztę dla czytelnika jaką było przeczytanie książki napisanej przez ALEXA FIINLAYA’A pr. W ODCHŁANI STRACHU”
30
Ohacisujep

Całkiem niezła

całkiem niezła
10
Malwi68

Całkiem niezła

"W otchłani strachu" autorstwa Alex'a Finlay to thriller kryminalny. Opowieść skupia się wokół Matta Pine'a, który zostaje wstrząśnięty wiadomością o tragicznej śmierci niemal całej swojej rodziny w Meksyku. Choć miejscowa policja sugeruje wypadek, to agencje federalne mają inne podejrzenia. Rodzina Pine'ów nie jest obca mediom, a przeszłość brata Matta, Danny'ego, dodaje głębi narracji. Autor mistrzowsko buduje napięcie, snując tajemniczą intrygę, która prowadzi przez labirynt zagadek i podejrzeń. Powrót Matta do rodzinnego miasta napotyka na przeciwności ze strony mieszkańców oraz przywołuje bolesne wspomnienia, które utkwiły w jego umyśle. Śledztwo w sprawie śmierci rodziny Pine'ów nabiera tempa, a powiązania z przeszłością Danny'ego kierują Matta na niebezpieczny szlak. Autor eksploruje nie tylko zawiłe tajemnice związane z przypadkiem, ale również psychologiczne skutki traumy dla głównego bohatera. "W otchłani strachu" to nie tylko pasjonująca zagadka kryminalna, ale także głęb...
10

Popularność




Pro­log

Zwłoki zna­le­ziono we wto­rek, dwa dni po tym, jak rodzina nie sta­wiła się na lot­ni­sku, by wró­cić do Sta­nów. Sześć dni wcze­śniej prze­stała korzy­stać z tele­fo­nów komór­ko­wych i mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Ostat­nim postem było sel­fie i wia­do­mość, że przy­byli do Mek­syku: ojciec i matka robili śmieszne miny, zaró­żo­wiona nasto­latka wyda­wała się zawsty­dzona, a mały chło­piec w pla­sti­ko­wych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych szcze­rzył szczer­bate zęby.

Wyna­jęty dom nie znaj­do­wał się nad brze­giem morza. Był nie­wielki, poło­żony na ubo­czu, na końcu żwi­ro­wej ścieżki w dżun­gli w Tulum. Kiedy mene­dżer otwo­rzył fron­towe drzwi, poli­cjant poczuł strasz­liwy smród. Poko­jówka, która miała posprzą­tać domek po wyjeź­dzie gości, sie­działa na cemen­to­wym ganku. Prze­su­wała w pal­cach paciorki różańca; na jej twa­rzy było widać ślady łez.

W domu pano­wał skwar. I brzę­czały roje much.

Poli­cjant czuł woń śmierci, ale nie zauwa­żył plam krwi. Nie dostrzegł oczy­wi­stych oznak prze­stęp­stwa. Zro­zu­miał, że musi zawia­do­mić komendę, by przy­słała na miej­sce ekipę.

Po godzi­nie w domu poja­wili się męż­czyźni w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach; wpa­try­wali się w trzy­mane w rękach czuj­niki gazu. Zna­leźli matkę leżącą nie­ru­chomo na kana­pie z otwartą książką na piersi. W sypialni zoba­czyli na zasła­nym łóżku dziew­czynę cią­gle ści­ska­jącą w dłoni komórkę. Chło­piec był przy­kryty koł­drą; wyda­wało się, że spo­koj­nie śpi obok plu­szo­wego misia.

Ekipa zba­dała kuch­nię i pod­grze­wacz wody.

Póź­niej tech­nicy wyszli zasę­pieni na werandę na tyłach domu, by spraw­dzić zewnętrzne prze­wody gazowe. Zna­leźli plamy krwi. I ojca – a przy­naj­mniej to, co z niego zostało.

Roz­dział 1

MATT PINE

– Ciężka noc? Wyglą­dasz, jak­byś spał pod gołym nie­bem jak jeden z nas.

Matt patrzył na sza­chow­nicę, nie zwra­ca­jąc uwagi na ogo­rza­łego Afro­ame­ry­ka­nina sie­dzą­cego po dru­giej stro­nie odra­pa­nego stołu w parku Washing­ton Squ­are.

– Nie jest ci zimno? Gdzie się podział twój płaszcz?

– Cicho, Reg­gie – odparł Matt, kiwa­jąc ręką. – Pró­buję się sku­pić. – Zasta­na­wiał się nad następ­nym posu­nię­ciem. Zatarł ręce, bo w parku wiał chłodny poranny wiatr. Było kosz­mar­nie zimno jak na kwie­cień.

Reg­gie zare­cho­tał.

– Możesz myśleć cały dzień. To i tak bez zna­cze­nia.

W ciągu dwóch lat Matt nie wygrał ani jed­nej par­tii z bez­dom­nym geniu­szem sza­cho­wym z West Vil­lage. Cza­sami się zasta­na­wiał, co spra­wiło, że ten pie­kiel­nie inte­li­gentny czło­wiek zna­lazł się na bruku, ale nie pytał. Wyko­nał ruch goń­cem, zbi­ja­jąc piona na g7.

Reg­gie pokrę­cił głową, jakby Matt go roz­cza­ro­wał.

– Wra­casz z imprezy? – spy­tał, nie odry­wa­jąc oczu od sza­chow­nicy.

– Tak, w God­dard. – Matt ski­nął głową w stronę God­dard Hall, jasno­sza­rego kwa­dra­to­wego gma­chu nie­da­leko parku.

– God­dard? Szu­kasz zna­jo­mo­ści wśród stu­den­tek młod­szych rocz­ni­ków – odparł Reg­gie i zaśmiał się chra­pli­wie. Znał Uni­wer­sy­tet Nowo­jor­ski lepiej niż więk­szość stu­den­tów ostat­niego roku. Może kie­dyś do niego uczęsz­czał?

Jego tajem­ni­czość wyda­wała się dziwna. Ludzie zwy­kle zwie­rzali się Mat­towi, opo­wia­dali o swoim życiu, sekre­tach, pro­ble­mach. Domy­ślał się, że to z powodu jego wyglądu. A może dla­tego, że wolał słu­chać, obser­wo­wać niż mówić? Reg­gie nie­ustan­nie paplał, ale ni­gdy nie wspo­mi­nał, co robił przed zamiesz­ka­niem pod gołym nie­bem. Matt szu­kał jakichś wska­zó­wek, które zdra­dza­łyby prze­szłość przy­ja­ciela. Reg­gie nosił zie­loną torbę woj­sko­wego typu; może był kie­dyś żoł­nie­rzem? Paznok­cie i ręce miał zawsze nie­ska­zi­tel­nie czy­ste; może pra­co­wał w służ­bie zdro­wia? Uliczny slang, któ­rym się posłu­gi­wał, cza­sem wyda­wał się natu­ralny, a cza­sem wymu­szony. Czy ukry­wał swoją praw­dziwą toż­sa­mość, popeł­nił prze­stęp­stwo i uciekł? A może po pro­stu nie dopi­sało mu szczę­ście, lubił grać w sza­chy i uwa­żał, że nie ma potrzeby zwie­rzać się iry­tu­ją­cemu stu­den­towi.

– Och, czło­wieku, cała noc ze stu­dent­kami… – Reg­gie znowu się zaśmiał. – Co o tym sądzi twoja ładna ruda?

Dobre pyta­nie. Ładna ruda zerwała wczo­raj z Mat­tem. Stąd zbyt wiele kie­lisz­ków w Pur­ple Haze. Stąd impreza w God­dard i figle z Deeną (czy może Daną?). Dla­tego zna­lazł się, wymięty, o siód­mej rano w parku i nie mógł wró­cić do aka­de­mika – karta bez­pie­czeń­stwa, klucz od pokoju i komórka zostały w zgu­bio­nym płasz­czu.

Reg­gie prze­su­nął wieżę na g8 i uśmiech­nął się ze zło­śliwą satys­fak­cją.

– Zasta­na­wiam się, jakim cudem cię przy­jęli na taką dobrą uczel­nię. – Popa­trzył na budy­nek admi­ni­stra­cyjny, na któ­rym powie­wała na wie­trze fio­le­towa flaga Uni­wer­sy­tetu Nowo­jor­skiego.

– Zaczy­nasz gadać jak mój stary – odparł Matt, prze­su­wa­jąc wieżę na pole e1. Popa­trzył na Reg­giego. – Szach.

Przy­ja­ciel posta­wił króla na d8, ale było już za późno. Het­man na g3. Mat w kilku ruchach.

– O matko… – wes­tchnął Reg­gie. – Hej, Eli­jah, sprawdź tę pozy­cję! – zawo­łał do gra­cza sie­dzą­cego przy jed­nym z pozo­sta­łych sto­li­ków. – Affleck mnie poko­nał. – Reg­gie zawsze nazy­wał Matta „Benem Afflec­kiem”, w skró­cie „Afflec­kiem”, co w jego języku było pogar­dli­wym okre­śle­niem bia­łego. – Strzeż się cichego czło­wieka – dodał sen­ten­cjo­nal­nie. Wyda­wało się, że to cytat, ale Matt nie wie­dział skąd. – Kiedy ty mówisz, on patrzy. Kiedy ty dzia­łasz, on pla­nuje. Kiedy ty odpo­czy­wasz, ata­kuje.

Rzu­cił na sto­lik pognie­ciony bank­not.

– Nie wezmę od cie­bie pie­nię­dzy. – Matt wstał i prze­cią­gnął się.

– Wła­śnie że weź­miesz – odparł Reg­gie i popchnął bank­not w stronę przy­ja­ciela. – Stu­diu­jesz sztukę fil­mową, więc potrze­bu­jesz kasy. – Zaśmiał się.

Matt z ocią­ga­niem scho­wał pie­nią­dze. Popa­trzył na ciemne chmury zbie­ra­jące się na nie­bie. Lubił zapach nad­cho­dzą­cego desz­czu.

– Przy­naj­mniej posta­wię ci śnia­da­nie w sto­łówce. Zostało mi kilka talo­nów.

– Nie – rzekł Reg­gie. – Ostat­nio nie wyda­wali się zachwy­ceni…

Miał rację. Libe­ra­lizm zamoż­nych bia­łych miał swoje gra­nice. Matt prze­ko­nał się o tym w cza­sie stu­diów na eli­tar­nym Uni­wer­sy­te­cie Nowo­jor­skim. Więk­szość kole­gów uwa­żała go za dzi­waka, apo­li­tycz­nego przy­by­sza ze Środ­ko­wego Zachodu.

– Pie­przmy ich – powie­dział, kiwa­jąc na Reg­giego, by poszedł za nim, gdy nagle usły­szał za ple­cami zna­jomy głos.

– Jesteś! Wszę­dzie cię szu­ka­li­śmy.

Matt się obró­cił i zoba­czył opie­kuna aka­de­mika. O co mu cho­dzi? Phil­lip zwy­kle poja­wiał się tylko wtedy, gdy muzyka grała za gło­śno albo na kory­ta­rzach czuć było trawkę.

– W aka­de­miku są agenci FBI – powie­dział Phil­lip. W jego gło­sie brzmiał nie­po­kój. – Chcą z tobą poroz­ma­wiać.

– Agenci FBI?

– Tak, poja­wili się o szó­stej rano. Podobno nie odbie­rasz tele­fonu.

– Czego chcą? – spy­tał Matt. Praw­do­po­dob­nie cho­dzi o star­szego brata. Od czasu tego cho­ler­nego filmu doku­men­tal­nego zawsze cho­dziło o Danny’ego.

– Nie wiem. Ale jeśli coś zbro­iłeś poza aka­de­mi­kiem, chyba nie powi­nie­neś… zresztą sam nie wiem…

– Spo­koj­nie, nic się nie stało. – Matt umilkł i zaczerp­nął tchu. – Dzięki, że dałeś mi znać. Zoba­czę, czego chcą.

Phil­lip wes­tchnął z iry­ta­cją i odszedł.

– Masz kło­poty? – spy­tał Reg­gie.

– Chyba powi­nie­nem spraw­dzić. Prze­ło­żymy śnia­da­nie na póź­niej?

Reg­gie ski­nął głową.

– Bądź ostrożny, Affleck. Agenci fede­ralni puka­jący do drzwi o szó­stej rano nie zwia­stują niczego dobrego.

Pół godziny póź­niej Matt sie­dział na wąskim łóżku w aka­de­miku. Krę­ciło mu się w gło­wie. Agentka FBI – nie zapa­mię­tał jej nazwi­ska – znowu coś mówiła, ale nie rozu­miał ani słowa. Kiedy nie odpo­wie­dział, uklę­kła przed nim z zatro­ska­nym wyra­zem twa­rzy.

Jej part­ner, niż­szy rangą chudy męż­czy­zna w ciem­nym gar­ni­tu­rze, stał z tyłu, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

– Roz­ma­wia­łam z dzie­ka­nem – powie­działa kobieta. – Zała­twili pomoc psy­cho­lo­giczną. I nie musi się pan mar­twić zaję­ciami.

Matt usi­ło­wał wstać, ale ugięły się pod nim kolana. Pociem­niało mu w oczach. Agentka zapro­wa­dziła go z powro­tem do łóżka.

– Wszy­scy? – spy­tał Matt. Powie­działa to już dwa razy, ale cią­gle nie wie­rzył.

– Bar­dzo mi przy­kro.

Matka.

Ojciec.

Mag­gie.

Tommy.

Znowu wstał, coś powie­dział, po czym powlókł się do łazienki. Padł na kolana i zwy­mio­to­wał do muszli klo­ze­to­wej. Ści­skał brudną kra­wędź muszli, nie wie­dząc, jak długo to trwa.

Nagle usły­szał puka­nie do drzwi.

– Zaraz wra­cam… – wykrztu­sił. Wstał, wspie­ra­jąc się na umy­walce. Odkrę­cił kurek, spry­skał twarz wodą i popa­trzył na sie­bie w lustrze. Wyglą­dał tak, jak się czuł.

Wró­cił do pokoju. Agentka była sama, jej part­ner wyszedł.

– Jak to się mogło stać? – spy­tał. Jego głos brzmiał dziw­nie, był ochry­pły i odle­gły.

– Uwa­żają, że to nie­ty­powy wypa­dek, wyciek gazu. Usi­łu­jemy to zba­dać. Pra­cuje nad tym FBI i Depar­ta­ment Stanu. Kon­tak­tu­jemy się z wła­dzami mek­sy­kań­skimi. Wiem, że to naj­gor­szy moż­liwy moment, ale muszę zadać panu kilka pytań.

Matt znowu usiadł i ski­nął głową, by mówiła dalej.

– Rozu­miemy, że prze­by­wali na waka­cjach.

– Tak, wio­senne ferie sio­stry i brata. – Słowa uwię­zły mu w gar­dle. – Zde­cy­do­wali się w ostat­niej chwili. Moje ferie były w innym ter­mi­nie, więc nie mogłem… – Umilkł, powstrzy­mu­jąc łzy.

– Kiedy ostat­nio się z panem kon­tak­to­wali?

Matt zasta­na­wiał się przez chwilę.

– W dniu wyjazdu matka wysłała ese­mesa z lot­ni­ska. Mag­gie kilka dni temu. – Ogar­nęło go poczu­cie winy. Nie prze­czy­tał ese­mesa sio­stry, w ogóle nie odpo­wie­dział.

– A ojciec?

Pokrę­cił głową, odrę­twiały. Nie roz­ma­wiali ze sobą od awan­tury w cza­sie prze­rwy świą­tecz­nej. Zamarło w nim serce. Ostat­nią rze­czą, jaką powie­dział ojcu, było…

– Chcemy usta­lić kolej­ność wyda­rzeń, to ważne. Musimy prze­czy­tać ese­mesy, jeśli nie ma pan nic prze­ciwko temu.

– Tak, jasne. Ale mój tele­fon jest w płasz­czu. Zeszłej nocy gdzieś go zosta­wi­łem.

– Wie pan gdzie? – spy­tała agentka. Mówiła współ­czu­ją­cym tonem, ale Matt widział, że zaczyna się nie­cier­pli­wić.

– Chyba w barze. – Przed wyj­ściem z żeń­skiego aka­de­mika chwy­cił sto­sik swo­ich rze­czy, więc płaszcz musiał zostać w barze.

Agentka ski­nęła głową.

– Mogę tam pana zawieźć.

– Nie otwie­rają tak wcze­śnie.

– Jak się nazywa ten bar?

– Pur­ple Haze, przy East Thir­te­enth Street.

Agentka wyjęła tele­fon i prze­szła na koniec pokoju. Patrzyła na pokrytą kro­plami szybę i cichym gło­sem wyda­wała komuś pole­ce­nia.

– Nie obcho­dzi mnie to. Po pro­stu pro­szę im kazać natych­miast tam kogoś wysłać – powie­działa i wró­ciła do Matta. – Poje­dzie pan ze mną do baru? – Zro­biła kilka kro­ków w stronę drzwi. Matt ski­nął głową jak w tran­sie. – Chce pan wziąć kurtkę albo para­sol? Pada. – Matt pokrę­cił głową i podą­żył za nią.

W kory­ta­rzu zebrał się tłu­mek zacie­ka­wio­nych stu­den­tów, któ­rzy wycią­gali szyje, by coś zoba­czyć. Matt nie wie­dział, czy roze­szły się już plotki o śmierci jego rodziny, czy myślą, że został aresz­to­wany.

Agentka – cią­gle nie pamię­tał jej nazwi­ska – prze­pchnęła się do windy.

– Dzien­ni­ka­rze już wie­dzą? – spy­tał Matt, kiedy weszli do środka.

Agentka spoj­rzała na niego zna­cząco.

– Opu­bli­ko­wali wstępne infor­ma­cje, ale nie podali pana nazwi­ska. Cze­kają, aż zawia­do­mimy rodzinę.

– Wie pani, co się sta­nie, gdy to się rozej­dzie? – Matt z nie­sma­kiem potrzą­snął głową. Ten prze­klęty film doku­men­talny Net­flixa. Agentka ski­nęła głową.

Drzwi windy się roz­su­nęły i zoba­czyli tłum repor­te­rów. Ośle­pia­jąco bły­skały fle­sze.

Roz­dział 2

Matt zupeł­nie nie pamię­tał jazdy do baru. Sie­dział z tyłu samo­chodu, który czę­sto sta­wał w kor­kach w Gre­en­wich Vil­lage. Wia­do­mość go ogłu­szyła, podob­nie jak pyta­nia zada­wane przez dzien­ni­ka­rzy: „Dla­czego nie poje­chał pan z rodziną do Mek­syku?”, „Jak się pan czuje?”, „Myśli pan, że to naprawdę wypa­dek?”, „Czy pana brat wie?”.

Agentka FBI przedarła się przez tłum papa­raz­zich, trzy­ma­jąc Matta za nad­gar­stek i cią­gnąc za sobą. Kiedy w dro­dze do samo­chodu zastą­pił im drogę męż­czy­zna z apa­ra­tem, spo­koj­nie poka­zała mu odznakę i zlu­stro­wała go od stóp do głów. Odszedł z miną zbi­tego psa. Nowo­jor­scy repor­te­rzy nie byli lękli­wymi ludźmi, więc musiał wyczuć, że nie warto z nią zadzie­rać.

Matt wyglą­dał przez okno, patrzył na mokry asfalt, w któ­rym odbi­jały się czer­wone tylne świa­tła samo­cho­dów. Znowu pomy­ślał o dzien­ni­ka­rzach. „Czy pana brat wie?” Danny nie miał tele­wi­zora, inter­netu ani tele­fonu. Jed­nak ojciec Matta zawsze powta­rzał, że wia­do­mo­ści – zwłasz­cza złe wia­do­mo­ści – roz­cho­dzą się w wię­zie­niach z pręd­ko­ścią świa­tła. Danny, który po fil­mie doku­men­tal­nym Net­flixa stał się kimś w rodzaju cele­bryty, wkrótce się dowie.

Samo­chód zatrzy­mał się przed Pur­ple Haze. W świe­tle dnia lokal wyglą­dał ponuro. Meta­lowe żalu­zje były poma­zane graf­fiti, a na chod­niku leżały stosy mokrych wor­ków na śmieci. Pod mar­kizą pod­ska­ki­wał męż­czy­zna ubrany w dres. Popa­trzył na samo­chód, jakby się ich spo­dzie­wał, po czym pod­szedł.

– Jeste­ście z FBI? – spy­tał, pochy­la­jąc się i zaglą­da­jąc do wnę­trza wozu. Był tęgi, łysiał. Mimo zimna czoło pokry­wały mu kro­pelki potu.

– Agentka spe­cjalna Kel­ler – przed­sta­wiła się kobieta rze­czo­wym tonem. Matt wresz­cie przy­po­mniał sobie jej nazwi­sko.

– Dzwo­niono do mnie, że poja­wiły się jakieś pro­blemy zwią­zane z klu­bem – rzekł męż­czy­zna z akcen­tem z Bro­oklynu. – Pro­wa­dzimy legalny inte­res, więc nie sądzę…

– Nie obcho­dzą mnie pań­skie inte­resy, legalne i nie­le­galne – prze­rwała Kel­ler. Nie bawiła się w kur­tu­azję. Waliła pro­sto z mostu. Wska­zała Matta sie­dzą­cego z tyłu.

– Ten pan zosta­wił tu wczo­raj wie­czo­rem płaszcz. W kie­szeni był tele­fon. Musi pan wpu­ścić nas do środka.

Wła­ści­ciel klubu się zawa­hał. Zaci­snął usta.

– Ach, rozu­miem… Macie nakaz?

Kel­ler obrzu­ciła go wście­kłym spoj­rze­niem.

– Naprawdę pan chce, żebym przy­je­chała z naka­zem? Mogę wró­cić z grupą agen­tów o jede­na­stej. Bóg jeden wie, co znaj­dziemy.

Wła­ści­ciel uniósł ręce w geście kapi­tu­la­cji.

– W porządku, znajdę rze­czy tego pana, jeśli są w lokalu – odpo­wie­dział. – Ale bram­karz zabiera rze­czy pozo­stałe po zamknię­ciu.

– Cudow­nie – odparła Kel­ler i wes­tchnęła. – Potrze­buję jego nazwi­ska i adresu.

– Nie jestem pewien, czy mogę…

– Nazwi­sko i adres, bo ina­czej wrócę do biura i powiem, że mamy pro­blem.

– Dobrze, dobrze. Pro­szę chwilę zacze­kać.

Agentka Kel­ler ski­nęła głową, a wła­ści­ciel znik­nął we wnę­trzu klubu. Wró­cił z kar­teczką samo­przy­lepną z naba­zgra­nymi infor­ma­cjami. Kel­ler wyjęła mu ją z ręki, po czym wsia­dła do samo­chodu i odje­chała.

Po dwu­dzie­stu minu­tach zna­leźli się przed szkla­nym wie­żow­cem na Dol­nym Man­hat­ta­nie. Kel­ler wje­chała do garażu i zatrzy­mała się na punk­cie kon­tro­l­nym. Straż­nik obej­rzał jej odznakę, po czym kiw­nął ręką, by wjeż­dżała.

– Bram­karz tu mieszka? – spy­tał Matt, gdy krą­żyli po pod­ziem­nym par­kingu. Był to ele­gancki budy­nek w ele­ganckiej dziel­nicy. Nie wyda­wał się miej­scem, gdzie mógłby miesz­kać osi­łek z noc­nego klubu.

– Nie. Kaza­łam agen­tom go odna­leźć.

– Więc co tu jest?

Kel­ler zapar­ko­wała samo­chód w pobliżu rzędu iden­tycz­nych ciem­nych samo­cho­dów typu sedan.

– Ktoś musi poin­for­mo­wać pana brata.

– Pro­szę zacze­kać. Słu­cham? – Matt przez chwilę nie mógł wykrztu­sić słowa. – Nie – rzekł wresz­cie.

Przez dłuż­szą chwilę pano­wała cisza. Kel­ler spo­glą­dała mu w oczy.

– Wiem, że to trudne – ode­zwała się. – Zdaję sobie sprawę, co pan czuje. Ale roz­ma­wia­łam z pana ciotką. Powie­działa, że pań­scy rodzice chcie­liby, by to pan go poin­for­mo­wał.

Matt poczuł prze­szy­wa­jący go dreszcz.

– Jest tutaj? – spy­tał, zda­jąc sobie sprawę, że to nie ma sensu.

– Nie. Musimy się dostać na dach.

Matt po raz pierw­szy w życiu leciał heli­kop­te­rem. Odczu­wał lek­kie mdło­ści: nie wie­dział, czy z powodu lotu, czy sur­re­ali­stycz­nej atmos­fery dnia. Woda na rzece Hud­son była wzbu­rzona; niebo miało ponury szary kolor. Agentka Kel­ler sie­działa obok niego z wypro­sto­wa­nymi ple­cami i twa­rzą pozba­wioną wyrazu.

Nie była roz­mowna. Trwała w bez­ru­chu. Nie patrzyła na komórkę, nie czy­tała gazety. Jej zada­nie pole­gało na tym, by go zawieźć do wię­zie­nia Fish­kill, i tylko tym się zaj­mo­wała. Matt ni­gdy nie rozu­miał, dla­czego Danny, ska­zany za zabój­stwo swo­jej dziew­czyny w Nebra­sce, odsia­duje karę w sta­nie Nowy Jork. Było to jego trze­cie wię­zie­nie w ciągu sied­miu lat.

Kiedy heli­kop­ter wpadł w tur­bu­len­cję, pomy­ślał o Tom­mym. W chwili poja­wie­nia się naj­lżej­szej tur­bu­len­cji w cza­sie lotów samo­lo­tami wszy­scy człon­ko­wie rodziny kur­czowo ści­skali opar­cia foteli, a bra­ci­szek chi­cho­tał z zado­wo­le­niem. Ani cie­nia stra­chu. Ten lot by mu się podo­bał.

Stłu­mił szloch. Wyobra­ził sobie Tommy’ego w samo­lo­cie do Mek­syku, nie­świa­do­mego, że to ostatni lot w jego życiu.

Heli­kop­ter wylą­do­wał na nie­wiel­kim lot­ni­sku na wsi. Matt roz­piął pasy, zdjął słu­chawki i wysiadł za agentką Kel­ler. Rotory wiro­wały i odru­chowo schy­lił głowę w spo­sób, jaki widział milion razy w fil­mach. Kel­ler szła wypro­sto­wana.

Na skraju asfaltu cze­kał na nich SUV. Kel­ler ode­zwała się do męż­czy­zny w gar­ni­tu­rze biz­ne­so­wym sto­ją­cego obok samo­chodu. Nie był to jej wcze­śniej­szy part­ner, ale obaj wyda­wali się podobni. Ciemny gar­ni­tur, oku­lary prze­ciw­sło­neczne, bez­na­miętny wyraz twa­rzy. Neo z Matrixa. Kel­ler i Matt zajęli miej­sca z tyłu. SUV jechał wiej­skimi dro­gami, aż z przodu poja­wiła się beto­nowa twier­dza.

Matt miał spo­cone ręce, bolała go głowa. Zaczęło do niego docie­rać zna­cze­nie tego, co się stało.

„Naprawdę nie żyją”.

Wkrótce mieli ode­brać star­szemu bratu pra­wie wszystko, co pozo­stało mu na świe­cie.

Roz­dział 3

EVAN PINE

WCZE­ŚNIEJ

– Cie­szę się, że udało się panu doje­chać. – Dok­tor Silver­stein zapro­siła go ski­nie­niem dłoni do zaję­cia miej­sca na skó­rza­nej kana­pie.

Rozej­rzał się po gabi­ne­cie. Opra­wione dyplomy, schludne biurko, stary zegar sto­jący, który nie paso­wał do pozba­wio­nego ozdób, chłod­nego pomiesz­cze­nia.

– Prze­pra­szam, że w zeszłym tygo­dniu nie zadzwo­ni­łem wcze­śniej – powie­dział. – Mogę zapła­cić za opusz­czoną…

– Niech pan nie będzie nie­mą­dry. Widzia­łam w tele­wi­zji infor­ma­cje o pań­skim synu. Bar­dzo mi przy­kro, Evan.

Stale powta­rzała jego imię. Domy­ślał się, że to sztuczka zawo­dowa. Wyobra­żał sobie, jak znacz­nie młod­sza dok­tor Silver­stein pil­nie robi notatki na zaję­ciach z psy­cho­lo­gii. „Należy powta­rzać imię klienta, by wie­dział, że go słu­chamy”.

Nie powi­nien jej kry­ty­ko­wać. Była dobrą tera­peutką. Praca z czło­wie­kiem, który uczest­ni­czy w sesjach tylko z powodu ulti­ma­tum żony, może być trudna.

– Co dalej? – spy­tała. – Mam na myśli pro­blemy prawne Danny’ego.

Evan nie chciał o tym opo­wia­dać, lecz wie­dział, że nie zdoła tego unik­nąć.

– Adwo­kaci mówią, że to koniec. Sąd Naj­wyż­szy odrzu­cił ape­la­cję. – Wzru­szył ramio­nami.

Dok­tor Silver­stein popa­trzyła na niego ze współ­czu­ciem.

– Jak się miewa Danny? Udało się panu z nim skon­tak­to­wać?

Evan pomy­ślał o roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej, gdy prze­ka­zał wia­do­mość o decy­zji sądu. Wyobra­żał sobie twarz syna przy­ci­śniętą do brud­nej słu­chawki w Fish­kill. Wie­dział, że praw­do­po­dob­nie spę­dzi tam resztę życia, jeśli nie zosta­nie prze­nie­siony do innego wię­zie­nia na pust­ko­wiu.

– Przy­jął to lepiej, niż się spo­dzie­wa­łem. Przez więk­szą część roz­mowy gadał o gru­pie Lin­kin Park.

Dok­tor Silver­stein miała zacie­ka­wioną minę. Domy­ślił się, że nie wie, o czym mowa.

– To zespół muzyczny. Kiedy zadzwo­ni­łem do Danny’ego w spra­wie ape­la­cji, w radiu powie­dzieli, że tego dnia przy­pa­dają uro­dziny lidera grupy. Zmarł przed kilku laty. Ja i Danny… – Umilkł. Przy­po­mniał sobie, jak wra­cali do domu po tre­ningu fut­bo­lo­wym. Danny, pach­nący potem, pogło­śnił zestaw ste­reo i obaj śpie­wali prze­bój Numb.

– Łączyła was muzyka? – spy­tała Silver­stein.

Evan mimo woli się uśmiech­nął.

– W szkole śred­niej Danny miał hopla na punk­cie tego zespołu. Ni­gdy nie rozu­mia­łem dla­czego. Pio­senki są pełne gniewu. Mówią o nie­po­ko­jach nasto­lat­ków, o znisz­czo­nych rela­cjach ojców z synami, a prze­cież ja i Danny świet­nie się rozu­mie­li­śmy. – Pio­senki bar­dziej paso­wały do rela­cji Evana z Mat­tem.

– Jak sobie radzi reszta rodziny? Oli­via?

Zanim Evan roz­po­czął sesje indy­wi­du­alne, Pine’owie co drugą nie­dzielę przy­cho­dzili do tego samego gabi­netu na tera­pię rodzinną, więc Silver­stein dobrze znała ich pro­blemy.

– Liv? – spy­tał Evan. – Moim zda­niem pogo­dziła się z myślą, że Danny nie wyj­dzie.

– A jak pan to przy­jął?

Na początku był zły. Wście­kły. Ale teraz zazdro­ścił żonie, że nie czuje się, jakby wrzu­cono ją do jeziora Michi­gan z pusta­kami żuż­lo­be­to­no­wymi przy­wią­za­nymi do rąk i nóg. Czy­tał kie­dyś o suchym uto­nię­ciu, gdy czło­wiek przez wiele godzin albo nawet dni powoli umiera po wydo­by­ciu z wody. Wła­śnie tak się czuł od ostat­nich sied­miu lat: miał wra­że­nie, że powoli ma coraz mniej tlenu.

– Pogo­dzi­łem się z decy­zją sądu. Wszy­scy musimy zna­leźć spo­soby, by radzić sobie z sytu­acją.

Wyda­wało się, że dok­tor Silver­stein przej­rzała Evana. Jego roz­sądna uwaga nie zabrzmiała zbyt prze­ko­nu­jąco. Mimo to nie chciała dalej naci­skać.

– A pozo­stałe dzieci?

– Mag­gie jakoś się trzyma. – Uśmiech­nął się, myśląc o córce. – Koń­czy ostat­nią klasę i ma dużo pracy, co pomaga. Zawsze mnie wspie­rała: wie­rzy, że jej star­szy brat w końcu wyj­dzie na wol­ność, nie­za­leż­nie od decy­zji Sądu Naj­wyż­szego.

Dok­tor Silver­stein uśmiech­nęła się smutno.

– Tommy jest za mały, by rozu­mieć – cią­gnął Evan. – A Liv stara się go przed tym chro­nić. Tuż po aresz­to­wa­niu Danny’ego zorien­to­wała się, że jest w ciąży; oka­zało się, że uro­dzi dziecko w „póź­nym wieku macie­rzyń­skim”, jak to dyplo­ma­tycz­nie nazwał lekarz. Ciąża była nie­pla­no­wana i wypa­dła w naj­gor­szym momen­cie, ale mały chło­piec w jakiś spo­sób ich oca­lił, zwłasz­cza Liv.

Silver­stein cze­kała dłuż­szą chwilę. Kolejna sztuczka psy­cho­lo­giczna. „Niech pacjent prze­rwie mil­cze­nie”.

Kiedy Evan nie połknął przy­nęty, w końcu spy­tała:

– A Mat­thew?

Wbił wzrok w pod­łogę.

– Cią­gle ze sobą nie roz­ma­wiamy.

– Minęły cztery mie­siące, prawda? – Mówiła rze­czo­wym tonem, niczego nie oce­niała.

Evan ski­nął głową, splótł ramiona na piersi. Nie chciał się tłu­ma­czyć i był zdzi­wiony, gdy dok­tor Silver­stein nie drą­żyła tematu. Popa­trzyła z namy­słem na Evana.

– Cza­sami rodzina powinna doko­nać resetu po trau­ma­tycz­nym wyda­rze­niu. Myślę, że odrzu­ce­nie ape­la­cji było w jakiś spo­sób trau­ma­tyczne. Warto spę­dzić kilka dni w nowym oto­cze­niu. Nawet na roz­ryw­kach.

– Ma pani na myśli waka­cje? – spy­tał Evan, usi­łu­jąc ukryć gorycz.

– Może. Po pro­stu tro­chę czasu razem. Jako rodzina.

– Bar­dzo chęt­nie bym to zro­bił, ale w tej chwili po pro­stu nas na to nie stać… – Ode­tchnął głę­boko, po czym doszedł do wnio­sku, że sesja powinna być warta wyda­nych na nią pie­nię­dzy. – Wylali mnie.

– Z pracy? – spy­tała Silver­stein z tro­ską w gło­sie. – O to cho­dzi?

– Tak. Dwa­dzie­ścia pięć lat, a potem: bar­dzo panu dzię­ku­jemy! – Gwał­tow­nie poru­szył dłońmi.

– Co się stało? – Silver­stein zer­k­nęła na antyczny zegar, jakby się oba­wiała, że będzie potrze­bo­wać wię­cej czasu.

– To, co nie­unik­nione.

– Co pan przez to rozu­mie, Evan? – Pochy­liła się w fotelu. Splo­tła dło­nie, patrzyła mu pro­sto w oczy.

– Chcę powie­dzieć, że ich nie winię. To duża firma rachun­kowa, a moje wyniki finan­sowe były kosz­marne, zwłasz­cza odkąd prze­sze­dłem do filii w Chi­cago. Pół roku temu stra­ci­łem głów­nego klienta. A poza tym spójrzmy praw­dzie w oczy: roz­głos.

– Ma pan na myśli film doku­men­talny?

Even sta­rał się nie tra­cić cier­pli­wo­ści, ale o jaki inny roz­głos mogło cho­dzić? Danny Pine stał się sławny. Odrzu­ce­nie ape­la­cji przez Sąd Naj­wyż­szy stało się tema­tem wia­do­mo­ści tele­wi­zyj­nych w całym kraju. Evan łudził się, że syn wróci do domu po sied­miu dłu­gich latach spę­dzo­nych w wię­zie­niu. Feno­men popkul­tu­rowy: film doku­men­talny Bru­talni i agre­sywni.

– Tak – odparł. – Widziała go pani, prawda?

– Widzia­łam.

– Więc pani wie.

– Nie jestem pewna, czy dobrze pana rozu­miem.

– Zacho­wy­wa­łem się jak wariat.

– Nie – zaprze­czyła. Evan spoj­rzał na nią z roz­cza­ro­wa­niem. – Moim zda­niem wyglą­dał pan jak zdru­zgo­tany ojciec, któ­rego syn nie­słusz­nie tra­fił do wię­zie­nia za nie­po­peł­nione mor­der­stwo.

– Oszo­łom.

Nie odpo­wie­działa, ale zga­dzała się z tą oceną. Widział to w jej oczach. Lito­ści­wie nie zadała pytań, które prze­śla­do­wały go w cza­sie ostat­niego tygo­dnia. „Jak zamie­rza pan zara­biać na życie? Jak spłaci pan hipo­tekę? A cze­sne Mag­gie?”

– Dobrze się pan czuje?

Evan wypro­sto­wał się, ode­tchnął głę­boko.

– To zabawne, ale kiedy ode­bra­łem tele­fon z wia­do­mo­ścią, że sąd odrzu­cił ape­la­cję Danny’ego, słu­cha­łem pio­senki Lin­kin Park, wyda­nej krótko przed śmier­cią lidera grupy. Z bie­giem lat jego utwory stały się mniej gniewne, bar­dziej melan­cho­lijne. – Prze­łknął ślinę, czu­jąc gulę w gar­dle. Widział, że dok­tor Silver­stein uważ­nie go obser­wuje. – Pio­senka mówiła o tym, że nikogo nie obcho­dzi, jeśli gaśnie jedna gwiazda wśród miliona.

Silver­stein zmru­żyła oczy.

– Jak umarł lider tego zespołu? – spy­tała.

– Popeł­nił samo­bój­stwo – odparł Evan. Zapa­dło mil­cze­nie. W powie­trzu wisiało słowo „samo­bój­stwo”.

– Evan, czy pan… – ode­zwała się w końcu Silver­stein poważ­nym tonem.

– Oczy­wi­ście, że nie.

Tera­peutka pochy­liła się ku niemu.

– Leki, które pan przyj­muje, mogą wywo­ły­wać nie­po­ko­jące myśli.

– Do tego docho­dzi zmę­cze­nie, kło­poty zwią­zane z życiem sek­su­al­nym i bez­sen­ność – wtrą­cił Evan. – To poważne pro­blemy dla kogoś, kto cierpi na depre­sję.

Dok­tor Silver­stein zmarsz­czyła twarz.

– Doce­niam pań­skie poczu­cie humoru, ale mówię poważ­nie. Leki mogą wywo­ły­wać myśli samo­bój­cze. Leka­rze potra­fią wmó­wić pacjen­towi, że nie ma wyboru.

„Może leki spra­wiają, że pacjent w końcu rozu­mie prawdę?”

– Pro­szę się nie nie­po­koić, dok­tor Silver­stein – powie­dział. – Nic mi nie jest.

Wyraz jej twa­rzy świad­czył, że mu nie wie­rzy. Nie wąt­pił, że jest dobrą tera­peutką.

Frag­ment filmu doku­men­tal­negoBRU­TALNI I AGRE­SYWNI

Sezon 1/Odci­nek 1 „Zwłoki w stru­mie­niu”

CIEMNY EKRAN – NAGRA­NIE ZE ZGŁO­SZE­NIA NA TELE­FON ALAR­MOWY 911

OPE­RA­TOR

Tu numer alar­mowy 911, o co cho­dzi?

DZWO­NIĄCY (ciężko oddy­cha)

Jestem przy Stone Creek, wypro­wa­dzam psa. Widzę ciało… Moim zda­niem to… to dziew­czyna.

W tle szczeka pies, wydaje się zanie­po­ko­jony.

DZWO­NIĄCY

Musi­cie kogoś natych­miast przy­słać.

OPE­RA­TOR

Spo­koj­nie, pro­szę pana. Powie­dział pan, że to ciało dziew­czyny? Czy oddy­cha?

DZWO­NIĄCY

Nie, jej głowa… Mnó­stwo krwi… Wielki Boże…

WSTAWKA – LOKALNE WIA­DO­MO­ŚCI TELE­WI­ZYJNE

PRO­WA­DZĄCY

Dziś doszło do prze­łomu w śledz­twie w spra­wie zamor­do­wa­nia Char­lotte Rose. Nasto­latka z Adair była ostat­nio widziana w cza­sie przy­ję­cia w pry­wat­nym domu, a następ­nie jej zma­sa­kro­wane zwłoki zna­le­ziono w Stone Creek. Nasze źró­dła twier­dzą, że dziś wie­czo­rem aresz­to­wano Daniela Pine’a, chło­paka ofiary…

WNĘ­TRZE INSTY­TUTU DO SPRAW BADA­NIA POMY­ŁEK SĄDO­WYCH, POJA­WIA SIĘ LOUISE LESTER

LESTER

Na początku byłam scep­tyczna. Insty­tut otrzy­muje tysiące próśb więź­niów, któ­rzy twier­dzą, że są nie­winni. A tę zło­żyła dwu­na­sto­let­nia sio­stra ska­za­nego. Póź­niej przej­rze­li­śmy ste­no­gram pro­cesu.

Lester z nie­sma­kiem kręci głową.

Pro­ku­ra­tura dowo­dziła, że Danny i Char­lotte uczest­ni­czyli w przy­ję­ciu, po czym Char­lotte powie­działa mu, że jest w ciąży. Doszło do awan­tury. Danny się upił, a póź­niej znowu się spo­tkali. Popchnął ją i upa­dła, śmier­tel­nie raniąc się w głowę. Następ­nie Danny wpadł w panikę, zawiózł na taczce zwłoki Char­lotte do stru­mie­nia i roz­trza­skał jej czaszkę dużym gła­zem. Ale na jego ubra­niu nie było żad­nych plam krwi, żad­nego DNA, żad­nych śla­dów mate­rial­nych. Zupeł­nie nic. Czy tak wygląda zbrod­nia popeł­niona przez pija­nego nasto­latka? A potem odkry­li­śmy, że pro­ku­ra­tura ukryła przed obroną dowody świad­czące o jego nie­win­no­ści…

Roz­dział 4

MATT PINE

Ściany wię­zie­nia, zbu­do­wane z pusta­ków żuż­lo­be­to­no­wych, śmier­działy środ­kiem dezyn­fek­cyj­nym. Matt patrzył na agentkę Kel­ler, która w mil­cze­niu sie­działa naprze­ciwko niego. Była mało­mówna, ale ema­no­wała z niej uspo­ka­ja­jąca pew­ność sie­bie. Zacho­wy­wała spo­kój nawet w zakła­dzie kar­nym o naj­wyż­szym rygo­rze zabez­pie­czeń, wśród mor­der­ców, gwał­ci­cieli, naj­gor­szych szu­mo­win – gdzie za drzwiami roz­le­gały się przy­tłu­mione wycia potę­pień­ców.

– Muszę się zasta­no­wić – ode­zwał się Matt, by prze­rwać mil­cze­nie. Spę­dzili w celi pół godziny. Kel­ler kiw­nęła głową. – Nie widzia­łem go od dzie­ciń­stwa – cią­gnął ner­wowo. Ni­gdy nie odwie­dził Danny’ego w wię­zie­niu. Ojciec zawsze powta­rzał, że Danny sobie tego nie życzy. Brat nie chciał, by rodzeń­stwo widziało go zamknię­tego w klatce jak zwie­rzę.

Danny zastygł w cza­sie w wyobraźni Matta. Arche­typ gwiazdy fut­bolu ame­ry­kań­skiego z małego mia­steczka. Nie był Tomem Bra­dym, ale w Adair w Nebra­sce – na pro­win­cji podob­nej do zapa­dłych dziur w Tek­sa­sie – wyda­wał się naprawdę kimś.

– Ile pan miał lat, kiedy brat tra­fił do wię­zie­nia? – spy­tała Kel­ler, jakby wal­czyła z pogardą dla banal­nych roz­mów.

– Czter­na­ście.

Kolejne ski­nie­nie głowy.

– Byli­ście ze sobą bli­sko? To zna­czy przed…

– Tak – skła­mał Matt. Kiedy byli mali, bawili się razem całymi godzi­nami, budo­wali zamki z pia­sku, wspi­nali się na drzewa, ukła­dali klocki Lego, ale gdy Danny poszedł do szkoły śred­niej i uzy­skał sta­tus lokal­nego cele­bryty, Matt prze­stał być czę­ścią jego świata. Poza tym rela­cje mię­dzy ojcem a Dan­nym przy­tła­czały wszystko inne. Ojciec po pro­stu nie dostrze­gał Matta.

Póź­niej zamor­do­wano piękną Char­lotte. Ostat­nio widziano ją na impre­zie z udzia­łem uczniów szkoły śred­niej, po czym ktoś roz­bił jej głowę i wrzu­cił zwłoki do stru­mie­nia w pobliżu domu. Poli­cja zna­la­zła ślady krwi na taczce ukry­tej w wyso­kich krza­kach rosną­cych wzdłuż ścieżki prze­ci­na­ją­cej pose­sję Pine’ów. Nikt nie rozu­miał, dla­czego zwłoki Char­lotte zostały prze­wie­zione w inne miej­sce. I dla­czego po śmierci roz­trza­skano jej czaszkę dużym kamie­niem. Pewne było tylko jedno: sprawcą był jej chło­pak, Danny Pine.

Od tam­tej chwili wszystko się zmie­niło. Był to dla Pine’ów rok zerowy. Życie dzie­liło się na okres przed śmier­cią Char­lotte i po niej. Teraz Matt znowu zaczy­nał wszystko od nowa.

– Więc nie widział go pan od… – Kel­ler nie dokoń­czyła.

– Rodzice nie pozwa­lali nam uczest­ni­czyć w pro­ce­sie. Roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon, ale nie, nie widzia­łem go.

Ostatni raz roz­ma­wiał z Dan­nym wie­czo­rem w dniu zamor­do­wa­nia Char­lotte. Ta noc miała dla Matta wiel­kie zna­cze­nie. Jes­sica Whe­eler popro­siła, żeby się z nią spo­tkał. Nie miał jesz­cze komórki, więc prze­ka­zała mu liścik w cza­sie zajęć z fizyki w dzie­wią­tej kla­sie. Była to kul­mi­na­cja kil­ku­ty­go­dnio­wego flirtu. Jes­sica zło­żyła kartkę w kwa­dra­cik i prze­wią­zała czer­woną wstążką, tak że wyglą­dał jak minia­tu­rowa paczka.

Matt pamię­tał, jak roz­wią­zał kokardkę. Kiedy czy­tał liścik, mocno biło mu serce.

SPO­TKASZ SIĘ ZE MNĄ NA PAGÓRKU O TRZE­CIEJ W NOCY?

TAK ALBO NIE.

ZAKREŚL WŁA­ŚCIWĄ ODPO­WIEDŹ.

Pagó­rek był słyn­nym miej­scem scha­dzek na szczy­cie ustron­nego wzgó­rza w pobliżu stru­mie­nia. Miej­scem marzeń i błęd­nych decy­zji. Oczy­wi­ście zakre­ślił odpo­wiedź „tak”. Był zaszo­ko­wany, że naprawdę przy­szła: trzy­mała w ręku latarkę, miała na sobie piżamę i kap­cie. Leżeli na chłod­nej tra­wie i patrzyli na gwiazdy na czar­nym jak atra­ment nie­bie, na chmury prze­pły­wa­jące na tle księ­życa.

– Przy­po­mina mi to scenę patrze­nia w gwiazdy ze Szkoły uczuć – powie­dział Matt. – Widzia­łaś ten film?

Pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Jest stary i nie­zbyt dobry. Nie­wiele adap­ta­cji Nicho­lasa Sparksa jest dobrych. Ale ta scena była nie­zła.

– Zawsze lubi­łeś oglą­dać filmy? Stale porów­nu­jesz życie do fil­mów.

Matt się uśmiech­nął.

– Prze­pra­szam. Dopro­wa­dza to moją rodzinę do szału.

– To zabawne.

– Chciał­bym kie­dyś krę­cić filmy. Uni­wer­sy­tet Nowo­jor­ski ma fan­ta­styczną szkołę fil­mową. Zanim mój dzia­dek zacho­ro­wał, mówił, że filmy to poezja naszych cza­sów.

Odwró­ciła się w stronę Matta.

– Nicho­las Sparks… Widzia­łeś kie­dyś Pamięt­nik?

– Jasne. Kry­ty­kom się nie podo­bał, ale to kul­towy film, kla­syka. Scena poca­łunku na desz­czu jest uwa­żana…

Jes­sica przy­ło­żyła palec do ust Matta. Po chwili cof­nęła palec i deli­kat­nie go poca­ło­wała. Ryan Gosling i Rachel McA­dams byliby zawsty­dzeni.

Matt mimo woli dotknął warg, przy­po­mi­na­jąc sobie prze­szy­wa­jący go dreszcz. Nagle otwo­rzyły się drzwi.

– Matty?

Wstał, zasko­czony wido­kiem brata. Nasto­letni gwiaz­dor fut­bolu ame­ry­kań­skiego stał się męż­czy­zną. W dal­szym ciągu był przy­stojny, miał jasne włosy, kan­cia­stą szczękę. Ale Matt zauwa­żył twardy wyraz błę­kit­nych oczu, nie­gdyś tak czy­stych. Sta­lowy wzrok Danny’ego świad­czył, że nie ucie­szył się z wizyty.

– Co tu robisz? – spy­tał brat. – Powie­dzia­łem ojcu, że nie chcę… – Urwał i popa­trzył na Kel­ler. – Kim pani jest?

– Może usią­dziesz? – rzekł Matt.

Kiedy Danny nie usiadł, straż­nik wysu­nął krze­sło.

– Sia­daj, Dan – ode­zwał się. Mówił suro­wym tonem, lecz zabrzmiała w nim nuta tro­ski, jakby wie­dział, co będzie dalej.

Danny usiadł i spoj­rzał Mat­towi w oczy.

– Dajmy im chwilę – powie­działa Kel­ler.

Straż­nik wyda­wał się zado­wo­lony, że może wyjść. Tak, na pewno wie­dział, dla­czego przy­je­chali.

– Co się, do licha, dzieje, Matty?

Matt prze­łknął ślinę. Powstrzy­my­wał łzy napły­wa­jące do oczu, czuł ści­ska­nie w gar­dle.

– Zda­rzył się wypa­dek.

– Wypa­dek? – spy­tał Danny. – Jaki wypa­dek? O czym ty…

– Ojciec i matka, Mag­gie i Tommy. Spę­dzali w Mek­syku ferie wio­senne. Nie żyją, Danny.

– Nie żyją?! – W gło­sie Danny’ego zabrzmiał strach i nie­do­wie­rza­nie.

– Poli­cja uważa, że doszło do zatru­cia gazem – cią­gnął Matt. – W wyna­ję­tym domu, w któ­rym się zatrzy­mali.

Danny poło­żył dło­nie pła­sko na stole i odchy­lił się, jakby chciał nabrać dystansu do tego, co powie­dział brat. Pul­so­wała mu żyła na szyi. Chciał się ode­zwać, ale nie mógł wykrztu­sić słowa.

Przez następne dzie­sięć minut Matt patrzył na zdru­zgo­ta­nego Danny’ego, który prze­ży­wał to samo, co on ran­kiem.

W końcu ktoś zapu­kał do drzwi. W drzwiach sali widzeń poja­wiła się głowa straż­nika.

– Musisz wra­cać do celi – powie­dział. – Poże­gnaj­cie się. – Miał zamiar zamknąć drzwi, lecz naj­pierw spoj­rzał zna­cząco na Danny’ego. – Dopro­wadź się do porządku.

Danny otarł łzy koszulą. Matt zro­zu­miał, że straż­nik kazał Danny’emu ukryć emo­cje. Nie było to miej­sce, gdzie można oka­zy­wać sła­bość.

– Zadzwo­nię do cie­bie, kiedy cze­goś się dowiem – rzekł Matt.

Danny mil­czał. Matt nie miał poję­cia, co powie­dzieć. Co mógłby jesz­cze dodać? Ich rodzice i rodzeń­stwo nie żyli. A oni pra­wie się nie znali.

Straż­nik zapro­wa­dził Danny’ego do drzwi. Przed wyj­ściem z sali widzeń Danny odwró­cił się do Matta i powie­dział:

– Nie przy­chodź tu wię­cej. – Prze­łknął ślinę. – Zmar­no­wali na mnie kawał życia. Nie mar­nuj swo­jego.

Wyszedł. Kel­ler stała przy drzwiach i obser­wo­wała poże­gna­nie.

– Dobrze się pan czuje? – spy­tała. Matt nie odpo­wie­dział. Był wście­kły, że go tu przy­wio­zła.

Poja­wił się kolejny straż­nik, który odpro­wa­dził ich do bramy wię­zie­nia. Szli wzdłuż żół­tej linii nama­lo­wa­nej na cemen­to­wej posadzce. Matt czuł na sobie spoj­rze­nia więź­niów prze­by­wa­ją­cych w celach na gór­nym pię­trze. Cze­kał, aż otwo­rzą się drzwi. Roz­glą­dał się po ponu­rym zakła­dzie kar­nym. Widział, że straż­nik odpro­wa­dza Danny’ego do celi.

Brat szedł pew­nym kro­kiem gwiaz­dora fut­bolu ame­ry­kań­skiego z małego mia­steczka. Może uda­wał przed innymi więź­niami? Nawet po tylu latach zacho­wał dumę.

Matt przy­po­mniał sobie noc spę­dzoną z Jes­sicą Whe­eler. Odpro­wa­dził ją do domu, a póź­niej wra­cał w rado­snym nastroju. Docho­dziła czwarta rano; uśmie­chał się tak pro­mien­nie, że praw­do­po­dob­nie był widoczny na ciem­nej ścieżce. W pobliżu domu zauwa­żył ciemną syl­wetkę brata w blu­zie spor­to­wej z nazwą dru­żyny i nazwi­skiem PINE, z wysił­kiem pcha­ją­cego taczkę w stronę stru­mie­nia.

Roz­dział 5

W cza­sie jazdy Matt opie­rał głowę o tylną szybę che­vro­leta sub­ur­bana. W szkło bęb­niły kro­ple desz­czu.

Kel­ler sie­działa z przodu, przy­ci­ska­jąc do ucha komórkę. Z jakichś powo­dów nie wró­cili do mia­sta heli­kop­te­rem. Nie był pewien, jak długo jadą. Godzinę? Dwie?

SUV zje­chał z auto­strady mię­dzy­sta­no­wej 87 i zatrzy­mał się na sta­cji ben­zy­no­wej Shella. Agent sie­dzący za kie­row­nicą wysiadł i zaczął napeł­niać bak.

Kel­ler obró­ciła głowę.

– Przy­niosę kawę – powie­działa, otwie­ra­jąc drzwi. – Chce pan cze­goś?

– Naj­le­piej moun­tain dew – odparł Matt. – Muszę się obu­dzić.

Kel­ler z dez­apro­batą zmarsz­czyła brwi i poszła do nie­wiel­kiego skle­piku.

Matt znowu pomy­ślał o Dan­nym. Wyobra­ził sobie brata w celi, powstrzy­mu­ją­cego łzy. Strasz­liwe miej­sce, każda emo­cja to oznaka sła­bo­ści, czyni czło­wieka łatwą ofiarą. Przy­po­mniał sobie wię­zienne mię­śnie brata, jego chłodny wzrok.

Kel­ler wró­ciła ze sklepu z kawą i nie­wielką pla­sti­kową torbą. Zamiast usiąść na przed­nim sie­dze­niu, zajęła miej­sce obok Matta. Wyjęła z torby butelkę wody i jabłko, po czym wrę­czyła mu je.

– Nie mieli moun­tain dew – powie­działa. Oczy­wi­ście było to kłam­stwo. – Tak czy ina­czej, w Aka­de­mii uczyli nas, że woda budzi lepiej od kofe­iny.

– Naprawdę? – spy­tał, patrząc na papie­rowy kube­czek kawy w ręku agentki FBI.

Uśmiech­nęła się poro­zu­mie­waw­czo i wypiła łyk. Kie­rowca uru­cho­mił sil­nik, lecz Kel­ler nie usia­dła z przodu. Matt zro­zu­miał, że chce o czymś poroz­ma­wiać.

– Pro­szę posłu­chać – powie­działa, gdy SUV wje­chał na auto­stradę mię­dzy­sta­nową. – Wiem, że nie jest to dobry moment, ale potrze­bu­jemy pań­skiej pomocy.

Matt się wypro­sto­wał. Wypił duży łyk wody.

– Jasne.

– Wła­dze mek­sy­kań­skie stwa­rzają pro­blemy. – Kel­ler zaczerp­nęła tchu. – Nie chcą wydać ciał pana rodziny. Twier­dzą, że papiery musi pod­pi­sać naj­bliż­szy krewny.

– Dobrze. Pod­pi­szę papiery, gdy je przy­ślą.

– Wła­śnie o to cho­dzi. Nie chcą prze­słać papie­rów. Chcą, żeby ktoś poja­wił się oso­bi­ście.

– Słu­cham?

– Dzia­łamy kana­łami dyplo­ma­tycz­nymi, ale miej­scowa poli­cja robi trud­no­ści. Nie prze­ka­zują nam wielu infor­ma­cji i utrzy­mują, że na miej­scu musi się poja­wić naj­bliż­szy krewny.

– O co im cho­dzi? – spy­tał Matt.

– Mogą się mar­twić o tury­stykę. To, co się stało, nie jest naj­lep­szą reklamą. Decy­zję mógł pod­jąć jakiś biu­ro­krata na wyż­szym szcze­blu. A może coś ukry­wają? – Popa­trzyła Mat­towi w oczy.

Zasta­na­wiał się nad jej sło­wami.

– Jeśli uważa to pani za konieczne, oczy­wi­ście pojadę – powie­dział. – Kiedy powi­nie­nem to zro­bić?

– Zare­zer­wo­wa­łam panu lot na jutro rano.

Matt głę­boko ode­tchnął. Czy ten cho­lerny tydzień dalej będzie taki kosz­marny? Obo­jęt­nie ski­nął głową i w dal­szym ciągu wyglą­dał przez okno. Nie był gotowy do podróży. Miał na kon­cie nie­spełna sto dola­rów. Po kłótni z ojcem upar­cie odma­wiał przyj­mo­wa­nia pie­nię­dzy od rodzi­ców.

Długi czas sie­dzieli w mil­cze­niu. SUV dotarł do Henry Hud­son Par­kway i zna­lazł się na Man­hat­ta­nie.

Deszcz prze­stał padać i nagle w luce w chmu­rach zaświe­ciło słońce. Złoty blask zale­wa­jący budynki przy­po­mniał Mat­towi jedną z tra­dy­cji rodzin­nych. Firma rachun­kowa ojca orga­ni­zo­wała co roku w lipcu kon­fe­ren­cję w Nowym Jorku; jechali tam całą rodziną. Wyda­rze­nie przy­pa­dało w porze tak zwa­nego Man­hat­tan­henge (nawią­za­nie do Sto­ne­henge), jed­nego z dwóch dni w roku, gdy słońce świe­ciło dokład­nie wzdłuż sieci ulic Nowego Jorku. Kiedy ogni­sta kula cho­wała się za hory­zon­tem, Matt przy­po­mniał sobie ostat­nie Man­hat­tan­henge przed rokiem zero­wym. Rodzina sie­działa na Four­te­enth Street, ojciec i matka trzy­mali się za ręce, krę­ciło im się w gło­wach od wina i pobytu w Nowym Jorku. Danny obser­wo­wał dziew­czyny para­du­jące w ciem­nych oku­la­rach i mini­spód­nicz­kach; zacho­wy­wały się jak począt­ku­jące aktorki marzące o zosta­niu gwiaz­dami. Mag­gie zawzię­cie stu­dio­wała prze­wod­nik, czy­ta­jąc o rzad­kim zja­wi­sku astro­no­micz­nym.

Matt przy­po­mniał sobie tę samą kawiar­nię w zeszłym roku. Sie­dzieli w zwy­kłych miej­scach: ojciec obok Mag­gie, ona zaś naprze­ciwko Liv. Obok matki Tommy, który zajął miej­sce Danny’ego. Matt tro­chę z boku, usi­łu­jąc się dopchnąć do nie­wiel­kiego sto­lika. Sta­rali się zacho­wy­wać nor­mal­nie, uda­wać, że rytuał cią­gle ma jakieś zna­cze­nie. „Nowi, lecz cią­gle tacy sami Pine’owie”. A teraz wie­dział, że ich wspólne życie na zawsze się skoń­czyło. Po gory­czy, gnie­wie, tęsk­no­cie za daw­nymi Pine’ami oddałby wszystko, by odzy­skać swoją dzi­waczną rodzinę z okresu po roku zero­wym. Oddałby wszystko, by powie­dzieć ojcu, że jest mu przy­kro z powodu rze­czy, które mówił. Powie­działby matce, ile dla niego zna­czy. Powie­działby Mag­gie, że była świa­tłem jego życia. Powie­działby Tommy’emu, że ich ura­to­wał. Ale tamto życie, nie­za­leż­nie od wza­jem­nych pre­ten­sji, już się skoń­czyło. Nie był w sta­nie znieść poczu­cia straty. Wszystko, co mieli, oka­zało się strasz­li­wie kru­che.

– Gdzie powin­ni­śmy pana wysa­dzić? – spy­tała Kel­ler. – Koło aka­de­mika?

– Myśli pani, że już się wynie­śli?

– Kto? Dzien­ni­ka­rze?

– Tak.

Kel­ler zmarsz­czyła brwi.

– Wąt­pię. Jeśli ma pan jakie­goś przy­ja­ciela, mogli­by­śmy…

– Wysadź­cie mnie na East Seventh Street, jeśli nie macie nic prze­ciwko temu.

Kie­rowca spoj­rzał na Kel­ler w lusterku wstecz­nym, ona zaś kiw­nęła głową. SUV wymi­jał inne samo­chody, aż wresz­cie utknął w korku. Kie­rowca włą­czył lampę sygna­łową zamon­to­waną na dachu i auta z przodu zje­chały na boki, two­rząc wąski kory­tarz.

Matt patrzył przez okno na ludzi idą­cych do barów, w któ­rych trwały happy hours, do pocią­gów pod­miej­skich i cia­snych miesz­kań.

W końcu SUV zatrzy­mał się przy kra­węż­niku przy East Seventh Street.

– Tutaj? – spy­tała Kel­ler, spo­glą­da­jąc na nędzny zakład fry­zjer­ski i pral­nię che­miczną w oko­licy.

– Mój przy­ja­ciel mieszka na pię­trze. – Matt spoj­rzał na trzy­pię­trowy budy­nek wyma­ga­jący odma­lo­wa­nia.

Kel­ler ski­nęła głową.

– Przed chwilą dosta­łam ese­mesa, że odzy­ska­li­śmy pana tele­fon – powie­działa. – Mogła­bym go panu przy­wieźć przed odlo­tem, jeśli nie ma pan nic prze­ciwko temu?

– Okej.

– Poleci z panem do Mek­syku jeden z naszych agen­tów.

– Nie potrze­buję niańki – zape­rzył się Matt.

– Po pro­stu dopil­nuje, żeby był pan…

– Wolę pole­cieć sam.

Kel­ler ponow­nie zmarsz­czyła brwi.

– W porządku. Na lot­ni­sku będzie na pana cze­kał nasz urzęd­nik kon­su­larny. Zawie­zie pana do Tulum. – Kiedy Matt się nie sprze­ci­wił, wyjęła z torebki kartkę i wrę­czyła mu ją. – To infor­ma­cje na temat lotu. – Mil­czał. – Czy pana przy­ja­ciel ma tele­fon, żeby­śmy mogli się z panem skon­tak­to­wać?

– Nie pamię­tam numeru. Jest w mojej komórce. – Sztuka zapa­mię­ty­wa­nia dzie­się­cio­cy­fro­wych nume­rów została znisz­czona przez smart­fony.

– Okej. Oto moje namiary. – Wrę­czyła mu wizy­tówkę.

Matt zer­k­nął na nią. SARAH KEL­LER. WYDZIAŁ PRZE­STĘPSTW FINAN­SO­WYCH. Zasta­na­wiał się przez chwilę, jak to się stało, że zaj­muje się nim spe­cja­listka od prze­stępstw finan­so­wych. Zakła­dał, że FBI zain­te­re­so­wało się sprawą z powodu Danny’ego, filmu doku­men­tal­nego albo śmierci Ame­ry­ka­nów za gra­nicą. Ale nie prze­stępstw finan­so­wych.

Otwo­rzył tylne drzwi i wyszedł na chod­nik. Niebo znowu pokryło się chmu­rami, które zasło­niły słońce.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu tej tra­ge­dii – powie­działa Kel­ler, nim zamknął drzwi.

Matt popa­trzył na agentkę FBI. Wie­rzył, że mówi szcze­rze.

Roz­dział 6

Matt znowu naci­snął guzik domo­fonu przy wej­ściu do pod­nisz­czo­nego bloku miesz­kal­nego. Żad­nej odpo­wie­dzi. Rozej­rzał się po ulicy. Zoba­czył rząd odra­pa­nych samo­cho­dów i budyn­ków bez wind z okien­nymi kli­ma­ty­za­to­rami ster­czą­cymi nad chod­ni­kiem. Zer­k­nął do wnę­trza ciem­nego zakładu fry­zjer­skiego. Stały w nim cztery fotele naprze­ciwko czte­rech luster. Znowu zadzwo­nił, a kiedy nikt nie odpo­wie­dział, prze­szedł wąskim zauł­kiem na tyły. Na ścia­nie budynku wisiała zde­ze­lo­wana dra­bina prze­ciw­po­ża­rowa. Była zardze­wiała i wyglą­dała, jakby mogła lada chwila odpaść. Matt pod­sko­czył, chwy­cił naj­niż­szy szcze­bel i się pod­cią­gnął. Dra­bina zako­ły­sała się z gło­śnym trza­skiem.

Wdra­pał się na trze­cie pię­tro. Sta­nął na wąskiej meta­lo­wej półce i zaj­rzał przez okno. Zoba­czył Ganeśę. Przy­ja­ciel drze­mał; na sto­liku do kawy leżało mnó­stwo akce­so­riów do pale­nia trawki; wystar­czy­łoby tego, by wypo­sa­żyć spe­cja­li­styczny sklep. Okno było lekko uchy­lone, z wnę­trza pokoju docho­dził ryk tele­wi­zora. Matt zastu­kał w szybę.

Kiedy Ganeśa się nie poru­szył, Matt wsu­nął palce pod fra­mugę okna i uniósł je. Okno było zbu­twiałe ze sta­ro­ści, spa­czone i zablo­ko­wane w poło­wie wyso­ko­ści. Prze­ci­snął się przez nie­wielki otwór.

– Ganeśa! – powie­dział, ale przy­ja­ciel dalej się nie ruszał. Leżał z sze­roko otwar­tymi ustami, miał na nosie oku­lary w pla­sti­ko­wej oprawce i torbę po chip­sach ziem­nia­cza­nych na kola­nach. – Ganeśa! – powtó­rzył gło­śniej Matt, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć spi­kera Fox News gada­ją­cego w tele­wi­zo­rze wiszą­cym na ścia­nie.

Ganeśa usiadł. Rozej­rzał się z zasko­cze­niem, po czym się uspo­koił, widząc, że to Matt.

– Prze­stra­szy­łeś mnie, chło­pie! – rzekł. Mówił z lek­kim hin­du­skim akcen­tem, ledwo zauwa­żal­nym, bar­dziej bry­tyj­skim niż ame­ry­kań­skim.

– Prze­pra­szam, nie otwie­ra­łeś drzwi, więc… – Matt ski­nął głową w stronę okna. Kiedy pew­nego razu Ganeśa zapo­mniał klu­czy, weszli do miesz­ka­nia tą samą drogą. Teraz przy­naj­mniej Matt był trzeźwy.

– Nic się nie stało. – Kędzie­rzawe włosy Ganeśy były kom­plet­nie roz­czo­chrane. Strzep­nął z koszuli okru­chy chip­sów, po czym obrzu­cił Matta prze­cią­głym spoj­rze­niem. – Sły­sza­łem… Dosta­łeś moje ese­mesy? Nie wiem, co powie­dzieć.

Matt ski­nął głową. Cokol­wiek powie­działby Ganeśa, i tak niczego by to nie zmie­niło.

Przy­ja­ciel pochy­lił się i wziął ze sto­lika wysoką cylin­dryczną fajkę. W jed­nej ręce trzy­mał zapal­niczkę, a w dru­giej fajkę; kiw­nął w stronę Matta, pro­po­nu­jąc mu pierw­szy sztach.

Matt uniósł rękę na znak, że nie ma ochoty. Ni­gdy nie prze­pa­dał za trawką. Zawsze się dzi­wił, że Ganeśa, repu­bli­ka­nin, zwo­len­nik prawa i porządku, odu­rza się mari­hu­aną. Przy­pusz­czał, że na tym polega zagadka kolegi z pokoju w aka­de­miku z pierw­szego roku. Ganeśa w ciągu trzech lat skoń­czył czte­ro­letni pro­gram stu­diów i został przy­jęty do szkoły medycz­nej, gdzie miał się spe­cja­li­zo­wać w neu­ro­lo­gii. Świetny pomysł: mózg Ganeśy to mate­riał na lata stu­diów. Był kon­ser­wa­ty­stą, ale posta­no­wił stu­dio­wać na libe­ral­nym Uni­wer­sy­te­cie Nowo­jor­skim. Był imi­gran­tem, lecz popie­rał budowę muru na gra­nicy z Mek­sy­kiem. Był wyra­fi­no­wany, ale łatwo wie­rzył w teo­rie spi­skowe przed­sta­wiane przez kablówki. Wycho­wał się w Bom­baju w pen­tho­usie war­tym dzie­sięć milio­nów dola­rów, lecz wolał miesz­kać w nędz­nej klitce na obrze­żach East Vil­lage.

Ganeśa wydmu­chał dym i wyce­lo­wał pilota w tele­wi­zor.

– Ten kre­tyn z aka­de­mika gadał o tobie w tele­wi­zji. Twoja dziew­czyna też.

– Była dziew­czyna – popra­wił Matt.

– Nagra­łem ich na DVD – powie­dział Ganeśa. Prze­wi­nął zare­je­stro­wane filmy i klik­nął w zapis lokal­nych wia­do­mo­ści. Na ekra­nie poja­wiła się przy­stojna twarz Phil­lipa.

– Wszy­scy jeste­śmy zdru­zgo­tani – powie­dział.

– Jest pan bli­skim przy­ja­cie­lem Matta Pine’a? – spy­tała jasno­włosa dzien­ni­karka trzy­ma­jąca mikro­fon.

– O tak. Czymś wię­cej niż opie­ku­nem domu stu­denc­kiego. Two­rzymy jedną wielką rodzinę.

Ganeśa roz­ka­słał się ze śmie­chu w kłę­bach dymu.

Następna była Jane. Jej dłu­gie włosy były potar­gane, jakby wybie­gła z dys­ko­teki, a wil­gotne oczy błysz­czały.

– Pań­stwo Pine’owie byli naprawdę cudowni. Trak­to­wali mnie jak członka rodziny. Sio­stra Mat­thew, Mar­ga­ret, była nie­zwy­kłą dziew­czyną, opar­ciem dla całej rodziny, jesie­nią miała roz­po­cząć stu­dia w MIT. A Tommy – głos Jane się zała­mał – był takim słod­kim, małym chłop­cem…

Emo­cje były szczere. Zale­d­wie wczo­raj Jane powie­działa Mat­towi, że go kocha, ale on nie potrafi dać jej tego, na czym jej zależy. Cokol­wiek mia­łoby to być. Nic dziw­nego, że puściła go w trąbę. Pocho­dziła ze sta­rej, zamoż­nej rodziny, wycho­wała się w olśnie­wa­ją­cym apar­ta­men­cie w Upper West Side, jej prze­zna­cze­niem było poślu­bie­nie jed­nego z boga­tych face­tów stu­diu­ją­cych w Szkole Biz­nesu imie­nia Leonarda Sterna, noszą­cych gar­ni­tury i przy­cho­dzą­cych na zaję­cia z tecz­kami. Nie­kiedy podej­rze­wał, że Jane zaczęła się z nim spo­ty­kać – stu­den­tem szkoły fil­mo­wej pobie­ra­ją­cym sty­pen­dium – by wku­rzyć rodzi­ców.

Na ekra­nie poja­wił się obraz Danny’ego z filmu doku­men­tal­nego. Matt się­gnął po pilota i wyłą­czył tele­wi­zor.

Sie­dzieli razem dłuż­szy czas. Mil­czeli. Matt pogrą­żył się w myślach, a pół­przy­tomny Ganeśa gryzł słone chipsy i nie pró­bo­wał pro­wa­dzić banal­nej kon­wer­sa­cji. Matt bar­dzo to w nim lubił. Przy­ja­ciel ni­gdy nie wygła­szał głu­pich uwag, komu­na­łów. Kiedy na pierw­szym roku stu­diów wyemi­to­wano film doku­men­talny, pomógł mu zacho­wać rów­no­wagę psy­chiczną. „Nie stre­suj się, bra­cie – mówił. – Zróbmy z tego wabik na dziew­czyny”. Nie była to naj­gor­sza rada.

W końcu spy­tał:

– Wybie­ram się na imprezę w Bro­okly­nie. Chcesz iść?

– Chyba na razie spa­suję. Miał­byś coś prze­ciwko temu, żebym prze­no­co­wał?

– W żad­nym razie, czło­wieku! Możesz sie­dzieć, ile chcesz. Będzie jak za daw­nych cza­sów – odparł, jakby stu­dio­wali na pierw­szym roku tysiąc lat wcze­śniej. Pod wie­loma wzglę­dami nie mijał się z prawdą. – Mogę zre­zy­gno­wać z imprezy – dodał. – Jeśli potrze­bu­jesz towa­rzy­stwa…

– Nie, powi­nie­neś iść. Mia­łem ciężki dzień. Po pro­stu się prze­śpię.

– Super, super, super! – odparł Ganeśa. Znik­nął w sypialni i wró­cił ubrany w bluzę od dresu z kap­tu­rem. Pach­niał dez­odo­ran­tem Axe. – Twoja dawna dziew­czyna cią­gle do mnie ese­me­suje. Szuka cię, podob­nie jak inni. Chcesz, żebym…

– Na razie nie mów, gdzie jestem. W tej chwili wolę być sam. Skon­tak­tuję się z nimi rano.

Ganeśa ski­nął głową.

– Na pewno nie chcesz iść na imprezę? Tro­chę się wylu­zo­wać?

Matt pokrę­cił głową. Śmierć rodzi­ców nie nada­wała się na wabik na dziew­czyny.

– Idź, zabaw się.

Ganeśa wziął ze sto­lika resztkę trawki, wsu­nął do kie­szeni bluzy i wyszedł. Kiedy Matt został w końcu sam, poło­żył się na kana­pie przy­ja­ciela i wybuch­nął pła­czem.

Roz­dział 7

SARAH KEL­LER

Agentka Kel­ler wsu­nęła klucz do zamka w drzwiach nie­wiel­kiego bun­ga­lowu. Wokół lampy palą­cej się na weran­dzie krą­żyły ćmy. Reading­ton w New Jer­sey nie było eks­klu­zywną dziel­nicą, ale wystar­cza­jąco dobrą. Nie mogła wyna­jąć nic lep­szego za pen­sję funk­cjo­na­riuszki FBI; oko­lica była bez­pieczna, zamiesz­kana przez robot­ni­cze rodziny i młode mał­żeń­stwa.

Zatrzy­mała się w holu, sły­sząc dziwne dźwięki dobie­ga­jące z kuchni. Zosta­wiła klu­cze w misce sto­ją­cej na sto­liku i ruszyła cicho kory­ta­rzem, sta­ra­jąc się nie nastą­pić na roze­schnięte deski.

W pobliżu kuchni dźwięki przy­brały na sile. Grze­chot, coś koja­rzą­cego się z mara­ka­sami.

I chi­chot.

Nie ode­zwała się i zaj­rzała do środka.

Przy kuchence stał Bob i przy­go­to­wy­wał tra­dy­cyjny popcorn, potrzą­sa­jąc ron­dlem przy­kry­tym folią alu­mi­niową. Bliź­niaki obser­wo­wały go z zacie­ka­wie­niem z odle­gło­ści pół metra. Michael miał na sobie piżamę z dino­zau­rem, a Heather baweł­nianą koszulę nocną z wize­run­kiem Belli z Pięk­nej i Bestii Disneya.

Bob chwy­cił cienką meta­lową rączkę, zagrze­cho­tał szybko ron­dlem, a dzie­ciaki wyko­nały piruet. Zatrzy­mał się nagle. Bliź­niaki znie­ru­cho­miały. Michael przy­po­mi­nał stra­cha na wró­ble z unie­sio­nymi ramio­nami, a Heather tłu­miła śmiech. Póź­niej Bob zaczął wywi­jać ron­dlem ósemki, a dzieci poru­szały bio­drami, jakby obra­cały na nich nie­wi­dzialne hula-hoop.

Kel­ler poczuła przy­pływ cie­pła. Bob był łysy, ale nie w taki sty­lowy spo­sób jak mło­dzi agenci FBI. Miał sta­ro­świecki obwa­rza­nek gęstych czar­nych wło­sów. Postrzę­piony T-shirt z opi­sem trasy kon­cer­to­wej zespołu roc­ko­wego zakry­wał spory brzuch, ale Bob fascy­no­wał dzieci jak gwiaz­dor fil­mowy. Podob­nie dzia­łał na Kel­ler.

Część dziew­czyn marzy o wyj­ściu za mąż za wła­snych ojców. Wła­śnie dla­tego nie­które pary są takie nie­szczę­śliwe. Kel­ler uwa­żała, że kobiety poszu­kują wyide­ali­zo­wa­nej wer­sji pierw­szego męż­czy­zny w ich życiu. Nie miała złu­dzeń co do swo­jego ojca. Był ambit­nym praw­ni­kiem, który za bar­dzo dbał o pozory. Bob oka­zał się doma­to­rem – cóż, wystar­czy na niego spoj­rzeć. Ojciec uwa­żał, że oka­zy­wa­nie emo­cji to sła­bość, nato­miast Bob ni­gdy się z niczym nie krył: pła­kał w cza­sie fil­mów i szkol­nych przed­sta­wień teatral­nych. Ojciec nawią­zał romans z sekre­tarką (naj­więk­szy banał na świe­cie), a Bob był lojalny jak labra­dor. Przede wszyst­kim miał dobre serce.

– Mamo! – zawo­łały jed­no­cze­śnie bliź­nięta, gdy wresz­cie zauwa­żyły matkę w drzwiach. Kel­ler uklę­kła, objęła dzieci i ogar­nęło ją cie­płe uczu­cie, które uwiel­biała. Bob posta­wił ron­del na nie­włą­czo­nym pal­niku, pod­szedł i poca­ło­wał żonę.

– Obej­rzymy Kra­inę lodu? – zapy­tała Heather.

– Znowu… – wes­tchnęła Kel­ler i popa­trzyła na męża. – Nie powin­ni­ście już iść spać?

– Pro­oooszę, mamo, pro­szę! – ode­zwał się Michael.

– Tata powie­dział, że się zga­dza! – pisnęła Heather.

– Pozwól­cie mamie ode­tchnąć – powie­dział Bob. – Ma za sobą ciężki dzień. – Popa­trzył na Kel­ler. – Zro­bić ci coś do zje­dze­nia?

– Jadłam kanapkę – odrze­kła.

– A kie­li­szek wina? – spy­tał, prze­ci­na­jąc folię alu­mi­niową i wysy­pu­jąc popcorn do pla­sti­ko­wej miski.

– Może być.

Spoj­rzał na bliź­niaki.

– Idź­cie włą­czyć film – rzekł. – Zaraz przyj­dziemy.

Michael wziął miskę z popcor­nem i poszedł do salonu. Sio­stra podrep­tała za nim.

– Nie wkła­daj­cie do buzi peł­nych gar­ści! – zawo­łał za nimi Bob. – Popcor­nem można się udła­wić!

Kel­ler usia­dła przy nie­wiel­kim stole w kuchni, a Bob wyjął z szafki kie­li­szek i posta­wił go na bla­cie. Poka­zał butelkę i powie­dział lip­nym fran­cu­skim akcen­tem: – Naj­lep­szy rocz­nik z reno­mo­wa­nej piw­nicy sieci skle­pów Tra­der Joe’s. – Napeł­nił kie­li­szek.

Kel­ler zakrę­ciła winem, pową­chała je, wypiła i trzy­mała przez chwilę w ustach.

– Nie jest to legen­darny rocz­nik 2019 z Whole Foods Mar­ket, ale ujdzie.

Bob usiadł obok żony.

– Ciężki dzień, co?

Kel­ler głę­boko wes­tchnęła.

– Zawio­złam go do wię­zie­nia Fish­kill, żeby powie­dział bratu.

– Jak się czuje?

Kel­ler upiła następny łyk wina.

– Ma dwa­dzie­ścia jeden lat. Jego rodzice, sio­stra i młod­szy brat nie żyją, a star­szy sie­dzi w wię­zie­niu. Nie zapo­mi­najmy o mediach. – Bob słu­chał. Kel­ler zre­la­cjo­no­wała wyda­rze­nia dłu­giego dnia. – Nie mogłam prze­stać myśleć o jego rodzi­nie – powie­działa. – Chło­piec był w wieku bliź­nia­ków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki