W potrzasku - Brad Thor - ebook + książka
NOWOŚĆ

W potrzasku ebook

Brad Thor

4,5

Opis

Kolejna misja zabójczo skutecznego agenta: Scot Harvath trafia w sam środek wojennego chaosu, by ocalić porwaną amerykańską obywatelkę i pomścić śmierć cywilnych pracowników organizacji humanitarnej. Na ogarniętych wojną przygranicznych terenach Ukrainy grasuje oddział najemników. W jego skład wchodzą okrutni i bezwzględni zwyrodnialcy: zmobilizowani więźniowie i pensjonariusze szpitali psychiatrycznych w całej Rosji. Podczas gdy wszystkie siły koncentrują się na linii frontu, najemnicy zapuszczają się w głąb kraju. Jeżdżą od wioski do wioski, popełniając straszliwe zbrodnie. Rzadko napotykają opór, bo zdolni do walki mężczyźni są na wojnie. W tym samym czasie Kreml wysyła do Ukrainy specjalny oddział żołnierzy, który ma rabować dzieła sztuki i bezcenne skarby kultury ukryte w kościołach, muzeach i zgromadzone w prywatnych kolekcjach. W strefie działań wojennych kilkoro amerykańskich wolontariuszy i dziennikarzy pada ofiarą brutalnego mordu, a Scot Harvath wyrusza z tajną misją, by wyrównać rachunki. Czy zdoła odnaleźć winowajców i – co ważniejsze – czy zdąży ich powstrzymać, zanim dopuszczą się kolejnych zbrodni? W swojej nowej powieści Brad Thor podbija stawkę, przenosząc fabułę thrillera na zupełnie nowy poziom. Joe Southern, „Wharton Journal – Spectator” W potrzasku to akcja pełna niebezpieczeństw, brutalności i bohaterskich wyczynów. Todd Wilkins, „Best Thriller Books” Pełna napięcia, ekscytująca lektura, której nie można przegapić. Ray Pain, Bookreporter.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (17 ocen)
11
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jofar127

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czytało …
10
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka 💪🏻💪🏻💪🏻
10
mchar123

Nie oderwiesz się od lektury

super
10
maxmaniak001

Nie oderwiesz się od lektury

książka jest niesamowita, obecne realia... obawiam się jednak, że nawet w tym momencie gorsze rzeczy dzieją się na terenie Ukrainy
10

Popularność




Dead Fall

Copyright © 2023 by Brad Thor

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Radosław Madejski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © John Reilly

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-766-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

Prolog

OBWÓD CHARKOWSKI, UKRAINA

WTOREK

Dzieci, które mogły biegać, uciekły do lasu. Tym młodszym i bardziej osłabionym chorobami pozostało szukanie schronienia w budynku. Chociaż dorośli starali się zachować spokój, nie dało się powstrzymać paniki. I nic dziwnego. Potwory były coraz bliżej.

W piwnicy opuszczonego szpitala gruźliczego z czasów sowieckich mieściła się kuchnia. Prowadził do niej zapuszczony korytarz, w którym straszyły zepsute oprawy oświetleniowe, zardzewiałe rury i kałuże cuchnącej wody. W tej właśnie kuchni miejscowy dom dziecka zastosował najlepsze rozwiązanie wyjątkowo skomplikowanego problemu, z którym przyszło mu się zmierzyć.

Starą spiżarnię urządzono tak, że do złudzenia przypominała kurnik. Na półkach stały drewniane skrzynki z miękką wyściółką. Kilka koców, które udało się zachować, wykorzystano na obicie ścian, żeby wytłumić hałasy. Wejście do spiżarni zasłaniała stara, zepsuta lodówka z wymontowanym tyłem.

Każde z niemowląt otrzymało rezerwową porcję mleka modyfikowanego. Maluchy, z których wiele było przeziębionych albo miało grypę, zjadły po małej kromce chleba namoczonej w herbacie i posmarowanej odrobiną miodu. Należało zrobić wszystko, byle tylko były spokojne. Musiały zachować absolutną ciszę.

Ponieważ wszyscy sprawni mężczyźni trafili na front, cały personel sierocińca z wyjątkiem osiemdziesięcioletniego dozorcy składał się z kobiet.

W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich obronić. Musieli sami o siebie zadbać.

Długo się zastanawiali, co zrobić, jeśli ta chwila nadejdzie, i z trwających od wielu tygodni dyskusji zrodził się plan. Wszystkie jego założenia – ucieczka i ukrywanie się – były skrajnymi posunięciami, lecz okazały się absolutną koniecznością. Wojna niczym krwiożercza bestia właśnie wyciągała po nich jedną ze swoich straszliwych macek.

Dzieci uczyły się nabierać powietrze długimi, bezgłośnymi haustami. Te, którym dokuczały infekcje dróg oddechowych, dostały poduszki, żeby stłumić kaszel, ale tylko w ostateczności. Ich nadzieja na przetrwanie tkwiła teraz nie w liczebności, ale w umiejętności pozostawania niewidzialnym.

Anna Rojko, która pracowała w sierocińcu zaledwie od kilku miesięcy, na ochotnika objęła wartę. Była Amerykanką ukraińskiego pochodzenia. Ta urodzona i wychowana w Chicago dwudziestopięciolatka głęboko się przejęła tragicznymi doniesieniami z Ukrainy. Gdy media podały, że Rosjanie zbombardowali szpital dziecięcy i oddział położniczy w Mariupolu, w końcu coś w niej pękło. Nie mogła dłużej siedzieć bezczynnie; musiała coś robić. Wysłała mejl z wymówieniem do kancelarii prawnej, w której pracowała, po czym kupiła bilet w jedną stronę do Polski, ponieważ na Ukrainie ogłoszono stan wojenny i zawieszono komercyjny ruch lotniczy. Przez tydzień pukała do drzwi różnych organizacji pozarządowych w Warszawie, aż w końcu jedna z nich zgodziła się ją przyjąć. Chociaż nie miała żadnego doświadczenia w tego rodzaju pracy, zwłaszcza w strefie działań wojennych, jej znajomość języka była zbyt cennym atutem, by odprawić ją z kwitkiem. Zatrudniła ją mała organizacja humanitarna zajmująca się dostarczaniem najpotrzebniejszych artykułów do ukraińskich sierocińców, które najbardziej ucierpiały podczas wojny. Praca nie była płatna i wymagała pełnej dyspozycyjności oraz wiązała się z narażaniem życia. Na wolontariuszy czyhało tyle niebezpieczeństw, że Anna musiała podpisać kilka oświadczeń o rezygnacji z ewentualnych roszczeń. Gotowa do poświęceń w imię szlachetnych celów, powściągnęła swój prawniczy instynkt. Bez wahania złożyła podpisy we wskazanych miejscach i rozpoczęła pracę jeszcze tego samego dnia.

Podczas pierwszego wyjazdu na Ukrainę pękało jej serce, gdy patrzyła na bezmiar nieszczęść i rozpacz, a także koszmarne warunki, w jakich żyły dzieci. Jedynym źródłem nadziei był heroizm dorosłych, którzy ryzykowali wszystko dla swoich małych podopiecznych.

Z każdym kolejnym dniem wojny sytuacja w sierocińcach stawała się coraz bardziej tragiczna. Bez względu na to, jak szybko Anna i jej towarzysze docierali na miejsce z kolejnymi transportami, zaopatrzenia ciągle brakowało. Wobec ogromu potrzeb ich starania przypominały rzucanie gumowych kaczuszek rozbitkom z tonącego statku. Anna nie zamierzała bezradnie patrzeć na powolne konanie ludzi, a zwłaszcza dzieci. Przyjechała na Ukrainę, żeby przynajmniej ulżyć im w cierpieniu, skoro nie mogła ich od niego uwolnić. Ale kiedy trafiła do sierocińca dla dzieci specjalnej troski w Mikołajowie – mieście na południu Ukrainy, położonym w połowie drogi między Chersoniem a Odessą – coś w niej pękło. Budynek został zbombardowany i uległ całkowitemu zniszczeniu.

Choć pomoc humanitarna z Polski była ważna, Annie przestała wystarczać zaszczytna rola dostarczycielki zaopatrzenia. Chciała robić coś więcej. Pamiętała zrujnowany dom dziecka w dawnym szpitalu gruźliczym na wschodzie Ukrainy i postanowiła przyłączyć się do niestrudzonych, ofiarnych kobiet, które go prowadziły. Czuła, że poświęcając się temu konkretnemu miejscu i przebywającym tam dzieciom, może coś zmienić.

Gdy dojechala do Charkowa i zakończyła rozdzielanie zapasów, pożegnała się ze swoją ekipą. Oszołomieni koledzy próbowali ją nakłonić, by jeszcze raz rozważyła swoją decyzję, i ostrzegali przed popełnieniem tragicznego w skutkach błędu. Nie zważała na ich perswazję. Przeszła przez plac Wolności i znikła im z pola widzenia, ignorując echo błagalnych głosów, które wciąż rozbrzmiewały w jej głowie.

Nie znała drogi do swojego nowo obranego celu; nie była nawet pewna, czy w ogóle zechcą ją tam przyjąć. Wiedziała tylko, że to miejsce jest jej przeznaczone.

Gdy w końcu do niego dotarła z plecakiem kryjącym cały jej dobytek, pracownice sierocińca były zszokowane. Choć rozpaczliwie potrzebowały każdej dodatkowej pary rąk do pracy, próbowały ją zniechęcić do pozostania. Czuły, że jeśli ją przyjmą, stracą na tym inne placówki uzależnione od jej pomocy. Jednak Anna nie chciała o tym słyszeć. Wzięła w niej górę prawniczka, gdy oznajmiła, że zdaje sobie sprawę z ich sytuacji i nie przyjmuje odmowy. Została, nie bacząc na to, czy komuś to się podoba, czy nie. Okazało się, że jest darem niebios.

Wniosła powiew świeżości, a dzieci ją uwielbiały. Młodsza od reszty personelu o co najmniej piętnaście lat, miała niespożyte zasoby energii i nikt nie mógł jej dorównać. Przy tak wielu dzieciach i tak skromnych środkach zawsze było coś do zrobienia w starym, zrujnowanym budynku. Bez względu na rodzaj zadania Anna zawsze pierwsza zgłaszała się na ochotnika. Wszystko to sprawiło, że objęła oficjalną funkcję strażniczki sierocińca. Znała budynek jak własną kieszeń i codziennie trenowała bieganie, więc mogła szybko się przemieszczać z piętra na piętro między kryjówkami dla dzieci. Jej ukraińskie koleżanki nie miały wątpliwości, że jest stworzona do tej roli. Uważały ją za nieustraszoną. W ich wyobrażeniach, które ucieleśniały bohaterki filmów i seriali, amerykańskie kobiety broniły zaciekle swojej niezależności i nikim się nie przejmowały. Do tego Anna była prawniczką, przez co imponowała im jeszcze bardziej. Ale dopiero pewien incydent sprawił, że zyskała reputację osoby, z którą nie warto zadzierać.

Krótko po jej przybyciu w środku nocy do sierocińca wtargnęło trzech mężczyzn, którzy chcieli „zabezpieczyć” generator prądotwórczy na potrzeby działań wojennych. Nosili dresy i złotą biżuterię, byli kompletnie pijani. Najprawdopodobniej należeli do lokalnej mafii i włóczyli się po okolicy, kradnąc wszystko, co miało jakąś wartość na czarnym rynku. Anna nie zamierzała do tego dopuścić.

Gdy jeden z nich próbował ją zastraszyć, wyciągając nóż i grożąc jej gwałtem, walnęła go kolanem w krocze, chwyciła za włosy i przyłożyła mu do gardła ostrze własnego noża, z którym nie rozstawała się od przyjazdu na Ukrainę. Jego towarzysze byli zszokowani tym, jak szybko przejęła kontrolę. Po chwili jednak odzyskali pewność siebie i zaczęli się zastanawiać nad kolejnym posunięciem. Nie wierzyli, że ta kobieta jest zdolna skrzywdzić ich kompana. Ale kiedy ruszyli do ataku, Anna bez wahania docisnęła ostrze do mięsistej szyi. Pociekła krew, a jej nawet nie zadrżała ręka. Na białym podkoszulku intruza rozlała się czerwona plama i na ten widok pozostali mężczyźni zastygli w bezruchu. Anna chciała im dać do zrozumienia tylko jedno – że nie znajdą tu nic oprócz kłopotów i powinni trzymać się z dala od tego miejsca. Kątem oka dostrzegła, że przybyło wsparcie – dozorca, który mieszkał na skraju posesji, właśnie zjawił się ze strzelbą. Pewna, że nieproszeni goście dobrze zrozumieli, co im przekazała, puściła swojego zakładnika i pchnęła go w stronę jego towarzyszy. Przyglądając się, jak wracają do samochodu, dała im ostatnią radę. Powiedziała, żeby zawieźli krwawiącego kolegę do szpitala i znaleźli chirurga, który zna się na rzeczy, bo żaden z miejscowych konowałów nie zdoła opatrzyć tak poważnej rany. Trzeba ją zszyć, i to natychmiast, w przeciwnym razie może pęknąć tętnica szyjna, a to grozi śmiercią z wykrwawienia.

Kłamała. To był blef. Nawet nie zbliżyła ostrza do tętnicy, ale liczyło się tylko to, żeby rabusie uwierzyli. Sądząc po ich minach, była przekonująca. Mężczyźni odjechali i nigdy nie wrócili.

Teraz dom dziecka stanął w obliczu zupełnie nowego zagrożenia. Na obrzeżach miasta widziano rosyjskich żołnierzy. Chodzili od domu do domu i szabrowali. O ich grabieżach krążyły legendy. Zabierali kuchenki mikrofalowe, pralki i suszarki. Podobno niektórzy wyjmowali nawet wkłady balistyczne ze swoich kamizelek taktycznych, a w ich miejsce upychali skradzione po drodze laptopy i tablety. Jednak nie to było najgorsze.

Ukraińscy cywile najbardziej obawiali się porwań, gwałtów, tortur i morderstw. Rosjanie traktowali wszystkich jak zwierzynę łowną – nie tylko kobiety i dziewczęta, ale również mężczyzn i małych chłopców. Zachowywali się jak barbarzyńcy. Prosto z Moskwy płynęło czyste zło. Żołnierze byli zachęcani do popełniania gwałtów, a nawet dostawali przydział viagry. Kiedy wkraczali do jakiejś wioski, zostawali w niej przez wiele dni, by pastwić się nad miejscową ludnością. Żadne słowa nie są w stanie oddać potworności, których dopuszczali się przez całą dobę, zmieniając się co kilka godzin.

Właśnie tego pracownice sierocińca obawiały się najbardziej – że dzieci powierzone ich opiece mogą paść ofiarą tak niewyobrażalnego bestialstwa. Dlatego włożyły tyle wysiłku w opracowanie planu. Dzieci, które będą w stanie uciec, zrobią to. Reszta się ukryje, a potem wszyscy będą się modlić. Wszyscy z wyjątkiem Anny. Ona nie miała czasu na modlitwy.

Jedna z opiekunek zasugerowała, że byłoby najlepiej, gdyby budynek wyglądał na opuszczony, jakby nikt nie używał go od lat, ale tego nie dało się upozorować. Można było co najwyżej zrobić tak, aby sprawiał wrażenie, że wszyscy z niego uciekli. Anna wzięła na siebie dopilnowanie realizacji tego planu. Upewniwszy się, że wszyscy siedzą w kryjówkach, szybkim krokiem przeszła przez dawny szpital, odhaczając kolejne pozycje na liście. Należało wyłączyć wszystkie światła, a także bojler. Ubrania i buty pozostawione w holu przy głównym wejściu musiały zniknąć. Podobnie wszystkie lekarstwa i środki opatrunkowe. Nie musiało być idealnie, byleby wypadło przekonująco. Rosjanie przyzwyczaili się do tego, że ludzie uciekają przed nimi, porzucając większość swojego dobytku. Dopóki wszystko wskazywało na taki scenariusz, personel sierocińca mógł mieć nadzieję na ocalenie.

Przemierzając korytarze z łomoczącym sercem, Anna skupiała się na swoim zadaniu. Wbrew temu, jak postrzegały ją koleżanki, nie była nieustraszona. Uważała, że tylko głupcy się nie boją w obliczu niebezpieczeństwa. W rzeczywistości czuła strach, ale sierociniec stał się jej domem, a wszystkie przebywające w nim osoby jej rodziną.

Często wracała myślami do jednego z cytatów, który jej nauczycielka w Chicago zawiesiła na ścianie nad tablicą. Były to słowa Winstona Churchilla: „Strach jest reakcją. Odwaga to decyzja”. I tak samo jak tamtej nocy, gdy trzej szabrownicy przyszli po generator, Anna podjęła decyzję. Chociaż była przerażona, postanowiła wykazać się odwagą, by chronić to miejsce i tych ludzi, na których tak bardzo jej zależało.

Jej ciemnobrązowe, spięte w kucyk włosy kołysały się rytmicznie, gdy w pośpiechu dokończyła sprawdzanie budynku, a następnie zajęła miejsce przy oknie, które służyło jej za stanowisko obserwacyjne. Była niepocieszona, że nie udało im się ukryć całych zapasów jedzenia. Gdy żołnierze wejdą do kuchni, natrafią na niezły łup. Nie miała pojęcia, jak później uzupełnić zaopatrzenie. Brakowało tak wielu rzeczy, od których zależało funkcjonowanie sierocińca, a ich zdobycie graniczyło z cudem. Nawet tak zwyczajne artykuły jak masło czy jajka teraz stały się luksusem.

Wyglądając przez okno, Anna skupiła wzrok na bezlistnych konarach drzew, które rosły w równych odstępach wzdłuż alei prowadzącej do dawnego szpitala. Od samego początku fascynował ją kontrast między szpetną komunistyczną architekturą a pomysłowo zagospodarowanym terenem placówki. Nawet pod brutalnym sowieckim jarzmem Ukraińcy potrafili dać wyraz artystycznej ekspresji i dyskretnie pielęgnować piękno. Niestety to już była przeszłość. Od czasu rosyjskiej inwazji musieli skupić się na jednym – przetrwaniu.

Nagle od strony wioski dobiegły odgłosy strzałów z broni maszynowej. Wyrwana z zamyślenia Anna przyłożyła do oczu pękniętą lornetkę, którą zdobył stary dozorca. Zobaczyła nadjeżdżającą kolumnę złożoną z trzech pojazdów wojskowych. Na każdym z nich widniała wymalowana białą farbą wielka litera Z. Według wielu rosyjskich urzędników była skrótem wyrażenia „Za zwycięstwo”, podczas gdy inni z kamiennymi minami tłumaczyli, że pochodzi od hasła „Za pokój”. Jednak Ukraińcy interpretowali ten symbol po swojemu. Literę Z odnosili do słowa Zwastika, czyli nazistowskiego symbolu, albo do Zieg, nawiązującego do hitlerowskiego pozdrowienia Sieg Heil.

Gdy kolumna przejeżdżała przez wioskę, żołnierze zaciekle pruli seriami z karabinów. Anna nie miała pojęcia, do kogo strzelali. Każdy przy zdrowych zmysłach albo uciekł, albo się ukrył.

Anna miała nadzieję, że Rosjanie pojadą dalej, ale gdy zobaczyła, jak pierwszy z pojazdów skręca w stronę szpitala, przestała się łudzić. Musiała szybko zaalarmować wszystkich. Idąc pospiesznie korytarzem, co chwilę przystawała przy odsłoniętych rurkach centralnego ogrzewania, by uderzeniami klucza przekazać umówione sygnały. Wszystkie opiekunki, a także starsze dzieci teraz już wiedziały, że nadciągnęło niebezpieczeństwo i muszą zachować absolutną ciszę, dopóki alarm nie zostanie odwołany.

Anna wśliznęła się do swojej kryjówki i wreszcie znalazła czas na modlitwę. Modliła się żarliwie, prosząc Boga, by ocalił od zguby wszystkie osoby przebywające w sierocińcu, a także starsze dzieci, które uciekły do lasu i ukryły się w jaskini. Gdy skończyła, nie pozostało jej nic innego, jak czekać. Nie trwało to długo.

Sześciu mężczyzn weszło do holu. Mieli ogolone głowy, a ich pomalowane farbą maskującą twarze wyglądały jak trupie czaszki. W rękach trzymali siekiery i długie rzeźnickie noże. Ponieważ w budynku mieścił się kiedyś szpital, od razu skierowali się do ambulatorium. Liczyli, że uda im się znaleźć jakieś leki – morfinę, amfetaminę, barbiturany – cokolwiek. Odkryli jednak tylko opróżnione szafki. Zaczęli plądrować pomieszczenia biurowe w poszukiwaniu alkoholu lub jakichś wartościowych sprzętów. Tam również niczego nie znaleźli. Zapuszczając się w głąb budynku, zorientowali się w końcu, jaką funkcję pełniła siedziba dawnego szpitala. Wszyscy wiedzieli, że obok wódki i narkotyków ulubionym łupem tych zwyrodnialców były kobiety i dzieci.

Żołnierze zaczęli śmiać się obleśnie i kwiczeć jak świnie, a jeden z nich zaintonował kozacką piosenkę: Ojsia, ty ojsia, ty mienia nie bojsia, ja tiebia nie tronu, ty nie biespokojsia. Anna słyszała, jak nadchodzą, ich zawodzący śpiew sprawił, że krew zastygła jej w żyłach. W pewnym momencie domyśliła się, że stado drapieżników postanowiło się rozdzielić. Cichnące krzyki i tupot ciężkich butów oddaliły się w różnych kierunkach, ale jeden z Rosjan zbliżał się do jej kryjówki, wyjąc jak wilk. Musiał być naćpany albo obłąkany. A może jedno i drugie. Anny to nie obchodziło. Chciała tylko, aby intruzi już sobie poszli. Kiedy mężczyzna mijał miejsce, gdzie się schowała, poczuła odrażający fetor niemytego ciała i omal się nie zakrztusiła. Na szczęście zdołała się opanować i nie zdradziła swojej obecności. Wytężając słuch, czekała, aż żołnierz skręci w boczny korytarz, ale on przystanął. Domyśliła się, że coś przykuło jego uwagę. Wiedziała nawet, co to takiego.

Przed wejściem do klatki schodowej prowadzącej do kuchni Anna ustawiła szafkę z książkami. Obok rozrzuciła trochę śmieci i szczątki połamanych krzeseł. Nie był to idealny kamuflaż, ale nic innego nie zdołała wymyślić. Teraz usłyszała zgrzyt odsuwanego mebla, a kilka sekund później odgłos szybkich kroków na schodach. Najeźdźca odkrył tajemne przejście i właśnie zbiegał na dół. Po chwili rozległ się łoskot, gdy zaczął przewracać kuchenne regały i je rozrzucać. Prawdopodobnie był to bezmyślny wandalizm, niszczenie dla samego niszczenia, chyba że… W głowie Anny zakiełkowała straszliwa myśl i jej serce znowu zamarło. Czy szafka zasłaniająca przejście mogła dać Rosjaninowi powód do podejrzeń, że w kuchni coś jest ukryte?

Nie miała pojęcia, ale ogarnął ją tak silny strach, że ledwie mogła oddychać. To ona wpadła na pomysł, żeby postawić tę szafkę. Jeśli ten barbarzyńca – nieważne, co nim kierowało – nadal będzie demolował kuchnię kawałek po kawałku, istniało zagrożenie, że przypadkiem odkryje drzwi do spiżarni, w której ukrywały się młodsze dzieci i niemowlęta. Anna nie mogła do tego dopuścić. I chociaż wiedziała, że to czyste szaleństwo, musiała coś zrobić. Chociaż przestrzegała swoje koleżanki, by nie opuszczały kryjówek, dopóki zagrożenie nie minie, teraz sama postąpiła wbrew własnym radom.

Stąpając ostrożnie, by nie narobić hałasu, przemknęła przez korytarz i ruszyła w dół po schodach. Nie miała pojęcia, jak sobie poradzić z tą sytuacją; wiedziała jedynie, że nie może pozostać bierna, bo nikt jej nie wyręczy. Z każdym odgłosem tłuczonego naczynia czy rozbijanej szafki wzdrygała się z przestrachem, ale szła dalej, mocno ściskając w dłoni nóż. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak przerażona. Tuż przy drzwiach przystanęła i zrobiła głęboki wdech. Była na miejscu. Wyjrzała ostrożnie zza framugi i pośród obrazu zniszczenia zobaczyła rosyjską bestię.

Mężczyzna położył siekierę na blacie i w skupieniu przyglądał się starej lodówce, która zasłaniała wejście do spiżarni. Czy już się domyślił? Jeśli nie, było to tylko kwestią czasu. Anna wiedziała, że gdy żołdak zdemaskuje kryjówkę, rozpęta się niewyobrażalne piekło. Musiała coś wymyślić, i to natychmiast, zanim reszta drapieżnego stada dołączy do swojego towarzysza.

Chciała uniknąć otwartej walki, dopóki istniała taka możliwość. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać po tym szaleńcu. Słyszała mrożące krew w żyłach historie o Rosjanach, którzy specjalnie nosili przy sobie brzytwy, żeby oszpecać swoje ofiary. Nie zamierzała zostać ofiarą.

Jedynym sposobem na zdobycie przewagi było wykorzystanie elementu zaskoczenia. Jednocześnie musiała zachować jak największą odległość od przeciwnika. Pospiesznie omiatając wzrokiem zdewastowaną kuchnię, wpadła na pewien pomysł. Pozostawało pytanie, czy uda się jej przeprowadzić atak, zanim Rosjanin zareaguje. Ale o tym mogła się przekonać tylko w jeden sposób.

Ostatni raz głęboko odetchnęła, policzyła do trzech i bezgłośnie wśliznęła się do kuchni. Oddałaby teraz wszystko, żeby mieć w ręku jakąś broń i umieć się nią posługiwać. W Chicago przeszła jedynie trening strzelecki dla pracowników kancelarii prawnej. Instruktor, były żołnierz Zielonych Beretów, oparł swoje szkolenie na formule „Uciekaj, Kryj się, Walcz”, przy czym położył szczególny nacisk na to ostatnie. Skradając się w kierunku gaśnicy, Anna była mu wdzięczna za wszystko, czego ją nauczył. Żałowała tylko, że zlekceważyła jego radę dotyczącą regularnej kontroli sprawności gaśnicy. Nie żeby miało to większe znaczenie. Na ukraińską ziemię spadało tyle bomb i pocisków, że świeżo nabijane gaśnice były kolejnym wojennym jednorożcem – czymś, co podobno istniało, ale było niemożliwe do znalezienia.

Anna stawiała kroki tak ostrożnie i tak szybko, jak to tylko było możliwe. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy zdejmowała gaśnicę ze ściany. Wyciągnęła zawleczkę i ruszyła w stronę mężczyzny, który na szczęście wciąż był zajęty lodówką. Zachodziła go od tyłu, gdy nagle z jakiegoś powodu się odwrócił. Zobaczył ją i natychmiast rzucił się w stronę blatu, na którym położył siekierę. Anna nie miała pojęcia, czy podeszła wystarczająco blisko, by go oślepić, ale nie miała wyjścia. Nacisnęła dźwignię zaworu, uwalniając ogromną chmurę białego proszku. Gaśnica była przeterminowana, ale ciśnienie gazu wystarczyło, by spełniła zadanie.

Rosjanin stracił orientację, nic nie widział. Anna zapamiętała, gdzie stał. Podbiegła bliżej niego, zamachnęła się i z całej siły uderzyła go metalowym cylindrem w głowę. To był śmiertelny cios. Martwy żołnierz zwalił się bezwładnie na podłogę, a z jego rozłupanej czaszki wypłynął mózg.

Pod wpływem adrenaliny serce Anny zabiło jeszcze mocniej. Nie miała czasu, by przeanalizować sytuację czy nawet zrobić głębszy wdech. Musiała działać. Wiedziała, że prędzej czy później kompani zabitego Rosjanina zaczną go szukać. W końcu dotrą do piwnicy. Potrzebowała zupełnie nowego planu. Ale zanim zdążyła się poruszyć, usłyszała, jak ktoś wchodzi do kuchni i odbezpiecza pistolet.

Rozdział 1

HOMEL, BIAŁORUŚ

CZWARTEK

Przeprowadzenie zamachu na terenie Białorusi, państwa zależnego od Rosji, wymagało skrupulatnego planu, zwłaszcza że czasu było bardzo niewiele. Cel miał wkrótce zniknąć z pola widzenia i nikt nie wiedział, kiedy znowu uda się go namierzyć.

Ostateczna decyzja należała do szefa zespołu, Scota Harvatha. Nie mogli zmarnować takiej okazji. Musieli jednak liczyć się z tym, że eliminując kogoś takiego jak Fajsal Al-Masri, mogą wywołać reperkusje o globalnym zasięgu. Po przeanalizowaniu wszystkich informacji Harvath dał swoim ludziom zielone światło.

Ich cel był grubą rybą. Należał do najwyższych rangą członków Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej i kierował irańskim programem dronowym. Izraelczycy, którzy byli niezwykle skuteczni w takich akcjach, próbowali go dwa razy zlikwidować, ale ponieśli porażkę, co nie uszło uwadze Harvatha. Al-Masri wykazywał się niesłychanym sprytem w kwestii własnego bezpieczeństwa, jednak na innych płaszczyznach podejmował same chybione decyzje. W Iraku i Syrii na jego rozkaz drony atakowały Amerykanów. Wśród ofiar byli żołnierze, personel dyplomatyczny i cywilni pracownicy. W ten sposób sprawił, że CIA przyznała mu wysoką pozycję na liście celów do odstrzału. Ale na tym jego problemy się nie kończyły.

Al-Masri sprzedawał również drony Szahid-136 Rosjanom, którzy z kolei używali ich przeciwko cywilom i obiektom infrastruktury krytycznej na Ukrainie. Wraz z nadchodzącą zimą prezydent Rosji Fiodor Pieszkow zarządził nasilenie ataków na szpitale, szkoły, elektrownie, stacje uzdatniania wody, dworce autobusowe i sieć kolejową. Jego celem było sterroryzowanie ludności, obniżenie jej morale i uprzykrzenie życia w każdy możliwy sposób. Jednak swoimi posunięciami tylko jeszcze bardziej rozjuszył Ukraińców.

Kiedy ukraiński wywiad odkrył, że Al-Masri wraz z zespołem dziesięciu instruktorów wybiera się na Białoruś, żeby szkolić rosyjskich operatorów dronów, przekazał tę informację CIA. Ukraińcy zdawali sobie sprawę, że najprawdopodobniej na nich spadnie wina za wszystko, co się przydarzy Al-Masriemu i jego ludziom, dlatego chcieli, żeby atak był jak najbardziej zuchwały.

Harvath z przyjemnością na to przystał. Poprzedni zamach wymierzony w Ghasema Solejmaniego, dowódcę irańskich sił specjalnych Ghods, nie był dyskretny. Amerykanie użyli kilku pocisków Hellfire, które rozrzuciły jego szczątki po czterech dzielnicach Bagdadu.

Najlepiej byłoby zgładzić Al-Masriego w taki sam sposób, jednak nad Białorusią nie latały amerykańskie drony. Pozostawał o wiele bardziej ryzykowny wariant, a Harvath i jego ludzie musieli wykazać się kreatywnością.

Podczas pobytu na Białorusi Al-Masriego oraz jego podwładnych ochraniały rosyjska Gwardia Narodowa i Federalna Służba Bezpieczeństwa, następczyni osławionej KGB. Teoretycznie agenci FSB powinni być czujni, zdyscyplinowani i dobrze wyszkoleni. Jednak w praktyce wciąż pozostawali Rosjanami, co oznaczało, że są leniwi i skłonni do anarchii. W dodatku zwykle zadania, do których nie byli przygotowani, powierzano im w ostatniej chwili.

Prezydent Pieszkow nisko cenił życie swoich obywateli. Bez przerwy karmił nimi żarłoczną bestię, jaką była wojna na Ukrainie. Nie sposób było dociec, czy miał jeszcze w rezerwie jakieś wybitne talenty, aby przydzielić je do ochrony irańskim gościom.

Oczywiście poziom wyszkolenia Rosjan nie miał najmniejszego wpływu na rozmach operacji. Harvath ani myślał wdawać się z nimi w strzelaninę. Nie przy takiej przewadze sił przeciwnika. Zamierzał uderzyć, gdy cel będzie w ruchu.

Ze względu na delikatny charakter misji CIA nie chciała zostawiać żadnych śladów. Chodziło o to, aby Stany Zjednoczone mogły kategorycznie odczucić oskarżenia o zorganizowanie misji. Dlatego właśnie zadanie powierzono Harvathowi i jego ludziom z Carlton Group, prywatnej agencji wywiadowczej, której założycielem był legendarny as wywiadu Reed Carlton.

Podczas pracy w CIA Carlton dał się poznać jako wizjoner i dzięki swoim nieszablonowym pomysłom przyczynił się do utworzenia słynnego Wydziału Operacji Antyterrorystycznych. Po latach zrażony coraz większym marazmem swoich przełożonych i panoszącą się w agencji biurokracją postanowił przejść na emeryturę. Jednak podczas gdy pani Carlton rozkoszowała się nowym beztroskim życiem, jej mąż czuł się odstawiony na boczny tor i bezczynność doprowadzała go do szaleństwa. Tymczasem wrogowie Ameryki rośli w siłę i coraz śmielej sobie poczynali. Ktoś musiał stawić im czoła. I Carlton tak właśnie postąpił. Założył własną agencję wywiadowczą.

Obserwując wzrost popularności prywatnych firm wojskowych, Carlton dostrzegł dla siebie szansę na powrót do sektora obronności. Zdecydował się na ryzykowne zagranie, które okazało się strzałem w dziesiątkę. Po jego gwałtownej śmierci agencja, którą założył, nie tylko przetrwała, ale też nadal świetnie prosperowała, przyjmując najbardziej niebezpieczne zlecenia od CIA i rządu. Trzon Carlton Group stanowił doborowy zespół byłych agentów wywiadu i żołnierzy jednostek specjalnych. Na jego czele stał Scot Harvath, który wyróżniał się jako komandos Navy SEALs i konsultant Białego Domu, zanim zwrócił na siebie uwagę Reeda Carltona. Stary, jak nazywali Carltona ludzie z jego najbliższego otoczenia, wyznaczył Harvatha na swojego następcę i przekazał mu całą swoją wiedzę. Wybrał najgroźniejszego drapieżnika i uczynił z niego postrach wrogów Ameryki. W istocie tylko udoskonalił i tak już wyjątkowo śmiercionośną broń, po czym zdał sobie sprawę, że nie może jej kontrolować, w każdym razie nie w pełni.

Gdy zdiagnozowano u niego chorobę Alzheimera, poprosił Harvatha, aby przejął po nim stery i pokierował firmą. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym swego mentora, Harvath odmówił. Jego żywiołem była praca w terenie; wolał nadal polować na terrorystów i dokładać starań, by żaden z wrogów Ameryki nie spał spokojnie. Poza tym uważał, że nikt nie zdoła wywiązać się z tego zadania lepiej od niego.

Do pewnego stopnia miał rację. Przez lata pracy w Carlton Group wiele się nauczył i mógł się poszczycić imponującymi umiejętnościami. Był doskonały w tym, co robił. Ale także się starzał. Żeby utrzymać formę, wykonywał teraz bardziej forsowne ćwiczenia i przyjmował zestaw specyfików poprawiających wydajność fizyczną. Guzy i sińce, których dawniej nie czuł, teraz bolały jak wszyscy diabli i utrzymywały się znacznie dłużej niż kiedyś. Wydłużył się też jego okres rekonwalescencji po poważniejszych urazach. Mówiąc krótko, z wiekiem stawał się coraz mniej sprawny.

Jego obecny szef Gary Lawlor – człowiek z zewnątrz zatrudniony do kierowania Carlton Group – często mawiał, że Harvath jest samolubnym fiutem, który powinien się zająć selekcją i szkoleniem nowych kadr, zamiast uganiać się po świecie i strzelać do złoczyńców.

Ponieważ Harvath posiadał ogromną wiedzę, ciągle ryzykując życiem, narażał firmę na utratę wartościowych zasobów. Było to nie tylko lekkomyślne, ale również świadczyło o głęboko zakorzenionych problemach, które wymagały specjalistycznej pomocy.

Harvath słyszał wszystkie te argumenty wiele razy, ale spływały po nim jak woda po kaczce. Może tylko oprócz „samolubnego fiuta”, ale nie czuł się szczególnie dotknięty tymi słowami, jako że padły z ust Lawlora, którego znał od bardzo dawna. Jednak bez względu na słownictwo swojego szefa Harvath nie zamierzał wycofywać się z gry. Jeszcze nie był na to gotowy, chociaż zaczynał sobie uświadamiać, że ten moment jest coraz bliżej.

Na razie zaangażował się całkowicie w przygotowania do zamachu na Al-Masriego. Wszystko w tej operacji było niekonwencjonalne, nawet jej kryptonim, i właśnie to podobało się Harvathowi.

Kryptonim nawiązywał do starego filmu sensacyjnego Ronin, w którym grupa byłych agentów wywiadu i żołnierzy sił specjalnych ma do wykonania niebezpieczne zadanie. Jeden z bohaterów, Brytyjczyk o imieniu Spence, ubarwia swoją przeszłość, podając się za weterana SAS. Amerykanin, który pracował w CIA – w tej roli Robert De Niro – krytykuje jego nieprzemyślany taktycznie plan zasadzki. Kiedy Brytyjczyk zaczyna się stawiać, De Niro naskakuje na niego jeszcze bardziej i zadaje pytanie: „Jakiego koloru jest hangar w Hereford?”, mając na myśli ośrodek szkoleniowy SAS. Fałszywy komandos nie potrafi udzielić odpowiedzi i jego kłamstwo wychodzi na jaw.

Ronin należał do ulubionych filmów ekipy Carlton Group. Kiedy więc zespół planował zasadzkę podobną do tej, którą zaproponował filmowy Spence, narodziła się Operacja Hangar. Tylko że zamiast umieścić strzelców naprzeciwko siebie po obu stronach drogi, Harvath postanowił użyć materiałów wybuchowych.

Ludzie Al-Masriego szkolili przyszłych rosyjskich operatorów dronów w białoruskiej wiosce o nazwie Mikulicze. I jak to Irańczycy, zamierzali w pełni korzystać z wolności. Znalazłszy się daleko od czujnych i karcących spojrzeń swoich mułłów w Teheranie, mogli się zabawić. Dlatego nie chcieli mieszkać razem z Rosjanami w Mikuliczach, tylko zażądali, aby zakwaterowano ich w hotelu w centrum Homla, gdzie mieli znacznie więcej okazji do balowania. Oznaczało to, że musieli codziennie dojeżdżać tam i z powrotem. I jak to Irańczycy, chcieli podróżować w wielkim stylu. Obskurne i niewygodne pojazdy wojskowe nie wchodziły w grę. Zażyczyli sobie luksusowych, klimatyzowanych SUV-ów ze skórzaną tapicerką i pokładowym Wi-Fi. Zachowywali się jak gwiazdorzy i to miało ich zgubić.

W tym kraju jedynie prezydent dysponował opancerzonymi samochodami o takim standardzie. Nie było mowy, aby zechciał ich użyczyć, a Rosjanie odpowiedzialni za ochronę irańskich gości woleli o to nie pytać. Pozostało im zatem wynajęcie ogólnie dostępnych cywilnych pojazdów o karoserii ze zwykłej blachy.

Szef ochrony, oficer FSB zaprawiony w bojach podczas sowieckiej okupacji Afganistanu, zabrał się do pracy, przygotowując najlepsze w miarę możliwości zaplecze transportowe. Dostał jasne rozkazy – miał zapewnić Irańczykom bezpieczeństwo, ale również dołożyć wszelkich starań, aby byli zadowoleni. Oprócz zadań związanych z ochroną jego ludziom przypadła rola opiekunów grupy turystycznej.

Był zażenowany tym, jak nisko upadła Rosja. Irańczycy dysponowali zaawansowanymi technologiami, a Kreml musiał im wchodzić do tyłka, żeby pokonać taki kraj jak Ukraina. Było to dla niego wyjątkowo upokarzające. Wszystkie jego poglądy na temat wyższości narodu rosyjskiego i jego dominującej roli przegrywały właśnie konfrontację z rzeczywistością. Mimo to wykonywał swoje zadania najlepiej jak potrafił.

Żołnierze rosyjskiej Gwardii Narodowej dostali w przydziale dwa samochody opancerzone wypożyczone od białoruskiej armii – wyprodukowane w Chinach podróbki hummera znane jako dongfeng mengshi. Jeden miał jechać na przedzie, a drugi zamykać kolumnę złożoną z trzech chevroletów suburbanów, którymi podróżowali irańscy goście oraz agenci FSB.

Szef ochrony wytyczył najbardziej optymalne trasy przejazdu. Wybrał również drogi alternatywne. Wyszukał wszystkie przewężenia i zakręty sprzyjające urządzeniu zasadzki, których niestety naliczył całkiem sporo. Mikulicze były odludną wioską i właśnie dlatego wybrano ją na miejsce szkolenia. Ze względu na jej położenie prowadziło do niej niewiele dróg, co znacznie ograniczało pole manewru. Oficer FSB dowodzący ochroną robił wszystko, by stawić czoła tej niełatwej sytuacji. Zlokalizował najbliższe szpitale i sporządził dossier każdego z gości zawierające także takie dane jak grupa krwi. Przekazał te informacje swoim ludziom i rozpoczął ćwiczenia. Rosyjscy agenci raz za razem jeździli po wytyczonych trasach, a ich dowódca wymyślał różne przeszkody i obserwował, jak reagują. Musieli być przygotowani na każdą ewentualność.

Trenuj tak, jak walczysz i walcz tak, jak trenujesz. Tak brzmi jedna z najstarszych i najbardziej trafnych zasad taktyki. Przez ostatnie dziesięciolecia instruktorzy wojskowi z upodobaniem cytowali szefa sztabu armii pruskiej Helmuta von Moltkego, który twierdził, że żaden plan bitwy nie przetrwa pierwszego kontaktu z przeciwnikiem. Szef ochrony FSB wolał wersję amerykańskiego boksera Mike’a Tysona – każdy ma jakiś plan, dopóki nie dostanie w mordę.

Chciał, żeby jego podwładni byli w stanie przyjąć ten cios, otrząsnąć się i stanąć do walki. Dlatego bezlitośnie wyciskał z nich siódme poty na ćwiczeniach, aż zaczęli się buntować, a potem dał im przepustkę na całą noc, żeby mogli się wyszaleć. Zasłużyli na to. Jego plan nie był idealny, ale zważywszy na okoliczności i ograniczone zasoby, mógł uchodzić za solidny. Oficer FSB był pewien, że bez względu na to, co się wydarzy, jego podwładni nie tylko sobie z tym poradzą, ale też zareagują w dopracowany podczas treningów, profesjonalny sposób. Gdy pojawili się Irańczycy, rosyjscy gospodarze byli gotowi na ich przyjęcie.

Nie byli jednak przygotowani na przybycie ekipy Harvatha ani piekło, które miało się rozpętać.

W ostatni dzień szkolenia, gdy słońce wisiało już nisko nad horyzontem, irańscy instruktorzy oraz ich ochroniarze wsiedli do samochodów, by wrócić z Mikulicz do Homla. Irańczycy myśleli z niecierpliwym podnieceniem o pożegnalnych atrakcjach przed wylotem do Teheranu. Rosjanie mieli serdecznie dosyć swoich podopiecznych i myśleli tylko o zakończeniu zadania. Ani jednym, ani drugim nie było dane doczekać tego, czego pragnęli.

Na wąskim odcinku drogi wijącej się przez gęsty las kolumna pojazdów zwolniła, żeby pokonać ciasny zakręt. Gdy wszystkie samochody znów ustawiły się w jednej linii, na środek jezdni wyszedł Staelin, jeden z ludzi Harvatha, były żołnierz Delta Force. Oparł na ramieniu granatnik, wycelował i nacisnął spust. Jego broń, RPG-7, strzelała pociskami kumulacyjnymi, które przebijają pancerz pojazdu, wtłaczając do środka strumień gorących gazów wraz z gradem odłamków. Efekt jest podobny jak po wrzuceniu granatu przez uchylony właz. Członkowie załogi giną od razu albo odnoszą ciężkie rany.

Rosyjski kierowca jadący na przedzie nawet nie zdążył nacisnąć hamulca, gdy śmiercionośna głowica trafiła jego dongfenga. Tymczasem Haney, inny członek zespołu Harvatha, były zwiadowca marines, stanął na drodze z tyłu kolumny uzbrojony w taki sam granatnik i strzelił do drugiego pojazdu opancerzonego.

Gdy oba dongfengi stanęły w płomieniach, a Staelin i Haney wycofali się na bezpieczną odległość, Harvath wydał rozkaz dwóm innym podwładnym – weteranowi marines Preislerowi i byłemu komandosowi z Zielonych Beretów Johnsonowi – by przeszli do kolejnego etapu. To właśnie od tej części zamachu pochodziła jego nazwa – Operacja Hangar.

Po obu stronach drogi znajdowały się ustawione wzdłuż pobocza kierunkowe miny przeciwpiechotne M18A1 znane powszechnie jako Claymore. Umieszczony w nich ładunek materiału wybuchowego C4 miota w kierunku przeciwnika setki zatopionych w plastikowym korpusie stalowych kulek, które osiągają prędkość ponad trzystu metrów na sekundę.

Zapalniki min były połączone szeregowo, dzięki czemu Preisler i Johnson mogli je zdetonować jednocześnie. Siedzący w nieopancerzonych suburbanach ludzie nie mieli najmniejszych szans. Trzymając broń gotową do strzału, Amerykanie sprawdzili wszystkie samochody, aby się upewnić, że nikt nie przeżył. Kiedy Harvath rozpoznał Al-Masriego, strzelił do niego kilka razy, jakby chciał rozwiać wszelkie wątpliwości co do tego, kto był celem. Jego zespół wykonał serię zdjęć i zebrał dowody, które umożliwią analitykom CIA potwierdzenie tożsamości wszystkich ofiar.

Ostatnim punktem do odhaczenia na liście był specjalny dodatek, który Harvath i jego towarzysze mieli zostawić na miejscu zamachu w imieniu Ukraińców. Podobnie jak w przypadku kryptonimu operacji, tym razem również wykorzystali hollywoodzki motyw.

Od początku inwazji ktoś inspirował się klasycznym zimnowojennym filmem Czerwony świt i malował sprejem słowo „Wolverines” na rosyjskich pojazdach wojskowych zniszczonych na ukraińskiej ziemi. Teraz Amerykanie wyjęli przygotowane puszki z farbą i zrobili to samo, a potem spakowali swój ekwipunek i wycofali się w głąb lasu.

Rozdział 2

WASZYNGTON

PIĄTEK

Agent specjalny FBI Joseph Carolan wymacał dzwoniącą komórkę na blacie nocnego stolika. Dobrze wiedział, że po telefonach w środku nocy można spodziewać się najgorszego.

Carolan był rosłym mężczyzną – miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył ponad sto dziesięć kilogramów – i pracował w firmie dłużej, niż ktokolwiek zdołał sięgnąć pamięcią. Słynął ze swoich wysokich kwalifikacji, jak również polityki zerowej tolerancji wobec bzdurnych wydumanych problemów. Ludzie, którzy zawracali mu głowę, doprowadzali go do szewskiej pasji. Współpracownicy nazywali go Niedźwiedziem, zarówno ze względu na jego posturę, jak i zachowanie, które w zależności od nastroju wahało się od łagodnego misia do rozjuszonego grizzly.

– Mów – warknął, przyciskając telefon do ucha.

Osoba, która do niego dzwoniła, była odpowiednio przeszkolona w dostarczaniu ważnych informacji, zwłaszcza przełożonemu, którego właśnie obudziła. Mówić szybko, trzymać się faktów i nie spekulować.

Carolan słuchał przez chwilę, po czym przerwał rozmówcy:

– Dziennikarze są już na miejscu?

Usłyszawszy odpowiedź, usiadł na łóżku i zaczął wydawać polecenia.

– Niech policja zasłoni ciało namiotem. Żadnych prześwitów. Każ im ogrodzić jak największy teren wokół tego miejsca. Jeśli jeszcze nie zaczęli przeszukiwać budynku, to pogoń ich do roboty. I wyznacz kogoś, kto zabezpieczy nagrania z monitoringu. Wszystko jasne? Dobra. Przyślij mi adres esemesem. Zaraz tam będę.

Carolan się rozłączył, odłożył komórkę i potarł szorstką szczecinę na podbródku. Wiedział, że po raz kolejny będzie musiał sobie odpuścić poranny trening. Jeśli tak dalej pójdzie, nigdy nie zrzuci tych nadliczbowych dziesięciu kilogramów, o które suszył mu głowę jego lekarz.

– Kawy na drogę? – odezwała się Margaret Carolan.

Wystarczająco długo była żoną agenta specjalnego, by wiedzieć, że nie powinna zadawać zbędnych pytań. Co więcej, znała swojego męża od czasów, gdy obydwoje studiowali prawo, i potrafiła go przejrzeć lepiej niż ktokolwiek inny.

Choć Joe nigdy by się do tego nie przyznał, bez przerwy żył w ogromnym stresie. Dostał awans na obecne stanowisko, ponieważ jego poprzedniczka doznała rozległego zawału serca. Gdyby w biurze nie było defibrylatora, nie udałoby się jej uratować. Jej tętno zanikło, gdy jechała karetką, a potem jeszcze raz po przybyciu do szpitala. A wszystko to przytrafiło się wysportowanej i dbającej o zdrowie czterdziestodwuletniej kobiecie, która nie cierpiała na żadne choroby, nie miała obciążeń dziedzicznych i cztery razy w roku startowała w półmaratonach.

Czy był to efekt przeciążenia pracą? Czy może w grę wchodziło czyjeś działanie? To właśnie chciała wyjaśnić centrala. Wyniki badań toksykologicznych nie dawały powodów do podejrzeń, nie oznaczało to jednak, że nie doszło do zamachu na jej życie. Na razie nie można było wykluczyć takiej ewentualności. Carolan również mógł się znaleźć na celowniku i zwierzchnicy poinformowali go bez ogródek, by na siebie uważał.

Operacja, którą kierował, nosiła kryptonim Quick Silver. Odpowiadał za nią Wydział Kontrwywiadu FBI, a konkretnie Sekcja Rosyjska znana wśród agentów jako CROS. Celem operacji Quick Silver było zapobieganie prowadzonym na terenie Stanów Zjednoczonych działaniom hybrydowym, które służyły wspieraniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Poczynania rosyjskiej agentury miały bardzo szeroki zakres i mogły obejmować niemal wszystkie aspekty amerykańskiego życia – obronność, media i politykę. Możliwości były nieskończone.

W tej sytuacji najwyższe kierownictwo FBI nakazało, aby wszystko odbywało się zgodnie z przyjętymi procedurami i literą prawa. Nie szczędzono wysiłków, aby uniknąć kompromitacji, która byłaby równoznaczna z propagandowym zwycięstwem wroga. Agenci, zwłaszcza ci bezpośrednio zaangażowani w operację Quick Silver, musieli przez cały czas utrzymywać najwyższe standardy etyki zawodowej.

Carolan zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie obchodziło go, do czego dąży Moskwa; nie podobało mu się, że Rosjanie próbują manipulować amerykańskimi obywatelami i instytucjami. Jednak problem polegał na tym, ze internet i rozdźwięk w przekazie medialnym umożliwiały każdemu życie w jego własnym świecie. Zbyt wielu ludzi czerpało informacje wyłącznie ze źródeł, które podsycały ich uprzedzenia.

Rosjanie uwielbiali wstrzykiwać trującą propagandę do amerykańskiego krwiobiegu kulturowego. Mimo wszystkich problemów gospodarczych, z którymi się borykał ich kraj, chętnie pompowali w tę działalność olbrzymie pieniądze. Ta inwestycja procentowała za każdym razem, gdy Amerykanie zwracali się przeciwko sobie nawzajem i swoim instytucjom publicznym. Dopóki byli sfrustrowani i uzależnieni od gniewu, Kreml usłużnie podsycał te uczucia.

Wszystko to sprawiało, że Carolan miał niezwykle trudne zadanie. Nie tylko musiał zmagać się z Rosjanami, ale również z niektórymi rodakami – amerykańskimi podatnikami – którym miał obowiązek służyć. Trudno mu było pogodzić się z tym, że tak wielu z nich zamieniało się w stacje przekaźnikowe antyamerykańskiej propagandy. Ci skądinąd przyzwoici i oddani swojemu krajowi ludzie po prostu nie zadawali sobie trudu zweryfikowania informacji. Choć było to przygnębiające, zawsze pewien odsetek niezaangażowanych obywateli lekceważył swoje społeczne obowiązki. Jednak to nie oni doprowadzali Carolana do prawdziwej furii, lecz ci doskonale zorientowani

Obok skorumpowanych polityków najwyżej na jego czarnej liście plasowali się medialni naciągacze i internetowi blagierzy. Manipulatorzy, którzy żyli nie z mówienia prawdy, ale z wciskania ludziom wszystkiego, co chcieli usłyszeć. Nie cofnęli się przed żadnym kłamstwem. Żadna intryga nie budziła w nich odrazy. Nie istniała granica, której nie byliby zdolni przekroczyć.

Co gorsza obrzydlistwa, które szerzyli, były uzależniające niczym heroina. Jak każdy narkotyk wymagały podawania coraz większych i coraz silniejszych dawek. A gdy z jakiegoś powodu oszust nie dostarczył na czas świeżej partii produktu, jego publiczność szukała sobie nowego dostawcy.

Było to kulturowe samobójstwo popełniane na raty, epidemia zabójczej głupoty, którą dziesiątki milionów ludzi zarażały się na nowo każdego dnia. Carolan wolał nie myśleć, jak będzie wyglądała Ameryka, kiedy jego wnuki dorosną. Zawsze uważał, że jego obywatelskim obowiązkiem jest służba republice. Jego zdaniem żadne pokolenie nie „posiadało” Ameryki na własność. Za to każde miało obowiązek uczynić wszystko, co w jego mocy, aby zostawić po sobie kraj w jeszcze lepszym stanie, niż go zastało, obowiązek przekazania swoim potomkom jeszcze bardziej bezpiecznych, wolnych i dostatnich Stanów Zjednoczonych.

Właśnie dlatego Carolan wstąpił do FBI i przez cała dorosłe życie służył ojczyźnie. Wierzył w Amerykę i pragnął się jej odwdzięczyć za wszystko, co dała jemu i jego rodzinie. W żadnym innym kraju jednostka nie miała tak wielkich możliwości jak w Stanach Zjednoczonych. Żaden inny kraj nie chronił tak dobrze praw i swobód obywatelskich. Czasami wzdrygał się na myśl o tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby urodził się w jakimś innym miejscu na ziemi, gdzie wolność nie cieszy się takim poszanowaniem.

Ta myśl znowu pojawiła się w jego głowie, gdy parkował za rzędem radiowozów stojących przed luksusowym budynkiem mieszkalnym w popularnej dzielnicy Waszyngtonu znanej jako West End. Wysiadł z samochodu, zawiesił na szyi odznakę służbową i ruszył w stronę „strefy lądowania”.

To określenie w slangu stróżów prawa nabierało makabrycznego wydźwięku, bo oznaczało miejsce, w którym spoczywało ciało denata po upadku z dachu, balkonu lub okna. Carolan dostrzegł namiot, który sam kazał ustawić, jak również kręcących się wokół niego umundurowanych policjantów, więc nie musiał nikogo pytać o drogę. Zatrzymał się przy taśmie otaczającej miejsce zdarzenia, żeby wpisać się do rejestru. Gdy wszedł do namiotu, napotkał spojrzenie agentki, która wyrwała go ze snu swoim telefonem.

Jennifer Fields należała do grona najmłodszych i najbardziej utalentowanych agentów Sekcji Rosyjskiej. Kiedy Carolan objął nadzór nad operacją Quick Silver, była pierwszą osobą, którą przeniósł do swojego nowego zespołu. Fields urodziła się i wychowała w nowojorskim Harlemie. Była córką policjanta i pielęgniarki, którzy urabiali sobie ręce po łokcie, by mogła zdobyć jak najlepsze wykształcenie. Dostała się na Uniwersytet Pensylwanii, gdzie ukończyła studia z podwójną specjalizacją – z kryminologii i ekonomii. Była prymuską i na koniec każdego semestru zajmowała najwyższe lokaty na liście dziekańskiej, nic więc dziwnego, że FBI złożyło jej ofertę pracy, zanim jeszcze odebrała dyplom.

Zaimponowała wszystkim instruktorom w Quantico. Była nie tylko piekielnie inteligentna, ale również miała świetną kondycję i wielu kolegów nie mogło za nią nadążyć podczas ćwiczeń. Co wieczór odbywała drugi nadobowiązkowy trening, czym przyciągnęła uwagę członków specjalnej jednostki taktycznej, którzy zaprosili ją do udziału w dodatkowym szkoleniu. Dzięki temu opuściła Akademię FBI bogatsza o szereg nietypowych umiejętności.

Jeszcze jako licealistka i studentka podczas wakacji pracowała w Brighton Beach, dzielnicy Brooklynu zwanej Małą Odessą, gdzie dobrze poznała społeczność rosyjskich imigrantów. I chociaż musiała walczyć o awans, aby dostać się do Sekcji Rosyjskiej, było to dla niej idealne rozwiązanie.

Co więcej, Carolan był idealnym szefem, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Gdy tylko zaczął kierować operacją Quick Silver, mianował ją swoją zastępczynią. Nie było to bzdurne zagranie w duchu politycznej poprawności w celu forowania kobiet i kolorowych. Joe dał jej jasno do zrozumienia, że nie tylko w nią wierzy, ale też cholernie dużo od niej oczekuje. Świadczył o tym zakres obowiązków, które jej przydzielił. Fields zapewniła go, że się na niej nie zawiedzie.

Gdy wszedł do namiotu, wręczyła mu styropianowy kubek.

– Karmelowe macchiato. Siedem porcji syropu, tak jak lubisz – powiedziała na tyle głośno, by stojący w pobliżu gliniarze ją usłyszeli.

– Nawet jest podpisane – odparł Carolan, sięgając po kawę.

Na kubku widniało słowo SZEF wykaligrafowane grubym czarnym markerem i obrysowane konturem w kształcie serca. Chociaż Carolan był surowy i skrupulatny, cenił sobie dobre żarty. Im bardziej mroczne, tym lepiej, gdyż uważał, że świadczy to o niepospolitej inteligencji. Zdolność rozładowywania napięcia w trudnych sytuacjach przydawała się w organach ścigania. Żarty pozwalały nabrać dystansu, bez którego nietrudno było popaść w obłęd. Fields nie musiała się tego obawiać. Miała świetne poczucie humoru i był to jeden z wielu powodów, dla których trafiła do zespołu prowadzącego operację Quick Silver.

Carolan upił łyk kawy i skinął głową w stronę nakrytego foliową plandeką ciała.

– No dobra, wprowadź mnie w temat – powiedział.

Jego zastępczyni wyjęła notes z kieszeni i zaczęła czytać:

– Dmitrij Burman. Czterdzieści osiem lat. Obywatel amerykański urodzony w Estonii. Programista. Zbił fortunę w Moskwie i Sankt Petersburgu, nim wrócił do Stanów jakieś siedem lat temu.

– Żonaty? Rozwiedziony?

– Kawaler. Bezdzietny. Mieszkał w penthousie na dziesiątym piętrze.

– Rzućmy na niego okiem.

Fields pochyliła się i podniosła plandekę.

Jej szef odstawił kubek, założył lateksowe rękawiczki i przystąpił do oględzin.

– Miał przy sobie jakieś rzeczy osobiste? – spytał, przyglądając się uważnie butom denata.

– Już patrzę. – Fields zaczęła przekładać torebki z dowodami rzeczowymi umieszczone w przezroczystym plastikowym pojemniku. – Rolex, smartfon ze stłuczonym ekranem, pęk kluczy, około tysiąca stu dolarów w gotówce.

– Nie miał portfela?

Fields jeszcze raz zajrzała do pojemnika, a potem sprawdziła ponownie wykaz zabezpieczonych dowodów.

– Nie – odparła. – Nie miał.

Jeśli portfel denata zaginął, należało zwrócić uwagę na ten istotny szczegół. Carolan czuł, że brak portfela ma znaczenie z jeszcze jednego powodu, ale nie potrafił wyraźnie określić, co to takiego. Postanowił zmienić temat.

– Byłaś już na górze? – spytał.

– Jeszcze nie. Policja wciąż zabezpieczała mieszkanie, kiedy tu przyjechałam.

Carolan się wyprostował, nakrył ciało i zdjął rękawiczki. Ruszył w stronę wyjścia z namiotu i dał swojej zastępczyni znak, by szła za nim.

– Przez telefon powiedziałaś, że Burman krytykował rosyjski rząd – odezwał się, kiedy odeszli na tyle daleko, że nikt nie mógł podsłuchać ich rozmowy.

– Oględnie mówiąc. Był szczególnie bezpośredni, kiedy wypowiadał się na temat prezydenta Pieszkowa i wojny na Ukrainie.

– Na tyle, żeby Moskwa zwróciła na niego uwagę?

Fields przytaknęła.

– Publikował w mediach społecznościowych i udzielił kilku wywiadów, które szybko zyskały popularność w sieci. To dlatego chciałam, żebyś tu przyjechał i osobiście ocenił sytuację.

– W takim razie niewykluczone, że mamy tu do czynienia z rosyjskim syndromem nagłej śmierci – zauważył Carolan.

Jego podwładna znowu pokiwała głową.

– Grawitacja najskuteczniej rozprawia się z przeciwnikami prezydenta Pieszkowa.

– Zwłaszcza po inwazji na Ukrainę.

Rosjanie nie stronili od mordów politycznych. Była to ich ulubiona metoda działania od czasów rewolucji bolszewickiej. Pół biedy, jeśli zabijali się między sobą. Problem pojawiał się, kiedy z ich rąk ginęli amerykańscy obywatele. Co gorsza, jeśli Burman nie popełnił samobójstwa, tylko padł ofiarą morderstwa, stało się to w stolicy Stanów Zjednoczonych, niecałe dwa kilometry od Białego Domu. Dokonanie takiego zamachu wymagałoby nie lada tupetu, nawet jak na rosyjskie standardy. Kreml musiał zdawać sobie sprawę, że po czymś takim rozpęta się piekło.

Carolan nie miał wpływu na to, jaka formę przybierze owo piekło. Jego zadanie polegało na zebraniu faktów i powiązaniu luźnych wątków.

– Co dalej? – spytała Fields. – Chcesz zobaczyć jego mieszkanie?

– Widziałaś już nagrania z monitoringu?

– Tak. Burman wrócił do domu mniej więcej przed godziną. Przeszedł przez hol od głównego wejścia do windy. Był sam.

– A kamery na zewnątrz?

– Działa tylko ta od ulicy. Ta z tyłu budynku zepsuła się dwa dni temu. Firma ochroniarska powinna ją wymienić, ale nie miała takiej na stanie. Jakieś problemy z dostawą.

– Wrócił na piechotę, czy ktoś go podwiózł?

– Na piechotę?

– Jacyś ludzie w pobliżu? Wolno przejeżdżający samochód?

– Niczego takiego nie zauważyłam – powiedziała Fields, kręcąc głową. – Jeśli stoją za tym Rosjanie, trzeba przyznać, że odwalili kawał dobrej roboty, pozostając poza zasięgiem kamer. W każdym razie zabezpieczyłam kopię nagrania, a nasi ludzie sprawdzają monitoring w okolicy.

– Nie podoba mi się ta nieczynna kamera. Jeśli Burman miał niezapowiedzianych gości, którzy czekali na niego na górze, prawdopodobnie dostali się do budynku tylnym wejściem – stwierdził Carolan, a po chwili namysłu dodał: – Wiadomo coś o jego samochodzie?

Fields przytaknęła.

– Kilka miesięcy temu kupił nową teslę. Zajrzałam do garażu podziemnego, ale jego miejsce parkingowe jest puste.

A to ciekawe, pomyślał Carolan. Może oddał wóz do naprawy.

Za policyjną taśmą zebrała się grupka ciekawskich, których przyciągnęły czerwone i niebieskie błyski kogutów na policyjnych radiowozach. Carolan z zawodowego przyzwyczajenia zaczął uważnie przyglądać się ich twarzom. Wiedział, że zabójcy często kręcą się w pobliżu miejsca zbrodni. Rosjanie mogli również przysłać kogoś, kto obserwował, jakie czynności są podejmowane w związku ze śmiercią Burmana i które służby wkroczyły do akcji. Gdyby pomyślał o tym wcześniej, poleciłby kilku agentom wmieszać się w tłum i dyskretnie zrobić kilka zdjęć. Teraz był mądry po szkodzie.

Wypatrywał charakterystycznych znaków – tandetnych garniturów, zaniedbanych fryzur albo twarzy znanych pracowników ambasady rosyjskiej. Ale żaden z gapiów nie wyglądał na kremlowskiego szpiega. Jedyną osobą, która przyciągnęła jego uwagę, był niechlujny rudowłosy brodacz koło trzydziestki. Miał w sobie coś osobliwego. W zasadzie sprawiał wrażenie dziwaka, co nie powinno być zaskakujące, zważywszy na porę. Niewielu normalnych ludzi snuło się po ulicach o tej godzinie. Ale niezupełnie o to chodziło. Facet nie pasował do tej bogatej dzielnicy i wydawał się mocno podejrzany.

Co ty tu robisz? – pomyślał Carolan, tymczasem mężczyzna uniósł aparat z długim obiektywem i zaczął robić zdjęcia. Mógł być fotoreporterem, niezależnym dziennikarzem. Carolan przezornie odwrócił twarz. Nie chciał, by ktoś go fotografował. Zwłaszcza ten facet, który coraz bardziej mu się nie podobał.

– Chodźmy na górę – zwrócił się do Fields.

Na dziesiątym piętrze stojący przed drzwiami apartamentu Burmana mundurowy nie był pewny, czy może wpuścić do środka dwoje agentów, dlatego wezwał prowadzącego śledztwo detektywa z wydziału zabójstw, niejakiego Greera.

– Mogę wiedzieć, co tu robią federalni? – spytał detektyw.

– Bezpieczeństwo narodowe – wyjaśniła Fields.

– To samo mówiłaś na dole, kiedy kazałaś moim ludziom zamknąć pół ulicy. Ale jeśli chcecie wejść do mieszkania, potrzebuję czegoś więcej. Bezpieczeństwo narodowe to uniwersalny pretekst, pod który można podciągnąć wszystko.

– Bezpieczeństwo. Narodowe – powtórzyła Fields, akcentując każde słowo.

– Goń. Się – odparł Greer takim samym tonem.

Zazwyczaj waszyngtońscy gliniarze i agenci FBI dogadywali się znacznie lepiej, ale w organach ścigania pracowali ludzie o najróżniejszych charakterach. W dodatku policja często upychała na nocnej zmianie dupków, z którymi nikt za dnia nie chciał mieć do czynienia. Niestety w tej chwili Carolan nie mógł sobie pozwolić na luksus zwrócenia się do innego detektywa. Oczywiście w grę wchodziła interwencja u przełożonych Greera, ale nie miał na to czasu i nie chciał wzbudzać jeszcze większej wrogości. Wolał mieć tego gliniarza po swojej stronie.

Poza tym nie był pierwszym agentem FBI, który natrafił na tego rodzaju opór. Lokalni stróżowie prawa zazdrośnie strzegli swojego podwórka, co było zrozumiałe. Nie podobało się im, że rząd wtyka nos w ich sprawy. Carolan wiedział z doświadczenia, że powinien spuścić z tonu. Było to najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji.

– Masz rację – zwrócił się do detektywa. – Tu nie chodzi o bezpieczeństwo narodowe i jeśli tak będzie nadal, nigdy więcej nas nie zobaczysz. Chcę wrócić do biura i powiedzieć szefowi, że się mylił.

W ostatnim zdaniu mijał się z prawdą. Jego przełożeni o niczym nie wiedzieli. Informacja o śmierci Burmana miała do nich dotrzeć dopiero za kilka godzin. Ale sugerując, że zamierza sprowadzić swojego szefa na ziemię, miał szansę na nawiązanie nici porozumienia z Greerem.

– Dlaczego interesujecie się tym gościem? – spytał gliniarz.

– Rosyjski rząd za nim nie przepada.

– Więc myślisz, że ktoś go wypchnął?

– Byłoby mi o wiele łatwiej, gdyby sam skoczył – wyznał Carolan.

– W takim razie jest nas dwóch.

– Posłuchaj, będę z tobą szczery. Nie chcę ci wchodzić w paradę. Mam nadzieję, że to było zwykłe samobójstwo. Nie żebym to lekceważył. Sprawa tak czy inaczej jest poważna. Ale mówię to z perspektywy kogoś, kto nie widzi świata spoza papierów piętrzących się na biurku.

– Tu też jest nas dwóch.

– No dobra, więc wpuść nas do środka i pozwól, żebyśmy ci pomogli – zaproponował Carolan, czując, że udało mu się dotrzeć do policjanta. – Im wcześniej wykluczymy morderstwo, tym szybciej ty i ja będziemy mogli wrócić do bieżących spraw.

– Tylko załóżcie ochraniacze na buty i rękawiczki – powiedział detektyw. – Ale jeśli coś odkryjecie, chcę o tym wiedzieć.

– I vice versa.

Carolan wyjął wizytówkę i podał ją Greerowi, a ten wręczył mu swoją.

Chwilę później po założeniu ochraniaczy i rękawiczek dwójka agentów przestąpiła próg apartamentu Burmana.

– Nieźle sobie poradziłeś z tym gliniarzem – zagadnęła Fields, kiedy weszli do środka, omietli wzrokiem dosyć skąpy rejestr dowodów i zaczęli się rozglądać.

– Uwierz mi, nawet największy upierdliwiec może się stać twoim sojusznikiem. Trzeba tylko pamiętać, że każdy ma swoją pracę i nie lubi, gdy inni go pouczają, jak ma ją wykonywać.

– Przypomnę ci o tym podczas następnej oceny wydajności – powiedziała agentka z uśmiechem.

Carolan pokręcił głową i też się uśmiechnął.

– Zacznijmy od tarasu.

Na taras prowadziły sięgające od podłogi do sufitu szklane drzwi, które można było rozsunąć, by zamienić okazałe wnętrze salonu w zadaszone patio w stylu lanai. Ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, agenci przeszli przez niewielką szczelinę między dwoma rozsuniętymi panelami. Wytworny taras przypominał coś, co można zobaczyć w hotelach Ritz-Carlton albo Four Seasons. Betonowe płyty o wymiarach metr na metr były oddalone od siebie o kilka centymetrów, a w przestrzeniach między nimi zieleniły się paski idealnie wypielęgnowanej trawy. Odporne na warunki atmosferyczne luksusowe meble ogrodowe były ładniejsze od wszystkiego, co Carolan miał w swoim domu, a tym bardziej na ganku.

Agenci przemierzyli taras wzdłuż i wszerz, by wreszcie zatrzymać się w miejscu, z którego Burman skoczył albo został wypchnięty. Spojrzeli w dół nad szklaną balustradą. Z wysokości dziesiątego piętra ulica w dole wydawała się bardzo odległa.

Carolan pochylił się, by obejrzeć z bliska kilka betonowych płyt, po czym ruszył z powrotem do salonu.

– Ty pójdziesz tam – powiedział, wskazując korytarz. – A ja w drugą stronę. Spotkamy się tutaj za dwadzieścia minut.

Wielki i nowoczesny apartament miał gustowny wystrój, który musiał kosztować fortunę. Posadzka była wyłożona marmurem, a na ścianach wisiały obrazy przypominające popartowe dzieła Roya Lichtensteina i Keitha Haringa. Carolan pomyślał, że wartość samych mebli wystarczyłaby na opłacenie studiów całej czwórki jego dzieci.

Przeszukał dwa pokoje gościnne z łazienkami, saunę i domową siłownię mieszczącą się na końcu korytarza. Nie zauważył niczego interesującego. W nadziei, że jego zastępczyni ma więcej szczęścia, postanowił do niej dołączyć. Zastał ją w pomieszczeniu, które pełniło funkcję gabinetu.

– Jakieś odkrycia? – spytał.

– Facet miał świetny gust. – Fields podniosła z biurka oprawiony w skórę elegancki notatnik i przerzuciła kilka kartek. – Dbał o każdy detal, włącznie z tym terminarzem Hermès, który trzymał tylko na pokaz, bo wszystkie strony są czyste.

– Sprawdziłaś jego komputer?

Agentka pokiwała głową.

– Ma zabezpieczenie biometryczne.

– Odcisk palca czy tęczówka?

– Jakie to ma znaczenie?

– Jeśli ma czytnik linii papilarnych, możemy przywieźć ciało na górę, zanim dotrze tu lekarz sądowy – wyjaśnił Carolan.

– Niestety. Tęczówka.

– No to mamy przesrane. Trup nie tylko nic ci nie powie, ale martwe oko nie oszuka sztucznej inteligencji. Z taką kasą stać go było na sprzęt z najwyższej półki. Znalazłaś może jakieś wyciągi z banku?

– Rozejrzyj się tutaj. – Fields zatoczyła ręką półokrąg. – Widzisz to szkło i chromy? Facet był minimalistą. A co ważniejsze, informatykiem. Nie używał papieru.

Chociaż Carolan nie był tym zachwycony, musiał przyznać jej rację. Nie łudził się, że znajdą w tym mieszkaniu teczkę albo pudełko po butach wypchane paragonami dla księgowego.

– Sprawdziłaś sypialnię i łazienkę? – spytał.

– Chyba znalazłam coś, co przeoczyła policja – odparła Fields, pokazując szefowi mały skrawek papieru.

– Co to jest?

– Bilet parkingowy.

– Skąd?

– Z kieszeni marynarki, która wisiała w szafie.

– Bardzo zabawne. Spróbuj jeszcze raz.

– Commodore Yacht Club.

Carolan zrobił głęboki wdech.

– O kurwa – szepnął.

Fields rzadko słyszała, jak jej szef przeklina.

– Co jest nie tak z tym klubem?

– Schowaj ten bilet, żeby Greer się o nim nie dowiedział. Wszystko ci wyjaśnię, kiedy stąd wyjdziemy.

– Każesz mi ukryć dowód z miejsca zdarzenia? Wolałabym wiedzieć dlaczego, zanim to zrobię.

– Teraz naprawdę mamy do czynienia z kwestią bezpieczeństwa narodowego. Burman nie popełnił samobójstwa.

Rozdział 3

WARSZAWA, POLSKA

Harvath uważał, że składa swoisty hołd Staremu, gdy opuszczając Białoruś wraz ze swoimi ludźmi, skorzystał z pomocy tej samej rodziny przemytników, która przerzucała przez granicę jego mentora jeszcze w czasach żelaznej kurtyny.

Podczas zamachu pod Mikuliczami dwoje pracowników Carlton Group – były komandos Delta Force Palmer i jedyna kobieta w zespole, weteranka sił lądowych Ashby – czekało w odwodzie, by wkroczyć do akcji jako oddział szybkiego reagowania, gdyby coś poszło nie tak. Na szczęście obyło się bez przykrych niespodzianek, co należało do rzadkości. Operacja przebiegła zgodnie z planem, a światowe media już trąbiły o śmierci Al-Masriego. Harvath miał nadzieję, że dzięki temu zyska kilka punktów w firmie. Ostatnio czuł się, jakby zesłano go na karną ławkę.

W ostatnim miesiącu dostał przydział do operacji w czterech różnych krajach – Tadżykistanie, Afganistanie, Indiach i Rumunii. Już dawno powinien wrócić do domu. A jednak szefostwo kazało mu zostać w Bukareszcie.