W Patagonii - Bruce Chatwin - ebook

W Patagonii ebook

Bruce Chatwin

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Słynna książka podróżnicza, debiut wielkiego pisarza. Połączenie powieści przygodowej, historycznej i eseistyki, niezwykły melanż faktów i fikcji, oryginalny styl, niebanalne refleksje. Patagonię, krainę z marzeń dzieciństwa autor przemierza pociągiem, autostopem, konno i pieszo. Poznaje jej mieszkańców, tubylców i emigrantów z różnych części świata, podąża śladem słynnych bandytów z początków XX w. 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Mediateka Biblioteka Publiczna w Krośnie Odrzańskim 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (5)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Bruce Chatwin (1940-1989) odnowił brytyjską literaturę drogi. Do legendy przeszedł jego telegram, którym z dnia na dzień zakończył pracę w prestiżowym domu aukcyjnym Sotheby’s, gdzie wsławił się ogromną wiedzą i intuicją w rozpoznawaniu falsyfikatów: „Wyjechałem do Patagonii na 6 miesięcy”. Pokłosiem podróży do Ameryki Południowej była książka, która przyniosła mu wielkie uznanie, została uhonorowana nagrodą Hawthornden oraz E.M. Forstera.

W Swiecie Książki ukazała się już powieść Chatwina Wicekról Ouidah, a na rok 2008 zaplanowane są Pieśni stworzenia.

 

W serii Lemur prezentujemy wybitną współczesną prozę światową.

Ukazały się:

Ariel Dorfman

Niania i góra lodowa

Bruce Chatwin

Wicekról Ouidah

Anna Kavan

Lód

Julian Barnes

Arthur & George

Gonçalo M. Tavares

Panowie z dzielnicy

Carlos Fuentes

Wszystkie szczęśliwe rodziny

BRUCE CHATWIN

W Patagonii

Z angielskiego przełożyłRobert Ginalski

Świat Książki

 

Tytuł oryginałuIN PATAGONIA

Projekt graficzny seriiAnna Kłos

Ilustracja na okładceFlash Press Media

Redaktor serii

Paweł Lipszyc

Redaktor prowadzącyEwa Niepokólczycka

RedakcjaHanna Machlejd-Mościcka

All rights reservedCopyright © for the Polish translation by Robert Ginalski 2007

Świat KsiążkiWarszawa 2007Bertelsmann Media sp. z o.o.ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanieJoanna Duchnowska

Druk i oprawaGGP Media GmbH, Pössneck

ISBN 978-83-247-0390-6Nr 5677

1

W jadalni mojej babki stała oszklona komoda, a w niej leżał kawałek skóry. Niewielki, lecz gruby i twardy jak podeszwa, pokryty był kłakami szorstkich rudawych włosów i zaopatrzony w przybitą zardzewiałą pinezką tabliczkę, zapisaną wyblakłym czarnym atramentem. Wówczas jednak byłem mały i nie potrafiłem czytać.

- Co to jest?
- Kawałek brontozaura.

Moja matka znała nazwy tylko dwóch zwierząt prehistorycznych - brontozaura i mamuta. Mówiła, że to nie mamut, bo mamuty pochodziły z Syberii.

Jak się dowiedziałem, brontozaur był zwierzęciem, które jako gatunek wyginęło podczas potopu, bo było tak wielkie, że Noe nie mógł go załadować na arkę. Wyobrażałem sobie włochatego i niezdarnego stwora z pazurami, kłami i złośliwym zielonym błyskiem w oczkach. Czasami rozbijał ścianę sypialni i budził mnie ze snu.

Ten akurat brontozaur pochodził z Patagonii - krainy w Ameryce Południowej, na samym końcu świata. Tysiące lat temu wpadł w objęcia lodowca i, uwięziony w błękitnym lodzie, spłynął z góry, by w doskonałym stanie spocząć u jej stóp, gdzie znalazł go kuzyn babki, Charley Milward, zwany Żeglarzem.

Charley Milward był kapitanem statku handlowego, który zatonął u wejścia do Cieśniny Magellana. Przeżył katastrofę i osiadł w pobliżu, w Punta Arenas, gdzie prowadził stocznię remontową. W mojej wyobraźni jawił się jako bóg pośród ludzi - wysoki, milczący i silny, z czarnymi bokobrodami i przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu. Nosił zawadiacko przekrzywioną marynarską czapkę i buty z wywiniętymi cholewkami.

Widząc wystającego z lodu brontozaura, od razu wiedział, co należy zrobić. Poćwiartował go, zakonserwował w soli, upchnął do beczek i wysłał drogą morską do Muzeum Historii Naturalnej w South Kensington. Oczyma wyobraźni widziałem krew i lód, mięso i sól, hordy indiańskich robotników i ustawione na nadbrzeżu rzędy beczek - gigantyczną pracę, która na nic się nie zdała, brontozaur zepsuł się bowiem w trakcie podróży przez tropiki i dotarł do Londynu w stanie rozkładu; właśnie dlatego w muzeum można obejrzeć tylko kości brontozaura.

Na szczęście kuzyn Charley wysłał skrawek skóry mojej babce.

Babka mieszkała w domu z czerwonej cegły, ukrytym za szpalerem upstrzonych na żółto krzewów wawrzynu. Dom miał wysokie kominy, dach ze spiczastymi szczytami, a w ogrodzie rosły krwistoczerwone róże. W środku panował kościelny zaduch.

Niezbyt dobrze pamiętam babkę, właściwie tylko jej gabaryty. Gramoliłem się na szerokie łono albo podglądałem ukradkiem, czy uda jej się wstać z krzesła. Nad nią wisiały obrazy przedstawiające holenderskich mieszczan - tłuste, nalane twarze, otulone białymi kryzami. Na kominku stały dwa japońskie karzełki z czerwono-białymi oczami z kości słoniowej, osadzonymi na czułkach. Bawiłem się nimi, podobnie jak niemiecką małpką z ruchomymi kończynami, ale wciąż męczyłem babkę: „Czy możesz mi dać ten kawałek brontozaura?”.

Nigdy w życiu nie pożądałem niczego tak bardzo, jak tego skrawka skóry. Babka obiecała, że być może pewnego dnia mi go podaruje. Kiedy umarła, powiedziałem więc: „No to teraz mogę już chyba dostać tę skórę?”, na co matka odparła: „A, to... Niestety, wyrzuciliśmy ją”.

W szkole nabijali się ze mnie z powodu tego brontozaura. Nauczyciel przyrody twierdził, że pewnie pomyliłem go z syberyjskim mamutem. Opowiedział całej klasie, jak to radzieccy naukowcy spożyli na obiad zamrożonego w lodowcu mamuta, a mnie kazał więcej nie kłamać. Zresztą, powiedział, brontozaury były gadami, nie miały więc sierści, tylko łuskowaty pancerz. Pokazał nam także rysunek tej bestii, jakże odległy od moich wyobrażeń: szarozielonego potwora o maleńkiej główce i gigantycznym, niczym kolejka górska, kręgosłupie; stał w jeziorze i łagodnie żarł zielsko. Wstydziłem się, że mój brontozaur okazał się włochaty; wiedziałem jednak, że na pewno nie jest to mamut.

Wyjaśnienie tej historii zajęło ładne kilka lat. Zwierzę Charleya Milwarda nie było brontozaurem, lecz mylodontem albo megatherium, krewniakiem leniwca olbrzymiego. Kuzyn babki wcale nie znalazł całego okazu ani nawet kompletnego szkieletu, lecz tylko fragmenty skóry i kości, zakonserwowane przez zimno, suche powietrze i sól, w jaskini koło Cieśniny Ostatniej Nadziei w chilijskiej Patagonii. Wysłał to wszystko do Anglii i sprzedał British Museum. Ta wersja była dużo mniej romantyczna, nosiła za to cechy prawdopodobieństwa.

Moje zainteresowanie Patagonią przetrwało utratę skóry, a to dlatego, że zimna wojna rozbudziła we mnie pasję do geografii. Pod koniec lat czterdziestych kanibal z Kremla rzucał cień na całe nasze życie; jego wąsy można było wziąć za zęby. Na lekcjach słuchaliśmy o wojnie, którą planował. Patrzyliśmy, jak instruktor od obrony cywilnej zakreślał na mapie europejskie miasta, by pokazać nam, które strefy ulegną całkowitej, a które tylko częściowej zagładzie. Widzieliśmy, jak te strefy łączą się ze sobą, tak że nic między nimi nie zostaje. Instruktor nosił szorty khaki. Patrząc na jego kościste białe kolana rozumieliśmy, że sprawa jest beznadziejna. Nadciągała wojna i nic nie mogliśmy na to poradzić.

Potem czytaliśmy o bombie kobaltowej, jeszcze gorszej niż wodorowa, która mogła unicestwić naszą planetę w niekończącej się reakcji łańcuchowej.

Kobalt kojarzył mi się z kolorem, jaki widziałem na palecie malarskiej mojej stryjecznej babki, która w tym samym czasie co Maksym Gorki mieszkała na Capri i malowała nagich chłopców z owej wyspy. Później poświęciła się niemal wyłącznie sztuce sakralnej. Namalowała wielu świętych Sebastianów, zawsze na tle o barwie kobaltu i zawsze był to ten sam piękny młodzieniec, który mimo iż przeszyty niezliczonymi strzałami, wciąż trzymał się na nogach.

Dlatego też wyobrażałem sobie bombę kobaltową jako gęstą niebieską chmurę, bluzgającą jęzorami ognia. Widziałem też siebie, jak stoję na zielonym cyplu i omiatam wzrokiem horyzont, wypatrując nadciągającej chmury.

A jednak mieliśmy nadzieję, że przeżyjemy wybuch. Powołaliśmy Komitet Emigracyjny i snuliśmy plany, by osiedlić się w jakimś odległym zakątku ziemi. Ślęczeliśmy nad atlasami. Dowiedzieliśmy się, w jakich kierunkach wieją wiatry stałe i które rejony są najbardziej zagrożone opadami radioaktywnymi. Skoro wojna miała wybuchnąć na półkuli północnej, skierowaliśmy uwagę na południową. Odrzuciliśmy wyspy na Pacyfiku, bo przecież każda wyspa to pułapka. Odrzuciliśmy Australię oraz Nową Zelandię i za najbardziej bezpieczne miejsce na ziemi uznaliśmy Patagonię.

W wyobraźni widziałem niski drewniany dom z krytym gontem dachem, zabezpieczony przed sztormami, z płonącymi na kominku polanami i półkami na ścianach, pełnymi najlepszych książek - ot, miejsce, gdzie dałoby się mieszkać, kiedy reszta świata wyleci w powietrze.

Aż tu nagle Stalin umarł. W kaplicy śpiewaliśmy hymny dziękczynne, ja jednak na wszelki wypadek trzymałem Patagonię w odwodzie.

2

Historia Buenos Aires zapisana jest w książce telefonicznej tego miasta. Pompey Romanov, Emilio Rommel, Crespina D.Z. de Rose, Ladislao Radziwiłł oraz Elizabeta Marta Callman de Rothschild - te pięć wybranych na chybił trafił nazwisk spod litery „R” opowiada o wygnaniu, rozczarowaniu i strachu za koronkowymi firankami.

Tydzień mojego pobytu w tym mieście upłynął pod znakiem pięknej letniej pogody. Witryny sklepów zdobiły świąteczne dekoracje. Właśnie otwarto Mauzoleum Perona w podmiejskiej dzielnicy Olivos; Evita, która wróciła z tournee po sejfach bankowych w Europie, była w znakomitej formie. Niektórzy katolicy zamówili mszę żałobną za duszę Hitlera i czekali na pucz wojskowych.

W ciągu dnia miasto skrzyło się serbrzystą mgiełką smogu. Wieczorami chłopcy i dziewczęta przechadzali się nad rzeką. Twardzi i przylizani, mieli sieczkę w głowie; spacerowali ramię w ramię pod drzewami, uśmiechając się do siebie ozięble, oddzieleni od rzeki balustradą z czerwonego granitu.

Na lato bogaci zamykali apartamenty. Białe pokrowce osłaniały złocone meble, a w korytarzach piętrzyły się skórzane walizki. Przez całe lato bogaci bawili w swoich posiadłościach, a bardzo bogaci wyjeżdżali do Punta del Este w Urugwaju, gdzie istniało mniejsze ryzyko, że zostaną porwani. Niektórzy bogacze, przynajmniej ci o zacięciu sportowym, twierdzili, że w lecie sezon na porwania się kończy, bo podczas wakacji partyzanci także wynajmują sobie wille albo wyjeżdżają na narty do Szwajcarii.

Podczas lunchu siadaliśmy pod portretem przedstawiającym jednego z gauczów generała Rosasa, pędzla Raymonda Monvoisina, który wzorował się na Delacroix. Otulony krwistoczerwonym poncho mężczyzna spoczywał w kociej pozie, niczym męska odaliska; scena ta miała w sobie jakiś bierny erotyzm.

Kto jak kto, ale Francuz potrafi wydobyć całe sedno opiewanej w pieśniach istoty gaucza, pomyślałem.

Po mojej prawej ręce siedziała powieściopisarka. Oświadczyła, że jedyny temat, na jaki warto rozmawiać, to samotność. Opowiedziała nam anegdotę o pewnym światowej sławy skrzypku, który podczas tournee utknął na noc w motelu gdzieś na Środkowym Zachodzie Stanów. Rzecz koncentrowała się wokół łóżka, skrzypiec i drewnianej nogi muzyka.

Kobieta ta znała przed laty Ernesto Guevarę, będącego wówczas niechlujnym młodym człowiekiem, który próbował znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie.

- Jak większość Argentyńczyków, był bardzo macho - wyznała. - Ale nie sądziłam, że zajdzie aż tak daleko.

Miasto przypominało mi Rosję - najeżone antenami samochody tajnej policji; kobiety z wywichniętymi biodrami, liżące lody w brudnych parkach; te same budzące grozę pomniki; ta sama przyciężka architektura; te same, nie całkiem proste aleje, stwarzające złudzenie bezkresnej przestrzeni i prowadzące donikąd.

To raczej Rosja z epoki carów niż sowiecka. Bazarów1 mógłby być postacią argentyńską, a Wiśniowy sad2 to sytuacja żywcem wyjęta z Argentyny. Rosja pazernych kułaków, skorumpowanych urzędników, importowanej żywności i właścicieli ziemskich, patrzących krzywym okiem na Europę.

Powiedziałem o tym przyjacielowi.

- Wielu jest tego samego zdania - odparł. - W zeszłym roku odwiedziła nas na wsi taka stara emigree spod znaku białych. Była niesamowicie podniecona, chciała obejrzeć każdy pokój. No i kiedy weszliśmy na strych, wykrzyknęła: „Wiedziałam! To zapach z mojego dzieciństwa!”.

3

Wybrałem się pociągiem do La Platy, żeby obejrzeć najlepsze Muzeum Historii Naturalnej w Ameryce Południowej. W przedziale jechały ze mną dwie typowe ofiary machismo - chuda kobieta z podbitym okiem i omdlewająca nastolatka, kurczowo trzymająca się jej spódnicy. Naprzeciwko siedział chłopak w koszuli z zielonymi zawijasami. Przy bliższym spojrzeniu zorientowałem się, że te zawijasy to ostrza noży.

La Plata jest ośrodkiem uniwersyteckim. Większość graffiti przywoływała zatęchłe wspomnienia o maju 1968 roku, trafiały się jednak także całkiem niezwykłe: „Isabel Peron albo śmierć!”. „Gdyby Evita żyła, urodziłaby się jako mon-tonera3”. „Śmierć angielskim piratom!”. „Dobry intelektualista to martwy intelektualista”.

Wysadzana miłorzębem japońskim aleja prowadziła obok pomnika Benita Juareza do schodów muzeum. Na maszcie powiewały błękit i biel, narodowe barwy Argentyny, lecz fronton klasycystycznej fasady zalewała czerwona fala przesłania Che Guevary, grożąc, że porwie ze sobą cały budynek. Młody człowiek, przed wejściem stojący ze splecionymi na piersi rękami, oświadczył: „Muzeum jest zamknięte, z rozmaitych powodów”. Indianin z Peru, który specjalnie przyjechał tu z Limy, był załamany. Wspólnymi siłami zawstydziliśmy ochroniarzy i namówiliśmy ich, by wpuścili nas do środka.

W pierwszej sali ujrzałem wielkiego dinozaura, odkrytego przez emigranta z Litwy Casimira Slapeličiusa, i nazwanego jego imieniem. Zobaczyłem gliptodonty, a może olbrzymie pancerniki, które wyglądały jak procesja opancerzonych samochodów; każda z ich kości była oznakowana niczym japońska chryzantema. Obejrzałem sobie ptaki z La Platy, upchnięte za portretem W.H. Hudsona, aż w końcu znalazłem szczątki leniwca olbrzymiego, Mylodon listai, odkryte w jaskini koło Cieśniny Ostatniej Nadziei - pazury, odchody, kości wraz ze ścięgnami, a także kawałek skóry pokrytej tymi samymi rudawymi włosami, które zapamiętałem z dzieciństwa. Miała ponad centymetr grubości i tkwiły w niej kawałki białych chrząstek, przez co wyglądała jak włochaty baton z orzeszkami ziemnymi.

W La Placie mieszkał niegdyś Florentino Ameghino - samotnik i samouk. Urodził się w 1854 roku jako syn emigranta z Genui, a zmarł jako dyrektor Muzeum Narodowego. Już w dzieciństwie zaczął zbierać skamieniałości, później zaś otworzył własny sklep papierniczy pod nazwą „El Gliptodonte”, wziętą od jego ulubionego gatunku dinozaura. Z czasem skamieliny wyparły materiały piśmienne i zajęły cały sklep, wówczas jednak Ameghino cieszył się już światową sławą, zarówno jako płodny autor licznych publikacji, jak i posiadacz naprawdę osobliwych okazów.

Jego młodszy brat, Carlos, przeczesywał patagońskie wąwozy, a tymczasem Florentino siedział w domu, sortując skamieniałości. Miał nieprawdopodobną wyobraźnię i z najmniejszego kawałka zęba czy pazura potrafił zrekonstruować kolosalną bestię. Miał także słabość do monumentalnych nazw. Pewne zwierzę nazwał Florentino-ameghinea, inne zaś Propalaeohoplophorus. Kochał swój kraj miłością emigranta w drugim pokoleniu i czasami patriotyzm uderzał mu do głowy. W pewnym swoim dziele wyraził taką oto naukową opinię:

Z grubsza pięćdziesiąt milionów lat temu, w okresie wędrówki kontynentów, patagońskie dinozaury w zasadzie nie różniły się niczym od dinozaurów z Belgii, Wyoming czy Mongolii. A kiedy wymarły, ich miejsce zajęły zwierzęta stałocieplne. Naukowcy, którzy badali to zjawisko, uznali, że nowi przybysze pojawili się na półkuli północnej, skąd wyruszyli na podbój całej ziemi.

Do Ameryki Południowej jako pierwsze dotarły dziwaczne ssaki z rzędu Notoungulata albo Condylarthra. Krótko po ich przybyciu morze zalało Przesmyk Panamski, odcinając je od reszty świata zwierzęcego. Wobec braku mięsożerców, którzy mogliby je napastować, ssaki z Ameryki Południowej przybierały coraz to dziwaczniejsze formy. I tak powstały żyjące na ziemi leniwce olbrzymie, toksodonty, megatheria i mylodonty. Poza tym jeżozwierze, mrówkojady i pancerniki; liptoterny, astrapotheria i macrauchenia (coś na kształt wielbłąda z bagażnikiem). A potem panamski most lądowy na powrót wynurzył się z morza i lepiej przystosowane do życia ssaki z Ameryki Północnej, takie jak pumy czy tygrysy szablastozębne, ruszyły na południe i zmiotły z powierzchni ziemi wiele miejscowych gatunków.

Doktorowi Ameghino nie podobała się zoologiczna wersja doktryny Monroego4. To prawda, że kilku południowców przeciwstawiło się inwazji Yanqui. Małe leniwce przedostały się do Ameryki Środkowej, pancerniki do Teksasu, a jeżozwierze do Kanady (co dowodzi, że każda inwazja spotka się z kontrposunięciem). To jednak nie zadowoliło doktora. Wypełnił obowiązek wobec ojczyzny i postawił chronologię wydarzeń na głowie. Manipulując dowodami rzeczowymi, utrzymywał, że absolutnie wszystkie stałocieplne ssaki wzięły się z Ameryki Południowej, skąd ruszyły na północ. A potem całkiem mu odbiło - opublikował rozprawę, w której wywodził, iż człowiek począł się z ojczystej gleby. Między innymi dlatego nazwisko Ameghino stawiane jest w pewnych kręgach na równi z Platonem i Newtonem.

4

Opuściłem cmentarzysko La Plata, chwiejąc się pod ciosami Linneuszowskiej łaciny, i by złapać nocny kurs na południe, pospiesznie wróciłem do Buenos Aires, na dworzec, z którego odjeżdżały autobusy do Patagonii.

Kiedy się obudziłem, przejeżdżaliśmy przez pagórkowaty teren. Niebo było zasnute chmurami, w dolinach wisiała mgła. Barwa pól pszenicy przechodziła z zieleni w żółć, a na pastwiskach pasło się czarne bydło. Co chwila pokonywaliśmy strumienie, wokół których rosły wierzby i typowa dla pampy trawa. Domy na farmach kuliły się za szpalerami topoli i eukaliptusów. Niektóre budynki były kryte dachówką, przeważnie jednak pomalowaną na czerwono blachą. Korony najwyższych eukaliptusów pozrywał wiatr.

O wpół do dziesiątej autobus zatrzymał się w niewielkiej mieścinie, w której miałem nadzieję znaleźć Billa Philipsa. Jego dziadek był pionierem w Patagonii i Bill do tej pory miał tam kuzynów. Miasteczko tworzyła geometryczna siatka parterowych domków z cegły oraz sklepów z wystającymi gzymsami. Na placu znajdował się miejski ogród oraz brązowe popiersie generała San Martina, Wyzwoliciela. Uliczki wokół ogrodu były wyasfaltowane, a wiejący z boku wiatr pokrywał kwiaty i pomnik białym pyłem.

Dwaj farmerzy zaparkowali swoje pikapy przed barem i popijali vino rosado. Jakiś starzec siedział zgarbiony nad dzbankiem mate. Za ladą wisiały zdjęcia: Isabelity i Juana Perona, który - przepasany biało-niebieską szarfą - sprawiał wrażenie zwyrodniałego starucha; na drugim Juan, w towarzystwie Evity, wyglądał dużo młodziej i bardziej niebezpiecznie; trzecia fotografia przedstawiała generała Rosasa, z bokobrodami i ustami wygiętymi w podkówkę. Ikonografia peronizmu jest nadzwyczaj skomplikowana.

Stara kobieta podała mi twardą jak podeszwa kanapkę i kawę. Oczywiście, że mogę zostawić swoją torbę, kiedy będę szukał señor Philipsa, powiedziała.

- Do señor Philipsa daleko. Mieszka w górach.
- Jak daleko?
- Osiem mil5. Ale może znajdzie go pan tutaj. Często przyjeżdża rano do miasta.

Popytałem tu i tam, ale tego dnia nikt nie widział gringo Philipsa. Znalazłem taksówkę i zacząłem się targować. Kierowca - chudy, wesoły gość - był chyba Włochem. Wyraźnie zadowolony z wytargowanej ceny, pojechał po benzynę. Obejrzałem sobie dokładnie generała San Martina i rzuciłem torbę na chodnik. Wróciła taksówka. Kierowca wyskoczył i podniecony oświadczył:

- Widziałem gringo Philipsa. O, tam, idzie w naszą stronę.

Wcale nie zmartwił się tym, że stracił kurs i nic nie zarobił. Ten kraj zaczynał mi się podobać.

Uliczką nadchodził niski, silnie zbudowany mężczyzna w portkach khaki. Miał pogodną chłopięcą twarz, a z tyłu głowy sterczała mu kępka włosów.

- Bill Philips?

- Skąd pan wie?

- Domyśliłem się.

- To jedźmy do mnie - zaproponował z szerokim uśmiechem.

Wyjechaliśmy z miasta jego starym pikapem. Drzwi po stronie pasażera zacięły się i musieliśmy zajechać pod zdewastowaną chałupę, żeby zabrać pomarszczonego Baska o włosach koloru piasku, który na farmie uchodził za złotą rączkę i był trochę przygłupi. Droga przecinała płaskie pastwiska dla bydła. Wokół napędzanych wiatrakami studni gromadziły się czarne krowy rasy aberdeen angus. Ogrodzenia były w idealnym stanie. Mniej więcej co pięć mil mijaliśmy pretensjonalne bramy wielkich posiadłości.

- To teren milionerów - wyjaśnił Bill. - Ja mieszkam wyżej, w strefie owiec. Mogę hodować kilka krów rasy jersey, ale na wielkie stado nie mamy dość trawy ani wody. Jedna większa susza, a poszedłbym z torbami.

Skręcił z głównej drogi w kierunku bladych skalistych wzgórz. Chmury i mgła się przerzedzały. Za wzgórzami ujrzałem łańcuch górski, w tym samym srebrnoszarym kolorze co chmury. Słońce odbijało się od stoków, które zdawały się świecić.

- Przyjechał pan tu z powodu Darwina, czy żeby nas poznać? - spytał Bill.

- Żeby się spotkać z panem. Ale co ma do tego Darwin?

- Był tutaj. Tam po lewej, w oddali, widać właśnie Sierrę Ventanę. Darwin wszedł na nią w drodze do Buenos Aires. Ja tego nie zrobiłem. Za dużo roboty na nowej farmie.

Droga wspinała się, przechodząc w wyboisty szlak. Bill otworzył bramę przed jakimś domem i czym prędzej wskoczył z powrotem do samochodu, bo wypadł na nas pies. Psisko przysiadło, groźnie szczerząc zęby.

- Moi sąsiedzi to Włosi - wyjaśnił Bill. - Makaroniarze obsiedli cały region. Wszyscy przyjechali z tej samej wsi w regionie Marche czterdzieści lat temu. To fanatyczni peroniści, nie wolno im ufać. Ich filozofia jest prosta: mnożyć się jak króliki, a tym, co zrobić z ziemią, przejmować się dopiero, jak przyjdzie co do czego. Wszyscy startowali od dużych parceli, tyle że od razu zaczęli je dzielić. Widzi pan tamten dom?

Pokonaliśmy ostre wzniesienie i roztoczył się przed nami widok na całą okolicę - nieckę pól, otoczoną skalistymi wzgórzami i oświetloną przebłyskami słońca. Domy wszystkich farmerów stały ukryte w kępach topoli, z wyjątkiem jednego, nowego - białego klocka bez żadnych drzew w pobliżu.

- Mieszka tam rodzina, która właśnie podzieliła ziemię. Stary umiera. Dwaj synowie się kłócą. Starszy dostaje najbardziej urodzajny kawałek i buduje nowy dom. Młodszy udziela się jako lokalny polityk. Chce położyć łapę na najlepszych pastwiskach dla owiec gringo. Mnie ledwie starcza ziemi na to, żeby związać koniec z końcem. A przecież my byliśmy obywatelami Argentyny, kiedy tamci gnieździli się jeszcze w tej cholernej wiosce we Włoszech. No, już widać dom.

Zatrzymaliśmy się, żeby wypuścić Baska, który ruszył w dół wzgórza. Zbudowany z prefabrykatów budynek miał dwa pomieszczenia i stał na gołym stoku; z olbrzymich okien roztaczał się wspaniały widok.

- Niech pan się nie przejmuje Anne-Marie - powiedział Bill. - Zawsze jest podminowana, kiedy ktoś nas odwiedza. Haruje jak wół. A według niej goście oznaczają więcej pracy w domu. Domatorka z niej żadna. Ale niech pan nie zwraca na nią uwagi, tak naprawdę przepada za gośćmi. Kochanie, ktoś do nas przyjechał! - zawołał.

- Poważnie? - dobiegł mnie kobiecy głos i trzask drzwi do sypialni. Bill wyraźnie zmarkotniał. Pogłaskał psa i zaczęliśmy rozmawiać o czworonogach. Spojrzałem na półkę z książkami i przekonałem się, że gospodarz ma tylko najlepszą literaturę. Czytał właśnie Zapiski myśliwego, więc rozmowa zeszła na Turgieniewa.

Chłopczyk w niebieskich spodniach i świeżo wypranej koszuli wystawił głowę zza drzwi. Ze strachem spojrzał na obcego w domu i zaczął ssać kciuk.

- Chodź, Nicky, przywitaj się - polecił Bill.

Mały pędem wrócił do sypialni i znów trzasnęły drzwi. W końcu pojawiła się Anne-Marie i podała mi rękę. Była nastroszona i oficjalna. Nie miała pojęcia, co wstąpiło w jej ojca, żeby zaprosić mnie do domu.

- Mamy tu jeden wielki bałagan - powiedziała.

Kiedy się uśmiechnęła, okazało się, że uśmiech ma promienny i szczery. Szczupła i hoża, miała krótko przycięte czarne włosy, a pod opalenizną wspaniałą cerę. Podobała mi się ogromnie, choć wciąż powtarzała: „My, tu na prowincji”. Kiedyś pracowała w Londynie i w Nowym Jorku. Wiedziała, jak powinno być, i przepraszała, że jest, jak jest.

- Gdybyśmy wiedzieli, że pan nas odwiedzi, to...

Nieważne, odparłem, nic nie szkodzi. Widziałem jednak, że dla niej jest to bardzo ważne.

- Skoro mamy gościa, potrzeba więcej mięsa na obiad - oznajmiła. - Weźcie Nicky’ego i jedźcie na farmę, a ja tu tymczasem posprzątam.

Poczekałem z Billym, aż Nicky się przebierze, bo stroił się specjalnie na moją cześć. Na najbliższym polu zobaczyliśmy jakieś brązowe ptaki z długimi ogonami i czubami na głowach.

- Co to za ptak, Nicky? - zapytał Bill.

- Ouraka.

- Najbrzydsze ptaszydło pod słońcem - oświadczył Bill.

- A tamte to tero-tero - dorzucił chłopiec.

Dwie biało-czarne siewki zerwały się z ziemi i zaczęły krążyć nad nami, ostrzegając krzykiem, że pojawił się wróg.

- Te z kolei wydają najbardziej ohydne dźwięki. Nie znoszą ludzi. Te ptaki po prostu nas nienawidzą.

Droga wiodła przez pas szczeciniastej trawy do zabudowań gospodarskich w osłoniętej przed wiatrem niecce. Z betonowego domu wybiegł żylasty chłopiec imieniem Dino i pokrzykując, zaczął się bawić z Nickym na podwórku. Był tam zbiornik z płynem dezynfekującym do kąpania owiec, pełen zielonego szlamu, więc Bill krzyknął na nich, żeby się do niego nie zbliżali.

- Paskudna sprawa - wyjaśnił mi. - Dwa miesiące temu chłopak sąsiada utopił się w takim basenie dla owiec u gringo. Rodzice popili się po niedzielnym obiedzie. Bogu dzięki, matka znowu jest w ciąży... już po raz dziewiąty!

Ojciec Dina wyszedł na dwór i uchylił czapkę przed Billem, który poprosił go, żeby ubił owcę. Obejrzeliśmy sobie farmę, krowy rasy jersey, kilka nowych tryków i ciągnik marki McCormick.

- Nawet pan sobie nie wyobraża, ile to draństwo kosztuje przy naszym kursie wymiany. Nie stać mnie na drugi. Wie pan, o co my się tu modlimy, jak sadyści? O ciężką zimę w Europie. Cena wełny od razu by wzrosła.

Przeszliśmy do sadu, gdzie ojciec Dina powiesił ubitą owcę na jabłoni, a pies zżerał w trawie fioletowe jelita. Mężczyzna przyłożył nóż do szyi zwierzęcia i łeb owcy został mu w ręku. Tusza zakołysała się na gałęzi. Farmer przytrzymał ją, odciął nogę i wręczył ją Billowi.

W drodze powrotnej do domu Nicky zapytał, czy może wziąć ich gościa za rękę.

- Nie mam pojęcia, w jaki sposób pan go oczarował - powiedziała Anne-Marie, gdy wróciliśmy. - Normalnie Nicky nie znosi gości.

5

Wieczorem Bill zawiózł mnie do Bahia Blanca. Po drodze zajrzeliśmy do Szkota, żeby obgadać sprawę byka.

Farma Sonny’ego Urquharta leżała na płaskim terenie, jakieś trzy mile od drogi. Przechodziła z ojca na syna od czterech pokoleń, od czasu najazdów Indian. Po drodze musieliśmy otwierać cztery bramy z drucianej siatki. Pomijając krzyki ptaka tero, wieczór był cichy. Ruszyliśmy ku kępie czarnych cyprysów, między którymi przeświecało światło.

Szkot odwołał psy i zaprowadził nas wąskim zielonym korytarzem do wysokiego, też zielonego, ale w ciemniejszym odcieniu, pokoju, oświetlonego jedną żarówką. Przed kominkiem stało kilka wiktoriańskich foteli z płaskimi drewnianymi podłokietnikami. Mokre szklanki po whisky zostawiły na politurze trwałe ślady. Wysoko na ścianach wisiały sztychy przedstawiające smukłych dżentelmenów i damy w krynolinach.

Sonny Urquhart był twardym żylastym facetem o jasnych, zaczesanych do tyłu włosach z przedziałkiem pośrodku. Miał pieprzyki na twarzy i niezwykle wydatną grdykę. Jego kark pokrywała sieć zmarszczek od pracy na słońcu, bez kapelusza. Bladoniebieskie oczy były nieco przekrwione.

Kiedy dobili targu w sprawie byka, Bill zaczął rozprawiać o cenach farm i reformie rolnej, Sonny zaś albo kręcił głową, albo potakiwał. Siedział na stołku przy kominku i sączył whisky. Ze Szkocji wyniósł rodową dumę oraz mętne wspomnienia kiltów i dud, te przyjemności należały jednak do innego pokolenia.

Ciotka i wuj przyjechali do niego z Buenos Aires, żeby się nim zaopiekować. Ciotka ucieszyła się z naszej wizyty. Przyniosła świeżo upieczone puszyste ciasto, pokryte różowym lukrem. Pokroiła je na wielkie kawałki i podała na talerzykach z delikatnej porcelany, a obok położyła srebrne widelczyki. Wprawdzie niedawno jedliśmy, ale nie mogliśmy odmówić. Ukroiła kawałek dla Sonny’ego.

- Przecież wiesz, że nie jadam ciasta - burknął.

Sonny miał siostrę, która pracowała w Buenos Aires jako pielęgniarka. Po śmierci ich matki wróciła do domu, lecz pokłóciła się z peonem Sonny’ego - robotnikiem niewykwalifikowanym, który był półkrwi Indianinem i sypiał u nich w domu. Nie znosiła jego noża. Nie mogła patrzeć, jak posługuje się nim przy stole. Wiedziała, że peon ma zły wpływ na jej brata. Prawie co wieczór siadali do butelki. Bywało, że pili przez całą noc i następnego dnia odsypiali. Próbowała zmienić to i owo w domu, żeby był bardziej przytulny, lecz Sonny oświadczył: „Wszystko zostaje po staremu”.

Pewnej nocy obaj popili się i peon ją obraził. Wpadła w panikę i zamknęła się na klucz w pokoju. Czuła, że w powietrzu wisi coś niedobrego, więc wróciła do swojego dawnego zawodu.

Po jej wyjeździe Sonny pobił się z peonem. Sąsiedzi twierdzili, że mogło to się skończyć dużo gorzej. Wtedy przyjechali wuj i ciotka, ale oni także nie mogli wytrzymać na farmie. Na szczęście oszczędności wystarczyły im na kupno parterowego domku na przedmieściach Buenos Aires, w miłej okolicy i - co istotne - pośród Anglików.

Gawędzili dalej, a Sonny sączył whisky. Chciał, żeby tamten peon do niego wrócił. Po tym, czego nie mówił, można było poznać, że bardzo chce jego powrotu.

6

Babia Blanca to ostatnia duża miejscowość przed Pustynią Patagońską. Bill podrzucił mnie pod hotel w sąsiedztwie dworca autobusowego. Utrzymany w zielonej tonacji bar był jasno oświetlony i pełen grających w karty mężczyzn. Przy ladzie stał młody wieśniak. Ledwie się trzymał na nogach, lecz nosił głowę wysoko, jak przystało na prawdziwego gaucza. Przystojny, o czarnych kręconych włosach, naprawdę był mocno pijany. Zona właściciela zaprowadziła mnie do gorącego i dusznego pokoju, pomalowanego na fioletowo, w którym stały dwa łóżka. Okna nie było, drzwi zaś wychodziły na oszklony dziedziniec. Pokój był bardzo tani, ale kobieta ani słowem nie wspomniała, że mam go z kimś dzielić.

Już zasypiałem, kiedy wieśniak wtoczył się do środka, padł na drugie łóżko, jęknął, usiadł i zwymiotował. Rzygał jeszcze co jakiś czas przez godzinę, a potem zaczął chrapać. Z powodu odoru wymiocin i chrapania przez całą noc nie zmrużyłem oka.

Dlatego następnego dnia, gdy jechaliśmy przez pustynię, sennie obserwowałem przesuwającą się po niebie srebrną pierzastą chmurę, morze szarozielonych ciernistych zarośli, półkoliście wznoszących się tarasami, oraz parujący znad solnych panwi biały pył, a na horyzoncie ziemię i niebo, stapiające się aż do zaniku koloru.

Patagonia zaczyna się nad Rio Negro. W południe autobus przejechał żelaznym mostem na drugą stronę rzeki i zatrzymał się przed barem. Wysiadła Indianka z synem, tak gruba, że zajmowała dwa siedzenia. Żuła czosnek, w uszach miała brzęczące kolczyki z prawdziwego złota, a warkocze przykryte białym cylindrem. Gdy gramoliła się z tobołami na ulicę, po twarzy chłopca przemknął wyraz bliżej nieokreślonego strachu.

W mieścinie stały prawdziwe domy z cegły, z czarnymi kominami i plątaniną kabli elektrycznych na dachach. Ale na obrzeżach indiańskie chaty sklecone były z kartonów, plastikowych płyt i worków.

Ulicą szedł samotny mężczyzna w nasuniętym nisko na oczy brązowym pilśniowym kapeluszu. Niósł worek i w obłokach białego pyłu wędrował z miasta na wieś. Schowane w bramie domu dzieciaki znęcały się nad jagniątkiem. Z którejś chaty dobiegały dźwięki radia i skwierczenie tłuszczu. Wysunęła się sękata ręka i rzuciła psu kość. Pies porwał zdobycz i umknął.

Ci Indianie byli robotnikami, którzy w poszukiwaniu pracy przybyli tu nielegalnie z południa Chile. Należeli do plemienia Araukanów. Sto lat temu Araukanie odznaczali się niezwykłym męstwem i walecznością. Malowali ciała na czerwono, wrogów obdzierali żywcem ze skóry i wyjadali serca zabitych. Edukacja ich chłopców obejmowała hokej, jazdę konną, gorzałkę, bezczelność oraz seks dla sportu i Hiszpanie przez trzy stulecia śmiertelnie się ich bali. W szesnastym wieku Alonso de Ercilla napisał na ich cześć epos, który zatytułował Araucana. Przeczytał go Wolter i za jego sprawą Araukanie stali się kandydatami do tytułu Szlachetnych Dzikusów (w wersji ostrej). Araukanie do tej pory zresztą są twardzi, a byliby jeszcze twardsi, gdyby przestali pić.

Za wioską rozpościerały się nawadniane plantacje kukurydzy i dyni, a także sady wiśniowe i morelowe. Rosnące wzdłuż rzeki, targane wiatrem wierzby pokazywały srebrzyste od spodu gałęzie. Indianie ścinali witki, więc widać było świeże białe nacięcia i czuło się zapach soku. Stopiony śnieg spływał z Andów i wezbrana rzeka pędziła wartko, a trzciny szumiały. Fioletowe jaskółki goniły za owadami. Gdy wzbijały się ponad urwisko, porywał je wiatr; trzepocząc skrzydłami, odwracały się do góry brzuchami, zataczały półkole i znów opadały nisko nad rzekę.

Nad przystanią promu wznosiła się stroma skalna ściana. Wszedłem na nią ścieżką i ze szczytu spojrzałem w górę rzeki, ku Chile. Widziałem lśniący nurt, wijący się między białymi jak kość urwiskami, i szmaragdowe kępki roślinności na brzegach. Za skałami rozciągała się pustynia. Żadnego dźwięku oprócz podmuchu wiatru, który furkotał wśród ciernistych krzewów i świszczał pośród spalonych traw, żadnych oznak życia oprócz jastrzębia i czarnego żuka, gramolącego się po białych kamieniach.

Pustynia Patagońska nie jest piaszczysta ani żwirowa, lecz porośnięta niskim gąszczem szarolistnych ciernistych krzewów, które po rozdeptaniu wydzielają gorzki zapach. W przeciwieństwie do pustyń arabskich nie wywołała żadnych dramatycznych porywów ducha, ma jednak swoje miejsce w historii ludzkiego doświadczenia. Karol Darwin nie mógł się oprzeć jej negatywnym cechom. W podsumowaniu Podróży na okręcie „Beagle” próbował, zresztą bezskutecznie, wyjaśnić, dlaczego to „jałowe pustkowie” tak bardzo zaprzątało jego myśli, dużo bardziej niż inne cuda, jakie widział.

W latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku W.H. Hudson przybył nad Rio Negro w poszukiwaniu ptaków wędrownych, które zimowały w okolicach jego domu w La Placie. Po latach przypomniał sobie tę wyprawę z perspektywy swojego pensjonatu w londyńskiej dzielnicy Notting Hill i napisał książkę tak wyważoną i rozsądną, że Thoreau wygląda przy niej na pyskacza. Cały rozdział Idle Days in Patagonia Hudson poświęca odpowiedzi na pytanie Darwina i dochodzi do wniosku, że wędrując po pustyni, człowiek odnajduje w sobie pierwotny spokój (znany także najbardziej prymitywnym dzikusom), będący prawdopodobnie tym samym co pokój Boży.

Mniej więcej w czasach wizyty Hudsona Rio Negro stanowiła północną granicę niezwykłego królestwa, którego dwór do tej pory przebywa na wygnaniu w Paryżu.

7

Pewnego deszczowego dnia w listopadzie, po południu, Jego Królewska Wysokość książę Filip Araukański i Patagoński udzielił mi audiencji w swojej firmie PR na Faubourg Poissoniere. Zęby się tam dostać, musiałem minąć redakcję marksistowskiego dziennika „L’Humanite”, kino, w którym wyświetlano Pinofya, i sklepik, w którym sprzedawano do Patagonii skóry lisów i skunksów. Na spotkaniu obecny był nadworny historyk, młody i dostojny Argentyńczyk francuskiego pochodzenia, którego guziki u blezera miały wytłoczone insygnia królewskie.

Książę okazał się niskim mężczyzną w brązowym tweedowym garniturze; ssał fajkę z korzenia wrzośca, zwisającą mu pod brodę. Właśnie wrócił z Berlina Wschodniego, gdzie przebywał w interesach, i pogardliwie wymachiwał egzemplarzem „Prawdy”. Pokazał mi opasły maszynopis, dla którego szukał wydawcy; zdjęcie dwóch Araukanów, prezentujących flagę w barwach narodowych (niebieski, biały i zielony); postanowienie sądu, na mocy którego pan Philippe Boiry ma prawo używać tytułu królewskiego we francuskim paszporcie; list od konsula Salwadoru z Houston, w którym uznaje go on za głowę państwa na wygnaniu; a także swoją korespondencję z prezydentami Peronem i Eisenhowerem (któremu wręczył order) oraz z księciem Montezumą, pretendentem do tronu Azteków.

Na pożegnanie wręczył mi egzemplarze „Cahiers des Hautes-Etudes Araucaniennes”, a wśród nich opracowanie hrabiego Leona M. de Moulin-Peuilleta, zatytułowane The Royal Succession ofAraucania and the Order of Memphis and Misraim (Egyptian Rite),

- Kiedy się do czegoś biorę, za każdym razem zyskuję - oświadczył książę.

8

Wiosną 1859 roku Orelie-Antoinę de Tounens, prawnik, zamknął szare okiennice swej kancelarii przy rue Hieras w Perigueux, zerknął przez ramię na bizantyjski profil katedry i wyruszył do Anglii, dźwigając walizkę zawierającą 25 tysięcy franków, które podjął ze wspólnego konta rodziny, przyspieszając tym samym jej ruinę.

Był ósmym synem małorolnego chłopa mieszkającego w walącej się gentilhommiere w wiosce La Cheze nieopodal wioski Las Fount. Miał trzydzieści trzy lata (wiek, w którym umierają geniusze) i był kawalerem oraz wolnomularzem. Posiłkując się oszustwem, wyprowadził swą genealogię od galijsko-rzymskiego senatora i dodał przed swoim nazwiskiem przedrostek „de”. Miał oczy obłąkańca, falujące czarne włosy i brodę. Ubierał się jak dandys, chodził wyprostowany jak struna, a jego zachowanie cechowała bezmyślna odwaga wizjonera.

Za pośrednictwem Woltera dotarł do drewnianych strof eposu Ercilli i dowiedział się o nieoswojonych plemionach z południa Chile:

Krzepcy i bez bród,

Mają ciała nabite mięśniami,

Mocne członki, nerwy ze stali,

Zwinni, bezwstydni, weseli,

Porywający, mężni, odważni,

Zahartowani pracą, cierpliwie znoszą

Przejmujące zimno, upał i głód.

Murat był chłopcem stajennym, a został królem Neapolu. Bernadotte - kancelistą z Pau, a został królem Szwecji. Orelie-Antoine zaś wbił sobie do głowy, że Araukanie obwołają go królem tego młodego i pełnego wigoru narodu.

W samym środku zimy wsiadł na angielski statek handlowy, okrążył przylądek Horn i wylądował w Coquimbo, na pustynnym wybrzeżu Chile, gdzie zamieszkał z innym masonem. Szybko zorientował się, że Araukanie po raz ostatni zamierzają stawić opór republice, nawiązał więc zachęcającą korespondencję z ich kacykiem, Maniłem, i w październiku przekroczył rzekę Bio-Bio, granicę przeznaczonego dlań królestwa.

Towarzyszył mu tłumacz oraz dwaj Francuzi - panowie Lachaise i Desfontaines, minister spraw zagranicznych oraz minister sprawiedliwości, urzędnicy widma, noszący nazwiska wzięte od nazw wsi La Cheze i Las Fount i istniejący jedynie w osobie Jego Królewskiej Mości.

Orelie-Antoine, ze swoimi niewidzialnymi ministrami, przedarł się przez gęstwinę szkarłatnych kwiatów i napotkał młodego jeźdźca. Chłopiec powiadomił go, że Manii nie żyje, i zaprowadził do jego następcy Quilapana. Francuz z zachwytem przyjął wiadomość, że słowo „republika” jest dla Indian równie odrażające jak dla niego. Pojawił się jednak nowy fakt, o którym wcześniej nie wiedział: otóż przed śmiercią kacyk Manii przepowiedział coś, czym amerykańscy Indianie łudzili się od wieków - że koniec wojen i niewolnictwa zbiegnie się z przybyciem brodatego białego człowieka.

Zachęcony gościnnym przyjęciem przez Araukanów, Orelie-Antoine proklamował monarchię konstytucyjną, w której prawo do sukcesji mieliby wyłącznie członkowie jego rodziny. Złożył na dokumencie zamaszysty królewski podpis, opatrzył go jeszcze bardziej bezczelnym gryzmołem pana Desfontaines’a i wysłał kopie do prezydenta Chile oraz gazet w Santiago. Trzy dni później jeździec, wyczerpany podwójną przeprawą przez Kordylierę, przywiózł najświeższe wieści - Patagończycy także zaaprobowali królestwo. Orelie-Antoine podpisał kolejny dokument, na mocy którego zaanektował całą Amerykę Południową od czterdziestego drugiego stopnia szerokości geograficznej w dół, aż po przylądek Horn.

Zdumiony doniosłością swego aktu, król powrócił do pensjonatu w Valparaiso i zajął się pisaniem konstytucji, powoływaniem sił zbrojnych, uruchamianiem stałego połączenia morskiego z Bordeaux oraz hymnem narodowym (skomponował go pan Guillermo Frick z Valdivii). Wysłał list otwarty do gazety „Le Perigord” w swojej rodzinnej miejscowości, reklamujący La Nouvelle France jako obfitującą w minerały żyzną ziemię, która wynagrodzi utratę Luizjany i Kanady; nie wspomniał jednak, że pełno tam wojowniczych Indian. Inna gazeta, „Le Temps”, dała odpór, twierdząc, że La Nouvelle France wzbudza mniej więcej tyle zaufania, ile imć de Tounens w oczach swoich byłych klientów.

Dziewięć miesięcy później, bez grosza przy duszy i dotknięty ludzką obojętnością, powrócił do Araukanii z koniem, mułem oraz służącym imieniem Rosales (zatrudniając tego osobnika, popełnił typowy dla turystów błąd i pomylił piętnaście pesos z pięćdziesięcioma). Mieszkańcy pierwszej wioski byli pijani, lecz doszli do siebie i przekazali wszystkim plemionom, że mają się stawić na inspekcję. Król rozprawiał o prawie naturalnym i międzynarodowym, Indianie zaś odpowiadali okrzykami Viva!. Stanął pośrodku kręgu nagich jeźdźców, w brązowych poncho i z białą przepaską na głowie, i salutował sztywno, niczym Napoleon. Rozwinął trójkolorową flagę, krzycząc: „Niech żyje Unia Plemion! Pod jednym wodzem! Pod jednym sztandarem!”.

Królowi marzyła się armia w sile trzydziestu tysięcy wojowników, która przemocą wyznaczy granice jego państwa. Las rozbrzmiewał echem okrzyków wojennych, a wędrowni handlarze bimbru umykali do cywilizacji. Widząc sygnały dymne, biali koloniści po drugiej stronie rzeki zawiadomili o swoich obawach wojsko. Tymczasem Rosales nabazgrał liścik do żony (który ona jedna potrafiła odczytać) i zdradził jej, że zamierza porwać francuskiego łowcę przygód.

Orelie-Antoine przemieszczał się od osady do osady bez ochrony. Pewnego dnia zatrzymał się na obiad, usiadł nad brzegiem rzeki i pogrążony w marzeniach nie zauważył grupki uzbrojonych mężczyzn, którzy ukryci za drzewami, rozprawiali z Rosalesem. Jakiś ciężar przygniótł jego barki. Czyjeś ręce przytrzymały mu ramiona. Inne ręce pozbawiły go wszystkiego, co miał przy sobie.

Chilijscy karabinierzy zmusili króla, by udał się konno do stolicy prowincji, Los Angeles, i zawlekli go przed oblicze gubernatora, patrycjusza i właściciela ziemskiego, don Cornelia Saavedry.

- Czy mówi pan po francusku? - zapytał więzień ostrym tonem. Na początek domagał się uznania jego królewskich praw, na koniec zaś powiedział, że skłonny jest powrócić na łono rodziny.

Saavedra zorientował się, że Orelie-Antoine o niczym innym nie marzy.

- Ale ja stawiam pana przed sądem jako pospolitego przestępcę, żeby odstraszyć innych, którzy mogliby pójść za pańskim przykładem - powiedział.

Więzienie w Los Angeles było ciemne i wilgotne. Strażnicy świecili królowi lampą w twarz, kiedy spał. Nabawił się dyzenterii. Wiercił się na mokrym sienniku, a przed oczami miał widmo szubienicy. W przebłysku świadomości spisał porządek sukcesji: „My, Orelie-Antoine Pierwszy, kawaler, namaszczony przez Boga i wolę Narodu, suweren... itd., itd.”. Tron objąć miał jego wiekowy ojciec, w tym sezonie zbierający orzechy włoskie, a następnie jego bracia i ich potomstwo.

A potem wypadły mu włosy i wraz z nimi stracił ochotę do rządzenia krajem.

Orelie-Antoine (pod przymusem) zrzekł się tronu, a pan Cazotte, francuski konsul, zdołał wydostać go z więzienia i odesłać do ojczyzny na pokładzie francuskiego okrętu wojennego. Dostał zmniejszone racje żywnościowe, ale za to kadet zapraszał go na obiad do stołu.

Na wygnaniu w Paryżu zapuścił włosy, czarniejsze niż kiedykolwiek, a jego apetyt na władzę rozrósł się tak, że zakrawał na megalomanię. W podsumowaniu swych pamiętników napisał: „Ludwik XI po klęsce pod Peronne i Franciszek I po klęsce pod Pawią nadal byli królami Francji”. Podzielił jednak los innych obalonych monarchów - zbójeckie próby powrotu do władzy; nabożne uroczystości w tandetnych hotelikach; nadawanie tytułów w zamian za kartki żywnościowe (jego szambelanem był w pewnym momencie Antoine Jimenez de la Rosa, książę Saint-Valentin, członek uniwersytetu w Smyrnie i innych instytucji naukowych, itd.); pewien sukces w przyciąganiu parweniuszowskich finansistów oraz anciens combattants de guerre, a także niewzruszone przekonanie, iż na ziemi Bogiem jest król.

Trzykrotnie próbował wrócić. Trzykrotnie pojawiał się nad Rio Negro i przekraczał Kordylierę. Za każdym razem pokrzyżowano mu szyki i odstawiono go do Francji - raz na skutek zdrady Indian, a raz w wyniku czujności argentyńskiego gubernatora (który rozpoznał go w przebraniu, mimo że ściął włosy, nosił ciemne okulary i przybrał pseudonim Jean Prat). Trzecie podejście można interpretować dwojako - albo monotonna mięsna dieta gauczów spowodowała zatwardzenie, albo otruli go masoni za to, że zrzekł się swoich praw. Tak czy owak, w 1877 roku ledwo żywy trafił na stół operacyjny szpitala w Buenos Aires. Parowiec linii Messageries-Maritimes zabrał go do Bordeaux. Stamtąd król udał się do Tourtoirac, do swojego bratanka Jeana, rzeźnika. Przez cały bolesny rok trudnił się zapalaniem lamp w wiosce, po czym dziewiętnastego września 1878 roku umarł.

Późniejsza historia królestwa Araukanii i Patagonii należy raczej do obsesji mieszczańskiej Francji niż do polityki Ameryki Południowej. Z braku sukcesora wywodzącego się z rodziny Tounensów niejaki Gustave Achille Laviarde sam posadził się na tronie i rządził jako Achilles I. Pochodził z Reims, gdzie jego matka miała pralnię, zwaną przez miejscowych „Zamkiem Zielonych Ząbek”. Był bonapartystą, masonem, „akcjonariuszem” Moet et Chandon, specjalistą od zapór z balonów (które sam poniekąd przypominał), a także znajomkiem Verlaine’a. Za przyjęcia płacił pieniędzmi swojej firmy o nazwie Królewskie Towarzystwo Konstelacji Południa, nigdy nie przeniósł swego dworu z Paryża, otworzył jednak konsulaty na Mauritiusie, Haiti, w Nikaragui oraz w Port-Vendres. Kiedy zaczął zabiegać o względy Watykanu, pewien chilijski prałat oświadczył: „To królestwo istnieje jedynie w umysłach pijanych idiotów”.

Trzeci król, doktor Antoine Cross (Antoni II), był nadwornym lekarzem cesarza Brazylii Dom Pedra i zmarł w Asnieres po półtorarocznym okresie panowania. Amatorsko zajmował się litografią w stylu Hieronima Boscha, a ponadto był bratem Charles’a Crossa, wynalazcy i poety, autora Le Coffret de Santal.

Tron przejęła córka doktora Crossa i przekazała koronę swojemu synowi, panu Jacques’owi Bernardowi. Po raz drugi monarcha Araukanii trafił za kratki, tym razem za współpracę z rządem Vichy Petaina.

Jego sukcesor, pan Philippe Boiry, panuje skromnie z tytułem dziedzicznego księcia; odrestaurował też dom w La Cheze jako posiadłość wakacyjną.

Zapytałem go, czy zna opowiadanie Kiplinga Człowiek, który chciał być królem,

- Ależ naturalnie.
- Nie sądzi pan, że to dziwne, iż bohaterowie Kiplinga Peachey i Dravot także byli masonami?
- Czysty przypadek - odparł książę.

9

Zostawiłem Rio Negro i pojechałem na południe, do Port Madryn.

W roku 1865 stu pięćdziesięciu trzech walijskich kolonistów zeszło tam na ląd z pokładu brygu „Mimosa”. Byli to ubodzy ludzie poszukujący Nowej Walii, uciekający od zatłoczonych górniczych dolin, od ruchu niepodległościowego, który poniósł porażkę, a także od ustawy parlamentarnej, zakazującej posługiwania się w szkołach językiem walijskim. Ich przywódcy przeczesali ziemię w poszukiwaniu otwartego kraju, nieskażonego przez Anglików. Patagonię wybrali z powodu paskudnego klimatu i tego, że leży na końcu świata; nie chcieli się wzbogacać.

Rząd Argentyny oddał im ziemię nad rzeką Chubut. Z Madryn szło się tam pieszo czterdzieści mil przez ciernistą pustynię. A kiedy dotarli do doliny, odnieśli wrażenie, że ziemię zesłał im sam Bóg, nie rząd.

Mieścinę Port Madryn tworzyły sypiące się betonowe budynki, blaszane baraki, blaszane magazyny oraz sponiewierany przez wiatr ogród. Na cmentarzu rosły czarne cyprysy i stały błyszczące nagrobki z czarnego marmuru. Calle Saint-Exupery przypominała o tym, że burza z Nocnego lotu osadzona była gdzieś w tych stronach.

Przeszedłem się esplanadą i obejrzałem równą linię skalnych ścian, otaczających zatokę. Urwiska były szare, tak samo jak morze i niebo, ale w jaśniejszym odcieniu. Na szarej plaży leżały zdechłe pingwiny. W pół drogi stał betonowy pomnik ku pamięci Walijczyków. Wyglądał jak wejście do bunkra. Płaskorzeźby po bokach przedstawiały Barbarzyństwo i Cywilizację. Barbarzyńcami byli Indianie z plemienia Tehuelche, nadzy, ze zwiotczałymi mięśniami pleców, wyrzeźbieni na sowiecką modłę. Po stronie Cywilizacji stali Walijczycy - siwobrodzi starcy, młodzieńcy z kosami i piersiaste dziewczęta z dziećmi.

Na kolację kelner w białych rękawiczkach podał kawał przypalonej jagnięciny, która podskakiwała na talerzu. Całą ścianę restauracji pokrywało olbrzymie płótno, przedstawiające gauczów prowadzących stado bydła ku pomarańczowemu zachodowi słońca. Staromodnie uczesana blondynka zrezygnowała z jagnięciny i zaczęła malować paznokcie. Wszedł pijany Indianin i wychylił duszkiem trzy kubki wina. Małe jak szparki oczy błyszczały w czerwonej skórzanej tarczy jego twarzy. Kubki były z zielonego plastiku, w kształcie pingwinów.

10

Złapałem nocny autobus do doliny Chubut. Następnego dnia rano znalazłem się w wiosce Gaiman, dzisiejszym centrum walijskiej Patagonii. Szeroka na jakieś pięć mil dolina - siatka nawadnianych pól, osłoniętych od wiatru topolami - leżała pomiędzy białymi urwiskami wąwozu, niczym dolina Nilu w miniaturze.

Najstarsze domy w Gaiman, zbudowane z czerwonej cegły, miały otwierane pionowo okna, starannie utrzymane ogródki warzywne i werandy porośnięte bluszczem. Jeden z domów nosił nazwę „Nith-y-dryw” - Gniazdo Strzyżyka. W środku miał bielone wapnem ściany, malowane na brązowo drzwi, błyszczące mosiężne klamki i zegary po dziadku. Koloniści przybyli z niewielkim dobytkiem, ale byli ogromnie przywiązani do rodzinnych zegarów.

Na skraju wioski, gdzie most nad rzeką prowadził do Bethel, mieściła się kawiarnia pani Jones. Ogród pełen był róż i dojrzałych śliwek.

- Nie mogę się ruszyć, złociutki! - zawołała ze środka. - Musisz wejść i pogadać ze mną w kuchni.

Była przysadzistą staruszką po osiemdziesiątce. Siedziała podparta przy wyszorowanym sosnowym stole i napełniała babeczki kremem cytrynowym.

- Nie ruszam się, złociutki, ani na krok. Jestem kaleką. Od czasu powodzi mam artretyzm i wszędzie trzeba mnie nosić.

Pani Jones wskazała linię, gdzie zatrzymały się wody powodzi, nad pomalowanym na niebiesko dado, na ścianie kuchni.

- Utknęłam tu w wodzie po szyję.

Niemal sześćdziesiąt lat temu przybyła tu z Bangor, w północnej Walii. Od tej pory ani razu nie opuściła doliny.

- Proszę, jaki ten świat mały - zauważyła, wspominając znajomą mi rodzinę z Bangor. - Pewnie pan nie uwierzy - ciągnęła. - Teraz szkoda na mnie patrzeć. Ale w swoim czasie byłam piękna.

Potem opowiadała o chłopcu z Manchesteru, bukiecie kwiatów, jaki od niego dostała, o kłótni, rozstaniu i podróży statkiem.

- A jak tam morale w kraju? - spytała. - Niskie?

- Niskie.

- To tak jak tu. Te wszystkie zabójstwa. Nie wiadomo, kiedy to się wreszcie skończy.

Wnuk pani Jones pomagał jej prowadzić kawiarnię. Za bardzo obżerał się ciastkami. Zwracał się do babci „Granny”, ale poza tym nie mówił ani słowa po angielsku czy walijsku.

Przespałem się w oberży Draigoch. Właścicielami byli Włosi, którzy do późnej nocy puszczali z szafy grającej neapolitańskie piosenki.

11

Rano poszedłem białą, wysadzoną topolami drogą do Bethesda. Nadchodzący z przeciwka farmer namówił mnie, żebyśmy zajrzeli do jego brata, Aluna Powella. Skręciliśmy w trakt, który prowadził na otoczone wierzbami obejście. Owczarek walijski najpierw nas obszczekał, a potem wylizał po twarzach. Stał tam niski dom z wypalanej z błota cegły, z pionowo otwieranymi oknami i blaszanym dachem, a na podwórzu konny powóz i jakieś stare urządzenia rolnicze.

Ałun Powell był niskim, pomarszczonym przez słońce i wiatr mężczyzną. Jego żona miała błyszczące policzki i bez przerwy się śmiała. W pomalowanym na niebiesko saloniku stała walijska komoda, a na niej pocztówki z Walii. Pierwszy kuzyn pani Powell wyjechał z Patagonii i wrócił do ojczystego kraju.

- I bardzo dobrze zrobił - powiedziała mi. - Teraz jest arcydruidem.

Ich dziadek przybył tu z Caernarvon, ale ona nie wiedziała, gdzie to jest. Na jej mapie Walii Caernarvon nie istniało.

- A czego się spodziewać, skoro wydrukowali ją na serwetce - powiedziała.

Pokazałem jej, gdzie z grubsza leży Caernarvon. Zawsze była tego ciekawa.

Powellowie mieli syna imieniem Eddy i córkę. Poza tym kilka krów, niewielkie stado owiec, pole ziemniaków, dyni, kukurydzy i słoneczników, a także ogród warzywny, sad i zagajnik. Mieli źrebną klacz, kury, kaczki i psa. Za zagajnikiem stał rząd chlewów. Jedna Świnia dostała świerzbu i polewaliśmy ją lekarstwem.

Dzień był upalny. Pani Powell zaproponowała:

- Przyjemniej jest rozmawiać niż pracować. Zjedzmy osado6.

Poszła do stodoły i nakryła stół obrusem w biało-czerwoną kratę. Eddy rozpalił ogień, a jego ojciec zszedł do ziemianki. Z wiszącej tuszy jagnięcia odkroił boczny płat i usunął tłuszcz, który rzucił psu. Nadział mięso na asador - żelazny szpikulec w kształcie krzyża, który wbił w ziemię i nachylił tak, by jagnięcina wisiała nad ogniem. Potem jedliśmy asado z sosem zwanym salmuera przyrządzanym z octu, czosnku, papryczek chili i oregano.

- Ten sos usuwa z mięsa tłuszcz - wyjaśniła mi pani Powell.

Piliśmy cienkie vino rosado, a Alun Powell opowiadał o rosnących na pustyni ziołach.

- Można się nimi wyleczyć z każdej choroby - oświadczył. Jego dziadkowie zdobyli wiedzę o ziołach od Indian. Teraz jednak wszystko się zmieniło.
- Nawet ptaki nie są już takie same. Ouraka przyleciały z Buenos Aires, trzydzieści lat temu. To najlepszy przykład. Zycie ptaków też się zmienia, tak jak nasze.

Po winie ogarnęła nas senność. Eddy oddał mi swój pokój na sjestę. Ściany były bielone wapnem. Stało tam białe łóżko i szara szafa na ubrania. Poza tym były tylko ostrogi i strzemiona, ułożone symetrycznie na półce.

12

W Gaiman żona dyrektora szkoły przedstawiła mnie pianiście. Był to chudy, nerwowy chłopak o zapadniętej twarzy i oczach, które łzawiły na wietrze. Dłonie miał silne i czerwone. Panie z walijskiego chóru przygarnęły go i nauczyły swoich pieśni. Pobierał lekcje gry na fortepianie i właśnie wybierał się do Buenos Aires, by kontynuować naukę w konserwatorium.

Anselmo mieszkał z rodzicami na tyłach ich sklepu spożywczego. Matka sama robiła makaron. Była to duża Niemka, która stale płakała. Płakała, kiedy jej włoskiego męża ponosiły nerwy, płakała też na samą myśl, że Anselmo mógłby wyjechać. Na pianino dla niego wydała wszystkie oszczędności, a teraz on wyjeżdżał. Mąż nie pozwalał mu grać na instrumencie, kiedy przebywał w domu. Teraz zaś pianino zamilknie na zawsze, a ona będzie wylewać łzy do makaronu. W skrytości ducha cieszyła się jednak z wyjazdu syna. Widziała go już we fraku i słyszała owacje na stojąco.

Na czas świąt Bożego Narodzenia rodzice Anselma z jego bratem wyjechali nad morze i zostawili go w domu samego, żeby mógł ćwiczyć. Brat był ożenionym z krzepką Indianką mechanikiem w warsztacie samochodowym; patrzyła ona na ludzi tak, jakby byli obłąkani.

Anselmo pasjonował się kulturą europejską, z autentyczną, ślepą namiętnością emigranta. Kiedy ojciec przeganiał go od pianina, zamykał się w swoim pokoju i czytał nuty albo biogramy wielkich kompozytorów z encyklopedii muzycznej. Uczył się grać Liszta i zadawał trudne pytania związane z Villa d’Este i przyjaźnią kompozytora z Wagnerem. Nie potrafiłem mu odpowiedzieć.

Walijczycy obsypywali go dowodami uznania. Główna sopranistka przysłała mu na święta ciasto owocowe. Od tenora zaś - młodego rolnika, któremu akompaniował kiedyś w Eisteddfod - dostał talerz z namalowanym pingwinem, lwem morskim i ostrygą. Chłopak bardzo się ucieszył z tych prezentów.

- To za to, co dla nich robię - wyjaśnił. - A teraz zagram Patetyczną. Dobrze?

Pokój, na niemiecką modłę, był pusty; w oknach wisiały białe firanki. Na ulicy wiatr wzbijał chmury pyłu i chwiał topolami. Anselmo podszedł do szafy i wyjął niewielkie popiersie Beethovena z białego gipsu. Postawił je na pianinie i zaczął grać.

Grał wyśmienicie. Nie wyobrażałem sobie, żebym gdzieś dalej na południe mógł usłyszeć równie wspaniałą Patetyczną.

- A teraz zagram Chopina. Dobrze? - powiedział, gdy skończył, i na miejscu Beethovena postawił popiersie Chopina. - Woli pan walce czy mazurki?

- Mazurki.

- Zagram mój ulubiony. To ostatni utwór napisany przez Chopina.

Po czym zagrał mazurka, którego Chopin podyktował, leżąc na łożu śmierci. Wiatr hulał na ulicy, muzyka płynęła z pianina jak padające na nagrobek liście i łatwo można sobie było wyobrazić, że oto obcuje się z geniuszem.

13

Boże Narodzenie zaczęło się kiepsko, kiedy to pan Caradog Williams, zawiadowca stacji od dwudziestu lat, pojechał do Old Bethel po kocioł, żeby mieć w czym zagotować wodę na herbatę na dziecięce przyjęcie. Przypadkiem rzucił okiem na rzekę i zauważył zwłoki nagiego mężczyzny, rozdęte i uwięzione pośród konarów zwalonej wierzby. Nie był to Walijczyk.

- Pewnie jakiś turysta - orzekł policjant.

Wybraliśmy się z Anselmem na cały dzień na farmę Daviesow, Ty-Ysaf - jedną z oryginalnych stuakrowych parceli. Daviesowie byli kuzynami Powellów, lecz powodziło im się dużo lepiej. Na farmie mieszkało sześć osób, nie licząc chilijskiego peona: starsza pani Davies, jej syn Ivor z żoną i dwoma synami oraz nieżonaty brat Ivora, Euan.

Starsza pani Davies zajmowała duży pięciopokojowy dom. Była zasuszoną staruszką o najmilszym z uśmiechów i włosach zaplecionych w warkoczyki. Czuło się, że twarda z niej sztuka. Popołudniami siadała na ganku od wschodu, osłonięta przed wiatrem, i patrzyła, jak malwy i peonie zmieniają się z dnia na dzień. Salon nie zmienił się od czasów, gdy jako młoda mężatka przybyła tu w roku 1913. Ściany wciąż były różowe. Na kominku, obok dwóch glinianych mopsów, stały dwie tace ze srebra i miedzi - prezenty ślubne. Po obu stronach serwantki wisiały podkolorowane fotografie rodziców jej męża, którzy przybyli z Ffestiniog. Wisiały tam od zawsze i po jej śmierci będą wisieć nadal.

Pan Davies señor zszedł w ubiegłym roku. Miał osiemdziesiąt trzy łata. Zawsze jednak mogła liczyć na towarzystwo Euana. Był to krzepki mężczyzna o piwnych oczach, ciemnorudych włosach i pogodnej piegowatej twarzy.

- Nie - powiedziała pani Davies. - Euan jeszcze się nie ożenił, ale za to śpiewa. Jest cudownym tenorem. Kiedy zdobywał nagrodę w Eisteddfod, wszyscy płakali. Akompaniował mu Anselmo, tworzyli wspaniałą parę. Ależ ten chłopak gra na fortepianie! Tak się cieszę, że Euan dał mu ten ładny talerz na Gwiazdkę. Biedak wydaje się taki zagubiony i samotny. Zycie w Chubut to żadna frajda, jeżeli nie ma się pomocy rodziny. Tak, Euan musi się kiedyś ożenić, ale z kim? Brakuje tu młodych kobiet, a on musi trafić na tę właściwą. No bo gdyby tak okazała się kłótliwa? Albo gdyby farma nie mogła wyżywić dwóch rodzin? Musieliby się rozstać, a to by było okropne. Jedno z nich musiałoby odejść i zacząć od nowa gdzie indziej.

Pani Davies miała nadzieję, że za jej życia do tego nie dojdzie.

Ivor Davies mieszkał z rodziną w mniejszym, trzypokojowym domu z wypalanej z błota cegły. Był wysokim, trzymającym się prosto i łysiejącym mężczyzną o głęboko osadzonych oczach. Jako człowiek wierzący trzymał na komodzie broszury Walijskiego Towarzystwa Biblijnego. Ivor Davies nie wierzył, że świat jest tak zły, jak się powszechnie twierdzi.

Ivor i Euan wykonywali wszystkie prace na farmie. Najcięższe było kopanie rowów nawadniających. Peon tylko się obijał. Od pięciu lat mieszkał w szopie na narzędzia. Uprawiał własną grządkę fasoli i łapał tyle fuch, żeby starczało mu na mate i cukier. Nigdy nie wrócił do Chile, a oni zastanawiali się, czy aby nie zabił człowieka.

Pani Ivorowa Davies była Włoszką o niebywale beztroskim usposobieniu. Jej rodzice pochodzili z Genui. Miała czarne włosy, niebieskie oczy i różową cerę, która jakoś nie pasowała do tutejszego klimatu. Stale mówiła, że coś jest piękne. Que linda familia! - wołała, nawet jeśli dzieci były brzydkie. Que lindo dia! - nawet jeśli lało jak z cebra. Dzięki niej wszystko wydawało się piękne. A już najpiękniejsza była według niej społeczność walijska. Nauczyła się walijskiego i śpiewała w tym języku. Jako Włoszka nie mogła jednak zrobić z synów Walijczyków. Oni zaś nudzili się w tej społeczności i chcieli wyjechać do Stanów Zjednoczonych.

- W tym cały kłopot - orzekła Gwynneth Morgan, wspaniała celtycka kobieta o upiętych w kok złotych włosach. - Kiedy Walijczyk żeni się z cudzoziemką, traci tradycję. - Gwynneth Morgan była niezamężna. Chciała, żeby dolina została walijska, tak jak do tej pory. - Ale wszystko rozpada się na kawałki - oświadczyła.

Bo pani Ivorowa Davies marzyła o Włoszech, a zwłaszcza o Wenecji. Raz w życiu widziała Wenecję i Most Westchnień. Gdy wypowiadała słowo sospiri, robiła to tak głośno i dosadnie, że każdy wiedział, iż pali jej się do Włoch. Chubut leżało tak daleko od Wenecji, a Wenecja była tak dalece piękniejsza niż wszystko, co widziała w życiu.

Po herbacie pojechaliśmy śpiewać hymny w kaplicy Bryn-Crwn. Ivor wziął żonę i matkę do pikapa, a reszta z nas zabrała się dodge’em. Ojciec Ivora kupił tego dodge’a w latach dwudziestych i samochód do tej pory był na chodzie, no, ale wtedy maszyny były lepsze niż obecnie.

Kaplicę Bryn-Crwn postawiono w 1896 roku na środku pola. Pod ścianą z czerwonych cegieł stało w szeregu sześciu Walijczyków w ciemnych ubraniach i płaskich czapkach. W oficynie kobiety nakrywały stół do herbaty.

Anselmo grał na fisharmonii, wiatr hulał, deszcz bębnił o szyby, a ptaki tero krzyczały. Walijczycy śpiewali hymny Johna Wesleya i smutne pieśni o obietnicy złożonej Cymry przez Boga, wysokim dyszkantem i sopranem, którym wtórowały w tle pomruki starszych mężczyzn. Był tam stary pan Hubert Lloyd-Jones, który prawie już nie mógł chodzić; pani Lloyd-Jones w zdobionym kwiatami słomkowym kapeluszu; pani Cledwyn Hughes, zwana Grubaską; a także Nan Hammond i Dai Morgan. Rodziny Daviesów i Powellów stawiły się w komplecie, nawet Oscar Powell, „dzikus”, w podkoszulku z walijskim smokiem, wokół którego biegł czerwony napis: Llanfairpwllgwyngyllgoge-rychwyrndrobwllllantysiliogogogoch.

Nabożeństwo dobiegło końca. Starsi rozmawiali, a dzieci bawiły się w chowanego między kościelnymi ławkami. Potem wszyscy zgromadziliśmy się przy herbacie. Była to już druga herbata tego dnia, ale Boże Narodzenie to dzień na herbatę. Kobiety nalewały napój z czarnych glinianych dzbanków. Pani Davies przyniosła pizzę i Walijczycy spróbowali po kawałku. Anselmo rozmawiał i śmiał się z Euanem. Łączyła ich zażyła przyjaźń. Chłopak był pełen życia, ale tę żywotność zawdzięczał Walijczykom, bo Walijczycy napawali pogodą ducha wszystkich, którzy widzieli ich radosne, zniszczone przez pogodę twarze.

14

Anselmo poradził mi, żebym odwiedził poetę. „Mistrza”, jak się wyraził.

Poeta mieszkał nad ustronnym brzegiem rzeki, w przerośniętym sadzie morelowym, sam jeden w dwupokojowej chatce. W Buenos Aires był wykładowcą literatury. Do Patagonii przybył czterdzieści lat temu i został tu już na stałe.

Obudził się, gdy zapukałem do drzwi. Siąpiła mżawka, więc czekając, aż się ubierze, schroniłem się na werandzie i przyglądałem kolekcji udomowionych ropuch.

Jego palce wpiły mi się w ramię. Przeszywał mnie badawczym, świetlistym spojrzeniem.

- Patagonia! - zawołał. - To surowa pani. Rzuca na ciebie urok. Czarodziejka! Bierze cię w ramiona i już nie wypuszcza.

Deszcz bębnił o blaszany dach. Przez następne dwie godziny to Mistrz był moją Patagonią.

W mrocznym pokoju zalegał kurz. W głębi sklecone z desek i skrzyń półki uginały się pod ciężarem książek, minerałów, wyrobów indiańskich i skamieniałych ostryg. Na ścianie wisiał zegar z kukułką, litografia Indian na pampie i jeszcze jedna, przedstawiająca gaucza Martina Fierro.

- Indianie jeździli na koniach lepiej niż gauczowie -oświadczył. - Brunatne ciała! Nadzy, na oklep! Ich dzieci najpierw uczyły się jeździć konno, a dopiero potem chodzić. Stanowili jedność ze swymi końmi. Ah! Mi Indio!

Biurko zawalone było skorupkami migdałów i jego ulubionymi książkami; były tam Żale Owidiusza, Georgify Wergiliusza i Walden, czyli życie w lesie Thoreau, Relacja z wyprawy Magellana dookoła świata, Liście trawy, Poemat o Martinie Fierro i Fioletowa Ziemia Pigafetty oraz Pieśni niewinności Blake’a, które darzył szczególną estymą.

Otrzepał z kurzu i wręczył mi egzemplarz swojej Canto on the Last Flooding of the Chubut River, wydrukowanej prywatnym sumptem w Trelewie, w której połączył, aleksandrynem, swoją wizję potopu z peanem na cześć inżynierów budujących nową tamę. Przez całe życie wydał dwa tomy poezji, Voices of the Earth i Rolling Stones - ten drugi tytuł pochodził od głazów, które spłynęły z lodowcem i zalegają patagońską pampę. Zakres tematyczny jego poezji był wręcz kosmiczny, technika zaś wprost zdumiewająca. Udało mu się wcisnąć zagładę dinozaurów w rymowane kuplety pisane po hiszpańsku, z wtrętami w Linneuszowskiej łacinie.

Poczęstował mnie lepkim aperitifem własnego wyrobu, wskazał krzesło po czym - gestykulując i kłapiąc sztucznymi zębami - zaczął recytować doniosłe strofy, opisujące geologiczne przeobrażenia Patagonii.

Zapytałem go, nad czym obecnie pracuje. Zachichotał zabawnie.

- Moja produkcja jest ograniczona. Jak to kiedyś powiedział T.S. Eliot: „Wiersz może poczekać”.

Przestało padać i zacząłem się zbierać do wyjścia. Wokół uli poety brzęczały pszczoły. Dojrzewające morele miały barwę bladego słońca. Widok przesłaniały chmury puchu z ostów, a na polu pasło się kilka wełnistych owiec.

15

Machając poecie ręką na pożegnanie, ruszyłem do drogi biegnącej na zachód, w górę rzeki Chubut, aż po Kordylierę. Zatrzymała się ciężarówka z trzema mężczyznami w szoferce. Jechali w góry po siano. Przez całą noc obijałem się na pace, a o świcie, pokryty kurzem, patrzyłem, jak słońce pada na lodowce; w oddali widziałem wysokie zbocza, pokryte białym śniegiem i czarnym lasem południowych buków.

Kiedy zajechaliśmy do Esquel, na jednym z brunatnych wzgórz, ciasno otaczających miasteczko, trwał właśnie pożar buszu. Zjadłem w zielonej restauracji przy głównej ulicy. Przez całą salę biegła cynkowa lada, na której końcu, w szklanej witrynie, wystawiano na półkach kotlety, nerki oraz jagnięcinę i kiełbasy. Kwaśne wino podawano w glinianych dzbankach o kształcie pingwinów. Wszystkie stoliki obsiedli zatwardziali złoczyńcy. Gauczowie nosili wysokie, plisowane w harmonijkę buty i czarne bombardierki (bombardierki to bufiaste spodnie, które francuska armia sprzedawała niegdyś z nadwyżek wojskowych po pułkach żuawów, biorących udział w wojnie krymskiej).

Mężczyzna o przekrwionych oczach zostawił swoich kompanów i podszedł do mnie.

- Mogę zamienić z panem słowo, señor?

- Niech pan siada, łykniemy po jednym.

- Pan jesteś Anglik?

- Skąd pan wie?

- Znam się na ludziach - odparł. - Ta sama krew co mój pracodawca.

- A dlaczego nie Walijczyk?

- Odróżniam Walijczyków od Anglików, a pan jesteś Anglik.

- Tak.

Wyraźnie zadowolony, krzyknął do kompanów:

- No i co, mówiłem, że znam się na ludziach!

Skierował mnie na końską farmę pewnego Anglika, jakieś dwadzieścia mil w głąb lądu.

- To tipo macanudo - oznajmił. Porządny gość, prawdziwy angielski dżentelmen.

Farma Jima Ponsonby’ego leżała na wzgórzach; zimowe pastwiska miał w dolinie, a letnie w górach. Na łące było kilka byków rasy hereford, między nimi zaś przechadzały się ibisy żółtoszyje - wielkie ptaki o jasnoróżowych nogach, pokrzykujące melancholijnie.

Dom był niski, biały i otoczony srebrnymi brzózkami. Do drzwi podeszła Hiszpanka.

- Patron wziął męża, żeby mu pomógł z trykami - powiedziała. - Wybierają tryki na wystawę. Znajdzie ich pan w oborze do strzyżenia owiec.

Istotnie, był to angielski dżentelmen w każdym calu - średniego wzrostu, o gęstych siwych włosach i cienkim, przystrzyżonym wąsiku. Jego oczy miały wyjątkowo zimny odcień błękitu. Siatka pękniętych naczyń krwionośnych pokrywała mu twarz, jego brzuch zaś zdradzał brak umiaru w jedzeniu i piciu. Ubranie było efektem starannego doboru: jednorzędowa marynarka z plecionką na piersi i plecach, z brązowego tweedu w jodełkę, do tego drewniane guziki, rozpięta pod szyją koszula khaki, spodnie z samodziału, dwuogniskowe okulary w szylkretowej oprawce oraz wypucowane na glans półbuty.

Zapisywał coś w swojej księdze stadnej. Jego pracownik, Antonio, miał na sobie pełen rynsztunek gaucza, łącznie z nożem zwanym facón, wiszącym mu ukośnie na plecach na wysokości krzyża. Właśnie prowadził grupkę australijskich merynosów przed swoim pracodawcą.

Tryki sapały pod ciężarem własnej wełny i męskości, becząc z rezygnacją żarłoków poddanych diecie. Najlepsze zwierzęta miały na sobie bawełniane pokrowce, mające je chronić przed kurzem. Antonio musiał je rozbierać, a wtedy Anglik wyciągał rękę, rozczapierzał palce i przykrywał raptem z pięć cali kremowożółtej wełny.

- Z jakiej części starego kraju pan pochodzi? - zapytał mnie.

- Z Gloucestershire.

- Z Gloucestershire, hę? Gloucestershire! To na północy, co?

- Na zachodzie.

- Psiakrew, rzeczywiście! Na zachodzie. No tak. Myśmy mieszkali w Chippenham. Pewnie nigdy pan o nim nie słyszał. To w Wiltshire.

- Jakieś piętnaście mil ode mnie.

- Pewnie chodzi o inne Chippenham. A co tam słychać w starym kraju? - Zmienił temat, uciekając od sporów geograficznych. - Kiepsko się dzieje, prawda? Jawna granda!

16

Spałem z peonami. Noc była zimna. Dostałem dziecięce łóżko i czarne zimowe poncho do przykrycia. Oprócz poncho, sprzętu do parzenia matę i noży peoni nie mieli żadnego dobytku.

Rano białą koniczynę pokrywała gęsta rosa. Przeszedłem traktem do walijskiej wioski Trevelin - Miejsca Młyna. Niżej, w dolinie, błyszczały blaszane dachy. Zobaczyłem młyn, zwyczajny wiktoriański młyn, a na skraju wioski jakieś bardzo dziwne drewniane budynki o spadzistych dachach ze wszystkich stron. Z bliska przekonałem się, że jeden z budynków to wieża ciśnień. Spływający z niej transparent informował: „Instituto Bahai7”.

Zza nasypu wyjrzała czarna twarz.

- Que tal?
- Spaceruję.
- Wejdź pan.

Instytut Bahai w Trevelin tworzył jeden niski, bardzo czarny i bardzo muskularny Murzyn z Boliwii i sześciu byłych studentów uniwersytetu w Teheranie, z których jeden akurat był na miejscu.

- Sami mężczyźni - oznajmił, chichocząc. - Wszyscy bardzo religijni.

Robił właśnie prowizoryczną błyszczkę z blaszanej puszki, bo wybierał się nad jezioro na ryby. Pers tymczasem pluskał się pod prysznicem.

Persowie przybyli do Patagonii jako misjonarze, by krzewić swoją religię na świecie. Mieli mnóstwo pieniędzy - i całe to miejsce udekorowali z pompą typową dla teherańskiej klasy średniej - kobierce buchara w kolorze wina, fantazyjne poduszki, mosiężne tace i ozdobione malunkami przedstawiającymi sceny z Księgi Królów kasetki na papierosy.

Pers imieniem Ali „przypłynął” spod prysznica w sarongu. Na jego chorobliwie białym ciele falowały czarne włosy. Miał olbrzymie, słodkie jak ulepek oczy i obwisłe wąsy. Opadł na stos poduszek, kazał Murzynowi pozmywać i zajął się omawianiem sytuacji międzynarodowej.

- Persja to bardzo biedny kraj - oświadczył.

- Persja to cholernie bogaty kraj - sprostowałem.

- Persja mogłaby być bogata, gdyby Amerykanie nie okradli jej z bogactw. - Ali uśmiechnął się, odsłaniając obrzmiałe dziąsła.

Zaproponował, że oprowadzi mnie po instytucie. Wszystkie książki w bibliotece traktowały o bahaizmie. Zanotowałem sobie dwa tytuły: The Wrath of God oraz Epistle to the Son of the Wolf Bahai Ullah. Był też poradnik Jak pisać poprawnie.

- Twoja religia jaka? - spytał Ali. - Chrześcijanin?

- Dziś rano moja religia żadna. Moim bogiem jest bóg piechurów. Jeżeli maszerujesz wytrwale, nie potrzeba ci innego boga.

Słysząc to, Murzyn wpadł w zachwyt. Chciał się przejść nad jezioro i łowić ryby.

- A moja przyjaciel lubisz? - spytał Ali.

- Lubię. To miły przyjaciel.

- On moja przyjaciel!

- Jasne.

- On bardzo dobry przyjaciel, moja! - Przysunął twarz do mojej twarzy. - A to nasza pokój. - Otworzył drzwi. Stało tam podwójne łóżko, a na poduszce siedziała wypchana lalka. Na ścianie, na skórzanym rzemieniu, wisiała stalowa maczeta, którą Ali zaczął wywijać mi przed nosem.

- Ha! Ja zabijać bezbożnych.

- Odłóż to.

- Angliki niewierne.

- Powiedziałem, odłóż to!

- Ja tylko żartował - wyjaśnił i z powrotem zawiesił maczetę na haku. - Tu nie jest bezpiecznie. Argentyna to niebezpieczni ludzie. Mieć też rewolwer.

- Wolę go nie oglądać.

Następnie Ali pokazał mi ogród, rozpływając się w zachwytach. Bahaici wykonali rzeźby i meble ogrodowe, Boliwijczyk zaś ułożył dosyć zwariowaną brukowaną ścieżkę.

- Ty już sobie iść - powiedział Ali. - Moja zmęczona i musimy iść spać.

Boliwijczyk nie chciał mnie puścić. Dzień był taki piękny. Mężczyzna chciał pójść na ryby. Tego dnia rano z całą pewnością nie miał ochoty iść do łóżka.

17