Walka o oddech - Rezydent Tomasz - ebook + audiobook + książka

Walka o oddech ebook i audiobook

Rezydent Tomasz

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tomasz Rezydent
Lekarz, mąż i ojciec. Z powołaniem walczący od samego początku z epidemią, wielokrotnie wypowiadający się na ten temat w radiu i telewizji, aktywnie działający w mediach społecznościowych. Orędownik szczepień i przeciwnik teleporad, skupiony na badaniu i leczeniu chorych.

Z sukcesem debiutował książką "Niewidzialny Front", gdzie opisał pierwszą falę walki z pandemią. W swojej nowej publikacji wciąga czytelnika w trudny i bezlitosny świat walki o ludzkie życie w jednym z najcięższych oddziałów covidowych w Polsce. Respiratory, duszący się chorzy, ludzkie dramaty i pacjenci cudem wyciągnięci z pogranicza życia i śmierci. Treści, które publikuje, szokują, wzbudzają podziw, ale i strach.

"WALKA O ODDECH" to książka pisana na bieżąco, wypełniona surową relacją z frontu dwóch najgorszych fal koronawirusa. Wzbudza skrajne emocje - od przerażenia i obrzydzenia po wzruszenie i łzy.
Nigdy nie zdarzyło mi się być tak blisko pola bitwy o ludzkie życie, jak podczas lektury tej książki. Widziałam przerażone oczy chorego, który za chwilę zostanie wprowadzony w farmakologiczną śpiączkę i podłączony pod respirator. Czułam to, co czuje młody lekarz po raz pierwszy samodzielnie intubujący pacjenta, bo nie ma innego wyjścia. Słyszałam złowrogą ciszę COVID-owego oddziału przerywaną co chwilę alarmem aparatury monitorującej parametry życiowe chorych i krzyk pielęgniarek, że właśnie ktoś się zatrzymał.
Doktorze Tomku, dziękuję za uchylenie drzwi do tego tajemnego, przerażającego, a zarazem fascynującego świata.
Katarzyna Koper, dziennikarka pisząca o zdrowiu, m.in. dla "Newsweeka"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 572

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 45 min

Oceny
4,8 (24 oceny)
20
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Tomasz Rezydent, 2022

 

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcie na okładce: © Jan Ratajski

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

e-book: JENA

 

ISBN 978-83-66995-48-2

 

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.pl/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Pamięci 359 osób,

które przegrały walkę z wirusem w moim szpitalu.

Prolog

Tym razem miało być inaczej, nie byliśmy mięsem armatnim, bez doświadczenia i sprzętu. O nie… Byliśmy weteranami, specjalistami od COVID-a, jeśli można tak powiedzieć, bo już poznaliśmy tę chorobę. W sumie byliśmy gotowi na wszystko, co może nas spotkać. A przynajmniej tak sądziliśmy…

#

– Doktorze! Doktorze! – wołała za mną zdyszana opiekunka. – Pani Helena… Szybko…

Wraz z koleżanką pędem ruszyłem na salę, z której przed chwilą wybiegła zaaferowana kobieta. Naszym oczom ukazała się otyła, niedawno wybudzona ze śpiączki farmakologicznej i odłączona od respiratora starsza pani. Twarz miała siną, patrzyła w sufit i łapała niepełne, szczątkowe, „rybie” oddechy.

Dzisiaj rano szef wyciągnął jej rurkę tracheostomijną ze sztucznie wytworzonego otworu na szyi, dzięki któremu pacjenci po wybudzeniu są w stanie świadomie wytrzymać wspomaganie wentylacją mechaniczną.

Od razu stanąłem za głową pacjentki, wyjeżdżając lekko łóżkiem i przeciskając się koło parawanu oddzielającego ją od drugiej chorej. Rozkręciłem przepływ tlenu w masce do oporu i odgiąłem jej głowę, unosząc nieco żuchwę. Mimo odczytu na monitorze drugą ręką sprawdziłem puls. Serce wciąż biło, chora jeszcze się nie zatrzymała, ale jeśli „stanie” oddechowo, to po chwili pompa tłocząca krew w jej ciele też zrobi sobie nieplanowany postój – nie mogłem do tego dopuścić.

– Dajcie AMBU i rurkę ustno-gardłową! – zawołałem do pielęgniarki wjeżdżającej z wózkiem reanimacyjnym. – Szykujcie sprzęt do intubacji na wszelki wypadek oraz rurkę do tracheo.

Kobieta wciąż była nieprzytomna, a ja wentylowałem ją workiem samorozprężalnym podłączonym pod czysty tlen. Dopóki się nie zatrzyma, to jej nie zaintubuję – to ostateczność. Chociaż jej płuca są już w znacznie lepszym stanie, niż wtedy kiedy pierwszy raz „szła na rurę”. Potrzebuje wspomagania ciśnieniem, ale jest nieprzytomna, wciąż ma dziurę w szyi, która nie zdążyła się jeszcze zasklepić. Mamy przez nią przeciek powietrza, które teraz wtłaczam do jej płuc, ściskając gumowy worek.

Wciąż wygięty w niewygodnej pozycji tuż obok głowy pacjentki położyłem telefon i ustawiłem na tryb głośnomówiący, wykręcając numer do dyżurnego anestezjologa.

– Cześć, co tam? – odezwał się doktor Bródka.

– Za ile możesz być? Wasza pacjentka właśnie się zatrzymała oddechowo i dymam ją AMBU.

– Ta co zeszła „z rury”? Przecież miała tracheo – zdziwił się.

– Tak ta. No miała i dzisiaj usunięto, nie mam pojęcia, czemu przestała oddychać.

– Będę za dziesięć minut… – rzucił i szybko się rozłączył.

To było bardzo długie dziesięć minut, w tym czasie nachylony nad pacjentką utrzymywałem drożność jej dróg oddechowych. W każdej chwili mogła się zatrzymać. Kątem oka dostrzegłem też kobietę leżącą obok – trzy godziny temu przyjechała tu z oddziału zakaźnego, do jej twarzy przylegała szczelnie maska od respiratora nieinwazyjnego tłoczącego tlen pod ciśnieniem, a w oczach czaił się strach. Jeszcze tydzień temu była zdrowa i rozpierała ją energia, dziś jest o krok od intubacji i patrzy przez parawan z przerażeniem na to, co się dzieje ze współpacjentką.

Gdy wreszcie dotarł anestezjolog, pokiwał głową z przekąsem.

– U was nie może być spokojnie?

– Weź… Przy pięćdziesięciu czterech chorych zawsze ktoś się „zepsuje”.

– No dobra, trochę zaczęła już zarastać, ale da radę – stwierdził, patrząc na otwór na szyi. – Spróbujemy założyć znowu tracheo.

#

Kilka miesięcy wcześniej

Zgodnie z moimi przewidywaniami pandemia zrobiła sobie wolne na lato. Od kiedy przestaliśmy być szpitalem jednoimiennym, czyli od pierwszego lipca, udawało nam się utrzymywać względnie małą liczbę pacjentów zakażonych koronawirusem w obrębie niewielkiego wydzielonego bufora – czytelnicy „Niewidzialnego frontu” zapewne pamiętają, że chodzi o miejsca w budynku pediatrii oraz kilka łóżek na oddziale zakaźnym. Przez ten czas nasz oddział wewnętrzny wrócił do normalnego trybu pracy, przynajmniej dla pacjentów. My wciąż dodatkowo dyżurowaliśmy na buforze i na oddziale zakaźnym, ale latem nie było to zbyt męczące – ot dodatkowe pojedyncze przyjęcia i interwencje.

Praca w nowej rzeczywistości, już nie-COVID-owej, niosła ze sobą inne ryzyko, tym razem niebezpieczeństwo tliło się w grupie bezobjawowych nosicieli albo osób, u których inne choroby maskowały objawy. Mając cały oddział ciężko chorych, ale nie-COVID-owych, położenie tutaj przypadkiem pacjenta dodatniego i wytworzenie ogniska epidemiologicznego byłoby katastrofą.

Od początku września zaczęła się stopniowo zwiększać liczba hospitalizowanych przypadków koronawirusa, zamknięto oddział neurologii. Każdy chory z planowej diagnostyki musiał mieć dwa dni przed przyjęciem do szpitala wykonany wymaz. Pacjentów „na cito” przyjmowano „na ostro”, ci z podejrzeniem zakażenia po pobraniu wymazu lądowali w wydzielonym miejscu, niepodejrzewani od razu na internie. Dodatni w średnim i ciężkim stanie trafiali na COVID-ową neurologię. Ten system działał. Przez trzy miesiące udało nam się uniknąć przeoczenia zakażonego pacjenta, choć raz było blisko.

#

Tuż po przyjściu na dyżur usłyszałem denerwujący głos „stacjonarki”. Na wyświetlaczu na pomarańczowo nerwowo mrugał napis – „SOR”.

– Oddział wewnętrzny, słucham – odebrałem, wiedząc, że ten telefon oznacza kolejnego pacjenta, a mam tylko dwa miejsca.

– Cześć. Mam dla ciebie pacjentkę, dziewięćdziesięcioczteroletnia staruszka z zapaleniem płuc, od trzech lat leży w domu. Rodzina zgłosiła pogorszenie. Parametry zapalne lekko podniesione, ale jest odwodniona, trzeszczy i furczy nad płucami. Jest u nas od wczorajszego wieczora, ale nie chciałem zawracać głowy w nocy – zrelacjonował doktor Rambowicz.

– Doktorze, ona „ciężka” jest czy może poczekać? – zapytałem.

– Czeka od wczoraj, to może jeszcze poczekać, leki dostała – odparł obojętnym tonem, niemal czułem, jak wzrusza ramionami przez telefon.

– Na badania i zdjęcie to do nas – zaproponowałem, zerkając szybko w komputer. – Ale wie doktor, że każdego pacjenta chcę sam zobaczyć. Jak nie muszę się spieszyć, to przyjdę po przyjęciu raportu i obchodzie interny i COVID-owego. Za jakieś dwie godzinki. – Przeszacowałem szybko w głowie.

– Jasne, czekamy.

#

Po nieco dłuższym czasie, niż zakładałem, dotarłem na SOR. Przywitał mnie zwodniczy i względny spokój. Ale tak to już jest w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym – tu w ciągu pięciu minut może nadejść zmiana – po ciszy i spokoju momentalnie następuje walka o czyjeś życie.

W tym czasie przybyło do mnie kolejne „teleskierowanie”1. Postanowiłem się nim zająć, zanim przejdę do owej czekającej od nocy staruszki. Przyznaję, że nic, ale to absolutnie nic, mnie tak nie wkurwia jak teleporady. Zresztą nie tylko mnie, to widać. Satyrycy rysują obrazki, w których lekarz uzyskuje teleporadę od straży pożarnej w razie pożaru, a ludzie wylewają wiadra pomyj na medyków w mediach społecznościowych. I mają rację.

O ile rozumiem i popieram przepisywanie stałych leków pacjentowi, który leczy się przewlekle w ten sposób, to zupełnie nie akceptuję takiej „diagnostyki”. Chory, który podaje jakiś objaw albo się źle czuje, musi być zbadany. Koniec, kropka. A w większości wypadków tak się nie dzieje. Tylko niewielu lekarzy proponuje wizytę, znaczna część „rodzinnych” załatwia teleporadami absolutnie wszystko. W ciągu ostatnich trzech miesięcy widziałem mnóstwo ofiar telemedycyny: telezapalenie płuc, teleból brzucha, telezawał i oczywiście najmodniejsze „teleskierowanie” na internę, „tam pana zbadają”.

Po wejściu do pokoju badań spotkałem osiemdziesięcioletniego pacjenta ze skierowaniem: „Zakażenie układu moczowego, niepodlegające leczeniu antybiotykami – cito! Oddział wewnętrzny”.

– Niech pan powie, co się dzieje i kiedy zaczęły się objawy? – zapytałem starszego mężczyznę.

– No, boli mnie brzuch poniżej pępka i taki słaby jestem, mam dreszcze. Doktor przepisał mi antybiotyk taki „Czipronex” dwa razy dziennie, ale nie było poprawy, to wysłał mnie do was.

– No powiedz doktorowi, że nie oddajesz moczu od kilku dni… – wtrąca żona niczym wytrawny sufler, choć stoję obok niej.

– No to prawda. Wcześniej to tak po trochu mogłem, teraz nic… – przyznaje staruszek i bezradnie rozkłada dłonie.

– A doktor, jak badał, to co mówił? Na co pan jeszcze choruje? – dopytuję, zanim sam przejdę do badania.

– A nie badał. Przez telefon dał antybiotyk na infekcję, mówił, że to pewnie to – odpowiada szybko kobieta.

– A kiedy ostatni raz pana badano?

– No przed tym wirusem, teraz to tylko na telefon można. A to skierowanie to w przychodni odebrałam – wyjaśniła żona, całkowicie przejmując kontynuowanie rozmowy.

Wystarczyło pięć sekund badania, żeby zobaczyć i wyczuć masywny guz w podbrzuszu sięgający do pępka. Szybkie USG potwierdziło moje podejrzenie. Zatrzymanie moczu, pęcherz moczowy, niczym piłka o średnicy 16 cm. Rozdęty, sięga mniej więcej do tej samej wysokości co dno macicy w 24. tygodniu ciąży.

Należało wsadzić cewnik, no ale nie da się tego zrobić przez telefon. Teraz pacjent z uwagi na zaburzenia elektrolitowe oraz obrzęki, które zaczęły się tworzyć na nogach, wymagał hospitalizacji. Przyjąłem go na oddział.

Na każdym niemal dyżurze wściekam się na to, że ktoś zamiast zbadać chorego wysłał go bezsensownym „teleskierowaniem” do szpitala. Moją zgrozę budzi jednak myśl o tych chorych, którzy nie trafili do szpitala, bo nie byli badani. To, że ktoś głupio kieruje, bo nie badał, to pół biedy, ja się zajmę chorym, ale gorzej, jak ktoś tego nie zrobi, bo podczas teleporady umknęły mu istotne klinicznie szczegóły.

#

Pani, do której zawołał mnie doktor Rambowicz, faktycznie była stara, nawet jak na standardy internistyczne. Na oko jakieś sto lat. W pogorszenie władz umysłowych nie wierzę, z nią nie ma żadnego kontaktu od dawna. Nie jestem pewien, czy cokolwiek z tego, co mówię, dociera do resztek jej świadomości. Wychudzona, leżąca, z przykurczem mięśni wymuszającym konkretną pozycję w łóżku. Jej bladożółta, pergaminowa skóra opina żebra i inne widoczne kości. Nie chciałbym dożyć takiej starości. Ciało skruszone przez czas wciąż żyje, a umysł? Cóż, pewnie jest już dawno po drugiej stronie. Niemniej będziemy ją leczyć. Nad płucami faktycznie furczy i trzeszczy.

– Jest moja – rzucam po badaniu.

Doktor Rambowicz uśmiecha się i szykuje papiery. W końcu było to oczywiste, kiedy nagle uśmiech znika z jego twarzy i słyszę głośne:

– Kurwa mać… ona jest dodatnia, wynik PCR przyszedł pięć minut temu w systemie.

Wypuszczam głośno powietrze i rozglądam się po sali, jedna osoba leży dwa łóżka dalej, ja przynajmniej miałem maseczkę chirurgiczną i rękawiczki.

– No to nie jest moja. Trzeba zadzwonić do sanepidu, a panią przekazać na naszą COVID-ową neurologię… – zacząłem.

– Tak i zamknąć SOR na dekontaminację – wtrąca doktor Rambowicz.

Po raz kolejny to, że oglądałem pacjentkę, a nie przyjąłem jej na telefon, okazało się błogosławieństwem. Właśnie wyobraziłem sobie, co by było, gdybym ją położył na pięcioosobowej sali ze średnio chorymi pacjentami. A przecież tu nie było wywiadu epidemiologicznego, nawet nie miała szczególnych objawów, po prostu któryś z domowników musiał być chory.

#

Po tym nieco przydługim wstępie opisującym sytuację tuż przed jesienną falą, ruszamy w kolejną podróż w nieznane. Nie tworzę fabuły, a jedynie opisuję rzeczywistość oprawioną moimi komentarzami. Zapraszam więc do wspólnej walki z wirusem, walki o oddech.

#wtorek 29 września

Na początku stwierdziłem, że jesteśmy przygotowani, że udało nam się przez trzy miesiące uniknąć przyjęcia pacjenta zakażonego koronawirusem na oddział i nie mieliśmy ogniska zakażenia wewnątrz szpitala.

Prawo Murphy’ego, jeśli coś idzie dobrze, to znaczy, że jeszcze nie wiesz, że coś się spieprzyło. Kiedy wieczorem popijałem z żoną przepyszne wino gruszkowe z Winiarni Zamojskiej – moje ulubione, nic nie zwiastowało, że coś może zepsuć mi humor. Leniwie odebrałem telefon od koleżanki z pracy.

– Cześć Madziu, co tam?

– Jestem dodatnia – oznajmiła bez ogródek napiętym głosem.

– Szlag. Jak to się stało?

– Nie wiem. Nie mam żadnych objawów – odpowiedziała.

Przez cały tydzień siedzieliśmy razem w dyżurce, ba, wcześniej w niedzielę rano zdawała mi dyżur face to face. Nie ma objawów, ale jej partner ma, więc się zbadali i wyniki wyszły pozytywne. Po tej wiadomości nawet wino z Roztocza straciło smak, oczywiście jedynie metaforycznie, bo smak i zapach wciąż czuję dobrze. Gdyby ten aromatyczny trunek nie smakował mi od początku, mógłbym podejrzewać również u siebie COVID, ponieważ utrata węchu i smaku jest jednym z charakterystycznych objawów dla tej infekcji.

Żeby się upewnić, czy nie mam zaburzeń węchu i smaku, mimo że było grubo po godzinie dwudziestej drugiej, otworzyłem chrupki o smaku sera cheedar – bardzo je lubię. Przyznaję, złamałem swoją obietnicę, a chciałem zredukować ilość tego typu niezdrowych przekąsek w swojej diecie i miałem zrezygnować z jedzenia po dwudziestej wieczorem. Moja luba otworzyła sobie za to paczkę tych samych chrupek i zaczęła skubać je skrycie.

– Czemu wzięłaś drugą paczkę, przecież całej nie zjem – zapytałem.

– W twojej może być COVID – odpowiedziała, uśmiechając się i robiąc niewinną minę niczym tajwański sprzedawca, który wcisnął klientowi ostatnią sajgonkę, na którą miałem wielką ochotę. – Poza tym – dodała, bawiąc się kosmykiem swoich blond włosów – kto powiedział, że nie zjem całej paczki.

W sumie też zjadłem swoją paczkę, choć wyrzuty sumienia będę mieć pewnie większe.

Wracając do prawa Murphy’ego, miesiąc temu nasz Padrino zapowiedział, że wraz z żoną wybiera się na zasłużony dwutygodniowy urlop. Dotychczas szef pracował, biorąc masę dyżurów, i do tego zarządzał wszystkim jako dyrektor do spraw medycznych. Odpoczynek mu się należy, a tu taka informacja zaraz w pierwszym dniu urlopu. Doktor Magda to przepowiedziała w zeszłym tygodniu.

– Zobaczycie, wszystko walnie i zaleją nas dodatni pacjenci, jak tylko szef pojedzie na urlop, najdalej w drugim, trzecim dniu jego wyjazdu – powiedziała, oglądając rosnące statystyki zachorowań.

No i wykrakała. Choć zapewne nie zakładała, że będzie pierwszą dodatnią osobą na oddziale od ponad trzech miesięcy, choć tylko przez chwilę i nieświadomie. Zaraz po otrzymaniu wyniku poddała się izolacji domowej. My zaś ustaliliśmy znowu zespoły, w których mamy pracować w trybie zmianowym. Trzeba było szybko zmodyfikować grafik dyżurów. Wszyscy pacjenci będą „wymazani” teraz i za dziesięć dni. Personel ma mieć jutro pobrany materiał do badania, i tak co trzy dni przez kolejne dziesięć, aby nie przeoczyć zakażenia, poprzez okno serologiczne, w którym testy wychodzą fałszywie ujemne2.

Następnego dnia miałem e-kurs z toksykologii. Całe szczęście, że jest on-line, bo inaczej nie mógłbym go dokończyć bez narażania innych uczestników. Gdy przed siódmą rano zmierzałem do szpitala, aby poddać się wątpliwej przyjemności pieszczoty bawełnianą szpatułką w nosie wraz z indukcją odruchu wymiotnego w gardle, pogoda była pod psem. Szaro, buro, deszcz lał jakby na złość i było bardzo zimno. Złota Polska jesień…

W punkcie poboru w SOR w okienku wymazowym pełen profesjonalizm, naprawdę wprawili się i nie robią tego na odwal. Po wymazie głęboko z gardła stwierdziłem, że dobrze, że nie jadłem śniadania, a podczas pobierania wymazu z nosogardzieli czułem, że patyczek prawie dotyka mi mózgu. Biorąc pod uwagę to, że o piętnastej, zaraz po kursie, musiałem być na dyżurze, badanie poszło w trybie cito.

Czasami, żeby zobaczyć, że coś nie działa albo wymaga poprawy, trzeba wejść w czyjąś skórę. Kiedy więc podczas pobierania wymazu, zimna deszczówka lała mi się na głowę, niczym Newton obrywający jabłkiem pod drzewem wpadłem na pomysł, że warto zamontować daszek nad okienkiem. Podzieliłem się tym jakże błyskotliwym spostrzeżeniem z personelem z punktu pobrań. Usłyszałem, że wiedzą, zgłosili i „kiedyś” będzie. Tyle dobrze, że trzy metry dalej stoi namiot, pod którym można poczekać na swoją kolej, choć i on przecieka, ale lepsze to od stania pod gołym niebem w deszczu.

Pracując w polskim systemie ochrony zdrowia, zauważyłem, że odpowiedzią na wiele problemów i ważnych kwestii są dwa zdania: „kiedyś to zrobią” i „jakoś to będzie”. Niemniej teraz, widząc z perspektywy ostatni rok i naprawdę dynamiczny rozwój naszego szpitala, zaczynam wierzyć, że „kiedyś” powoli staje się teraźniejszością, a „jakoś to będzie” przejdzie w algorytmy, schematy i standardy. No, ale na razie daszku nad punktem wymazów nie ma i w czasie deszczu leje się człowiekowi na głowę.

W drodze na SOR obserwuję tłumy pacjentów stojących w kolejce do pobrania wymazu. Z każdym dniem ich przybywa, co zgadzało się ze wzrostem liczby zakażeń. Patrząc na krzywą, od 7 września następuje stały i dynamiczny wzrost, a zaczęło się od 302 zakażeń. Już 12 dni później, 19 września, przekroczyliśmy magiczną liczbę 1000 zakażeń na dobę. Po kolejnych 10 dniach wartości zakażeń oscylują w granicy 1000–1200, nieznacznie fluktuując, ale nieustannie rosną. W następnych dobach gwałtownie wystrzeliwują w górę. Drugiego października zachorowało ponad 2300 osób, prawie tyle samo zmarło na COVID od początku pandemii. Nie mamy już raportowanych kilku zgonów dziennie, ale od kilkunastu do kilkudziesięciu.

Około czternastej otrzymuję telefonicznie informację o moim pierwszym ujemnym wyniku testu na COVID i ruszam na krótki, bo zaledwie kilkugodzinny, nieplanowany dyżur – nocka należy do koleżanki. W tej chwili pracujemy w pewnym zawieszeniu, nie możemy być ani „zakaźni”, ani „normalni”. Wstrzymano przyjęcia na oddział, a dotychczasowi pacjenci są dalej leczeni internistycznie i oczekują na wyniki testów. Dopóki ich nie przejdą, nie możemy ich przekazać do innych jednostek.

Znowu pracujemy w teamach, tak by zachować ciągłość świadczenia usług leczniczych, nawet jeśli jedna drużyna wypadnie. Najbliższe dni będą dość spokojne – nie przyjmujemy nowych chorych, testujemy tylko personel i starych pacjentów, aby planowo ich wypisać w najbliższy poniedziałek.

Sytuacja w województwie jest napięta, nie ma miejsc dla zakażonych, nasz szpital oraz placówka w Węzłowie i szpitale w pięknej stolicy naszego regionu są pełne. Pojawiające się tu i ówdzie wolne miejsca po szczęśliwie wypisanych lub zgonach są natychmiast zajmowane. To, co w trakcie pierwszej fali trwało tygodniami, teraz zapełniło się w niecałe osiem dni – odczuwamy dramatyczny brak miejsc i to przy grupowaniu pacjentów.

Jako jedyni w województwie dysponujemy stacją dializ dla zarażonych osób, więc nie możemy odmówić przyjęcia pacjenta tego potrzebującego, nawet gdy brak miejsc. Na „COVID-owy” w szpitalu „przerobiono” oddział zakaźny, bufor pediatryczny i neurologię powiększoną o gabinety sekretarek oraz EEG, gdzie wstawiono łóżka z pacjentami.

W trakcie pierwszej fali koronawirusa w ciągu dwóch tygodni marca w naszym szpitalu pobrano wymazy od 430 osób, w kwietniu zaś od 825. W porównaniu z wrześniem, kiedy pobrań było 3562, poprzednie wyniki wyglądają mizernie. W tym zakresie lwią część pracy odwala SOR z punktem wymazowym. Pod koniec września w ciągu trzech dni na ponad 750 wymazów 83 były dodatnie. Nastąpiła eksplozja zachorowań, której odzwierciedleniem jest sytuacja w kraju. We wrześniu u 10,36% osób wykonujących u nas badanie potwierdzono zakażenie wirusem. A przecież jeszcze nie zaczął się na dobre sezon grypowy.

Kończąc pisać „Niewidzialny front”, zakładałem, że druga fala uderzy w nas jesienią, ale nie spodziewałem się, że zacznie się to na początku kalendarzowej jesieni. Myślałem, że uda się wytrzymać do początku listopada. Niemniej deszczowa, zdradziecka pogoda, a także totalne rozluźnienie obostrzeń sprawiły, że pod koniec września rozpoczęliśmy kolejną walkę.

Uprzednio pracowaliśmy w ramach szpitala jednoimiennego i mamy spore doświadczenie oraz dużo sprzętu – przygotowywaliśmy się na wzrost zachorowań. Nie spodziewaliśmy się jednak, że nastąpi tak szybko i z takim nasileniem. Wiosna nas rozpieściła dość lekką falą epidemii – inne kraje europejskie nie miały tyle szczęścia. Latem zaś, kiedy wirus przycichł, zlikwidowano wszystkie izolatoria w województwie. Stan ten utrzyma się zapewne przez krótki czas, ale na razie nowych nie ma. Ktoś chyba nie pomyślał, że na jesieni pojawi się nowa fala, wszystko pomiesza się z grypą i będzie jazda bez trzymanki. Można więc rzec, że jesień zaskoczyła samorządowców.

Dyrektor naszej placówki był jedną z osób niezdziwionych i niezaskoczonych. Przewidywał taki rozwój wypadków i się do niego przygotowywał, choć do pełnej gotowości zabrakło mu czasu. Na tle innych szpitali wypadamy więc bardzo dob­rze. W czasie kiedy likwidowano izolatoria, rozbierano wcześniej stawiane naprędce śluzy w innych szpitalach, nasz młody i energiczny menedżer pozyskiwał zgody i fundusze na błyskawiczną budowę szpitala zakaźnego. Założenie było proste, nie możemy sobie pozwolić na całkowite wyłączenie szpitala w razie kolejnej fali, a region mamy duży i trzeba zadbać o wielu chorych. Większość oddziałów musi więc działać normalnie, a te, które znają się już na leczeniu wirusowych zapaleń płuc i niewydolności oddechowych, są przekształcane w zakaźne. Nowy szpital kontenerowy miał być odpowiedzią na drugą falę, a gdyby ta jakimś cudem nie nadeszła, to nasz region zyskałby od dawna oczekiwany przyszpitalny ZOL. Zależy nam też, aby odciążyć od „covidowców” stare budynki szpitala, gdyż od kilku miesięcy mieszkańcy miasta są pozbawieni pediatrii. Po postawieniu budynku modułowego „dziecięcy” musi wrócić do pracy. To frustrujące i przerażające, jechać z chorym dzieckiem do innego miasta, tylko dlatego że przez pandemię nie ma gdzie leczyć naszych maluchów.

W trakcie najmniejszej liczby zachorowań, kiedy zakażonych pacjentów udało nam się leczyć w miejscach do tego przeznaczonych, kończono remonty poszczególnych oddziałów, w tym wymianę pionów wodnych na internie. Zmiany objęły także personel i do października na kilku oddziałach wymieniono kadrę kierowniczą. Nasz oddział jako ten, który w trakcie pierwszej fali zajmował się najcięższymi pacjentami COVID-owymi (z wyjątkiem OIT3), otrzymał spory zastrzyk sprzętu. Przenośne aparaty z głowicami USG, które łatwo zdezynfekować przed i po wykonaniu badań, zestaw nowych kardiomonitorów wraz z centralą do sali intensywnego nadzoru, a także bronchoskop i gazometr umożliwiający w ciągu kilkunastu sekund oznaczenie parametrów równowagi kwasowo-zasadowej pacjentów, dodatkowe urządzenia do wentylacji nieinwazyjnej tzw. NIV (Non-invasive ventilation) i aparat HNFC zwany potocznie high-flowem, czyli rodzaj maszyny, która za pomocą specjalnych wąsów tlenowych może dostarczać pacjentowi nawet do 60 litrów tlenu na minutę.

Dyrektorowi medycznemu udało się zaopatrzyć oddział także w sprzęt do ciąg­łej terapii nerkozastępczej, taki jak na intensywnej terapii, tzw. sztuczną nerkę. Przez ten rok w trakcie moich dyżurów miałem czterech pacjentów, którzy się kwalifikowali na podłączenie do tego urządzenia. Dwoje z nich dzięki bardzo dobrej współpracy z nowym szefem OIT-u skorzystało z podobnego na jego oddziale (jedynie z powodu konieczności ciągłej dializy), ale pozostali nie mieli tyle szczęścia, nie znaleziono odpowiedniego miejsca i nie wdrożono terapii na czas.

Zarówno dyżur, jak i kolejne dni na oddziale mijają mi dość spokojnie. Nie są to co prawda beztroskie dyżury, bo nie ma dnia, żeby stan zdrowia któregoś z pacjentów nie pogorszył się i nie wymagał „naprawiania”, ale balansując na tej sinusoidzie unikamy zgonów. Wypisujemy na kwarantannę, kogo się da, oraz ustalamy, kogo trzeba przekazać do innego szpitala.

W tym czasie kilkakrotnie odwiedził nas dyrektor, osobiście wypytując o pomysły, jak maksymalnie zwiększyć liczbę łóżek przy zachowaniu bezpieczeństwa personelu. Powiększenie powierzchni skażonej w kilku miejscach wymaga postawienia dodatkowych śluz, które mają być zamykanymi krótkimi przedsionkami, zbudowanymi z grubej folii. Nasz pokój socjalny, wraz z łazienką, stanie się kolejną salą dla chorych i to w ciągu najbliższych trzech dni.

Widok przez prowizoryczną, foliową śluzę na część skażoną. Fot. kolekcja własna

Tymczasem na oddziale neurologii, który pełni rolę oddziału COVID-owego, nowa pani ordynator dzielnie walczy z coraz większą liczbą chorych. Jak wspominałem, pod koniec miesiąca nie ma ani jednego wolnego łóżka, a sale są wypełnione tak, jak jest to tylko możliwe. Znacznie więcej osób zakażenie przechodzi ciężko – choć może to tylko wrażenie oparte na coraz wyższym progu stawianym przy przyjęciu do szpitala?

– Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Chłopaka! – Doktor Milena składa mnie i Karolowi życzenia, z samego rana wpadając do naszej dyżurki.

W czasie pierwszej fali miewałem z nią dyżury, zmieniło się to, odkąd została ordynatorem oddziału neurologii. To niesamowicie ciepła i empatyczna lekarka, zawsze chętna do pomocy chorym. Wydaje się nigdy nie denerwować i z pełną cierpliwością tłumaczyć różne rzeczy każdemu pacjentowi.

– Dziękujemy – rzucamy chórem w odpowiedzi, a w nasze ręce trafiają malutkie paczuszki łakoci.

– Mhmm… migdały w czekoladzie, pycha!

– Jak tam w „covidowie”? – pytam spragniony informacji.

– Różnie, ale ostatnio źle, mam trochę ciężkich przypadków. Będę musiała cię poprosić o USG jednej pacjentki, całkowicie zżółkła i to w ciągu kilku dni.

– Nie ma problemu, w wolnej chwili podejdę.

Tak, tego mi brakowało, ostatnie trzy miesiące starałem się robić jak najwięcej USG na oddziale. Świeżo po kursie zastała mnie pandemia, w trakcie której USG wykonywano bardzo rzadko. A jak to mawiają radiolodzy, rękę trzeba nabijać. Żaden kurs nic nie da, jak się nie przyłoży głowicy ileśset razy. Zarówno mój szef, jak i inni bardziej doświadczeni lekarze pomagali mi doskonalić technikę badania. Opisywanie wyniku to co innego niż ostrodyżurowe przyłożenie głowicy do pacjenta. Jestem „świeżakiem” po kursie, więc po każdym moim USG przychodził ktoś „dorosły” i wykonywał je jeszcze raz, sprawdzając z moim opisem. Dzięki temu nabywa się pewności siebie. Przy okazji inny lekarz pokaże, jak inaczej przyłożyć głowicę, aby lepiej uwidocznić struktury. Niewielki zgrany zespół to jest to, o czym w praktyce zawodowej się marzy.

W dobie COVID-a weryfikacja badania przez kolegów jest trudniejsza, a na dyżurze, cóż – jesteś tylko ty i to, co widzisz. Cieszę się, że w ostatnich miesiącach nie próżnowałem. Teraz dzięki tym małym przenośnym USG, które łatwo odkazić, zrobienie badania jest możliwe szybciej i w zasadzie w każdych warunkach.

Ubrany w kombinezon i moją nieśmiertelną biało-niebieską maskę do nurkowania przechodzę przez śluzę na salę COVID-ową. Na naszym oddziale drzwi mają tylko malutki wizjer, natomiast na neurologii… co to, to nie. Obowiązuje styl marynarski – drzwi od strony pacjentów mają okienko niczym w burcie statku, gustowny bulaj, przez który można zajrzeć do środka.

Po wejściu na salę nikt mnie nie wita. Trzy pacjentki leżą pod tlenem, podpięte do systemów monitorujących podstawowe parametry życiowe, trzymają jeszcze saturację. Dwie kobiety pod oknem mają maski z rezerwuarami ustawione na duży przepływ tlenu, a i tak muszą oddychać 25–30 razy na minutę, by nasycić w zadowalającym stopniu tlenem swoją krew. Nie są świadome mojej obecności, mimo iż wchodząc powiedziałem „dzień dobry”. Bez czystego tlenu, podawanego do masek, długo by nie wytrzymały, bowiem organizm, chcąc skompensować niedotlenienie, najpierw zwiększyłby liczbę oddechów do 40, czy nawet 50 na minutę. Takiego tempa nie da się długo wytrzymać, a chory, który nie ma wdrożonego odpowiedniego leczenia (w tym tlenoterapii), opada z sił, mięśnie oddechowe się męczą i nie jest w stanie tak szybko oddychać. W konsekwencji następuje niedotlenienie, a przy niskiej saturacji komórki powoli zaczynają umierać, przechodząc w nieekonomiczny tryb beztlenowy.

Pacjentka, którą konsultowałem, była żółta, ale nie był to kolor, jaki przybiera czasem skóra starszych osób, blady czy lekko żółtawy jak stary pergamin, to był kolor dojrzałej cytryny. Białkówki jej oczu, mimo nazwy, również były ciemnożółte.

– Pani doktor, strasznie boli mnie brzuch… – Pacjentka nie rozpoznała, że nie jestem lekarką prowadzącą. Nic dziwnego, w kombinezonach wszyscy wyglądamy tak samo.

We Włoszech i w Stanach medycy przyklejają do kombinezonów wydrukowane zdjęcia swojej twarzy, żeby chorzy widzieli, z kim mają do czynienia. Na pewno psychicznie lepiej wiedzieć, z kim się rozmawia, niż patrzeć na kolejnego „kosmitę” w skafandrze.

USG w takich warunkach jest bardzo trudne, pacjentka nie jest odpowiednio przygotowana, poza tym w jej stanie niewiele by to dało. Gazy jelitowe przesłaniają środkową część jamy brzusznej. Nie mogę zobaczyć trzustki, poza małym fragmentem, który wygląda prawidłowo. W wątrobie udaje mi się zaobserwować poszerzenie przewodu żółciowego wspólnego, ale nie widzę przyczyny tego poszerzenia. Zazwyczaj w takim wypadku jest to albo kamica przewodowa, gdzie złóg przytyka drogę odpływu żółci, albo guz nowotworowy głowy trzustki, albo zmiana zamykająca światło przewodu w obrębie brodawki Vatera4.

Kobieta skarży się na ból podbrzusza i faktycznie w miejscu, w którym lokalizuję go, pomiędzy pępkiem a spojeniem łonowym, wyczuwam, najpierw palpacyjnie, guz. Później przykładam głowicę. Moim oczom ukazuje się przestrzeń płynowa o dość regularnym kształcie. W kolejnej projekcji, obracając głowicę, uwidaczniam jednak nieregularnie odbiegające od niej jakby uchyłki, no i sama granica jest jakby cieńsza, nie wygląda na ścianę pęcherza, do której się przyzwyczaiłem. Szybkie spojrzenie na zwisający worek z moczem przy ramie łóżka (800 ml od rana) sprawia, że pęcherz wstępnie wykluczam, nie widzę też balonu cewnika w USG. Nie, to na pewno jest coś innego…

Wycieram starannie z żelu pacjentkę i przykrywam kołdrą.

Odsuwam się od niej, mówiąc: „Do widzenia”. Choć w tej chwili nie wiem, że ponownej konsultacji już nie będzie. Starsza pani łapie mnie za rękę w kombinezonie i ściska. Stoimy tak przez chwilę, po czym nachylam się do niej i jak najdokładniej się da przez maskę, mówię.

– Muszę już iść, pani Halino, wpiszę konsultację i trzeba zrobić badania.

Jej uścisk słabnie i wypuszcza moją, oddzieloną dwoma gumowymi rękawicami dłoń ze swoich ciepłych, żółtych rąk. Odprowadza mnie wzrokiem do drzwi.

Po zrzuceniu kombinezonu w śluzie i odkażeniu patrzę jeszcze przez okrągły bulaj na salę. W myślach dziękuję Bogu, że obie moje babcie odeszły jakiś czas temu i umierały w domu, otoczone rodziną trzymającą je za ręce. Kiedy odchodziła pierwsza z nich, byłem studentem piątego roku medycyny, a za drugim razem – lekarzem. Przy odpowiednim dawkowaniu leków przeciwbólowych obie mogły bez bólu w ostatnich dniach przebywać w domu.

Teraz umieranie jest o wiele gorsze, nie ze względu na podaż leków, bo te chorzy otrzymują, ale z uwagi na środki ochrony osobistej, które depersonalizują personel, brak rodzin przy łóżkach i tę straszliwą samotność.

– I jak? – chce wiedzieć doktor Milena, gdy wszedłem do jej gabinetu.

– Nie wiem, nie widać ewidentnej przyczyny – odpowiadam zgodnie z prawdą, opisując, co zobaczyłem w USG. – Trzeba zrobić TK i wezwać chirurga na konsultację, tam jest dziwny zbiornik płynu w podbrzuszu – dodaję.

W tomografii u pacjentki opisano poszerzenie PŻW5, bez uchwytnej przyczyny oraz dużego krwiaka mięśnia prostego brzucha, najpewniej jako powikłanie stosowania heparyny, którą musiała przyjmować. Dalej nie wiedzieliśmy, dlaczego wystąpiła u niej żółtaczka i już się nie dowiemy. Chora umarła kilkanaście godzin później.

#piątek 2 października

Dla większości ludzi piątek jest najbardziej wyczekiwanym dniem w tygodniu. Piątek, piątunio… Synonim końca ciężkiej pracy i zbliżającego się relaksu lub weekendowego szaleństwa. Otóż nie dla mnie, przeważnie wtedy mam dyżur, a w tym tygodniu nawet dwa. Będę w pracy całą dobę w piątek i w niedzielę. Sobota jest więc stracona, zależnie od dyżuru, ale zawsze trzeba coś odespać, choć może akurat będzie lekko.

Sącząc poranną kawę, patrzę z okien mojego małego mieszkanka w starej kamienicy, jak leniwie słońce wstaje. Jedyny plus mieszkania na ostatniej kondygnacji to możliwość oglądania pięknych wschodów i zachodów słońca, ozłacających dachy okolicznych domów. To taka chwila dla mnie, zanim rzucę się w wir pracy i kolejnego dnia, żeby grzejąc ręce kubkiem gorącej kawy zatrzymać się i kontemplować piękno otaczającego nas świata. Zrobiłem w tym oknie kwietnik dla żony, co spowodowało mały konflikt z okupującymi dachy gołębiami. Z poprzecznej belki nad oknem, którą zamontowałem, zrobiły sobie „sralnię”. Plastikowy kruk przylepiony do dachu i specjalna listwa zabezpieczająca przed ptactwem przechyliły jednak szalę zwycięstwa na moją stronę. Teraz tylko czasem któryś z tych niechcianych gości zagrucha głośniej w moją stronę.

– Tato, co robisz? – pyta Kruszynka zaspanym jeszcze głosem.

– Piję kawę, kochanie, i szykuję się do pracy – odpowiadam z ziewnięciem.

– A czemu ciągle chodzisz do pracy? – dopytuje Zuzia.

– Muszę pracować, za pracę są pieniążki. Dzięki temu mamy mieszkanie, opłacamy rachunki i możemy na przykład kupować ci czasem słodycze. – Uśmiecham się.

– Dobrze, tato.

Chwilę później, gdy wkładam buty, moja córeczka podchodzi się pożegnać.

– Tato? – pyta nieśmiało.

– Tak Zuziu?

– A skoro pracujesz, żebym miała słodycze, to nie możesz powiedzieć, żeby płacili ci w białych michałkach? – pyta, uśmiechając się łakomie.

– Lubisz je bardzo, co?

– Tak! – Podskakuje z radości.

– Wiesz co? Porozmawiam z szefem i zobaczę, co da się zrobić. Muszę już iść. Pa, pa – odpowiadam, całując w czółko córeczkę i wychodzę z domu.

Pewnie za chwilę obudzi swoją młodszą siostrę i mamę. Noc była kiepska – Ani idą zęby i gorączkuje do 39 stopni.

Cały personel oraz pacjenci mają pobierany drugi wymaz w celu sprawdzenia, czy zarazili się COVID-19. W ten sposób chcemy szybko wykryć i odizolować osoby z wirusem. Tak czy siak, jesteśmy „zamrożeni” do poniedziałku. W niedzielę zaplanowano ostatnie wymazy pacjentów, a w poniedziałek personelu. Jeśli wszyscy uzyskają wynik ujemny, to znaczy, że nasza koleżanka nikogo nie zaraziła. Będzie to też pośredni dowód na skuteczność maseczek chirurgicznych, bo je nosiliśmy non stop w kontaktach z pacjentami i między sobą. Każda maseczka zmniejsza ryzyko transmisji wirusa.

Domorośli internetowi eksperci twierdzą, że wirus jest wielokrotnie mniejszy od „porów” w maseczce, więc ta przed niczym nie chroni. Brzmi nawet logicznie, jednak to nieprawda. Po pierwsze – wirus potrzebuje nośnika, a tym jest zakaźny aerozol wraz z drobinkami śliny, które wydostają się z naszych ust i nosa, kiedy mówimy, kaszlemy czy kichamy, i spora część tego jest zatrzymywana właśnie na maseczce. Po drugie – jest takie pojęcie w chorobach zakaźnych, jak minimalna dawka zakaźna konieczna do zarażenia kolejnej osoby. To nigdy nie jest jedna cząsteczka wirusa czy jedna bakteria. A maseczki skutecznie zmniejszają dawkę zakaźną, jaką my eksponujemy do otoczenia oraz jaką przyjmujemy od innych. Trzeba je tylko nosić tak jak majtki, czyli zasłaniać wszystko, gdyż maska odsłaniająca nos jest jak majtki z wystającym znad gumki przyrodzeniem. Może ktoś lubi, ale swojej funkcji nie spełnia.

Kolejne godziny w pracy, poza standardowym zrobieniem zleceń i korygowaniem leczenia, mijają mi na wykonywaniu telefonów. Muszę ustalić pacjentów, którym na internie więcej nie pomożemy, żeby przekazać ich do ośrodków o wyższym stopniu referencyjności, czyli klinik. Tam zazwyczaj napotyka się na opór „dlaczego do nas” i trudno dotrzeć do osoby decyzyjnej. W klinikach rzadko się zdarza, żeby zwykły lekarz ustalał przekazania, co jest na porządku dziennym w szpitalach powiatowych. Cóż kliniki, przynajmniej w moim regionie, mają wciąż „system feudalny”. Zatem z przekazywaniem pacjentów do klinik internistycznych mam złe doświadczenia. Ale za to specjalistyczne oddziały chirurgiczne biorą pacjentów bez większych problemów. Być może wynika to ze specyfiki oddziału i tego, że tam zazwyczaj wszystko dzieje się „na ostro” i nie można czekać, np. przy tętniaku rozwarstwiającym czy krwawieniu do głowy. W klinikach chorób płuc porażka – przekazanie pacjenta z narastającym płynem w jamie opłucnowej, którego muszę nakłuwać co 2–3 dni, z podejrzeniem w badaniach obrazowych międzybłoniaka opłucnej, spełzo na niczym. Przez dwie godziny odsyłają mnie „od Annasza do Kajfasza” pomiędzy swoimi oddziałami pulmonologicznymi – jedni nie mają miejsc, inni zamykają się, bo mają zakażenie COVID-em na oddziale, kolejni po prostu odmawiają i sugerują torakochirurgię jako właściwy oddział. Torakochirurgia proponuje pulmonologię i koło się zamyka. Po dwóch godzinach przełączania i tłumaczenia tego samego mam dość. A przecież pacjenta z podejrzeniem nowotworu, który produkuje tak dużą ilość płynu w krótkim czasie, powinno się szybko zdiagnozować, rozważyć możliwości leczenia i zahamować zalewanie opłucnej. Może zabieg talkowania opłucnej, aby powstrzymać gromadzenie płynu? Nie jest to coś na poziomie powiatu.

Poddaję się i dzwonię do ordynatora pulmonologii w mniejszym ośrodku – zaprzyjaźnionym. On nigdy nam nie odmawia i daje krótkie terminy. Nie chciałem jednak ich zbyt dociążać, bo biorą od nas kilku pacjentów. Po krótkiej rozmowie dochodzimy do porozumienia i mogę chorego w poniedziałek wysyłać karetką. Zabieram się za kolejnego, tym razem wymagającego diagnostyki niewydolności wątroby i kwalifikacji przeszczepu. Udaje mi się to wstępnie ustalić, mimo że będzie to wymagało telefonu potwierdzającego rano w dniu przekazania. Poszło gładko, bo koleżanka już dzwoniła w sprawie tego pacjenta.

Na powiatowych internach, w przeciwieństwie do klinik, lekarze dyżurni podejmują decyzje o przyjęciu pacjentów, ale nie wiedzą, co im weekend przyniesie i ile będą mieć miejsc w poniedziałek, dlatego dziś nie ma sensu o to pytać. Normalne transfery będę masowo ustalać w niedzielę wieczorem.

W całym szpitalu brakuje miejsc COVID-owych, w Węzłowie i naszej lokalnej stolicy podobno też. „Zakaźny”, gdzie tylko mógł, tam wrzucił pacjentów. Neurologia tak samo, na „buforze”, gdzie sale były jednoosobowe, są teraz wciśnięte na styk dodatkowe łóżka. To jedyne w tym momencie dostawione łóżka i nie każde ma dostęp do tlenu, co w przypadku COVID-19 jest kluczowe. „Bufor” z założenia miał być lekkim oddziałem przyjmującym pacjentów skąpoobjawowych, ale np. wymagających COVID-owej stacji dializ, jaka jest u nas. Tymczasem przyjęta jeszcze koło południa pacjentka, mimo zapewnień kierującego ją lekarza, okazała się być w stanie ciężkim. Koleżanka, która do południa pracowała w „buforze”, ustaliła z doktor Mileną zamianę pacjentów – tę nową „ciężką” na kogoś lżejszego. Neurologia w tej chwili ma o wiele lepsze możliwości niż odizolowany w innym budynku „bufor” z lekarzem dyżurującym do piętnastej i internistą, który biega przez podwórko w tę i z powrotem między oddziałami.

Skrobiąc powoli jeden z wypisów, słyszę dźwięk służbowej komórki dyżurnego. Właśnie dzisiaj otrzymaliśmy aparat telefoniczny, dzięki któremu można złapać dyżurującego lekarza przemieszczającego się między budynkami i oddziałami. Pierwszy telefon jest od doktor Mileny z neurologii.

– Cześć, masz high-flowa? Ta nowa „siada” oddechowo – mówi szybko, wyraźnie się spiesząc.

– Wy macie naszego high-flowa, ostatnio pożyczałem z OIOM-u. Na razie są tylko trzy w szpitalu.

– Okej. To już do nich dzwonię – odpowiada energicznie.

– A co z nią? Co się dzieje? – dopytuję.

– Narasta jej niewydolność oddechowa, nie trzyma saturacji 70% na 15 litrach tlenu, D-dimery wystrzeliły w kosmos z pięciu na dwanaście tysięcy dzisiaj. Ma pełną dawkę leczniczą heparyny, ale wiesz, nie spełnia kryteriów tocilizumabu. Może iść w sepsę do tego… Nie jest bardzo obciążona i jest młoda – nie ma nawet sześćdziesiątki.

– Pomóc ci jakoś? – pytam.

– Nie, dam radę, chyba że masz osocze ozdrowieńców grupy zero, nigdzie nie ma. Ściągam dla niej z Pomorza.

– Co? Przecież to ponad trzysta kilometrów stąd – dziwię się.

– No i tylko jedną jednostkę, nie ma i już. Nie wiem, kiedy przyjedzie. Dzisiaj jest masakra. Osocza ozdrowieńców po prostu nie ma – odpowiada zmęczonym głosem.

Nieco później zmierzam na pediatrię, pielęgniarki powiadomiły mnie, że przyszło zamówione osocze (właśnie rozmrożono pierwszą jednostkę) dla 54-letniej kobiety w dość dobrym stanie, na wąsach tlenowych z kilkoma litrami przepływu osiągała 95% saturacji, jest dializowana. Miała dzisiaj epizod nasilonej duszności i kaszlu. Poza tym skarg nie zgłasza. Sprawdzam numer donacji osocza i grupę krwi… Osocze ozdrowieńców grupy zero.

Cóż, w nocy albo jutro dojedzie to zamówione osocze, ta pacjentka może poczekać, ta na neurologii nie, myślę, chwytając za telefon.

– Milena, mam osocze ozdrowieńców grupy zero już rozmrożone, koleżanka zamawiała na „bufor”. Moja pacjentka się trzyma, może zrobimy zamiankę? Weźmiesz te dwie jednostki osocza dla tej „ciężkiej”, a moja dostanie tę jedną jutro, po dializie, jak dojedzie? – pytam koleżankę.

– Super, już dzwonię do serologii, aby załatwić formalności. Przyślę kogoś po nie – mówi doktor Milena.

– Nie, przyniosę, spokojnie. Poza tym i tak muszę z tobą pogadać – odpowiadam i się rozłączam.

Drepczę wieczorem przez podwórko z życiodajnym płynem. Księżyc pięknie świeci, ale noce zaczynają być mroźne. Przypominają mi się marcowe wieczory, kiedy biegałem na izbę. Tylko teraz jest zdecydowanie gorzej. Jedyny pozytyw, że nie przywożą każdego z kaszlem i nie wpadamy w takie pułapki jak wcześniej. Pacjentka z podejrzeniem COVID, a zamiast tego całe płuco zalane ropą. Ta patologia z odsyłaniem wszystkich się skończyła, jak tylko wprowadzono obowiązek diagnostyki w strefach buforowych szpitali. Teraz wysyłają nam jedynie dodatnich pacjentów i zazwyczaj dzwonią ustalić. Nikt nie chce się bujać w skażonej karetce całą noc i szukać miejsca w województwie. Liczba chorych dodatnich rośnie w zastraszającym tempie.

– Jak sytuacja? – pytam doktor Milenę po dotarciu do dyżurki neurologii i przekazaniu osocza.

– Serologia już działa, za chwilę będziemy mogli toczyć. No, ogólnie jest ciężko. Tak jeszcze nie było, psują się na potęgę – odpowiada koleżanka smutnym głosem.

– A o co chodzi z tym nożownikiem? – pytam, ponieważ ciekawość mnie zżera.

– Nożownikiem? Skąd wiesz…? – Spojrzała na moją minę i machnęła ręką. – Jakim znowu nożownikiem… – Na jej twarzy pojawił się niewielki uśmiech, widać, jak bardzo jest zmęczona dzisiejszym dniem. – Zresztą opowiem od początku. To mężczyzna z niewielkim otępieniem, po udarze. Nie mamy kamer na tej sali, więc pielęgniarki zastały go, jak stał ubrany jak do wyjścia do domu z nożem, takim ząbkowanym do smarowania chleba, i on tym nożem odciął od siebie te nowe elektrody od kardiomonitora. Oddał go grzecznie pielęgniarkom, a te zawołały mnie, żebym to zobaczyła, po czym spokojnie zaprowadziły pacjenta do łóżka – opowiada neurolożka.

– I to wszystko? – dopytuję, bo słyszałem nieco inną wersję.

– No nie wszystko, bo pan Marian był bardzo pracowity. Nożem odciął pilota od tego nowego łóżka, więc albo jest w pozycji siedzącej, albo płasko jak do reanimacji. Wiesz, wydaje mi się, że jemu wydawało się, że jest w pracy, bo z zawodu był elektrykiem. Rozmontował wszystkie gniazdka i dzwonek do wzywania personelu. Zdemontował ze ściany podajnik papieru i lustro. A kiedy kładliśmy go do łóżka i chcieliśmy pomóc przebrać się w piżamę, zobaczyliśmy, że zza paska wystaje mu urwana rura od kranu. Wcześniej żył tak trochę jakby w swoim świecie, ale tego się nie spodziewałam. I zrobił to w naprawdę krótkim czasie, między wizytami pielęgniarek na sali. Musiał uwijać się jak mróweczka – ciągnie swoją opowieść koleżanka, a ja próbuję sobie wyobrazić minę personelu, który wchodzi do sali i widzi taką scenkę. – To nie wszystko, obok leży taki starszy pacjent z silną demencją. Generalnie proste rzeczy mówi, ale jest totalnie odjechany, np. bierze kabel od kroplówki i dzwoni do generała. I ten pacjent mówi do nas, że ten drugi to mu w majtkach grzebał. Odkrywamy pościel, a tam pampers rozbebeszony i dużo ekskrementów. „Proszę pana, to zupełnie niemożliwe, pan Marian nie mógł tego zrobić, ma zupełnie czyste dłonie, a kran jest zepsuty” – mówię do pacjenta. A poza tym, wiesz, faktycznie poza pampersem i łóżkiem żadnego śladu brudu nie widać. I wtedy pacjent spojrzał mi prosto w oczy i zupełnie logicznie powiedział: „Bo on rękawiczki założył”.

– I co sprawdziliście w śmietniku? – Cała sytuacja jest na poziomie takiej abstrakcji, że nie wiem, czy zachować powagę, czy się roześmiać.

– No nie, bo worki po sprzątaniu sali już popakowane. Zresztą nie chcę wiedzieć – odpowiada doktor Milena.

– Wiesz… – próbuję ją pocieszyć. – Mnie kiedyś pacjent zawołał, żeby powiedzieć, że ktoś mu do łóżka narobił. Co oczywiście było połowiczną prawdą, bo narobione było, ale winowajca leżał na tym łóżku i mnie wzywał – opowiadam, pozwalając sobie na lekki uśmiech, aby podnieść koleżankę na duchu.

Rano dowiaduję się, że stan pacjentki po przetoczeniu osocza zaczął się stabilizować i nie pogarsza się, w kolejnych zaś dniach następowała stopniowa poprawa.

Wracając do domu, zahaczam o sklep spożywczy, a w zasadzie cztery sklepy. Dopiero w czwartym, uzbrojony w maskę i rękawiczki, znajduję białe michałki. Zuzia się ucieszy.

#

Wieczorem, jak to bywa w domu, nieco dla odmóżdżenia, a nieco z ciekawości przeglądam media społecznościowe. Wspominałem już wcześniej, że bardzo wkurzają mnie teleporady oraz sposób traktowania pacjentów przez POZ-y. No to absurdu ciąg dalszy.

Nie tak dawno odwiedzili nas przedstawiciele handlowi reklamujący i zachwalający akurat swój lek na nadciśnienie czy betabloker, który jest jedną i tą samą substancją od lat, w postaci dziesiątek różnych generyków. Swoją drogą, podoba mi się system brytyjski, w którym lek ma nazwę substancji chemicznej np. amlodypine i firma dodaje swoje logo, a nie prześciga się w wymyślaniu pierdyliardu chwytliwych nazw.

Otóż przedstawiciele tej firmy opowiadali, że swoją wizytę w jednym z POZ-ów przeprowadzali tak, że stali na parterze, a z pierwszego czy drugiego piętra wychylał się lekarz i z nimi rozmawiał. Gdy zaś potrzebowali pieczątki potwierdzającej wizytę, opuścił im koszyk na sznurku, wciągnął, podbił kartkę i ponownie opuścił. Subtelne i eleganckie, biorąc pod uwagę to, co się dzieje w pewnym mieście, w podkarpackim – w Tarnobrzegu. Sprawę po raz pierwszy poruszył portal nadwisla.24.pl po prośbie o interwencję od pacjentki. Otóż w dużym skrócie po uzyskaniu teleporady i teleskierowania do poradni czy szpitala6 pacjenci muszą iść na zaplecze i przy pomocy kija uderzać w wyznaczony parapet, który jest dość wysoko, skąd po podaniu danych otrzymują skierowanie. Podobno zanim sprawę nagłośniono, trwało to dobrych kilka miesięcy.

Czy może być gorzej? Ano tak, po nagłośnieniu sprawy, ktoś zabrał kij.

Teraz prawdopodobnie trzeba mieć własny…

#niedziela 4 października

Wszystkie znaki na niebie i ziemi sprawiały, że miałem prawo sądzić, że dyżur będzie spokojny. Zapowiadało się porządkowanie dokumentacji przed transferem ostatnich parunastu stabilnych pacjentów, ustalenie przez telefon miejsc dla tych, co jadą do okolicznych oddziałów wewnętrznych, pobranie wszystkim ostatniego kontrolnego wymazu. Nie ma przyjęć z powodu braku miejsc na „buforze” i relokacji pacjentów z oddziału. Idealny scenariusz na nudny dyżur spędzony na „papierologii”. Jak następnym razem pomyślę, że dyżur zapowiada się dobrze, bo w zasadzie nic nie może się wydarzyć, to uszczypnę się i odświeżę twarz dużą ilością lodowatej wody. Bo kiedy myślisz, że wszystko idzie po twojej myśli, to znaczy, że o czymś jeszcze nie wiesz.

Na oddziale wewnętrznym wszystko w porządku, niczyj stan się nie pogorszył, nikt nie zgłaszał niepokojących objawów, nie było istotnych i innych niż spodziewane odchyleń od stanu prawidłowego w badaniu fizykalnym. Szybka wizyta na „buforowym”, który ma być wersją „light” nowo powstającego COVID-owego. Spora część to chorzy skąpo- i bezobjawowi, ale hospitalizowani, bo wymagają hemodializy w zakaźnej stacji dializ.

Od piątku nie ma już COVID-owych miejsc w szpitalu. Niektórzy pacjenci leżą w „buforze” po dwóch w pojedynczych salach. Ale jest epidemia, więc maksymalne dostawianie łóżek niedługo będzie standardem. Na razie na oddziale wewnętrznym nie możemy położyć nikogo z wynikiem dodatnim, bo nikt nie przyjmie naszych ujemnych pacjentów ze względu na kontakt z zakażoną osobą. Od poniedziałku szykujemy się na szturm, po wypisaniu ostatniego negatywnego pacjenta.

Na oddziale buforowym pacjenci są w różnym stanie. W pierwszej sali leży niemłoda już kobieta, czuje się świetnie, choć narzeka na szpitalne jedzenie. Jest dializowana, musi być z nami do czasu uzyskania ujemnych wyników i uznania jej za ozdrowieńca, wtedy powróci do macierzystej stacji dializ. W kolejnej sali też znajduje się pacjentka dializowana, wiek około 50 lat, bez dolegliwości, czyta książkę i trochę narzeka na izolację. Uważa, że wirus to nadmierna panika i robienie szumu o nic. Dla niej to zwykłe przeziębienie, mimo zajęcia 20% płuc w tomografii nie desaturuje, zdarza jej się czasem zakaszleć, a węch i smak powoli wracają. Nie docenia tego, jakie ma szczęście. Dalej zaglądam do dwóch mężczyzn, starszy z otępieniem, leżący cichutko na łóżku pod tlenem, na razie stabilny, młodszy trzydziestoparolatek, bez obciążeń, za to zlany potem, boli go podczas oddychania w klatce piersiowej, w obecnym przepływie tlenu ma 92% saturacji. Uspokajam go i zwiększam przepływ tlenu.

– Doktorze, to normalne? Nie mogę nabrać powietrza, tak jakbym miał blokadę. Nabieram głęboko, a moje płuca nie są pełne – mówi z lękiem w oczach.

Osłuchuję go, ale przez fonendoskop słyszę jedynie trzeszczenia związane z zajęciem przez COVID płuc. Nie ma innych zmian mogących świadczyć o dodatkowej obturacji7, leki rozkurczające oskrzela mu nie pomogą. COVID-19 prowadzi do śródmiąższowego zapalenia płuc, a więc do choroby restrykcyjnej, która powoduje zmniejszenie czynnościowe pojemności płuc. Przekładając to z języka medycznego na normalny, problemem nie jest to, że drogi oddechowe się zwężają i do płuc wchodzi mniej powietrza, tylko to, że wchodzi go tyle samo co zawsze, ale tkanka płuca jest stopniowo zajmowana i wyłączana z wymiany gazowej. Przyrównując powietrze do samochodów, a tlen do ludzi, to w astmie tworzy się korek, przez który część ludzi nie jest w stanie zdążyć do pracy. W przypadku COVID-a drogi są dobrze przejezdne i wszyscy docierają na miejsce, tylko niektórzy nie mają gdzie pracować, bo im firmy tymczasowo zamknięto lub trwale zniszczono.

– Będzie dobrze, panie Dariuszu – mówię, patrząc mu w oczy. – Jest pan w 5.–7. dniu od rozpoczęcia objawów, to zazwyczaj najgorszy okres choroby, jak to pan przetrzyma, to potem będzie lepiej.

– Dziękuję, doktorze. A czy wiadomo, jak wirus wpływa na płód? – zaskoczył mnie pytaniem pacjent.

– Wie, pan, to dość nowy wirus, nie wszystko jeszcze wiadomo. Poza tym, szczerze mówiąc, nie szukałem takich doniesień, nie zajmuję się ciężarnymi pacjentkami. Czemu pan pyta?

– Moja żona jest w ciąży, bardzo chcieliśmy mieć dziecko i wreszcie się udało. Boję się o nią, ona jest dodatnia. Niedługo ma termin. Dziecko też będzie chore? Też się będzie dusić jak ja? – pyta pacjent.

– Z tego, co wiem, koronawirus nie przechodzi przez łożysko i ryzyko transmisji z matki na dziecko jest niewielkie. Dzieci z reguły przechodzą go lekko lub bezobjawowo. Jak z noworodkami to nie wiem… – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Niemniej karmione piersią powinno dostawać przeciwciała w mleku matki. To trochę jak naturalne osocze ozdrowieńców – dodaję szybko, aby nieco uspokoić pacjenta.

– Dziękuję za informację – odpowiada pacjent, a ja widzę, że jest psychicznie podłamany.

– Będzie dobrze, gdyby duszność się nasilała, proszę zgłosić pielęgniarkom, niezwłocznie do pana przyjdę – zapewniam, zbierając się do wyjścia z sali.

Szczerze mówiąc, pacjent poruszył temat, który wydaje się ciekawy, do tej pory poza strzępkami informacji o COVID-zie w ciąży, jakie przypadkiem gdzieś przeczytałem, nie zgłębiałem tego zagadnienia. Postanowiłem po powrocie do domu poszukać czegoś na ten temat, zaspokoić zarówno swoją świeżo rozbudzoną ciekawość, jak i podzielić się później wiedzą z pacjentem.

– Doktorze, na „49”! – krzyczy pielęgniarka z końca korytarza. – Zerwał sobie maskę i ma 53% saturacji.

Przemierzam szybko korytarz i wpadam do sali, odczyt monitora jest jasny, pacjent ma ostrą niewydolność oddechową. Pobudzony, kilka minut wcześniej zerwał maskę z rezerwuarem w przepływie 15 litrów na minutę. Oddechów chyba jest ze 40 na minutę – dużo, nie mam czasu liczyć, monitor raczej się nie myli. Rzucam okiem na szybko unoszącą się i opadającą klatkę piersiową pacjenta. Zakładam mu ponownie maskę i proszę o podanie niewielkiej dawki morfiny dożylnie, aby ograniczyć uczucie duszności. Na 15 litrach nie dochodzi do 80%.

– Duszę się… Brakuje mi powietrza… – wypowiada słowa chory z olbrzymim trudem.

Odkręcam zawór w ścianie do oporu, metalowa kuleczka w reduktorze niezmiennie pokazuje 15 litrów, ale bulgotanie wody w pojemniku nawilżającym jest zdecydowanie głośniejsze. Nie wiem, jaki to ma teraz przepływ, bo maksymalny wskaźnik to 15 litrów, ale powoli saturacja zaczyna podnosić się i osiąga prawie 90% wysycenia tlenem.

Pacjentowi pogarszało się już wcześniej, ale ze względu na wiek i choroby współistniejące nie kwalifikował się na intensywną terapię (decyzja dyżurnego anestezjologa) – 88 lat, leżący, niewydolność serca w skali NYHA III/IV i otępienie starcze. Z tym, że patrzy na mnie świadomie i mówi, że się dusi. To też widać. Liczba oddechów w tym przepływie tlenu nieco spadła i jest mu trochę lepiej. Rokowania są „wysoce niekorzystne” – mój ulubiony eufemizm, na to, kiedy uważam, że człowiek umrze, a nie jest jeszcze w stanie agonalnym. Pobieram gazometrię tętniczą, podaję dodatkowe leki, sprawdzam, czy saturacja się podniesie do poziomu, który by mnie zadowalał na tę chwilę, czyli powyżej 90%. Nie podnosi się. Proszę o kolejną konsultację anestezjologiczną, ocena wskazań do OIT się nie zmieni, ale chcę założyć pacjentowi aparat do wentylacji nieinwazyjnej, bo wszystkie high-flow w szpitalu są zajęte. Czekam na anestezjologa, a pielęgniarka przynosi NIV. Maska tego urządzenia będzie przylegać szczelnie do twarzy i dodatkowo dotłaczać powietrze do płuc, wytwarza się dzięki temu dodatnie ciśnienie oddechowe i wspomaga to wymianę gazową, a także odciąża mięśnie oddechowe.

Pacjent drugi raz nie zostaje zakwalifikowany na leczenia w OIT, więc NIV to jedyny sposób intensyfikacji leczenia, na który mogę sobie pozwolić.

Ludzie, jak tylko nabiorą sił, często kłócą się z wentylacją NIV. Wcześniej walczyli o każdy oddech, teraz maszyna pozwala im nieco odpocząć i przejąć część wysiłku oddechowego na siebie.

Ostatnie trzy godziny spędziłem w kombinezonie, a nie obejrzałem jeszcze wszystkich pacjentów. Jestem cały zlany potem. Przypominają mi się komentarze niektórych znajomych na Facebooku, którzy nie wierzą w pandemię – w zasadzie to byli znajomi, ostatnio mam niską tolerancję na ignorancję i głupotę. Są całe fora epatujące skrajnym debilizmem „COVID komisja śledcza”, „Covid-1984, otwórz oczy”, „Nie damy się zniewolić plandemii” i tego typu bzdurne hasła. Ludzie organizują mitingi bez maseczek albo masowo umawiają się na zakupy bez maseczki na twarzy. Szczyt ignorancji i głupoty. Antymaseczkowcy, foliarze od 5G, antyszczepionkowcy i płaskoziemcy, dodajmy do tego stowarzyszenie STOP ZET8 i osiągamy poziom zidiocenia, który jeszcze parę lat temu byłby uznawany za niezbyt wyrafinowany żart.

Jeden z najwybitniejszych ludzi XX wieku powiedział kiedyś: „Tylko dwie rzeczy są nieskończone: Wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej”. Albercie, nie żyjesz już tyle lat, a twoje słowa są tak samo aktualne jak wtedy.

Swoją drogą czasem zastanawiam się, gdzie by była ewentualna granica dla teorii spiskowych. Na razie nie przychodzi mi nic do głowy. Jeden z lekarzy w komentarzu internetowym dowcipnie zauważył, że gdyby w 2021 wybuchła pandemia sraczki i wszyscy nosiliby pampersy zamiast maseczek, to na pewno pojawiliby się zaraz antypampersowcy wolący robić to pod siebie. A rząd w ich ocenie wykorzystywałby wywołanie defekacji w celu gromadzenia danych o obywatelach… lub byłoby to ogólnoświatowe lobby branży pampersiarskiej.

Patrzę na pacjenta, jest nieco spokojniejszy. Saturacja 93% na NIV-ie i 24 oddechy. Jest lepiej, ale przy jego obciążeniu nie wierzę w przełamanie, nie ma szans. Dwa dni temu był przekazany z oddziału neurologicznego za pacjentkę w stanie ciężkim, wtedy oddychał normlanie i bez tlenu. Kończę wizytę, ordynuję kolejną niewielką dawkę morfiny na duszność i wracam na internę. Mam tam sporo papierkowej roboty, a najbliższe godziny spędzę na telefonie, próbując ustalić przekazania na jutro.

Jak zwykle do Leniwca nie da się dodzwonić, po przebrnięciu przez centralę i milion numerów wewnętrznych nikt nie odbiera, próbuję wielokrotnie. Trudno, jutro też jest dzień i może ktoś inny odbierze, a rano ostatnią dwójkę pacjentów przekażę dalej.

Kończąc kolejny wypis, odbieram telefon – pacjent rozerwał rurę od NIV. Zazwyczaj zrywają maski z twarzy, ten zniszczył całą rurę, cóż trudno, wrócił na worek z rezerwuarem. Idę szybkim krokiem na oddział z zapasową rurą pod pachą i zastanawiam się, czy jest sens próbować jeszcze raz z NIV-em, w końcu brak współpracy jest przeciwwskazaniem, a pacjent nie rokuje poprawy. Jego saturacja jest coraz gorsza. Chory kategorycznie odmawia podłączenia do maszyny, przychylam się do jego prośby – skoro jest zdyskwalifikowany i nie trafi na OIT, to i tak nic nie zmieni, a jego wola jest ważniejsza. Dzwonię po raz ostatni do anestezjologów, tym razem nie w sprawie konsultacji, tylko poradzić się, jak uspokoić pacjenta, aby zapewnić mu większy komfort w ostatnich chwilach.

– Doktorze, chcę się tylko poradzić w sprawie sedacji, czym obniżyć duszność i zmniejszyć lęk… Dostaje teraz morfinę – wyjaśniam.

– Tylko morfinę, wysyć go na tyle, żeby nie czuł duszności i był spokojniejszy, ale żeby nie siadł oddechowo i rozpisz dawkowanie co cztery godziny.

– Dziękuję – odpowiadam.

Nie dowiedziałem się niczego nowego, ponadto co sam wiedziałem. Na co liczyłem? Jestem trochę bezsilny w tej sytuacji, została mi stara dobra „MFka”9. Choć dotychczas nie miałem sytuacji w swojej karierze, żeby dawkować ją w niewydolności oddechowej. Owszem przeciwbólowo w rozsianych procesach nowotworowych czy doraźnie w duszności. Ale nie kiedy pacjent skrajnie się dusi.

Morfina działa przeciwbólowo i obniża uczucie duszności, jednak w zbyt dużej dawce tłumi ośrodek oddechowy i powoduje depresję oddechową10. Wymierzyłem potrzebną ilość morfiny, podając niewielkie bolusy dożylnie co 10–15 minut, na tyle żeby pacjent nie cierpiał i nie odczuwał duszności z kolejnymi dawkami co cztery godziny. Zawór z tlenem zostawiam odkręcony na najwyższy przepływ. Odwiedzę pacjenta jeszcze kilka razy w ciągu tej nocy, patrząc na jego pogarszające się parametry. Zdyskwalifikowany z OIT, ale nie z opieki i komfortu umierania. Koronawirus wciąż będzie zjadał jego płuca, aż wykonają ostatni oddech, ja zaś sprawię, żeby jak najmniej odczuwał duszności i strach. Odejdzie bez bólu i strachu.

Dzień się jednak nie kończy, tuż po drugiej w nocy otrzymałem informację o tym, że konieczna jest interwencja u dwóch pacjentów. Młody mężczyzna odczuwał silną duszność, a innego bolał brzuch, a chodziło o biodro. Brzuch był mięciutki i niebolesny, gniotłem go, macałem, potrząsałem zarówno powierzchownie, jak i głęboko, ale żaden z objawów noszących nazwiska dawnych pionierów medycyny11 się nie objawił. Na ważne pytania o stolec i odchodzenie gazów pacjent odpowiadał twierdząco. Najbardziej bolała go kość biodrowa. W TK jamy brzusznej z kontrastem u tego chorego znaleźliśmy dużego guza nerki o średnicy prawie siedmiu centymetrów, do tego prawdopodobnie z przerzutami do węzłów chłonnych.

Nie ma po co wzywać chirurga, może go ciągnie od tego guza? A może ma przerzuty do kości?… Nie wiem… – pomyślałem, przepisując lek przeciwbólowy. Na internie nie ma dnia, żeby kogoś coś nie bolało, a tu nie ma nic niepokojącego.

Wracam do papierologii, choć czuję piasek pod oczami i czytam po dwa razy to, co napisałem, żeby nie strzelić jakiegoś okropnego babola. Marzę, żeby się położyć na wersalce w naszym nowym socjalnym. Kiedyś był tam gabinet do próby wysiłkowej i EKG, ale teraz wszystko przerobiono, żeby maksymalnie dużo pacjentów dodatnich pomieścić na oddziale, więc nasz socjalny z łazienką przepadł, przekształcony na kolejną salę dla chorych.

O wpół do czwartej nad ranem dokumentacja wyglądała jako tako, pacjenci posegregowani – leżący z siedzącymi – tak aby mogli jechać po dwoje jedną karetką. Uzupełniłem również rzeczy, które zazwyczaj ogarnia sekretarka medyczna oraz załączyłem wcześniej zamówione przeze mnie płyty z badaniami obrazowymi z pracowni. Rano tuż przed ósmą rozpocznie się exodus pacjentów i nie będzie czasu. Musi przebiegać sprawnie.

Ledwie przyłożyłem głowę do poduszki, a moja świadomość niczym wątły płomień świecy pod wpływem intensywnego podmuchu mroku zgasła, zapadłem się w błogi niebyt. Tak szybko jak się wyłączyłem, wybudził mnie dźwięk służbówki. Nie potrzebuję czasu na otrzeźwienie, umysł przyzwyczajony do pracy na maksymalnych obrotach momentalnie przyspiesza, odganiając senność.

– Tak? – pytam.

– Doktorze, pacjent z czterdziestej trzeciej osunął się z łóżka i tak dziwnie oddycha, jakby się miał zatrzymać, jest nieprzytomny.

– Zabezpieczcie drogi oddechowe rurką ustno-gardłową, zmierzcie cukier i ciś­nienie. Jak się zatrzyma, to zaczynacie beze mnie. Będę za trzy minuty.

Łapię naszykowane na krześle maskę do nurkowania12 i słuchawki. Zawsze odkładam je blisko, nawet jak mam wrażenie, że jest spokojny dyżur, bo nigdy nie wiadomo, kiedy cenne minuty będą decydować o ludzkim życiu. Po szpitalu się nie biega, bo wzbudza to niepotrzebny stres i niepokój, że dzieje się coś niedobrego, np. zatrzymanie krążenia. No więc puściłem się sprintem przez korytarz, a potem podwórko szpitalne, mroźne nocne powietrze wdzierało się do moich płuc, orzeźwiająco kłując i sprawiając, że czułem każdy oddech. Musiałem przebiec około 100 metrów między dwoma oddziałami do „buforu”, który miał być pieprzoną wersją „light” oddziału COVID-owego. Tacy hotelowi pacjenci, dializowani bezobjawowi i inni skąpoobjawowi, nieproblematyczni. Najwyraźniej nawet w Hiltonie zdarzają się zatrzymania. Teraz trzeba ocenić sytuację, jeszcze nie wiem, czy pacjent właśnie umiera. Od telefonu mija może minuta, może dwie, kiedy w kantorku zaczynam zakładać kombinezon. Olewam totalnie ochraniacze na buty, których już nie ma i planowo robi się je z worków na śmieci, nie ma na to czasu. Zakładam kombinezon, moją maskę i 2 pary rękawiczek, zabiera mi to cenne sekundy, ale muszę, reanimacja jest jedną z najbardziej ryzykownych procedur medycznych, podczas których może dojść do transmisji koronawirusa. Biorę telefon w rękę – trudno potem się go odkazi.

To ten mężczyzn, który skarżył się na ból biodra, leży teraz w pozycji bocznej ustalonej z rurką ustno-gardłową i maską z tlenem o maksymalnym przepływie. Oddycha, a raczej łapie płytkie oddechy… Widziałem to już nieraz „status pre-mortem”, jesteśmy tuż przed śmiercią, a pacjent zaraz się zatrzyma. Osłuchuję go, jednocześnie wykręcając numer dyżurnego anestezjologa i przełączając telefon w tryb głośnomówiący. W tym czasie wydaję dyspozycje szykowania zestawu do reanimacji. Pielęgniarki biegną po wózek reanimacyjny. Wszystko musi być na miejscu: adrenalina, AMBU13…

– Doktorze, tu Tomek, dzwonię z pediatrii, mamy zaraz zatrzymanie w czterdziestej trzeciej, pacjent COVID plus, nie wiem dlaczego. Nie, nie jest to ten zdyskwalifikowany – uprzedzam pytanie.

Po drugiej stronie jest doświadczony anestezjolog, który pomagał mi wielokrotnie.

– Macie respirator?

– Nie, nie mamy. Tu mieli być pacjenci w lżejszym stanie – odpowiadam szybko.

– Już idę, tylko wezmę „Karinę”14 – mówi i się rozłącza.

Oceniam ponownie pacjenta. Mimo że minęło kilkanaście sekund, jego stan dramatycznie się pogorszył, właśnie wydaje ostatnie dwa oddechy.

– Mamy zatrzymanie! – wołam do najbliższej pielęgniarki.

– Niech pani dzwoni na triaż15 SOR-u i przełączy w tryb głośnomówiący – mówię do drugiej, dyktując numer z pamięci.

Rozpoczynam masaż. Rytmiczne uciśnięcia klatki piersiowej na głębokość 4–5 cm. Częstotliwość około 100 uderzeń na minutę. Przy szóstym albo siódmym uciśnięciu łamię mostek, zdarza się, choć chrupnięcie kości rozlega się tak, że pielęgniarka obok aż się wzdrygnęła. Nie jest przyzwyczajona, na pediatrii zatrzymania to rzadkość, a reanimacja dziecka jest inna.

– SOR, słucham? – Rozlega się w telefonie.

– Tu Tomasz z interny, mam zatrzymanie na pediatrii, potrzebuję jednego ratownika. Pacjent jest otyłym mężczyzną, a mam tylko dwie pielęgniarki, potrzebuję kogoś do akcji reanimacyjnej.

– No dobrze, ale…

– Niech pani poprosi chłopaków, na pewno któryś przybiegnie. Dziękuję – kończę rozmowę i dalej masuję pacjenta.

Zmieniamy się z pielęgniarką od podaży leków, jestem cały zlany potem i rozpływam się w kombinezonie.

– Niech pani na chwilę przestanie – mówię. Uciskam tętnicę 5 sekund, ale czuję, że nie ma nic. – Nie ma, działamy – wydaję polecenie pielęgniarce. Przejmuję AMBU od drugiej. Masujemy i wentylujemy dalej. – Za szybko… Wolniej – rzucam do uciskającej klatkę pielęgniarki.

Kiedy skacze adrenalina, zaczynamy szybciej uciskać klatkę, szybciej nie znaczy lepiej, wytyczne mówią 100/minutę, ale w ferworze walki można przesadzać. Trzeba znaleźć dobry rytm i dla siebie, i dla pacjenta, tak żeby nie wypompować się po minucie wysiłku, a żeby pacjentowi zapewnić regularny skurcz i rozkurcz komór, żeby dać czas na napłynięcie krwi. Mój kolega, który uczył mnie pierwszych reanimacji, powtarzał, że za szybko to tak samo źle, jak za wolno. Ma być w rytmie 100/minutę, a idealnym rytmem do uciśnięć klatki jest Bee Gees „Stayin’ Alive”. Wystarczy nucić sobie w głowie piosenkę i uciskać w jej rytm klatkę. Jestem niepoważny? Nie szkodzi, jeśli to mi pozwoli wykonywać uciski klatki, jak należy. Swego czasu „The British Heart Foundation” prowadziło kampanię reklamową z Vinniem Jonesem, który uczył reanimować w rytm piosenki. Łatwo sprawdzić, w internecie nic nie ginie. Cóż jeśli coś jest głupie, ale działa, to wcale nie jest głupie.

Przybiega ratownik z SOR-u już przebrany, jest szybciej od anestezjologa, ale tamten musi przytaszczyć respirator.

– Weź z pomieszczenia na końcu korytarza AED16 – rzucam szybko.

Po chwili pojawia się z małą walizeczką, niestety tu nie mamy lifepacka. Rozpakowuje mały defibrylator, to niewielkie idiotoodporne urządzenie, które wisi w różnych miejscach. Ma krótką opatrzoną dużymi obrazkami instrukcję, narysowaną tak, że nawet nie umiejąc czytać, wiesz, co zrobić. Takie urządzenia czasem spotyka się w Biedronce albo w galeriach handlowych. W zasadzie powinny być w każdym miejscu, gdzie statystycznie w ciągu 5 lat nastąpi minimum jedno zatrzymanie krążenia. Może się to zdarzyć w miejscach takich jak schronisko w drodze na Giewont. Tak jest to wyliczone. Ekonomia to bezlitosna nauka opierająca się na bilansie zysków i strat. Statystyczne uratowanie czyjegoś życia raz na 5 lat lub sprawienie, że nie będzie kaleką, jest tańsze dla państwa, niż kupno i utrzymywanie AED w gotowości przez ten czas. Straszne, ale ktoś to kiedyś musiał policzyć i oznacza to, że dla urzędników i ekonomistów życie ludzkie ma ogromną, choć mierzalną w konkretnych pieniądzach wartość. Dla mnie natomiast jest bezcenne.

Ratownik przykleja elektrody, a ja zmieniam pielęgniarkę w uciskaniu klatki.

– Analiza rytmu, nie dotykaj pacjenta – rozlega się donośny głos z defibrylatora zaraz po przyklejeniu elektrod.

Przestałem uciskać klatkę i odsunęliśmy się od chorego.

– Defibrylacja zalecana. – Znowu głos z urządzenia.

– Strzelamy – mówi ratownik i zerka okiem, czy nikt nie dotyka pacjenta.

Ciało lekko drgnęło. I tyle, żadnych spektakularnych zmian jak na filmach.

– Rozpocznij reanimację – proponuje ponownie skrzyneczka.

Uciskam klatkę piersiową. Powoli przestaję widzieć, pot spływa mi po twarzy, a oddech robi się cięższy z wysiłku, dodatkowo oddycham przez filtry do respiratora w mojej masce, a więc opór powietrza przy wciąganiu go do płuc jest większy.

– Analiza rytmu. Defibrylacja niezalecana. Rozpocznij reanimację. – Po trzech minutach skrzyneczka wydaje znowu polecenia.

Sprawdzam tętno – brak.

– Adrenalina i popchnij solą – rzucam do pielęgniarki, która przez zaparowaną maskę ledwo widzi na oczy, u mnie jest tylko nieco lepiej.

Wchodzi anestezjolog i przejmuje dowodzenia. Dalej uciskamy klatkę piersiową pacjenta, ale to anestezjolog wydaje polecenia. Intubuje chorego i akcję prowadzimy jeszcze przez dobre 45 minut. Bezskutecznie. W końcu jest decyzja o zakończeniu reanimacji. EKG pokazuje wciąż prostą linię. Stwierdziłem zgon chorego.

Dziękuję doktorowi i ratownikowi z SOR-u. Patrzę, jak zbierają swoje rzeczy i odchodzą w milczeniu. Nikt nie lubi przegrywać z paskudną kostuchą, a my na krótką chwilę stworzyliśmy zespół, który razem walczył o życie tego pacjenta.

Kiedy opowiadam znajomym o mojej pracy, to często słyszę pytania: „Miałeś jakiś zgon?”, „Dużo miałeś zgonów?”. Ludzie są ciekawi, a ciekawi ich to, czego nie znają. Myślą, że śmierć jest czymś najtrudniejszym, co mnie w pracy spotyka. To nie śmierć czy stwierdzenie zgonu jest dla lekarza najtrudniejsze, to utrzymanie pacjenta przy życiu.

Tym razem się nie udało.

– Pomogę wam, pan Józef waży jakieś dziewięćdziesiąt kilo – proponuję zmęczonym głosem, kiedy pielęgniarka przynosi specjalne worki. Musimy ciało położyć z powrotem na łóżko.

Nowe worki są inne niż te wiosną – bez zamka błyskawicznego, tylko na taśmę klejącą. Cóż, pewnie tańsze? A może lepiej chronią przed COVID-em? Nie wiem…

Przed zdjęciem kombinezonu zaglądam na salę do pacjenta z niewydolnością oddechową, oddycha mniej nerwowo, ale znowu ma pod 30 oddechów na minutę, a saturacja powoli i niezmiennie spada. Będzie następny w statystyce. Zabije go COVID i niewydolność oddechowa i to już jutro, co przewiduję, ale w tej chwili jeszcze o tym nie wiem.

A ten poprzedni pacjent? Zabił go COVID? Nie wiem…

Nie wiem, dlaczego umarł, po prostu się zatrzymał. Koronawirus zwiększa pogotowie zakrzepowe w organizmie czy ryzyko udaru i zawału nawet parokrotnie. A może ten dopiero co rozpoznany guz? Zator? Krwotok? Zaburzenia rytmu? Nie wiem… Wyjaśni to sekcja zwłok, na którą kieruję, o ile rodzina nie wypełni druku o odstąpienie.

Wracam do siebie na oddział tuż przed siódmą. Mówię dzień dobry porannej zmianie pielęgniarek i do widzenia nocce. Za chwilę przyjdą moi koledzy i będziemy zdawać raporty.

– Jak tam? Ile miałeś przyjęć? – pyta Karol.

– Zero – odpowiadam zmęczonym głosem.

– O, to spokojny dyżur?

– Nie.

– Czemu?

– Ciężki pacjent, papierologia, interwencje, reanimacja. Dowiesz się z raportu… – wyrzucam z siebie szybko, jestem zbyt zmęczony, żeby opowiadać wszystko jeszcze raz.

– No okej, a jak się spało w nowym socjalnym?

– Nie wiem…

#środa 7 października

Od wczoraj oddział jest całkowicie zakaźny. Pierwsi pacjenci zaczęli zjeżdżać z okolicznych szpitali tuż popołudniu. Wprowadzono także podwójne dyżury, nikt nie zgodzi się obstawiać już trzech oddziałów (interna, pediatria/bufor, zakaźny) w pojedynkę. Pacjenci COVID-owi za łatwo się dekompensują, poza tym nie wyobrażam sobie być na jednym oddziale u chorego w kombinezonie, kiedy na drugim coś się zacznie dziać. Najmniej roboty jest na zakaźnym, są tam najlżejsi pacjenci i dwójka zakaźników ogarnia ich do piętnastej. Interwencje ograniczają się do popołudniowych przyjęć, jeśli wcześniej zwolni się miejsce, albo do podawania leków przeciwbólowych, dawki insuliny lub doraźnie obniżających ciśnienie.

Pediatria – zwana buforem, choć żadne z tych stwierdzeń nie jest prawdziwe, ponieważ od dawna leżą tam tylko dodatni dorośli – jest nieco bardziej wymagająca. W założeniu mieli być tam lżejsi pacjenci, jednak ostatnia niedziela przez brak miejsc w szpitalu zmieniła to. No i interna, szykowany COVID-owy moloch. Na wiosnę kładliśmy tam 11–12 pacjentów, teraz wiemy, że będzie ich minimum 28. Tuż za oknem wykańczają kontenerowce na kolejne 55 łóżek. Ciekawe, kto będzie tamtymi pacjentami się opiekował. W głębi duszy znam odpowiedź i wcale mi się ona nie podoba.

Koleżanki w nocy nie spały. Na pusty oddział przyjęły 14 osób, w tym dwie w stanie ciężkim, od nich zaczynają raport. Jedną z tych osób był starszy mężczyzna dotychczas leżący na pediatrii. Kojarzę go z niedzielnej wizyty, zgłaszał kaszel, ale saturację miał względnie dobrą – 95–96% bez tlenu. Doktor Magda przeniosła go tutaj po tym, jak zaczął pogarszać mu się oddech, na „buforze” jego stan był na tyle dobry, że nie wymagał tomografii klatki piersiowej. Teraz ma zajęte 80% miąższu płucnego. Drugi pacjent już nie leży na naszym oddziale, przy przyjęciu był w ciężkim stanie, w pracowni TK, zaraz po tomografii, na krótką chwilę przestał oddychać. Oddech wrócił mu po podjęciu czynności ratunkowych i pacjenta z rurką ustno-gardłową przewieziono na oddział. Stąd też szybko trafił na OIT.

Nie spotkałem tego chorego, nie wiem, czy długo zwlekał, czy niewydolność oddechowa postępowała u niego w piorunujący sposób. Był tylko lekko obciążony i miał zaledwie 40 lat. Być może przegrał loterię genową, może jego wariant genetyczny sprawiłby, że byłby bardziej odporny na inne schorzenia i dożył sędziwej starości. Ale tak się nie stało, był podatny na ciężki przebieg. I za jego stan odpowiada „nieistniejący” dla wielu wirus z Chin. Umarł następnego dnia na oddziale intensywnej terapii, zwalniając miejsce innemu pacjentowi.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.

1Oczywiście chodzi o skierowanie wystawione po rozmowie telefonicznej, ale równie dobrze mog­łoby to być zrobione po wróżeniu z fusów.

2Pacjent jest zakażony, ale test wychodzi jeszcze negatywny.

3Oddział Intensywnej Terapii.

4Miejsce, w którym przewód wątrobowy wspólny uchodzi do dwunastnicy, odprowadzając żółć i sok trzustkowy.

5Przewód żółciowy wspólny.

6Skierowania, w przeciwieństwie do recepty, nie da się wysłać czy podać kodu telefonicznie, e-skierowanie zostało wprowadzone do powszechnego użytku na początku 2021 roku.

7Choroby obstrukcyjne związane są ze zmniejszonym przepływem powietrza przez płuca, jak np. przy skurczu oskrzeli w astmie.

8STOP Zorganizowanym Elektronicznym Torturom – jest to stowarzyszenie na rzecz ofiar kontroli umysłu, elektronicznego nękania, zorganizowanego prześladowania z użyciem wyrafinowanych technologii neuronalnych i stosowania broni psychotronicznej na ludziach. Jak sami piszą na swojej oficjalnej stronie http://stopzet.org/.

9MF – morfina.

10Pacjent zaczyna coraz wolniej oddychać.

11Jaworskiego, Blumberga i Rovsinga.

12Czytelnicy „Niewidzialnego frontu” wiedzą, że używaliśmy do ochrony wielorazowych pełnotwarzowych masek do nurkowania, miały wydrukowane na drukarce 3D przejściówki, pod które podpinaliśmy filtry od respiratora. Była to moim zdaniem najlepsza dostępna ochrona.

13