Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pożądanie może przekreślić nawet najlepszy plan zemsty...
Celia Harris ma jasno określony cel: zdać egzamin na rezydenturę neurochirurgiczną i kształcić się pod okiem najwybitniejszego specjalisty w Ameryce – profesora Ralpha Wagnera. Ale jej wybór nie jest podyktowany jedynie ambicjami. Dziewczyna pragnie zemsty.
Kilka lat wcześniej doktor Wagner odmówił przyjęcia chorej na glejaka siostry Celii na eksperymentalną terapię w swojej klinice. Niestety ta decyzja przekreśliła ostatnią szansę na uratowanie życia kobiety. Młoda lekarka ma powody do podejrzeń, że genialny neurochirurg posiada lek na guza mózgu, który mógłby uratować wielu ludzi, ale z nieznanych powodów nie chce się nim podzielić ze środowiskiem medycznym. Aby przekonać się, czy jej przypuszczenia są słuszne, Celia musi za wszelką cenę zbliżyć się do niedostępnego i pewnego siebie Wagnera.
Zadanie okazuje się trudniejsze, niż zakładała, ponieważ pomimo najlepszych wyników w nauce profesor nie wybiera jej do swojej grupy. Zdeterminowana dziewczyna będzie musiała znaleźć inny sposób, aby zbliżyć się do neurochirurga, poznać jego sekrety i ujawnić tajemnicę, która odmieni życie wielu osób... Ale kto okaże się zwycięzcą w tej potyczce, gdy w grę wejdą uczucia?
Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Doktor ma zawsze prawie trochę arogancji, nawykając do tego, że w nim widzą i czczą zbawcę, słuchają go jak wyroczni.
– Józef Ignacy Kraszewski , U babuni
Ostatnie pociągnięcie igłą, ostatni szew. Idealne niczym perfekcyjny finał równie perfekcyjnego utworu muzycznego w wykonaniu wirtuoza czy ostatnie ruchy pędzlem po płótnie najwybitniejszego z malarzy. Dzieło skończone, dopracowane przez mistrza w każdym calu. Z tym że mojego artyzmu nie podziwiano w filharmonii czy muzeum, a w salach operacyjnych, i trwał on tak długo, jak długo żył pacjent, który zawdzięczał mi ocalenie. Moja praca była zatem bezcenna, bo czyż życie ludzkie mogło mieć cenę? Byłem niedościgniony w swoim fachu przywracania ludzi z zaświatów, powstrzymywałem śmierć, stojąc na straży życia. Kto mógł poszczycić się podobną władzą? Nikt. Prócz samego Boga. Byłem więc Bogiem. Miałem jego moc.
Odłożyłem zakrwawione narzędzia na metalową tackę i zwróciłem się do towarzyszących mi asystentów:
– Umyć, zabandażować, podać antybiotyki zgodnie z moimi zaleceniami w karcie i przewieźć na OIOM.
Po tych słowach skierowałem się do wyjścia z sali operacyjnej, brudne rękawiczki i fartuch wciskając w dłonie jednemu z pielęgniarzy, by wrzucił je do pojemnika na brudy. Gdy opuściłem blok, dopadła mnie rodzina pacjentki, czekająca na korytarzu na wieści o powodzeniu zabiegu.
– Profesorze, jak mama?
– Czy operacja się powiodła?
– Jakie są rokowania?
– Jak ona się czuje?
– Czy ona… żyje?
Odsunąłem ich od siebie znaczącym ruchem dłoni, po czym bez słowa skierowałem się w stronę wind.
– Doktorze?
– Doktorze!
– Prosimy o informację!
– Jakąkolwiek…
Krewni pospiesznie podążyli moim śladem niczym natrętne muchy. Na szczęście dla mnie winda podjechała od razu. Wkroczyłem do środka i wybrałem przycisk piętra mojego oddziału.
– Profesorze, prosimy o jakiś komentarz!
Zignorowałem ich pytania i zamknąłem im drzwi windy przed nosem. To był element mojej pracy, którego nie znosiłem – kontakt z ludźmi. Ograniczałem go do minimum. Rozwrzeszczany, rozhisteryzowany tłum działał mi na nerwy, a ja lubiłem spokój. Dlatego najlepiej czułem się w zaciszu sali operacyjnej i laboratorium, gdyż tam nikt nie miał prawa odezwać się bez mojego pozwolenia.
Wszedłem do swojego gabinetu i spojrzałem na zegar wiszący na ścianie nad biurkiem. Siódma pięć. Idealne wyczucie czasu. Skończyłem dokładnie w tym momencie, który sobie założyłem. Punktualność i porządek ceniłem równie mocno, co ciszę. Zadowolony, szybko uzupełniłem dokumentację, po czym przebrałem się w elegancki garnitur. Kończyłem zapinać koszulę, gdy rozległo się pukanie.
– Wejść – przyzwoliłem.
– Dlaczego nie porozmawiałeś z rodziną pani Bennett? – zapytał, zamiast się przywitać Grant, wiceszef szpitala.
– Czy ja jestem rzecznikiem prasowym tej kobieciny? – prychnąłem ze wzgardą.
– Jesteś jej lekarzem prowadzącym i operatorem. Najważniejszą osobą w trakcie zabiegu i w całym procesie leczenia. Od ciebie zależy jej los i…
– Okej. Jestem Bogiem, nie tylko z przezwiska. A teraz podaj mi krawat – przerwałem mu nonszalancko.
– Mam nadzieję, że stroisz się tak, by załagodzić sprawę z krewnymi pacjentki i powiedzieć im, jak poszła operacja – skomentował, rzucając we mnie wskazaną częścią garderoby, którą znalazł na pobliskim fotelu.
– Stroję się tak, bo o ósmej egzaminuję na uniwersytecie – odparłem, wprawnie wiążąc materiał pod szyją.
– Zanim tam się udasz, pogadasz z tymi ludźmi. Nie będę kolejny raz świecił oczami za ciebie przed dyrektorem, gdy wpłynie następna skarga na twoje zachowanie!
– Wiesz, co zrobimy, byś mi już nie truł, a ja bym nie spóźnił się na uczelnię, bo coś, czym się brzydzę, to spóźnialstwo? – zwróciłem się do niego, pakując swoje rzeczy osobiste do skórzanego nesesera.
– Co niby? – Popatrzył na mnie nieufnie.
– Zamiast przed dyrektorem poświecisz za mnie oczami przed rodziną pani Bennett – odparłem, uśmiechając się diabolicznie.
– Ale…
– Wszystko masz w karcie – dodałem, nie pozwalając mu dojść do głosu, bo wiedziałem, że będzie to głos protestu. – Operacja się powiodła. Mogą wystąpić drobne zmiany psychoruchowe, ale raczej odwracalne i krótkotrwałe. Starałem się niczego nie naruszyć. Guz był jak piłka do ping-ponga. Hist-pat za tydzień.
– Dlaczego sam im tego nie powiesz? Wiesz najlepiej, co zaszło podczas operacji. Na pewno będą ciekawi szczegółów.
– Bóg tworzy i zostawia plugawych ludzi ze swoim dziełem – stwierdziłem nonszalancko, ruszając z walizeczką w stronę drzwi. – Po objawieniu muszą sobie radzić sami.
– Nie oczekujesz podziękowań? – zdumiał się Grant.
– Najlepszym podziękowaniem są stabilne zapisy parametrów na aparaturze pacjenta, którego operowałem. Na innych mi nie zależy, bo nie wnoszą niczego do mojego życia i dorobku zawodowego.
Po tych słowach opuściłem gabinet. Powiedziałem wszystko, co powinno zostać powiedziane, i szkoda mi było czasu na dalszą konwersację. Właśnie dlatego nie lubiłem ludzi. Marnowali czas na rozmowy, zamiast skupić się na czynach. Durny gatunek homo sapiens!
Walenie nie ustawało. Miałam wrażenie, że moje serce bije równie mocno i w tym samym tempie, co pięść uderzająca w drzwi wejściowe.
Zaraz je wyłamią…
Wyłamią i wejdą, by odebrać, co swoje.
Jak oni mnie znaleźli? Skąd wiedzieli, że jestem akurat w Bostonie?
Ale nawet teraz, skulona ze strachu na podłodze wąskiego korytarzyka, wiedziałam, że zrobiłabym to ponownie. Cena za życie ukochanej osoby nie grała roli i choć zapożyczyłam się u szemranych typów i ponosiłam tego konsekwencje, nie żałowałam. Nie mogłam żałować, bo to stanowiłoby zaprzeczenie przeszłości i miłości, jaką darzyłam siostrę. By ją ratować, udałabym się nawet do samego piekła. Bylebyśmy mogły nadal być razem. Anioły zawiodły, szkoda, że diabły pojawiły się za późno…
– Chyba jej nie ma – usłyszałam tubalny głos zza drzwi.
– W końcu się pojawi… – odparł drugi.
– Jesteś pewny, że to właściwy adres? – dociekał trzeci.
Zwinęłam się jeszcze mocniej w kłębek.
– Tak. Jerry mówił, że to sprawdzony namiar. Wynajęła to lokum u jego człowieka niejaka Celia Harris. Nazwisko i imię się zgadzają.
– W takim razie przyjedziemy tu znowu i zrobimy z nią porządek…
– Jerry prosił, by nie robić bałaganu. Ma gliny na głowie przez prochy, które u niego znaleźli miesiąc temu.
– Przecież mówiłem o porządku, nie bałaganie – odparł ze śmiechem jeden ze zbirów, a jego towarzysze zawtórowali mu w wesołości. Potem usłyszałam, jak ich kroki się oddalają. Gdy stukot obcasów na starych drewnianych stopniach klatki schodowej ucichł, ośmieliłam się podnieść z ziemi i bezszelestnie przemknęłam do drzwi, by przez wizjer rozeznać się w sytuacji.
Poszli…
Podbiegłam jeszcze dla pewności do okna i dyskretnie wychyliłam się zza firanki. Trzech łysych, ogromnych pakerów wsiadało właśnie do zaparkowanego pod moim budynkiem SUV-a.
Dzięki Bogu!
Stałam jeszcze chwilę przy oknie z głową wspartą o framugę, starając się uspokoić i dojść do siebie.
Powiedzieli, że tu wrócą. Nie przyszło mi do głowy, że ledwo przyjadę, a już ktoś mnie rozpozna. Przecież Oregon, z którego pochodziłam, leżał po drugiej stronie Stanów. To było totalnie abstrakcyjne, żeby tu na mnie trafili, a jednak tak się stało. Najwyraźniej mafia z mojej okolicy miała większe powiązania, niż przypuszczałam. Poza tym w Bostonie wybrałam sobie na miejsce zamieszkania dość szemraną okolicę. To było cieszące się złą sławą i słynące z ogromnego odsetka przestępczości Roxbury. Wynajmując tu mieszkanie, kierowałam się jednak niską ceną, a nie poczuciem bezpieczeństwa. Ono było drugorzędne. Zwyczajnie nie miałam pieniędzy na nic lepszego. Wszystkie oszczędności poszły na Ashley, a gdy moja siostra odeszła, zainwestowałam resztę w studia, które miały dać mi to, czego pragnęłam – zemstę. Opłata za pierwszy semestr została uregulowana. Mój portfel – nie stać mnie było na utrzymanie konta bankowego – świecił pustkami. Planowałam, że po zakwaterowaniu rozpocznę naukę, a wraz z nią rezydenturę, która wiązała się z pracą w szpitalu, a co za tym idzie – z zarobkowaniem. Póki jednak nie posiadałam zatrudnienia, nie miałam za co spłacić wierzycieli. Suma, z którą im zalegałam, była ogromna. Obawiałam się więc, że sam staż nie wystarczy, by szybko się ich pozbyć.
Co teraz?! Musiałam coś wymyślić, musiałam jakoś walczyć z kłodami, które od zawsze rzucał mi pod nogi przewrotny los. Och, jak bardzo brakowało mi Ashley. Ona na pewno by mi doradziła. A teraz byłam sama… Zdana tylko na siebie i swoją pomysłowość, bez wsparcia ukochanej siostry.
Miałam ochotę rozbeczeć się jak dziecko, ale w tym momencie, jakby w odpowiedzi na załamanie, w które popadłam, w kieszeni moich jeansów zawibrował telefon. Sięgnęłam po niego wciąż zgrabiałymi ze stresu palcami.
Wpół do ósmej – wskazywał alarm.
O cholera! Mafia żądająca spłaty długów oraz depresja musiały poczekać. Dziś miałam egzamin, na którym bardzo mi zależało i z powodu którego przyjechałam do Bostonu, a pozostało mi niewiele czasu, by na niego zdążyć!
Kurwa. Cholerne roboty drogowe!
Spóźnienie było dla mnie czymś nieakceptowalnym. Wszystko w moim życiu wyliczałem co do minuty. Uwielbiałem porządek i ład, dlatego byłem mistrzem planowania. W mojej pracy punktualność, dokładność i rzetelność stanowiły podstawę. Że też nie sprawdziłem, że droga ze szpitala na Harvard jest w remoncie. Gdybym to zweryfikował, uniknąłbym półgodzinnego stania w korku. Cóż za strata czasu. Nawet muzyka poważna – wybrane fragmenty Pierścienia Nibelunga* – której słuchałem w aucie dla rozluźnienia, nie przyniosła mi ukojenia. Wściekły, zacząłem wbiegać po dwa schody na piętro akademii, gdzie miał się odbyć prowadzony pod moim nadzorem egzamin. Czekanie na windę zajęłoby zdecydowanie za dużo czasu.
Byłem już niedaleko sali egzaminacyjnej, gdy z bocznego korytarza wypadła wprost na mnie jakaś dziewczyna. Najwyraźniej spieszyła się jak ja. Moja ulubiona kawa, którą wręczyła mi sekretarka, jak każdego dnia, gdy miałem zajęcia na uczelni, wyleciała mi z rąk, a nieznajoma upuściła na podłogę swoje książki i notatki. Byłem wystraczająco zdenerwowany, by ta sytuacja definitywnie wytrąciła mnie z równowagi, zwłaszcza że gorący płyn wylał się na moją niezwykle drogą marynarkę, pozostawiając na niej szpecącą brązową plamę. Otworzyłem usta, by wyrzucić z siebie gniew, jednak w tym momencie mój wzrok spoczął na dziewczynie, która stała przede mną, i zamilkłem.
Była drobna, filigranowa. Miała błyszczący kolczyk w nosie, a jej włosy stanowiły burzę rudych loków. Patrzyła na mnie hardo oczami w kolorze nieba w słoneczny letni dzień, a jej spojrzenie wyrażało złość nie mniejszą od mojej. Ta hardość – do której nie przywykłem, bo na uniwersytecie wszyscy studenci, podobnie jak podwładni w szpitalu, okazywali mi szacunek i czołobitność – tak bardzo mnie zaskoczyła, że przez dłuższą chwilę nie byłem w stanie wydobyć z siebie głosu. Dziewczyna mnie ubiegła:
– Co się tak gapisz? – syknęła.
Moje oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. Kilku siedzących na ławkach niedaleko uczniów, powtarzających materiał, aż wyjrzało ze swoich miejsc, przyglądając nam się z zaciekawieniem.
– Słu… Słucham? – bąknąłem zaskoczony, bo nikt nie odzywał się do mnie w ten sposób.
– Nie stój jak słup soli, tylko mi pomóż, do diabła. To twoja wina! – Wskazała na rozwalone po korytarzu materiały.
– Jak to moja wina?! – żachnąłem się.
– Wyleciałeś zza rogu jak torpeda. Następnym razem uważaj, jak chodzisz. Mógłbyś komuś zrobić krzywdę tymi swoimi napompowanymi mięśniami. Bezmózga siła bywa niebezpieczna.
– Ty chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia, dziecko – zwróciłem się do niej lodowatym tonem, bo sposób, w jaki się do mnie zwracała, powinien być ukarany.
– Jasne, że wiem… Z zapatrzonym w siebie kolesiem, który nawalił, nie umie przyznać się do błędu, naprawić go i przeprosić – warknęła, kucając, by samodzielnie pozbierać walające się po ziemi przedmioty.
Poczułem się tak, jakby ktoś dał mi w twarz. Już zamierzałem skomentować dosadnie jej bezpośredniość i chamskie zachowanie, gdy spostrzegłem leżącą przy moich eleganckich, robionych na miarę butach książkę. Znałem ją doskonale. Schyliłem się po opasły tom.
– Podręcznik profesora Wagnera. Neurochirurgia praktyczna – przeczytałem tytuł. – Nie kojarzę cię z wykładów.
Przyjrzałem się rudowłosej ponownie. Zdecydowanie zapadłaby mi w pamięć. Była bardzo charakterystyczna.
– Bo jeszcze na żadne nie chodziłam. Dopiero walczę o rezydenturę – odparła.
– Przyszłaś na egzamin?
– A co w tym dziwnego? – Popatrzyła na mnie z irytacją. – Wszyscy są tu dziś w tym celu. Ty zapewne też, sądząc po garniaku.
W tym momencie dotarło do mnie, że ona bierze mnie za studenta. Fakt, wyglądałem młodo. Rozbawiło mnie to.
– W takim razie mam dla ciebie radę, złotko. – Wręczyłem jej podręcznik z demonicznym uśmieszkiem na ustach. – Zapomnij o neurochirurgii. Nie nadajesz się. Choć interna także może cię przerosnąć. Roztrzepańcom ciężko być lekarzami. Tu nawet pieniążki rodziców nie pomogą.
Po tych słowach wyprostowałem się i wycierając ubrudzoną marynarkę chusteczką, ruszyłem w stronę swojej sali, jednak złośliwość nie pozwoliła mi odejść za daleko. Odwróciłem się i dodałem jadowicie, napawając się swoją wyższością nad dziewuchą:
– A tak poza tym, wisisz mi kawę. Pralnię ci daruję.
To żart, że takie osoby w ogóle myślały o najtrudniejszej ze specjalizacji. Plebs próbował się dostać w pałacowe progi. Na szczęście u ich bram stałem na straży ja i pilnowałem, kto dostąpi zaszczytu wkroczenia do świata neurochirurgii. Dla takich bezczelnych pannic nie było w nim miejsca.
*Pierścień Nibelunga – czteroczęściowy dramat muzyczny autorstwa Richarda Wagnera, do którego stworzenia zainspirował go średniowieczny niemiecki epos rycerski Pieśń o Nibelungach.
Przez moment siedziałam na podłodze w bezruchu. Zamurowało mnie. Ten koleś nie tylko mi nie pomógł, choć to jego sprawka, że moje notatki zalane jego kawą, której rzecz jasna także nie sprzątnął, fruwały teraz po korytarzu, ale też mnie obraził. Co za kutas! Pewnie żył w przekonaniu, że był kimś nadzwyczajnym ze względu na swój wygląd. Mimo paskudnego charakteru, jaki go cechował, nie mogłam mu odebrać tego, że był przystojny – napakowany, ciemny blondyn o mocno zarysowanej szczęce. Mógł robić wrażenie na dziewczynach i łamać naiwne niewieście serca. Zapewne to utwierdzało go w przekonaniu, że był ponad innych i miał prawo nimi gardzić.
Że też musiałam trafić akurat na kogoś takiego już na samym początku. Najpierw najście mafiosów, teraz spotkanie megalomańskiego bubka. Coś mi podpowiadało, że tych niepowodzeń będzie dziś więcej, choć wcale się o nie nie prosiłam.
– To sobie nagrabiłaś, dziewczyno – skomentował przechodzący obok mnie chłopak.
– Nagrabiłam? – Popatrzyłam na niego zdumiona.
– Takie odzywki do profesora? Powinni wywalić cię z uczelni – rzucił jeszcze, po czym oddalił się do grupy znajomych siedzących na ławce i wytykających mnie palcami.
Do profesora?!
Zmarszczyłam brwi. On chyba robił sobie ze mnie jaja. Goguś, który na mnie wpadł, zdawał się niewiele straszy ode mnie. Mógł kończyć studia lub być adiunktem. Ale żeby miał profesurę?! To żart. Na pewno…
Zła, że nic nie szło po mojej myśli, kontynuowałam zbieranie zeszytów i książek, co było trudne, bo ręce drżały mi z nerwów. W dodatku zaraz egzamin. Nie powinnam skupiać się na pierdołach i rozpraszać. Przeszłam bardzo dużo, by tu trafić. Teraz musiałam wykorzystać zdobytą wiedzę i doświadczenie, bo zależało mi bardzo na tej rezydenturze, a nade wszystko na stanięciu oko w oko z mężczyzną, przez którego moja Ashley straciła życie.
– Hej. – Moje gniewne, samonapędzające się myśli przerwał dziewczęcy głos. – Pomogę ci.
Koło mnie przykucnęła zadbana blondynka. Jej włosy były spięte w idealny koński ogon. Miała na sobie elegancką garsonkę w stylu Jackie Kennedy i w ogóle wyglądała tak schludnie i dystyngowanie, że aż dziw, że zwróciła uwagę na kogoś takiego jak ja. To tak jakby słońce zstąpiło na ziemię i zaszczyciło prostych ludzi swoim majestatem.
– Dzięki – bąknęłam zaskoczona życzliwością nieznajomej.
– Drobiazg. – Uśmiechnęła się do mnie pomalowanymi jasnoróżowym błyszczykiem ustami. – Podziwiam cię za odwagę. Pierwszy raz widziałam, żeby Wagner zaniemówił.
Z trudem utrzymałam zebrane już materiały w dłoniach.
– Wa… Wagner? – wydukałam słysząc nazwisko wybitnego profesora.
– No. Nieźle go podeszłaś. Chyba się zdziwił, że ktoś może mu zwrócić uwagę i zademonstrować butę.
Gapiłam się na nią z szeroko otwartymi oczami i ustami. Byłam w szoku. Takim totalnym, większym nawet od tego, w który wpędziły mnie słowa mężczyzny, określanego mianem największego autorytetu w zakresie neurochirurgii w całych Stanach Zjednoczonych.
– To nie mógł być on… – wyszeptałam bardziej do siebie niż mojej towarzyszki. – To nie mógł być Wagner… Nie TEN Wagner…
– A jednak to on – odparła, chichocząc. – Postrach uczelni i bostońskich szpitali. Dałaś czadu, mała.
Poczułam, jak ziemia osuwa mi się spod nóg i wpadam w mroczną próżnię wraz ze wszystkimi podręcznikami, które napisał profesor Wagner, a które przestudiowałam przez ostatnie dwa lata.
– Hej? Pobladłaś. Coś nie tak? – zapytała blondynka, podając mi ostatnie materiały.
– Nie wiedziałam… Myślałam, że jest co najmniej po pięćdziesiątce, jak reszta kadry – jęknęłam. – Jak to możliwe…? Jakim cudem to był akurat on?!
– Dba o siebie. Niedawno skończył czterdzieści lat. No i weź pod uwagę, że to geniusz. Został profesorem bardzo młodo, gdy inni w jego wieku dopiero kończyli studia medyczne i szukali pierwszej pracy.
Kręciło mi się w głowie.
Nie, to niemożliwe! Buntowałam się w środku przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Przybyłam tu specjalnie dla niego i dla niego rezygnowałam ze snu, by wkuwać bez wytchnienia materiał. Najpierw zafascynowana jego pracami, potem traktując go jak największe zło świata. A teraz, gdy znalezienie się w gronie jego uczniów, co przysięgłam mojej zmarłej siostrze, było w zasięgu ręki, tak bardzo to spieprzyłam!
Ashley, jeśli to się nie uda, to będzie wyłącznie moja wina… A przecież ci obiecałam… Przepraszam, siostrzyczko…
W tej chwili czułam się jak osioł. Jak największa przegrana świata.
– Nie przejmuj się. Dobrze, że mu dogadałaś. Najwyższa pora, bo tu nikt się nie waży do niego odezwać niepytany, o zwróceniu uwagi nawet nie wspominając. Wszyscy siedzą cicho jak mysz pod miotłą, a jego ego rośnie wprost proporcjonalnie do strachu, jaki wzbudza.
– Gdybym wiedziała, że to on…
– Jesteś nowa, co? – Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.
– Tak. Przyjechałam kilka dni temu – przyznałam.
– Więc nic dziwnego, że nie wiesz, jak on wygląda. Profesor bardzo dba o swoją prywatność. Nie znajdziesz jego zdjęć w sieci. Wszystko czyści. Jego życie osobiste to także tajemnica. Nikt o nim niczego nie wie. Nawet czy ma żonę i dzieci. Choć widząc, jak się zachowuje i jak traktuje innych, nie sądzę, by jakakolwiek kobieta mu uległa. Już prędzej uwierzę w plotkę o jego zamiłowaniu do mężczyzn. – Wyciągnęła w moją stronę dłoń, by pomóc mi powstać.
– Wagner jest gejem? – zdziwiłam się, chwytając jej rękę.
– Cholera go wie, ale na jego zajęciach nie uświadczysz dziewczyn. Grupy, które uczy, są stuprocentowo męskie, a na ogólnodostępne wykłady chodzą głównie faceci. Kobiet tam jak na lekarstwo, bo profesor jest wobec nich niemiły i zdecydowanie bardziej wymagający.
– Niemiły wobec kobiet?
Zmarszczyłam brwi.
Czyżbym z tego powodu nie miała już siostry?
Blondynka zniżyła głos, bo zbliżyłyśmy się do korytarza wypełnionego oczekującymi studentami:
– To skrajny mizogin.
Mizogin. Ktoś, kto nienawidzi kobiet. Gardzi nimi. Poniża je…
Zobaczył imię i nazwisko mojej siostry na zgłoszeniu i od razu odrzucił jej aplikację. Nawet się z nią nie zapoznał, bo…
…ASHLEY BYŁA KOBIETĄ!
Nagle otworzyły mi się oczy. To dlatego. To na pewno przez to. Odrzucił ją przez płeć i uprzedzenia.
Skurwysyn!
– Tym bardziej muszę dostać się do niego na rezydenturę – zadeklarowałam stanowczo, wiedziona poczuciem, że to najsłuszniejsza z dróg, jaką mogłabym obrać.
– Żartujesz, prawda? – Zaśmiała się dziewczyna. – To jak strzał w kolano.
– Mogę sobie i strzelić. Byleby mnie przyjął.
– Nie ogarniam. Jesteś szalona? Masz jakieś problemy ze sobą, by pchać się w paszczę lwa?
– Nie. Po prostu jestem zdesperowana – stwierdziłam.
– Trzy kolejne lata tej katorgi pod okiem potwora przekonanego, że kobiety to największe zło świata, a on sam jest bogiem wśród bogów, stąd też jego przydomek Bóg, to nie desperacja ale wariactwo. Ewentualnie brawura, ale na razie ciężko mi postrzegać to w tej kategorii. Wydajesz się interesująca. Jestem Tiffany, ale znajomi mówią do mnie Tiff.
– Celia – przedstawiłam się.
– Dobra, zaraz mam rozmowę z potencjalnym patronem mojej rezydentury. Profesor Andrew to cudowny człowiek. Jeśli nie pójdzie ci z Wagnerem czy innym dziadkiem z neurochirurgii, możesz spokojnie uderzać do niego. Ja nie mam żadnej oceny „A”, a jestem pewna, że za trzy lata będę licencjonowanym pediatrą, bo Andrew wszystkim daje szansę.
– Dzieci? – Otrzepałam się gwałtownie. – To nie dla mnie…
– Ja je uwielbiam. Zawsze chciałam mieć rodzeństwo, ale nie wypaliło.
Opuściłam głowę, czując ukłucie w sercu.
– Co jest?
– Ja miałam siostrę. Była całym moim światem…
– Była?
Nie odpowiedziałam.
– Rozumiem, przepraszam. To nie moja sprawa. Nie chciałam być nietaktowna. Trzymam za ciebie kciuki. Niech spełni się twoje marzenie o neurochirurgii, ale ze swojej strony życzę ci, byś jednak nie trafiła pod skrzydła samego Boga. On jest nim tylko z nazwy. W realu to diabeł we własnej osobie.
Tiffany nie miała pojęcia, że właśnie praca pod nadzorem tego człowieka była moim jednym marzeniem. Innych nie miałam…
– Tobie też życzę dostania się na upragnioną specjalizację – odparłam, nie komentując swoich myśli na głos. Już chciałam ruszyć w stronę sali, w której miał się odbyć mój egzamin, gdy nagle coś mi się przypomniało.
– Hej, Tiffany – zawołałam.
– Tak? – Blondynka odwróciła się do mnie.
– Wiesz, gdzie tu jest automat z kawą?
– Głąby – skomentowałem, gdy kolejny egzaminowany opuścił pomieszczenie. – Nie do wiary, że w ciągu kilku lat poziom studentów medycyny tak się obniżył. Nie rozróżniać hipokampu od jądra ogoniastego! Toż to skandal. To podstawa podstaw! Kto tych ludzi dopuścił do USMLE*? I co ważniejsze, jak oni go zdali? Zaczynam wątpić w legalność tego egzaminu. Kupują oceny i tyle.
– Co poradzisz, Ralph – odparł prodziekan, rozciągając obolałe od długiego siedzenia członki. – Takie czasy. Komputeryzacja i cyfryzacja zrobiły swoje.
– Wyrosło pokolenie nieuków. Hodujemy ameby intelektualne, a nie lekarzy – prychnąłem ze wzgardą. – Nie chciałbym na starość trafić w łapska któregokolwiek z nich, bo groziłoby to mogiłą przed czasem.
– To fakt. Młodzi mają w głowach sieczkę – skomentował towarzyszący nam profesor Bayton. – Ale po to właśnie jesteśmy my. Naszą rolą jest nakierować ich na właściwą ścieżkę i z sieczki informacyjnej wydobyć coś wartościowego.
– W takim razie sami sobie to wydobywajcie. Ja pasuję. W tym roku nie było jeszcze nikogo, kto nadawałby się na rezydenta na moim oddziale. Nie przyjmę potencjalnych morderców, bo za tych mam niedouków, którzy tu dziś przyszli. Nie wezmę na siebie odpowiedzialności za ich zbrodnie na pacjentach.
– Daj spokój, Ralph. Jeszcze kilku studentów przed nami – próbował uspokoić mnie prodziekan. – Znamy twoje standardy, ale komuś musisz dać szansę. Inni profesorowie są obłożeni…
– W dupie mam innych profesorów – fuknąłem. – Wybacz, Jim. – Poklepałem przyjacielsko po plecach siedzącego obok mnie Baytona. – Ciebie też to się tyczy. W morzu gówna nie ma pereł. Nawet jedna się nie trafi, bo gówno jest i pozostanie gównem. Inni niech się w nim taplają. Ja nie zamierzam.
– Przypomnę ci, że od dwóch lat nie masz nowych rezydentów – stwierdził, nie kryjąc irytacji w głosie prodziekan. – Jeśli teraz nie weźmiesz żadnego, uczelnia wyciągnie konsekwencje…
– Grozisz mi? – Uniosłem brwi, choć wcale nie byłem zdumiony jego postawą. Próbował mnie zmusić do czegoś, czego nie chciałem.
Rezydent był jak wrzód na tyłku. Należało patrzeć mu na ręce i ciągle go pilnować. W dodatku przyuczać do wszystkiego od podstaw, bo i jakie podstawy mógł mieć ktoś tak młody? Żadne. A ja chciałem, by taka osoba chodziła jak w zegarku i robiła wszystko tak jak ja. Nie znosiłem bałaganu, nieporządku. Rezydent oznaczał chaos. Przerobiłem już kilkunastu, wiedziałem, z czym to się wiąże. Jakiś czas temu pożegnałem kilku, którzy ukończyli ostatni rok rezydentury. To były moje oszlifowane diamenciki. Żadnych innych na razie nie przewidywałem, bo poziom wiedzy, czy raczej jej brak, był dla mnie nie do zaakceptowania.
– W takim razie ja także wyciągnę konsekwencje. Te finansowe i personalne – mruknąłem.
Prodziekan pobladł, odchylając się na fotelu.
– Nie ośmielisz się…
– Ośmielę. Znasz mnie. Dlatego odpierdol się ode mnie i wciskaj tych nowobogackich kretynów komuś innemu.
Mężczyzna zamilkł, a Bayton nerwowo zaczął przeglądać akta personalne kolejnego kandydata. Uderzyłem celnie – prosto w guza i go wyciąłem. Prodziekan mi już nie podskoczy, byłem tego pewny. Nie chciał, by jego romans z jedną ze studentek z młodszego rocznika ujrzał światło dzienne. W końcu uchodził za zatwardziałego konserwatystę, a z żoną tworzył rzekomo szczęśliwe małżeństwo już od ponad dwudziestu lat i oficjalnie wciąż deklarował głęboką miłość do niej. Żałosny buc. Poza tym wiedział, że cofnę swoje dotacje dla wydziału, a także wykorzystując swoje znajomości, których miałem naprawdę wiele, zwłaszcza na najwyższym, politycznym szczeblu, odetnę go od dofinansowań rządowych. Wówczas nici z roli dziekana, na którą liczył.
Złowrogą ciszę, jaka zapadła, przerwał podniecony głos Baytona:
– Jest!
– Co takiego? – warknąłem nie kryjąc irytacji.
– Perła!
– Perła? – Popatrzyłem na niego jak na szaleńca.
– Perła w morzu gówna! – zawołał, machając mi przed oczami teczką z dokumentami kolejnego egzaminowanego.
* United States Medical Licensing Examination (USMLE) – trzystopniowy egzamin na licencję medyczną w USA. Obejmuje wiedzę teoretyczną oraz praktyczną. Poprzedza rezydenturę.
– Ale mnie przemaglowali! Mózg sam nie wie, że ma takie komórki, o które mnie pytali – jęknął do grupy znajomych chłopak, który niedawno opuścił salę egzaminacyjną.
– Kto zadawał najwięcej pytań? – zagadnęła jakaś dziewczyna.
– Wagner, a jakże. Nie dawał mi nawet sekundy namysłu, tylko każdą chwilę ciszy, kiedy zbierałem myśli, traktował jako niewiedzę i odejmował mi punkty…
– Myślisz, że się do niego dostaniesz?
– A w życiu. Chciałbym być pod prodziekanem. On jest spoko.
– Bayton też – wtrącił ktoś z zebranych wokół chłopaka osób.
– Zresztą przy Wagnerze każdy inny, nawet najbardziej wymagający profesor jest niczym łagodna owieczka. Pułap Boga jest nieosiągalny.
– No. To fakt. Dlatego jest nazywany Bogiem – skomentował jeden z towarzyszy egzaminowanego.
– Ale nie wiem czy przez tego potwora zdobędę wystarczającą liczbę punktów, by dostać się na jakąkolwiek specjalizację w tym roku – żalił się chłopak. – Przez niego nawet z durną interną mogę mieć problem, tak mnie zestresował. Zrobił ze mnie idiotę, a przecież testy tak dobrze mi poszły…
– Poprzedni egzaminowani mówią to samo. Masakra, że trafiliśmy akurat na niego w komisji, ale neurochirurdzy to elita. Zarabiają krocie. Warto dołączyć do ich grona, więc nie możemy się poddawać.
– Właśnie. Jak nie w tym roku, to w przyszłym – pocieszali go koledzy.
– Ten, kogo on przyjmie pod swoje skrzydła, ma przejebane. Musi mieć twardą dupę, bo spotkania z tym gościem to trauma na całe życie…
Odsunęłam się od rozemocjonowanej grupy, by nieco się zdystansować. Nie mogłam tego słuchać, bo zbierało mi się na wymioty z nerwów, mimo że niczego dziś nie tknęłam.
– Dam radę, dam radę, dam radę… – powtarzałam sobie dla otuchy, jednak na nic się to zdało w chwili, gdy drzwi do sali egzaminacyjnej otworzyły się i stanął w nich niski mężczyzna po sześćdziesiątce, mówiąc:
– Panna Celia Harris, zapraszam.
Poczułam gulę w gardle. Była ogromna i uwierająca, utrudniała mi nawet oddychanie. Ledwo mogłam nabrać tchu, bo dodatkowo towarzyszył mi ciężar w piersiach, jakby ktoś położył na nich kilogram cukru. Moje dłonie stały się lodowato zimne, a mimo to były mokre od potu i drżały. Momentalnie zapomniałam to, czego nauczyłam się przez wszystkie lata na akademii medycznej. Mój umysł zdawał się czysty niczym niezapisana kartka. Cała wiedza ulotniła się pod wpływem stresu.
To już.
Teraz.
Nie mogłam zawieść. To był moment, do którego prowadziła mnie każda zarwana noc i każda godzina mozolnego kucia. Każda ocena i każde spotkanie ze znajomymi, z którego zrezygnowałam, by dostać się na upragniony Harvard. Teraz czekała mnie kolejna próba – walka o rezydenturę na oddziale neurochirurgii pod okiem profesora, dla którego tu przybyłam i z którym wiązałam dalekosiężne plany. I wszystko szłoby po mojej myśli, gdyby nie fakt, że moja znajomość z Wagnerem rozpoczęła się kompletnie nie tak, jak powinna…
– Panno Harris? Jest pani tu? – powtórzył wywołujący, a zebrani pod salą młodzi ludzie zaczęli rozglądać się po sobie w poszukiwaniu wzywanej.
Nie miałam wyjścia. Nie mogłam udawać, że mnie to nie dotyczy. Dotarłam tak daleko. Poddanie się nie wchodziło w grę.
Ashley, pomóż mi… To dla ciebie, siostrzyczko. Dla ciebie tu jestem i dla ciebie poświęcę siebie.
– Panno Harris? Cóż, najwyraźniej nie wytrzymała presji. Szkoda. W takim razie zapraszam następną osobę, a jest nią…
– Jestem! – krzyknęłam, machając do mężczyzny i przepychając się w jego stronę przez tłum.
– Dobrze, że pani nie stchórzyła.
– Absolutnie. Lekarz nie może być tchórzem. Strach nie przystoi w naszym zawodzie – odparłam pewnie, zaciskając jednocześnie dłonie na swoich książkach i kubku z kawą, by nie było widać, jak dygoczą.
– Zatem zapraszam. – Mężczyzna ustąpił przede mną miejsca.
Z duszą na ramieniu wkroczyłam do wielkiego pomieszczenia. Była to aula wykładowa, która dziś spełniała funkcję miejsca kaźni, bo tylko tak mogłam określić w tej chwili miejsce, w którym Wagner przeprowadzał egzamin. Siedział za katedrą wraz z łysym mężczyzną, w którym rozpoznałam prodziekana, sygnującego swoją twarzą wszystkie ulotki i materiały reklamowe wydziału medycznego. Zaraz dołączył do nich trzeci – sześćdziesięciolatek, który mnie wywołał. Moje oczy skupiły się jednak wyłącznie na Wagnerze i nie były w stanie się od niego oderwać, jakby był magnesem.
Krocząc w stronę wyznaczonego dla egzaminowanego miejsca, miałam chwilę, by mu się przyjrzeć. Tym razem dokładniej niż wcześniej i świadomie, bo wreszcie wiedziałam, z kim mam do czynienia i jak bardzo się pomyliłam, biorąc go za byle studencika.
Jego przymrużone oczy śledziły każdy mój ruch. Przypominał lwa, który przyczaja się na ofiarę i obserwuje ją uważnie, by w końcu skoczyć na nią, gdy ta najmniej się tego spodziewa.
Przełknęłam ślinę. Byłam pewna, że Wagner to usłyszał. Podobnie jak słyszał uderzenia mojego serca walącego mi w piersi piersi niczym młot.
Swoją osobą przyćmiewał pozostałych obecnych na sali tutorów. Miałam wrażenie, że w tej chwili był tu tylko on, inni stali się tłem, bo on swoim ego i autorytetem przytłaczał ich i spychał na dalszy plan.
Idąc w jego stronę, czułam się trochę jak modelka na wybiegu, z tą różnicą, że najważniejszy z widzów nie podziwiał mnie, a czekał na potknięcie. Wręcz pragnął, by mi się nie udało, co zdawała się potwierdzać jego marsowa mina i zmarszczone krytycznie na mój widok brwi. Z trudem wytrzymałam to pełne pogardy spojrzenie.
Dam radę, dam radę…
Opuszczenie oczu uznałby za poddanie się jego presji. Nie zamierzałam mu ulegać. Postanowiłam zebrać się w sobie i pokazać klasę, a nade wszystko wiedzę.
On musiał mnie przyjąć. Po to tu przybyłam! I to starałam się wyrazić swoją wyprostowaną posturą i miną, której próbowałam nadać pewności siebie i przekonania o swojej wartości, choć kłóciło się to całkowicie z tym, co w tej chwili czułam.
Potwór czekał na mnie, śliniąc się.
Ashley, miej mnie w opiece i spraw, bym podołała…
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Agnieszka Nowak
Redakcja: Marta Stochmiałek
Korekta: Anna Burger
Projekt okładki: Robert Weber
Zdjęcia na okładce: © 9dreamstudio; © New Africa; © Maksym / Stock.Adobe.com
Wyklejka: @ nobeastsofierce / Stock.Adobe.com
Copyright © 2024 by Monika Magoska-Suchar
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-165-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek