Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Polskę jedziemy! Elitarny Sopot, szokujące nagością Chałupy, malowniczy Kazimierz, zwariowane Zakopane, roztańczony Ciechocinek. Jak w kalejdoskopie pojawiają się modne miejscowości, znane twarze, wielkie nazwiska. Dokąd jeździli i gdzie się bawili artyści ze świata kina: Janusz Majewski, Andrzej Łapicki, Bogumił Kobiela, literaci: Stefania Grodzieńska, Stefan Kisielewski, a wreszcie muzycy, satyrycy oraz ikony świata mody: Maria Koterbska, Eryk Lipiński i Barbara Hoff?
Dlaczego w Rabce rodziły się najlepsze pomysły na książki? Czym kusiły artystów Bieszczady, a czym pociągały Mazury? Co oferowała wczasowiczom polska Palm Beach? Co myślała o tym wszystkim córka Stefana Żeromskiego, a co Kalina Jędrusik? Jak wyglądał ślub Zbyszka Cybulskiego i czy Leopold Tyrmand naprawdę nosił czerwone skarpetki? Dlaczego Tym wie lepiej? I skąd ten pomysł, że Osiecka lubiła krokodyle?
Książka Krystyny Gucewicz to nie tylko fascynująca podróż do miejsc, w których czas wolny spędzała śmietanka towarzyska PRL-u, to przede wszystkim pretekst do snucia barwnych i humorystycznych opowieści o ludziach i ich stylu życia w tych mało artystycznych czasach.
To gęsty od zdarzeń, anegdot i faktów patchworkowy reportaż z pamięci. I… PRL w pigułce.
"Gucewicz ma oko na Polskę Ludową. Czyta się tę książkę jak dobrze zmrożoną wódkę."
Jerzy Iwaszkiewicz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Układ graficzny i projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska
Redaktor merytoryczny: Urszula Lewandowska
Skład i łamanie: Bogna Sosnowska/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN® www.panczakiewicz.pl
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Renata Kuk, Mariola Hajnus
Wybór zdjęć: Barbara Czechowska, Krystyna Gucewicz
Zdjęcia ze zbiorów prywatnych: Krystyny Gucewicz, Stefanii Grodzieńskiej, Barbary Hoff, Zofii i Krzysztofa Komedów, Wojciecha Przylipiaka, Teresy Roszkowskiej, rodziny Kisielewskich
oraz ze zbiorów: FoKa, Inplus, Narodowego Archiwum Cyfrowego, Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym, Muzeum Sopotu, Stacji Muzeum, IS PAN w Warszawie, TVP i agencji fotograficznych: East News, Forum, Fotonova, Reporter
Autorzy zdjęć: Piotr Barącz, Jerzy Duda, Zofia Fortecka, Władysław Gucewicz, Aleksander Jałosiński, Andrzej Karczewski, Marek A. Karewicz, Piotr Krassowski, Tadeusz Kubiak, Michał Kułakowski, Zbigniew Lewandowski, Piotr Liszkiewicz, Bogdan Łopieński, Andrzej Marczak, Zbigniew Matuszewski, Janina Nasierowska, Zofia Nasierowska, Ewald Pawlak, Wojciech Plewiński, Jerzy Płoński, Paweł Przybora, Ireneusz Radkiewicz, Grażyna Rutowska, Andrzej Rybczyński, Zbyszko Siemaszko, Mirosław Stankiewicz, Artur Starewicz, Stefan Steller, Andrzej Szypowski, Andrzej Szarkowski, Jerzy Troszczym, Janusz Uklejewski, Harry Weinberg, Andrzej Wiernicki, Roman Wionczek, Grażyna Wójcik, Andrzej Zborski, Marek Zürn, Zenon Żyburtowicz
Zdjęcie na okładce: Irena Jarocka, rok 1974 © Marek Zarzecki, dzięki uprzejmości Fundacji Ireny Jarockiej
Podziękowania za skrzydła opiekuńcze: ZAiKS
© for the text by Krystyna Gucewicz-Przybora© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1669-8
Warszawa 2021Wydanie I
We wszystkich cytatach listów, wspomnień i innych tekstów z epoki zachowano oryginalną ortografię oraz interpunkcję.
fragment
Lepiej nigdy nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie – zaczniecie tęsknić
J.D. Salinger, Buszujący w zbożu
Diabli nadali, licho podkusiło i masz babo placek.
Napisz o powojennych kurortach – rzuciła Nadredaktor, a rybka połknęła haczyk. Stało się. Przeniosłam się na dłużej do krainy dzikich plaż, góralskich zbójnickich i jezior za mgłą. Dla autora taki czas niekończących się wędrówek to czysta radość – każdemu śnią się sny.
I można spotkać tylu wspaniałych ludzi. Znanych, wybitnych, sławnych artystów. Literatów, aktorów, malarzy, szukających wytchnienia i radości w popularnych miejscowościach wypoczynkowych i tajemniczych, dopiero odkrywanych zakątkach kraju. Ten tu, tamci tam, ta z tym, a z nimi jeszcze oni… Kolorowy świat w szarej Polsce Ludowej. Spacery po molo w Sopocie, randki pod Giewontem, hulanki w Krynicy, szampan w Kazimierzu. Do tego festiwale co krok, rewolucje w sztuce, serial zakulisowych anegdot. Mały fiat zamiast mercedesa, Krzyże lepsze niż Paryże – znam te opowieści. Okazało się, że wystarczy zamknąć oczy, żeby zaczął się film.
Mała dziewczynka, którą wtedy byłam, potem pannica i w końcu smarkata redaktorka, miała więcej szczęścia niż rozumu. Wyjazdy, podróże i co roku wakacje w najpiękniejszych zakątkach kraju. Nad morzem, na nartach czy na żaglach. Tak, nie było to takie oczywiste i powszechne. Wszystko dopiero się rozkręcało, przyjemności też.
No, ale jakie to miłe spotkać Hankę Bielicką, komediową gwiazdę wszech czasów i pospacerować z nią po deptaku w Ciechocinku. Albo zagadnąć Marię Koterbską, która właśnie rozpoczyna koncerty na Wybrzeżu. Poprosić o autograf Zbigniewa Cybulskiego, ciągle w pędzie pomiędzy Gdańskiem a Sopotem. Można też powygłupiać się z niesamowitym Janem Himilsbachem, włóczącym się tu i tam sąsiadem z Mińska Mazowieckiego. Albo umierać ze śmiechu przy opowieściach Eryka Lipińskiego, najdowcipniejszego artysty Europy i sąsiada z Cielechowizny. Anegdoty Stefanii Grodzieńskiej, damy literatury i gwiazdy kabaretów, to już osobny rozdział, z którego zawsze chętnie korzystam, jakbym słuchała jej dziś.
Plaża, słońce, góry, las, świat wielkich sław – taki pejzaż. Nie zawsze pogodny, ale zawsze z uśmiechem w tle.
Ta książka to kuferek przygód, wspomnień własnych i podarowanych przez wybitnych artystów – przyjaciół domu, znajomych, idoli. Patchwork, magiczna układanka, trochę jak w kalejdoskopie z różnokolorowych szkiełek.
Był taki świat. A to wszystko zdarzyło się naprawdę.
Co tu dużo gadać. Wiadomo, że lepiej być pięknym, młodym i bogatym niż odwrotnie.
Albo mieć szczęście i wujka za granicą.
Moja mama z miasta Yokohama, tatę zaś z Paryża mam.
Tuż po wojnie na dancingach królowały szlagiery sprzed lat. Wkrótce zapanowały niepodzielnie rumby, fokstroty i jazz. Dość schizofreniczna rzeczywistość zmieszała je z pieśniami ku czci, ale tego nie grało się w lokalach.
Socjalistyczna do bólu Polska marzyła o życiu jak przed wojną, o szalonych nocach jak w Adrii, luksusowej knajpie warszawskiej bohemy, gdzie kręcił się parkiet, kręciło się w głowie, a na koniu wjeżdżał generał Wieniawa-Długoszowski, bo lubił.
W zrujnowanej wojną, szarej, siermiężnej Polsce spełnieniem tych marzeń mogły być tylko wczasy, wyjazdy, wakacje, podróże. Nie za daleko! Nikt nie mówi o zagranicy, w naszym kraju też jest jak w raju.
Zatem w Polskę jedziemy!
Z rodziną czy bez, na wczasy zakładowe, kolonie, obozy harcerskie, pociągiem, autem służbowym, na łebka ciężarówką i autostopem – Ahoy przygodo!
W tym momencie opowieści natrętnie pojawia się staroświecki termin „kurort”. To nie to samo, co uzdrowisko, uzdrowisk ci u nas dostatek, szczególnie na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, w poniemieckich miasteczkach Dolnego Śląska. Kurort to coś więcej. To moda i snobizm, tradycja i nobilitacja, wyższa półka. Takie Karlowe Wary na przykład, Cannes lub Marienbad (cóż, że nie u nas). Kurort to zdrojowisko luksusowe, gdzie leczy się poważne i urojone schorzenia, a nade wszystko się bywa, spotyka, romansuje, nobilituje, zażywa rozrywki, kąpieli i diet w doborowym towarzystwie.
Kuracja dla polepszenia kondycji, od łacińskiego słowa cura, oznacza troskę, opiekę, leczenie. No i – jakie to ciekawe – kuratela oraz asekuracja biorą się z tej samej rodziny, to się wie. Ale żeby pédicure i manicure a do tego synekura (!) okazały się krewnymi kurortu, to już pożytek z czytania słowników. Oczywiście Władysława Kopalińskiego. Wszystkie mądre rzeczy o czymkolwiek, czyli o wszystkim, mówił nam Polakom przez dziesięciolecia, pisał i wydawał ten niezmordowany autor erudyta. Firma. Jednoosobowa Encyklopedia Britannica.
Wracając do naszych baranów… Na miano prawdziwych kurortów PRL-u tak naprawdę zasługują: Krynica, Zakopane i Sopot. Wielka trójka. Hasło Krynica – odzew Kiepura i Góra Parkowa, hasło Zakopane – najkrócej Krupówki, no i Sopot, czyli Monciak, najsłynniejszy w narodzie deptak, ulica Bohaterów Monte Cassino. Polacy do dziś marzą o tych dwóch ulicach i o tej właśnie górze, naturalnie z braku wolnych miejsc na Majorce czy w Tajlandii, ale to już inna historia.
Dla kontrastu żarcik ogólnowojskowy:
– Jak się nazywa byk po kuracji odchudzającej?
– Skurczybyk.
Zależy, kto marzy. Mieszczuch, proletariusz, chłoporobotnik, sołtys Kierdziołek, babcia Leokadia czy erotoman gawędziarz. Cała ta menażeria przez długie dziesięciolecia miała ten sam cel – na wczasach wyszaleć się, dowartościować, poromansować i zaimponować tym, co się nie załapali na wyjazdy i zostali w domu.
Chłopcy „z towarzystwa” z lubością pastwili się nad wczasowymi debiutantkami, towarzyskimi naiwkami. Z wileńska (ludzie wschodni są wśród nas) nazywano te dziewczyny łazankami, bo łaziły przede wszystkim za chłopakami z dobrych domów. Tomek Lengren, wkrótce sławny reżyser filmowy, syn Zbigniewa Lengrena, ojca przekrojowego profesora Filutka i brat poetki Kasi Lengren, miał swój legendarny patent. Błyskawicznie weryfikował IQ podrywanych panienek:
– Napoleona piłaś?
– Piłam – odpowiadała naiwna ofiara.
– A trabanta piłaś?
– Piłam – klęska przypieczętowana.
No! A przecież już Jontek w Halce przestrzegał przed paniczami – I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno… Na usprawiedliwienie dziewczęcia powiedzmy, że koniak Napoleon, chociażby bezgwiazdkowy, dobry Camus czy butelczyna modnego armagnaca zupełnie nie występowały w przyrodzie. Z rzadka w Warszawie wtajemniczeni mogli coś dostać spod lady, i tylko w Delikatesach na Hożej.
Wygadane dziewczyny czasami potrafiły się odgryźć zadowolonym z siebie podrywaczom. Taka scenka.
– Ładnie wyglądasz…
– Nie mam wyjścia. Muszę z tym żyć.
Łatwo nie było. Tuż po wojnie, a nawet dłużej, wyjazdy stawały się marzeniem ściętej głowy. Jakiekolwiek i dokądkolwiek. Chyba że do Nowej Huty, do Ochotniczych Hufców Pracy, gdzie uświadamiana w biegu, patriotyczna młodzież budowała socjalizm ze śpiewem na ustach.
O Nowej to Hucie piosenka,
o Nowej to Hucie są słowa
Jest taka prosta i piękna
i nowa, jak Huta jest nowa.
Radiowe audycje puchły od peanów, pochlebstw, sprytnie kalkulowanych agitek, rymów pełnych hipokryzji.
A w Nowej Hucie – polska wiosna!
Przyjaźni doskonałym prawem,
Inżynier schyla się nad planem
W mieście o dźwięcznej nazwie Moskwa – entuzjazmował się, skądinąd później nawrócony, poeta Wiktor Woroszylski.
Edukacja zaczynała się już od dziecka. Nauczała popularna wówczas autorka książek dla najmłodszych, Lucyna Krzemieniecka:
Józef Stalin – już to imię znacie. Ludowej Polski wielki przyjaciel.
WWNR (wielki wódz narodu radzieckiego) miał też wzięcie u konkurencji, u artystów satyryków i karykaturzystów, chociaż konsekwencje wszelkich żarcików mogły być, i bywały, drastyczne. Jeszcze w latach 70. krążyła historyjka ze złym finałem i wybitnym aktorem w roli głównej. Wieńczysław Gliński, bo o nim mowa (dla niewtajemniczonych: główna rola w filmie Orzeł, na przykład), spóźnił się na nagranie do radia. Pytany o powody, z inteligencką przewrotnością wytłumaczył, że śnił mu się Stalin, a więc nie wypadało się obudzić. Skutek był opłakany. Aktor na długie lata stracił pracę przed mikrofonem – aż takiego poczucia humoru nie spotykało się wówczas co krok.
Klasyka: Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin.
Najwyraźniej podróże uznano za symbol pożądanego awansu społecznego, więc również dzieci miały szansę się przejechać. Całe klasy ze szkół w całej Polsce podróżowały rozklekotanymi pekaesami (polskie grayhoundy, jeśli byliście w USA), wożone na kartofliska, żeby zbierać do butelek groźną stonkę. Akurat w Dniu Dziecka, 1 czerwca 1950 roku, „Trybuna Ludu”, gazeta wszechwładnej PZPR, ogłosiła alarm, że trzeba ratować ojczyznę. Oto amerykańscy imperialiści zrzucają do Bałtyku stonkę, chrząszcza zarazę, który wyżera hektary podstawowego pokarmu w Polsce Ludowej. Partia i masy musiały powiedzieć: nie! Dzieci ruszyły ze śpiewem na ustach bronić kartofla jak niepodległości.
Naturalnie na szczycie marzeń wyjazdowych znajdowała się stolica.
Cały kraj buduje swoją stolicę! – warto zobaczyć.
Jedzie pociąg z daleka
ani chwili nie czeka,
konduktorze łaskawy
zawieź nas do Warszawy.
Uśmiech w tym miejscu jest nie na miejscu. Takie szkolne wycieczki zastępowały telewizję (nie było!) i wczasowe przygody, które czekały na nielicznych.
Mieszczuchy, bywało, wzorem przedwojennym, całą rodziną wyprawiały się na wieś, na wilegiaturę (cóż za piękne, staroświeckie słowo). Letniska urządzano u znajomych i nieznajomych, często na całe wakacje. Takie klimatyczne „wczasy pod gruszą” (dziś agroturystyka) rozwijały umiejętności sportowe albo wędkarskie, ale też epistolograficzne, bo zakochane w miejscowych chłopakach panienki z miast i miasteczek pisywały potem rzewne listy albo wpisywały się do pamiętników równie nieszczęśliwych koleżanek.
Na górze róże, na dole fiołki, kochajmy się, Jasiu, jak dwa aniołki.
Oby do kolejnych wakacji.
Już z tego widać, że każdy miał (i ma) taki kurort, na jaki zasługuje.
W PRL-u szczytem marzeń wyjazdowych dzieci były m.in. kolonie w stolicy. Fot. Z. Siemaszko/NAC
W Polskę jedziemy! Fot. Archiwum K. Gucewicz
Wsi spokojna, wsi wesoła…! Fot. Archiwum K. Gucewicz
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz