Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wizjoner, redaktor, bojownik o kulturę. Maciej Parowski był w Polsce jednym z pierwszych znawców kultury popularnej, który już pół wieku temu bronił fantastycznej literatury, komiksu i kina.
To on był akuszerem cyklu o wiedźminie Geralcie Andrzeja Sapkowskiego. To on skontaktował ze sobą Jacka Dukaja i Tomka Bagińskiego, wskutek czego powstała nominowana do Oscara animowana Katedra. To on, jako redaktor kultowej „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki”, wychowywał całe pokolenia kolejnych twórców i czytelników.
Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów to dwutomowy, okraszony licznymi zdjęciami zbiór esejów i rozmów traktujących o stanie gatunku, a przede wszystkim blisko dwieście portretów krytycznych i anegdot o twórcach, którzy w latach 1982–2012 zmieniali oblicze polskiej fantastyki.
„Jacek Dukaj i Krzysztof Bartnicki należą do tych poszukiwaczy czy kabalistów literatury, którzy zaczynali w „NF”, a potem wędrowali poza dostępne mi horyzonty. Poznaję się na ich literackich pierwocinach, zdobywam sympatię, nawet wdzięczność, potem wpadam w panikę, bo nie nadążam, a oni odruchowo dalej traktują mnie jak swego. Jestem niczym kwoka, której los pozwolił wysiedzieć łabędzie jaja, a która teraz wędruje nieszczęsna brzegiem jeziora pełna zgryzoty i zachwytu nad tym, co wyprawia jej przybrane potomstwo na przestworze wód”.
Maciej Parowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 558
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ścieżki Maćka Parowskiego
Ścieżki, którymi idziemy przez życie, bywają prawdziwie kręte i zaskakujące.
Półtorej dekady temu, w trakcie studiów, pisałem recenzje i artykuły do „Nowej Fantastyki”, onieśmielony i zafascynowany faktem, że ukazują się w czasopiśmie Macieja Parowskiego.
Rok temu podpisałem umowę na wydanie książki w SQN, onieśmielony i zafascynowany równie mocno, ponieważ autorem, który składał podpis obok mojego, był… Maciej Parowski. Nestor i legenda we własnej osobie, redaktor, którego sława i zasługi mówiły często więcej niż on sam, choć ci, co Go znają, wiedzą, że do milkliwych nie należał.
Cieszyliśmy się wszyscy na tę współpracę, dla wielu z nas była ogromnym zaszczytem. Książka, a właściwie dwie książki, miała być ukoronowaniem Jego zawodowego życia. Cyzelował treść, planował układ graficzny, gromadził zdjęcia. Cieszył się razem z nami.
Potem przyszło zaskoczenie, choroba nagła i niespodziewana. Początkowy szok zastąpiła jeszcze mocniejsza chęć dokończenia tego, co wspólnie rozpoczęliśmy, a Pan Maciek, świadom swego stanu, mówił nam, że chciałby doczekać wydania chociaż pierwszego tomu.
Niestety ścieżka, którą szedł przez życie, kończyła się wcześniej.
Układ treści w niniejszym leksykonie jest zgodny z wolą Autora. Hasła biograficzne, których nie zdążył przygotować, na Jego prośbę opracowaliśmy sami, oddając głos Panu Maćkowi, gdy tylko było to możliwe. Fragmenty opisane adnotacją „Mówi Parowski” to swego rodzaju wypowiedzi rozproszone, nieraz anachroniczne, wyciągnięte z wcześniejszych not, recenzji, polemik Redaktora, oddające ducha czasów, w których były pisane – i niejednokrotnie wzruszające, dzięki nim widzimy bowiem, jak meandrowały ścieżki autorek, autorów i współpracowników „Nowej Fantastyki”. Mamy świadomość, że gdyby Pan Maciek towarzyszył nam do końca, nie tylko uwspółcześniłby i poszerzył swoje sądy, ale też inaczej mógłby wyglądać układ i opisy fotografii. Zrobiliśmy jednak wszystko, co w naszej mocy, do końca pracując z jak największym poszanowaniem materiału wyjściowego.
Maciej Parowski był dobrym i skromnym człowiekiem, a niniejsze książki niech będą nie tylko ukoronowaniem, ale i uhonorowaniem jego wielkiego dzieła. Jest nam nieskończenie przykro, że podczas premiery nie będziemy mogli uścisnąć Mu dłoni ani nie zobaczymy na żywo Jego uśmiechu. Ale On sam tam będzie. Będzie już na zawsze.
Przemysław Romański
założyciel i współwłaściciel Wydawnictwa SQN
W ostatnich latach wydawałem recenzje książek i filmów, a także eseje i dyskusje o zjawiskach, odmianach i przemianach fantastyki. Redefiniowałem science fiction i jej korzenie, badałem przemiany sztuki wyobraźni pod wpływem mediów wizualnych i odwrotnie – wpływ fantastyki na współczesne kino, malarstwo, komiks, gry.
Czas na zmianę perspektywy, na inne spojrzenie. Przez trzydzieści lat promowałem przecież polską fantastykę jako paradę osobowości, talentów i charakterów. Praktycznie wszyscy aktywni dziś autorzy zaczynali bądź drukowali w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”. Publikowałem pierwsze teksty Baranieckiego, Dukaja, Sapkowskiego, Komudy, Cyrana, Soboty, Nowaka, Białołęckiej, Szostaka, Lewandowskiego, Kołodziejczaka, Szydy, Inglota, Kosika… O tej przygodzie, o spotkaniu z gatunkiem, który reprezentowali wciąż nowi autorzy – a więc i o spotkaniu z ich pasjami, fobiami, dramatami i biografiami – traktuje niniejszy leksykon. Alfabetyczny, ale i chronologiczny, bo nie chodzi o bałaganiarski misz-masz od A do Z, ale o podążanie za przemianami i ekspansją gatunku w formie anegdot o pisarzach – tak jak się zjawiali w kolejnych pięciolatkach w PRL, a potem III RP.
Od dawna namawialiśmy się z Wojtkiem Sedeńką na takie przedsięwzięcie. Wojtek cisnął Lecha Jęczmyka, żeby opowiedział o swoich autorach zagranicznych, mnie – bym zajął się Polakami. Sam wypuścił książkę Pejzaż z gwiazdami pełną rozmów z gośćmi jego Nidzic, Stawigud, spotkań w Olsztynie, w Kalborni czy nad Serwentem. Kto nie odwiedził ani jednego z Wojtkowych Festiwali Fantastyki, ten za sprawą tych tomów będzie miał wrażenie osobistego kontaktu z kreatorami swych marzeń, z trenerami intelektualnej czujności i przewodnikami wyobraźni.
Fantastyka była i jest dla nas spotkaniem z literaturą, ze sztuką, a zatem także z osobowościami i charakterami. Pisząc wymarzony co najmniej od dekady Chronologiczny alfabet moich autorów, wracam do setek spotkań z przeszłości, wkraczam w labirynty olśnień i wspomnień. Ale nie tylko, bo na zakrętach dziejów rozbrzmiewają do dziś echa wielkich awantur, ostrych polemik, nawet bijatyk i silnych emocji. Czekają na bilans niewyrównane rachunki. Już w Małpach Pana Boga (Słowach, Obrazach, Kukułce na koniu trojańskim) odszczekiwałem niektóre opinie, zmieniałem zdanie, czasem trwałem przy swoim. Tyle spraw z perspektywy trzech dekad wygląda inaczej.
Wchodzę w las przeszłości, w labirynty wspomnień, nie do końca wiedząc, gdzie mnie to doprowadzi. Buszuję w zszywkach, w elektronicznych wydaniach pisma, przemierzając czas bez wstawania od komputera. Po latach zacierają się twarze, uciekają z pamięci szczegóły, korzystam więc z Wojtkowej encyklopedii fantastyki, z krytycznych książek kolegów i własnych. Skanuje stare negatywy i zdjęcia, robię nowe fotki. Wspomnienia dopadają mnie w różnych momentach, a ja wszystko notuję, dziwując się, jakież fascynujące zajęcie powierzono mi przed trzydziestu sześciu laty.
Polscy fantaści byli moimi wakacjami na Wyspach Kanaryjskich, wyprawą na lodowce i do jaskiń, moim Akropolem i Machu Picchu. Sam trafiałem na wybitnych nauczycieli, a niektóre największe Gwiazdy do dziś traktują mnie jak gęsi pana Lorentza – zachowują się, jakbym był ich rodzicem. A miałem po prostu fart, w dobrym momencie przyjęto mnie do ekspandującego miesięcznika obleganego przez setki utalentowanych autorów. Teraz oni i ja powoli przechodzimy do legendy.
Maciej Parowski
Rozmowa z profesorem Jerzym Jarzębskim
(2005)
MACIEJ PAROWSKI:Nasze pokolenie odkrywało Lema na własny rachunek, wbrew szkole. W latach 1961–1962 w powieści Solaris trafiłem na niezwykłe sceny z mordowaną po wielokroć kobietą odtwarzaną przez kosmiczny ocean. W 1964 roku, po maturze, dzięki lekturze Obłoku Magellana dotknąłem tajemnic wszechświata. Rewelacyjny Test z perypetiami kadeta Pirxa podczas symulowanego lotu znalazłem w starym „Młodym Techniku” dopiero na studiach.
JERZY JARZĘBSKI: Moje pierwsze spotkanie z Lemem odbyło się w 1953 roku. Miałem sześć lat, pojechałem z mamą do Warszawy, gdzie u znajomych leżały numery „Przekroju” z odcinkami Obłoku Magellana. Zacząłem łapczywie czytać, lecz trafiłem fatalnie, bo na opis sztucznego księżyca Atlantydów (NATO po prostu), który się urwał przed wiekami z ziemskiej orbity i uleciał w przestrzeń. Statek pełen był zasuszonych trupów. Ten horror odczarowała nieco parodia powieści, nie pamiętam czyja, Obok megalomana, którą „Przekrój” także wydrukował, ale uraz pozostał. Moje drugie podejście do Lema to był film Milcząca gwiazda na podstawie Astronautów, kolorowa „superprodukcja” zrealizowana przez Polskę i Niemcy Wschodnie, na owe czasy atrakcyjna (choć efekty przypominały kino Mélièsa), też z elementami horroru. Dodano tam scenę, nieobecną w powieści, z kosmonautą Murzynem, który nie zdążył wsiąść do rakiety wyrzucanej w przestrzeń kosmiczną za sprawą energii zmagazynowanej przez Wenusjan do ataku na Ziemię. Ten Murzyn pozostawiony na obcej i strasznej planecie, machający rozpaczliwie rękami, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Przez wiele lat nie brałem do ręki science fiction: utożsamiałem ją z fantastyką grozy. Przełom nastąpił, kiedy kolega w liceum szczerze mi Lema polecił. Zacząłem lekturę na nowo – od tomu Inwazja z Aldebarana, który ukazywał Lema jako pisarza o bardzo szerokiej gamie możliwości. Szybko zacząłem też czytać inne jego książki, a niedługo po studiach otrzymałem propozycję napisania szkicu monograficznego do pracy Prozaicy Polski Ludowej. Z powodów politycznych rzecz się nie ukazała (zbyt wielu pisarzy i autorów szkiców działało w opozycji), ale mój tekst pozostał, był drukowany w Polsce, a potem w Niemczech Zachodnich i USA. Wtedy znałem już wszystkie utwory Lema.
MP: Po amatorsku dzieliłem sobie Lema na beletrystę – kosmicznego, groteskowego, eksperymentującego (Śledztwo, Katar), potem socjologicznego (dostrzegłem to na dobre w Kongresie futurologicznym). Następnie, choć nie w sensie chronologii, byłby naukowiec (Summa technologiae) i surowy krytyk fantastyki (Fantastyka i futurologia), później teoretyk literatury w ogóle (Filozofia przypadku), beletrysta àla Borges (Doskonała próżnia). Wreszcie najbliższe naszych czasów wcielenie to Lem bohater wywiadów (Beresia, Fiałkowskiego) i… gniewny, ale też nostalgiczny felietonista III RP, któremu zdjęto z ramion cenzora. Każdego z tych Lemów zażywałem w uniesieniu w różnych czasach, ale rozdzielnie – jak eseje, to proza w kąt. Jako badacz pewnie postrzegałeś to łącznie?
JJ: Też zrazu czytałem niemetodycznie, ale szybko zauważyłem, jak ciekawie eseje, proza, apokryfy uzupełniają się, bo pewne pomysły pojawiające się w formie pierwiastkowej w esejach Lem wypróbowuje w fantastyce, a znów w apokryfach skupia uwagę na literackości, na formie, w jaką pomysł został obleczony. Nie istnieje dlań „przezroczysty” dyskurs naukowy, bo cokolwiek się mówi, jest zaplątane w formy językowe, a do tego w wyobrażenia mitologiczne, literackie. Wcale zresztą to uwikłanie nie musi szkodzić czystemu poznaniu – bo my pewne rzeczy odkrywamy nie w drodze dedukcji czy analizy danych z badań naukowych, ale jakby psim swędem, intuicyjnie – a intuicja jest kształtowana przez całą kulturę. Nasz świat jest więc naprawdę „nasz”, bo interpretując go, nie potrafimy wyjść poza to, co odziedziczyliśmy w postaci kulturowych wzorców. Właśnie dlatego to, co Lem pisze, jest takie skomplikowane gatunkowo – bo on chce docierać do wszystkich tych wątków, które formują nam myślenie.
MP: Zaraz po stanie wojennym nie mogłem czytać prozy, odrzucało mnie też od zawalającej dom solidarnościowej bibuły. Natomiast z uwagą, kreśląc egzemplarz kolorowymi ołówkami, przebiłem się wówczas przez całą Fantastykę i futurologię. Smak na prozę wrócił mi dopiero latem 1982 roku, choć Wizja lokalna wyglądała na wtórną, w przeciwieństwie do Powrotu z gwiazd – który dopiero wtedy wpadł mi w ręce i zabrzmiał strasznie aktualnie… Potrafisz to wyjaśnić?
JJ: Mnie stan wojenny bardzo wyczulił na to, co w utworach Lema polityczne. Nie odczułem jakoś szczególnie niechęci do prozy fabularnej, ale zacząłem ją inaczej czytać. Bodaj w 1983 roku urządzono w Dymaczewie pod Poznaniem konferencję teoretycznoliteracką poświęconą związkom polityki z literaturą. Konferencja zaprojektowana w czasach Solidarności odbyła się w najczarniejszym okresie poznańskiego procesu Janusza Pałubickiego. Mówiliśmy tam rzeczy, które władzy się nie mogły podobać, a ja między innymi pokazywałem Lema jako pisarza głęboko uwikłanego w polityczne aktualia, choć – rzecz jasna – mówiącego szyfrem. Fantastyka i futurologia też mi się do tego tematu przydała.
MP: Cyberiadę, Bajki robotów przerabiałem dwukrotnie – w połowie lat 60. jako student Politechniki Warszawskiej i 20 lat później (z twoim posłowiem) już z synem, jako młody ojciec. Pamiętam, że kwestie politycznych konotacji stawiałeś otwarcie. Jeden z tych tekstów adaptowaliśmy z synem w ramach pracy domowej na komiks. W tym czasie pisałeś też na temat Lema poważne rozprawy na rynek polski i niemiecki. Były jakieś różnice w prezentacji i odbiorze Mistrza?
JJ: Trzeba pamiętać, że najpierw tłumaczono Lema na Wschodzie, a książki z NRD docierały do Niemiec Zachodnich, ale że nie mogły obejmować tekstów politycznie czy światopoglądowo ryzykownych, więc ten „pierwszy Lem” był raczej autorem książek przygodowo-fantastycznych. Dopiero potem odkryto Lema w RFN na dobre. Wtedy drukowano już wszystko, nawet więcej niż w Polsce, na przykład sensacyjne opowiadania z lat 40. już dawno wyszły tam w wydaniu książkowym, podczas gdy w Polsce ukazały się stosunkowo niedawno, w Dziełach zebranych. W RFN Lem szybko stał się uniwersalnym mędrcem – inaczej niż w pozostałych krajach Zachodu, gdzie tłumaczono tylko prozę fabularną.
Eksperyment z włączeniem Bajek robotów do lektury szkolnej zrazu wydał mi się ryzykowny. Bajek nie umiałem już czytać jak dziecko: widziałem w nich gry intertekstualne i zabawy dla dorosłych. Ale nie doceniałem dzieci, bo one szóstym zmysłem potrafią czasem odczuć różne niezwykłe rzeczy – i to się w nich odkłada jakby na później, kiedy już potrafią nazwać to, co odebrały intuicyjnie.
MP: Pamiętasz pierwszy osobisty kontakt z Lemem? Marek Oramus opowiadał, jak zjawił się u Lema w okresie największych trudności aprowizacyjnych z pętem kiełbasy i Mistrz łaskawie przyjął dar. Masz na koncie coś równie zabawnego?
JJ: Pierwszy kontakt nie miał nic wspólnego z utworami Lema. W 1971 roku napisałem pracę magisterską o Gombrowiczu i mój promotor, a Lema sąsiad i przyjaciel, Janek Błoński, zaniósł ją Lemowi, a on napisał do mnie miły i pełen inspirujących uwag list, który został po latach przedrukowany w tomie Listy albo opór materii. Niebawem go odwiedziłem. Dopiero potem przyszło do pisania artykułu monograficznego, więc i częstszych kontaktów. Lemowi zależało, żeby nie pisał o nim żaden z fanów czy wąskich specjalistów od fantastyki, ale ktoś, kto się najpierw „uwiarygodni” pracami o głównym nurcie. Moim Gombrowiczem wkupiłem się w „lemologię” i to Lem zabiegał następnie o druk moich prac o nim w Niemczech czy Ameryce, co dla mnie – szczeniaka wówczas – było szalenie nobilitujące.
Potem bywanie u Lema w domu stało się rytuałem i mogę powiedzieć, że spędziłem na rozmowach z nim dziesiątki czy setki godzin, ale to nie zostawiło takiego śladu, jak rozmowy Staszka Beresia czy Tomka Fiałkowskiego, bo ja nie umiem przeprowadzać wywiadów. Oni to zrobili doskonale. Anegdoty? Podczas stanu wojennego Lem w okresach świątecznych regularnie przyjeżdżał do Krakowa z Berlina, a potem z Wiednia. Jednocześnie pod okiem architektów i rodziny powstawał jego nowy dom, przy tej samej ulicy – Narvik – ale paręset metrów od dawnej siedziby. Przeprowadzka także dokonała się „sama”, bez udziału gospodarza. Wreszcie on przyjeżdża do nowego domu na święta, zaprasza mnie – i następuje problem, bo co próbuje mi pokazać jakąś książkę, to stwierdza, że nie wie, gdzie ona stoi. A ponieważ robi się ciemno, trzeba zapalić światło w gabinecie, ale… kontakt jest przemyślnie ukryty. Byłem świadkiem, jak Lem „uczył się” nowego domu. Książek nie umiał w nim znaleźć jeszcze przez parę lat.
MP: Jak Lem zaważył na twoim życiu? Musiałeś pewnie oddać się studiom z wielu dziedzin odległych od programu polonistyki? To jemu zawdzięczasz część swoich naukowych podróży. Czy Lem oddziałał na twoją filozofię ludzi i świata? Wpłynął na twój krytyczny styl? Dostrzegłem to kiedyś w szkicach nieżyjącego już Marka Wydmucha.
JJ: Wpływ na styl – to oczywiste, choć byłoby trudno wskazać na konkrety. Na pewno pod wpływem Lema rozwinęła się we mnie umiejętność wynajdywania zaskakujących porównań, skłonność do przeskoków myśli czy myślenia paralelnego, łączącego odległe dziedziny. Przyznam natomiast, że nie mam za sobą gruntownych studiów w dziedzinie nauk ścisłych. Owszem, musiałem się przegryźć przez masę książek popularnonaukowych, ale poważna nauka (z matematyką) to dla mnie terra incognita. Na szczęście jest dużo książek znakomitych uczonych, którzy tajniki swoich dyscyplin chcą przekazać niespecjalistom: Heisenberg, Wiener, Monod, Feynman, Prigogine, Eigen, Gould, Hawking, Dawkins, Barrow – wszystkie nazwiska „z najwyższej półki”, laureaci Nobla. Robiona przez nich popularyzacja jest naprawdę kompetentna. Zresztą chodziło nie tyle o fachową specjalizację, ile o umiejętność myślenia w kategoriach uniwersalnych, interdyscyplinarnych, a jednocześnie niepopadania – jak zdarza się filozofom – w myślenie całkowicie abstrakcyjne, poza granicami empirii. Lem nauczył mnie dwóch na pozór przeciwstawnych rzeczy: śmiałości w rysowaniu hipotez i posłuszeństwa rygorom dobrego myślenia.
Natomiast nie tak wiele w związku z Lemem podróżowałem, bo jego książki trudno ułowić w kategorie, więc i poddać naukowej obróbce w ramach uniwersyteckiego wydziału bądź instytutu (co warunkuje organizację konferencji). Razem z tobą i Oramusem byliśmy w Pradze czeskiej, z referatami o Lemie jeździłem do Rzymu, Greifswaldu, najdalej do Edmonton w Kanadzie. Gombrowicz i Schulz zapewnili mi więcej podróży.
MP: Lem podrzucał naszemu pokoleniu i milionom Polaków fundamentalne pojęcia porządku i przypadku, stosując je także do literaturoznawstwa. Ukształtował mitologiczną wizję kosmosu, kosmonautów i obcości zamieszkujących go istot, przygotował nas eseistyką na technologiczny szok przyszłości, oswoił z pojęciem cybernetyki, wymyślił z dwudziestoletnim wyprzedzeniem ewolucję biologiczno-technologiczną, fantomatykę, socjalne anomalie wynikłe z praw wielkich liczb… Piszesz o tym, ale czy teraz, z perspektywy całości, nie masz wrażenia, że w trzydziestu paru posłowiach do kolejnych tomów coś ci z Lemowych zasług jednak uciekło?
JJ: Na pewno nie napisałem o wszystkim. O wielu rzeczach napisać nie umiałem. Pisanie o wielkim autorze polega na tym, że co pokolenie lub dwa zmienia się optyka, a także konteksty, w które można takie pisarstwo włączyć. Z pewnością filozofowie dobiorą się do Lema, używając nowych środków (ja niewiele zdziałałem, więcej Szpakowska, ale na pewno na tym nie koniec), a nauka, technologia i kultura przejdą kolejne przemiany i znów się okaże, że Lem dawno temu przewidział parę nowych rzeczy. Pojawili się kolejni badacze, jak Maciej Płaza, który napisał o Lemie ogromną księgę, bardzo kompetentną.
MP: Właściwie niezbadany pozostaje wpływ Lema na polskich pisarzy. Do początku lat 80. XX wieku mało było autorów, którzy nie pisaliby pod Lema, choćby bezwiednie. Potem najlepsi (Snerg, Zajdel, Wnuk-Lipiński, Żwikiewicz, Baraniecki, Oramus, Zimniak, Huberath, Cyran, Żerdziński), pisząc przeciw lub obok niego, zawsze przyznawali się do fascynacji Lemem. Wreszcie objawił się Dukaj, który jeśli idzie o zainteresowania i skalę talentu, wygląda na inkarnację Lema na trzecie tysiąclecie. Ale nawet w grach językowych Sapkowskiego widziałbym efekt ośmielenia do takiej zabawy w dziele Lema – nie przypadkiem Sapkowski mówił zrazu o Geralcie jako… Pirxie polskiej fantasy. Także autorzy, którzy od Lema odeszli w fantastykę religijną, polityczną, w fantastykę rzeczywistości, w prozę bujnych charakterów i polskiej rodzajowości (Ziemkiewicz, Lewandowski, Inglot, Orbitowski), znaleźli się tam dlatego, że lemowski paradygmat został przez Mistrza wyeksploatowany.
JJ: Śmiesznie to zabrzmi, ale mało się na fantastyce znam i często uczę się od moich studentów. Oczywiście widzę wpływy Lema w postaci poszerzenia paradygmatu. Rzeczywiście jest w polskiej fantastyce dużo doskonałych autorów. Cenię wyobraźnię Snerga, zmysł socjologiczny Zajdla, intertekstualną maestrię i humor Sapkowskiego, niezwykły zakrój literackich pomysłów Dukaja, ale jednocześnie widzę różnicę zasadniczą: oni są przede wszystkim pisarzami. Lem natomiast jest myślicielem, literatura służy mu jako rodzaj hipotezotwórczego laboratorium, specyficznego, nieprzezroczystego języka lub rusztowania dla refleksji innego typu, która jest całkiem poważna. Innymi słowy, nauka nie jest pretekstem do tworzenia literatury (Snerg tak pisał, korzystając ze swej wiedzy z zakresu fizyki, ale w dziedzinie filozofii był denerwująco naiwny), tylko całkowicie oryginalnym myśleniem o naturze świata, poznania, kultury. To jest bardzo trudne do osiągnięcia, nawet dla pisarzy niezwykle literacko sprawnych i świadomych tego, co robią – jak w przypadku Dukaja.
MP: Mam do Lema pretensje, że nie zechciał usynowić polskich fantastów, choć okazywali mu więcej zrozumienia niż kiedyś Leszek Kołakowski, a później Małgorzata Szpakowska, która analizuje go jako filozofa, zupełnie ignorując go jako pisarza (beletrystę, fantastę). To przedfreudowski antyczny dramat. W przerobionym na potrzeby rynku niemieckiego ostatnim rozdziale Fantastyki i futurologii, zatytułowanym Science fiction: beznadziejny przypadek – z wyjątkami (u nas w tomie Mój pogląd na literaturę) Lem zacietrzewia się i zwyczajnie błądzi. Nie dostrzega, jak swym istnieniem zmienił w Polsce autorskie i wydawnicze standardy gatunku. Na przykład Wydawnictwo Literackie, które opublikowało Dzieła zebrane, ale podchodziło do całości dorobku Lema trzykrotnie i wiele zdążyło wydać, nie jest przecież taką szmacianą oficyną, jaką Lem przedstawia w szkicu dla Niemców. W Polsce zajmują się tą literaturą również inne poważne wydawnictwa oraz pisma, badają ją uniwersytety; ukazują się i są opracowywane kolejne prace krytyczne i leksykony… a Lem powtarza swoje.
JJ: Rzeczywiście Lem nie ma poczucia solidarności z pisarzami fantastami ani z krytykami. Nie czyta ich po prostu albo czyta „po łebkach”, bywa z tego powodu niesprawiedliwy w werdyktach, miewa specyficzne fobie. Ale czy wśród twórców wysokiej klasy rzeczywiście mamy do czynienia ze sprawiedliwością i wyważeniem w sądach? Pamiętam zdumienie Gombrowicza, kiedy się dowiedział, że Miłosz pisze dla swoich amerykańskich studentów Historię literatury polskiej: „Że też ty masz czas na głupstwa! Czy wyobrażasz sobie Nietzschego, który by antologie wydawał?!”. Nie oczekujmy od ludzi naprawdę twórczych, że będą rozdzielać sprawiedliwe oceny. Poza tym kiedy się czyta science fiction w dużej dawce (a to Lem robił, pisząc Fantastykę i futurologię), szybko uderza jej powtarzalność, podległość niezbyt wyrafinowanym konwencjom, bo to jest literatura przeznaczona dla masowego czytelnika. Nawet diament wrzucony w worek ze zwykłymi kamykami traci blask. Więc choć Lem był skłonny robić wyjątki i oceniać wysoko niektórych swoich kolegów z branży SF (Wells, Stapledon, Dick, Le Guin), musiał się obawiać, że wsadzony w ten worek zginie. A mierzył przecież wysoko! Stąd ten może obsesyjny lęk przed losem pisarza z getta i ostentacyjne odcinanie się od fantastyki jako pewnej organizacji – pisarzy, wydawców, miłośników.
MP: Ciągniemy się za nim jak złe towarzystwo, jak koleżanki z poprawczaka (żeby nie powiedzieć gorzej) za najpiękniejszą szczęściarą, która wydała się za hrabiego?
JJ: Śliczne porównanie! Ja bym powiedział tak: fantastyka jest osobliwym działem literatury, bo w karierze młodego pisarza jest jakby przed wszystkim innym. Kiedy debiutant chce napisać opowiadanie, często nie ma nic do powiedzenia o prawdziwym życiu, brak mu doświadczeń, więc pisze coś w konwencji fantastyki. Mam zawodowo do czynienia z wieloma młodymi autorami i zauważyłem, że fantastyka kusi tych, którzy mają talent narracyjny, ale nie znają świata. A potem są trzy drogi: albo twórca porzuca czystą kreacyjność i zaczyna oglądać świat, albo przyzwyczaja się do fantastycznej konwencji i zyskuje w niej sprawność (można mieć sukcesy u mniej wyrobionej publiczności fanów gettowych – bo oni przede wszystkim pochłaniają typową fantastykę, nie pytając o jakość), albo odkrywa, że dobra fantastyka wymaga niesłychanej pracy, bo polega na kreacji nowych światów, nowych wersji filozofii, estetyki, na zadawaniu człowiekowi pytań w perspektywie przyszłości. Więc naprawdę jest jak w poprawczaku: jedne dziewczyny zostają na społecznym marginesie, inne wydobywają się z niego i zakładają „normalne rodziny”, niektóre wreszcie dostrzegają, że poprawczak jest doświadczeniem, przez które można zobaczyć człowieka na nowo. Te zostają pisarkami, artystkami – to przypadek, powiedzmy, Geneta, choć on na pewno nie był młodą dziewczyną. Ale ilu Genetów wyrasta z poprawczaka czy z więzienia?
Słówko o Szpakowskiej, bo i ona Lemowi nie dogodziła. Po prostu ta wersja filozofii, którą ona uprawia, zbyt mało miała styczności z naukami ścisłymi. Lema zadowoliłby filozof w stylu Russella czy Poppera, może Kuhna, a zatem ktoś, kto się zajmuje teorią myślenia naukowego, a w dodatku zna się na genetyce i sztucznej inteligencji wraz z ich wpływem na różne filozoficzne kwestie. Nie jest w tej dziedzinie łatwo zaspokoić jego potrzeby!
MP: Stosunek Lema do ilustratorów, filmowców – tajemnicza sprawa. Jerzy Skarżyński twierdził, że Lem był z jego poddramatyzowanych ilustracji do Obłoku Magellana w „Przekroju” niezadowolony; cenił natomiast bajkowe ryciny Daniela Mroza. Lem krzyczał na Tarkowskiego za Solaris, pomstował na Żebrowskiego za Szpital Przemienienia, ale Soderbergha potraktował nadto łagodnie. Trudno za wyborami Mistrza nadążyć.
JJ: Lem sam ma zdolności plastyczne: projektował niektóre okładki do swoich książek (na przykład do Wizji lokalnej), rysował ilustracje do Dzienników gwiazdowych. Z Danielem Mrozem łączyła go wspólnota wyobraźni. Mróz stworzył estetykę, którą dziś kojarzę z Krakowem lat 50., 60. XX wieku, z „Przekrojem”, książkami Wydawnictwa Literackiego. To jest fantastyka autoironiczna, paradoksalna niczym rysunki Eschera, podszyta staroświeckim szarmem, który i Lemowi nie był obcy. Z filmami inna sprawa, bo tu wyjątkowo nie miał szczęścia. Tarkowski to wielki reżyser, ale zrobił film o czymś innym niż książka Solaris, bo w ogóle nie interesował go problem poznawczy – dla Lema najważniejszy. Z Soderberghiem jeszcze gorzej, łagodność Lema wynikła stąd, że filmu długo nie widział i polegał na opowieściach. Może się bał? Jego sytuacja była delikatna: jak tu rujnować reputację filmu, który przyniósł mu obfite honorarium, a w założeniu miał dać producentowi jakiś zysk. Ja się zresztą dziwię, że filmowcy uparcie próbują kręcić niefilmową Solaris, podczas gdy na ekranizację czeka tyle znacznie lepiej nadających się tekstów, jak Niezwyciężony, Kongres futurologiczny, Eden, Powrót z gwiazd. Rzecz w tym, że oni wycinają z Solaris to wszystko, co oryginalne, a zostawiają romans, będący tylko jednym z przykładów „ludzkiego języka”, w który ześlizgują się próby porozumienia z oceanem. Sam w sobie ten romans jest oczywiście bardzo dramatyczny, ale to niewystarczający materiał na film. Bez całego tego kontekstu, który stwarza solaryjska biblioteka, to się musi kończyć jakoś banalnie.
MP: Krytycy (Błoński, Balcerzan) narzekają, że nie ma do Lema literackiego uchwytu. Rzeczywiście – z czym porównać jego dzieło i rolę? Szukałem analogii, kombinowałem… Wells? Szekspir? Dante? Pascal? Andersen? Tolkien? Orwell? Koestler? Najprędzej Wells, ale to też kulą w płot. Może należy zbadać wspomniane przez ciebie testy na inteligencję, jakie młodziutki Lem zaliczył przed wojną – jako najlepszy w Południowej Polsce. Już tam się musiał ujawnić dziwny stop osobowości oschłej i marzycielskiej, nieludzko inteligentnej, samowystarczalnej i trochę golemiczno-robotycznej, a jednocześnie plastycznej, bo zmieniającej kształty w zderzeniu ze światem. To dziecko potwór opisane w Wysokim zamku zapewne tworzyłoby inną prozę bez doświadczenia wojny, komuny, zimnej wojny, cenzury, bez inspiracji ery kosmicznej i rewolucji naukowo--technicznej. Czy pytanie: „jaką?” jest z krytycznoliterackiego punktu widzenia uprawnione?
JJ: Nie narzekałem na brak uchwytu do Lema, bo niewiele mnie obchodziły analogie z innymi twórcami. Przyjąłem po prostu, że on jest samoswój i tyle. To, co mówisz o typie osobowości, wydaje się przenikliwe, bo wskazuje na jej wewnętrzne sprzeczności. Mnie interesuje, jak by można tę osobowość określić z punktu widzenia kwestii etyki, powinności. Bo Lem nie jest żadnym „sercem na dłoni”, nie odczuwa potrzeby pozytywnej odpowiedzi na awanse, jakie mu czynią inni, pozostaje raczej pełen rezerwy, choć kiedy napotka kogoś, kto go zaintryguje pod względem intelektualnym, w kim wyczuje pierwiastek twórczy, czasem połączony z popędem samozniszczenia (bo to się często łączy), potrafi komuś takiemu poświęcić wiele własnego czasu, pomóc zawodowo lub przestrzec. Ale prawdziwe powinności są gdzie indziej – w dziedzinie poznania, etyki społecznej. Może to jest właśnie pozostałość wojny i komunizmu? Nie potrafię powiedzieć, jaki byłby Lem bez tych doświadczeń, wiem tylko, że one były dla niego ogromnie ważne, stanowiły wstęp do rozważań nad kulturą i człowiekiem, źródło zasadniczej rezerwy, jaką objawiał wobec wszelkich prób instrumentalizacji etyki, czynienia z niej systemu logicznych twierdzeń wyzbytego kontaktu z doświadczeniem wieków, z tradycją, która była dla niego ogromnie ważna.
MP: Z punktu widzenia człowieka, który się wielokrotnie przekopał przez dorobek Lema, czy odczuwasz czasem taką spokojną pewność, która pozwala ci powiedzieć: „Wiem o nim wszystko”? Czy przeciwnie – ciągle jeszcze udaje się Mistrzowi zaskoczyć swego Proroka?
JJ: Odpowiedź jest podejrzanie oczywista: nie wiem wszystkiego. Przed z górą dziesięciu laty wydawałem tematyczny numer „Tekstów Drugich” poświęcony Lemowi; we wstępie napisałem, że każdy wielki pisarz, po wielu złych przygodach z krytyką napotyka wreszcie „swojego krytyka”, który go w pełni rozumie, akceptuje, broni i tak dalej. Ale po okresie sielanki pojawiają się nowi interpretatorzy, których niewiele obchodzi akceptacja ze strony pisarza, i zaczynają go niegrzecznie poszturchiwać, dopasowywać do swoich kategorii. To jest całkiem naturalne. Więc jeśli mógłbym siebie nazwać krytykiem dla Lema „swoim” (choć nie we wszystkim się zgadzaliśmy), to wciąż oczekuję „nadejścia barbarzyńców”, którzy obalą dotychczasowe interpretacje i wmontują to pisarstwo w diametralnie odmienne konteksty.
MP: Czy Lem przyznaje się do błędów? Czy jako publicysta „Tygodnika Powszechnego” nie odpuścił trochę z nieprzejednanego ateizmu? Czy nie wycofa się z histerycznych prognoz demograficznych; będzie nas jednak za mało, nie za dużo? Bo że kosmos, który opiewał, jest nie dla ludzi, przyznał już dawno.
JJ: Z własnymi błędami jest tak, że jeśli nawet się je uznaje, to niekoniecznie trąbi się o tym na prawo i lewo. Oczywiście Lem mówił wielokrotnie, że czegoś tam nie przewidział właściwie, że coś tam przeoczył, ale chętniej przyznawał się do sądów trafionych. Myślę, że największa pomyłka dotyczyła prognozy rozwoju kultury. Lem założył, że będzie się ona rozwijać racjonalnie i ku lepszemu poznaniu świata, kosmosu. Tymczasem człowiek okazał się bydlęciem łasym bardziej na pieniądze, władzę, zmysłowe przyjemności i głupią zabawę niż rozkosze wiedzy. Stąd u Lema tak widoczne rozczarowanie. Chyba też nie przewidział takiej nierównomierności rozwoju, że tu się będzie latać na Tytana, a na Nowej Gwinei krajowcy pozostaną na poziomie nieledwie neolitu. To się słabo mieściło w głowie. A zresztą Lem lubił też takie prognozy ambiwalentne, jak Kongres futurologiczny. No jak? Która wersja przyszłości jest tam podobniejsza do prawdy? Bo przecież ta – jak mówisz – histeryczna, biorąca pod uwagę dramatyczne przeludnienie, jest tylko jedną z dwu współistniejących. Że tylko ta pierwsza jest „prawdziwa”? To nie tak, bo można sobie wyobrazić Ziemię, na której bogaci stwarzają sobie enklawy raju, a biedni żyją w piekle nędzy – i taka wersja jest bodaj najpodobniejsza do prawdy, przynajmniej na dzisiaj. To jest w końcu wszystko literatura – i literackie miary należy do tego przykładać, a nie traktować jako inną wersję Raportu Klubu Rzymskiego.
Co do ateizmu: nie widzę u Lema żadnych oznak „nawrócenia”. Nie można w Boga wierzyć „trochę”, a i o tym raczej w jego przypadku nie sposób mówić. Alians z „Tygodnikiem Powszechnym” nie jest wcale łatwym porozumieniem i Lem się często nań zżymał, przeważa jednak poczucie, że to są naprawdę przyzwoici ludzie – i w innych, ziemskich sprawach myślący podobnie. Wcale o to dzisiaj nie tak łatwo.
MP: Jakich argumentów użyłeś, żeby Lem zgodził się na druk wstydliwych segmentów dzieła, które dotąd ukrywał? Wyrażał się źle o tamtym Lemie czy klął raczej na czasy, które łamały ludzi? Czy powtórny ogląd całości jego dzieła w ciągu paru lat dał ci jako krytykowi jakąś nową wiedzę o pisarzu, o naszej epoce?
JJ: Do opublikowania Astronautów w Dziełach zebranych przekonałem Lema najpierw; potem, w ostatniej chwili, do Obłoku Magellana, więc w końcu ukazuje się razem cały kanon dzieł literackich, nawet pewne fragmenty dopisanych na życzenie władz II i III części Czasu nieutraconego. Wygląda na to, że Lem do tych książek dawno nie zaglądał, bo one z punktu widzenia polityki nie są tak okropne. Działały także wówczas subtelne mechanizmy niepozwalające autentycznemu twórcy na kompletne zaprzedanie. Dziś widać tam wyraźnie swego rodzaju układ: atakuję militaryzm amerykański, rasizm (tu Lem był posłuszny językowi ówczesnej propagandy), ale w zamian ukazuję przyszłość świata wolną od partii politycznych, komunizmu, egzekutyw, sekretarzy i tak dalej. Jaka optymistyczna perspektywa! W świecie Astronautów, a szczególnie Obłoku Magellana, rządzą uczeni – fachowcy, specjaliści, a przy tym dłubią przy tematach właściwie wówczas zakazanych, jak sztuczne myślenie, cybernetyka (inaczej przez Lema nazywana). Lustratorzy nie mają tu więc zbyt wiele do zrobienia.
A jednak ja rozumiem wahania autora: te książki są znacznie gorsze od następnych. W Astronautach z trudem czyta się cały popularnonaukowy początek, w Obłoku... nieznośnie brzmią patetyczne sentencje wieńczące poszczególne rozdziały, a zatem w obydwu książkach najgorzej próbę czasu zniosła pedagogia. Jak w tym dowcipie o dwóch starych szlagonach obserwujących łuny nadchodzącej rewolucji. „Bolszewicy idą – mówi jeden. – Rżnąć będą!” A drugi na to: „Eee… Może nie? Ale zanudzą… zanudzą…”.
A przecież kiedy spojrzeć na tę twórczość w całości, widać, jak pękają pewne optymistyczne złudzenia. Bo pomimo komunizmu Lem wierzył chyba za młodu w lepszą przyszłość ludzkości i sądził, że można do niej człowieka przystosować, przyuczyć, że wiedza ma bezpośrednie przełożenie na moralność. Tak to widziano w oświeceniu i jeszcze później, w XIX wieku. A wiek XX jest wiekiem straszliwych rozczarowań – i one się, rzec można, stopniowo odsłaniają u Lema, nie tylko tam, gdzie atakuje totalitaryzmy. Weźmy Fiasko: tam klęska jest po prostu strukturalnie wpisana w ludzką naturę, motywy postępowania, logikę, język, mitologię.
MP: Czasem jest to klęska, a czasem… przekora losu. Oto Lem piewca cybernetyki i felietonista magazynów komputerowych pozostał wierny maszynie do pisania. Nie cierpi telewizji, nie lubi też kina… Świat, który ma przed oczyma, zaprzecza Heglowi, wciąż od nowa dowodząc, że to, co realne, nie jest racjonalne. Bardziej racjonalną, krytyczną, trzeźwiejszą, bardziej przytomną (Lem, Orwell, Zajdel, Dick, Vonnegut) okazała się wzgardzona przez Mistrza fantastyka – czy Lem to komentuje?
JJ: Hegel mówił o tym, co „rzeczywiste”, ale tę „rzeczywistość” dosyć specyficznie rozumiał – nie jako to, co istnieje po prostu, ale jako to, co istnieje w zgodzie z dziejowym rozumem. To była w rzeczy samej przepustka do fantastyki, bo komuniści – za Heglem, a potem Marksem – mogli mówić, że to, co każdy dostrzega gołym okiem, rzeczywiste nie jest, ergo: tego nie ma (na przykład kolejek po żywność, prostytucji w hotelach robotniczych, nadużyć władzy). Bliższe Lemowi byłoby więc nie tyle myślenie, że fantastyka bardziej była racjonalna niż rzeczywistość, ile że świat w XX wieku był starciem różnego typu fantastyk, które materiał faktów przerabiały na swoje kopyto. Taką fantastyką był i marksizm, i leninizm, i hitleryzm, i różne wersje utopii konsumpcjonizmu, i liczne mitologie właściwe całkiem szlachetnym bojownikom o wolność kolonii, po których zwycięstwie następowała tam powszechna rzeź i nowy ucisk. Fantastyka literacka może takim fantastykom politycznym służyć, ale też je demaskować – i to właśnie robili najlepsi z pisarzy fantastów. Myślę, że jeżeli Lem nie kocha nowych mediów, to dlatego, że w nich dostrzega coraz sprawniejsze środki rozpowszechniania kłamliwych mitologii. Myślę też, że w tym przesadza, bo ostatecznie im więcej z nich korzystamy, tym lepiej uczymy się korzystać z nich krytycznie. Nasze idiosynkrazje nie zawsze jednak zależą od racjonalnej analizy – to też jest piękne i czyni nas ludźmi, a nie tylko trochę innymi od komputerów urządzeniami do myślenia. Tak jest również z przywiązaniem Lema do maszyny do pisania. Może to i niekoniecznie racjonalne, ale osobiste – i przez to godne ochrony.
Wizjoner, prekursor, męczennik
Adam Wiśniewski Snerg (1937–1995), przedwcześnie zmarły autor science fiction, samouk z naukowymi ambicjami, osoba tragiczna i paradoksalna, zajmuje w polskiej fantastyce miejsce wyjątkowe. Jako twórca rewelacyjnego Robota (1973) przyćmił na chwilę samego Stanisława Lema. Czytelnicy pokochali tę książkę, a wypływowi fani załatwili Robotowi w czytelniczym plebiscycie tytuł najlepszego utworu SF XXX-lecia PRL. Jako człowiek stał się Snerg bohaterem literackiej legendy i pierwowzorem postaci Sneera z innej wielkiej powieści, Limes inferior Janusza A. Zajdla (1982).
Pisarze poznali się w ruchu fanowskim. Powieść Zajdla jest przyjacielską polemiką, obie książki traktują o kosmicznym podboju. Snerg zobaczył w tej gatunkowej sytuacji punkt wyjścia do opowieści filozoficznej i egzystencjalnej. Obcy porywają z powierzchni Ziemi całe miasto Kaula Sud, a Robot, ich mechaniczny szpieg, uczy się być człowiekiem, częściowo przyjmuje ludzkie racje, poznaje granice swego i ziemskiego świata.
Zajdlowi wizja sekretnej inwazji posłużyła do zbudowania równie oryginalnej alegorii politycznego podboju. Stopniowo odkrywa jego istotę wspomniany Sneer, elektroniczny cinkciarz, który w idiotycznym systemie narzuconym przez kosmitów nielegalnie „liftuje” klientów, to znaczy podwyższa im klasę czy stopień zaszeregowania. Podobnie wyglądało życie Snerga w PRL-u, on też notorycznie odbijał się od krajowych nonsensów. Oblany przez polonistkę bez wyobraźni, niedopuszczony do matury, próbował pisać prozę, a utrzymywał się korepetycjami z fizyki na poziomie uniwersyteckim.
W Robocie obcy podbijają ludzi i, w domyśle, konsumują ich jaźnie. Robot przemierza obszary zwolnionego i przyspieszonego czasu, co autor wyliczał zgodnie ze wzorami Einsteina na równoważność energii i masy, dodając do tego zupełnie szaloną teorię nadistot. Chodzi o drabinę bytów, z których niższe nie postrzegają jaźni tych wyższych i tak dalej. Ta idea urzekła czytelników, ale nie znalazła w Polsce kontynuatorów. Zajdel w Limes inferior sięga po doświadczenia PRL-u i uznaje, że bardziej symptomatyczne dla inwazji i ciekawsze prozatorsko będzie narzucenie ziemianom chorego politycznego i ekonomicznego systemu. Jego zabiegany bohater, Sneer, długo nie dostrzega głupoty nowych reguł swego świata, bo je bezrefleksyjnie przyjął i katorżniczo (stosując zmyślne triki) walczy z biurokratycznym systemem, ale nieszkodliwie, niczym wiewiórka napędzająca kołowrotek.
Wyglądało to na dyskusję polityka z filozofem, nawet na zderzenie opozycjonisty z oportunistą. W istocie chodziło o ciekawe spotkanie różnych osobowości literackich. Zajdel, pisarz z umownej szkoły Orwella, był liderem większej fali parunastu autorów tak zwanej fantastyki socjologicznej. Natomiast Snerga, autora tworzącego w duchu Dicka czy Kafki, polityka nie interesowała, miał kłopoty z samym sobą. Można by go uznać za prekursora fantastyki religijnej, gdyby nie fakt, że metafizyka teorii nadistot (i, o czym dalej, figura Jezusa/Płowego Jacka w Według łotra) noszą silne znamiona świeckie. Równocześnie Snerga męczyły sprzeczności filozoficzne i metafizyczne szczeliny bytu; jego bohaterowie poruszają się w różnych światach o niepewnym statusie ontologicznym, poddani działaniu tajemniczych sił uczestniczą w grach o niepojętych celach i regułach. Tak jest w Robocie i kolejnych jego powieściach: Według łotra (1976), Nagi cel (1980), Arka (1989 – choć powieść ukończono w 1985). A że wykoncypowana warstwa intelektualna dominuje tam nad gatunkową awanturą, żadna z nich nie powtórzyła sukcesu Robota.
Sam Snerg w wywiadzie z 1986 roku mówił mi o owych tomach jako częściach przemyślanej całości: „Nie są to książki niezależne, lecz kolejne wcielenia jednej i tej samej postaci. Dlatego pisałem wszystkie powieści w pierwszej osobie, bo dotyczą losów tej samej istoty ludzkiej, zakładającej tylko różne maski. W tej chwili rozpocząłem piąty tom, któremu nadałem tytuł Każdemu niebo. Całość ukaże się najprawdopodobniej pod wspólnym tytułem Karcer i niebo wcielenia – w pierwszym tomie Robot i Według łotra, w drugim Nagi cel, Arka i Każdemu niebo. W sumie – około tysiąca stron druku. W każdej powieści mój bohater nosi inną maskę, inne ciało i jest kim innym. Ale wszystkie te postaci wewnętrznie akceptuję, istnieją we mnie jakby na paru poziomach” („F” 6/57/1987).
Każdemu niebo już nie powstało, ale i bez tej niespełnionej obietnicy fani brali Snergowe wyznanie za strategię promocyjną. Także deklarowane w wywiadzie uwielbienie dla Kafki nawet mnie zrazu nie trafiało do przekonania, miałem je za intelektualną pozę. A Snerg nie wyglądał na intelektualistę, nie wysławiał się jak intelektualista, choć zawsze zachowywał dużo zdrowego rozsądku. W końcu to on jest autorem diagnozy demistyfikującej SF: „W fantastyce naukowej jest tyle nauki, ile sportu w sportach” (marka najtańszych papierosów). W latach 80., po stanie wojennym, a przed czerwcem 1989, DOMINOWAŁO poczucie, że emocje polityczne i ich artystyczny wyraz (a de facto inteligentny tych emocji kamuflaż) są najważniejsze. Toteż Zajdel, czytany powszechnie i rozumiany w pół słowa, ze swoim funkcjonującym na rynku imponującym czteroksięgiem (Limes…, Cała prawda o planecie Ksi, Wyjście z cienia, Paradyzja) musiał być lepiej rozumiany i bardziej lubiany. Z kolei Snerg, odludek i outsider, opuszczony przez żonę, coraz bardziej rozmijający się z powszechnymi pasjami, przeżywający kłopoty twórcze i zdrowotne, niezwiązany z żadną gazetą, więc pozbawiony trybuny, prawie niewidoczny w ruchu fanów (w latach 80. już nie jeździł na spotkania, zaistniał tylko na Dniach Fantastyki 1984 w Staszowie), stracił pozycję lidera SF. Co gorsza, czy – co ciekawsze, wcale jej nie pożądał.
Już w latach 70. w blurbach na wznowieniach Robota zalecał pisać enigmatycznie, że chodzi o prozę z elementami science fiction. Jakby się nas, fantastów, wstydził lub wypierał. „W dyskusjach o literaturze nie powinno się w ogóle używać słowa »fantastyka«, bo znaczy ono zbyt wiele – wyjaśniał we wspomnianym wywiadzie. – Proponuję następującą merytoryczną klasyfikację literatury. Każda literatura czegoś broni: science fiction – ludzkości; literatura polityczna – narodu bądź jakiejś grupy; literatura piękna – człowieka”. Dla siebie dumnie rezerwował „typ trzeci oczywiście. Wzbogacony elementami SF. Choć nie mam pewności czy słowo »wzbogacony« jest tu właściwe”.
Według łotra spodobała się bardziej na zewnątrz niż w środku umownego getta SF, które jeszcze przez parę lat hołdowało naukowo technicznej wizji SF. Snerg prowokował fantastycznych ortodoksów, jednak ciekawiej niż pisarz Henryk Panas religiantów. Panas w parabiblijnym bestsellerze Według Judasza redukował Ewangelie do przekazu nieduchowego, nawet, pożal się Boże, klasowego. Snerg uczynił historię Chrystusa częścią metafory bytu, poznania, samotności. Jego bohater budzi się na planie filmowym wśród statystów/manekinów, doświadcza sztuczności świata, ale też cudów Płowego Jacka, demiurga/reżysera upozowanego na Chrystusa. Irytowała w powieści mechaniczność transformowania sytuacji biblijnych na epizody z planu filmowego, ale imponowała spójność autorskiej wizji – sugestywnej i niejednoznacznej. Kukły i człowiek na planie mogli być nawiązaniem do teorii nadistot, bohater bada tu obcy świat, niepostrzegany przez zamieszkujące go kukły, trochę jak powieściowi obcy dominujący nad Ziemianami i swoim mechanicznym sługą. Lecz wedle miłośników SF była to fantastyka pretekstowa, pozbawiona racjonalnej wykładni, a tego oczekiwano od gatunku mającego wówczas ambicje prognozyjne. Ignorował też Snerg trzymające się jeszcze statutowe obszary eksploracji science fiction, takie jak robot, maszyna, obcy, kosmos, inwazja czy model kiksującego społeczeństwa przyszłości.
Podobnie odjechał w Nagim celu, choć udało się książkę wydać w normalnej serii z fantastycznym emblematem (seria z kosmonautą Czytelnika). Biorąc za punkt wyjścia dolegliwe wówczas terrorystyczne zamachy i porwania, uczynił Snerg bohaterami postaci raczej bezkrwiste, papierowe, funkcjonujące w umownej rzeczywistości „ekranów” symulujących różne rzeczywistości. Znów nie chodziło o czystą akcję poddającą się wyjaśnieniu, tylko o metaforę wielopoziomowego bytu, świat postrzegany jako realny z jednego poziomu, podczas gdy widziany z innego stanowi atrapę. Podobny pomysł pojawi się wkrótce u innego rozbitka science fiction, Jacka Sawaszkiewicza w powieści Kronika Akaszy (1982), a przedtem rzeczywistość zmiksowaną z halucynacjami, z virtual reality, serwował Lem w Kongresie futurologicznym (1976) i sam Snerg w Aniele przemocy (1978). Ich bohaterowie przeżywają dziko odrealnione dramaty, u Lema idzie to w gorzką groteskę, u Snerga i Sawaszkiewicza mowa o zdradzonej i opuszczonej dziewczynie. Coś naprawdę wisiało w powietrzu, ale te emocje nie do końca zostały rozpoznane, przyswojone, więc fani kręcili nosem. W zbiorze krytycznymMarka Oramusa Wyposażenie osobiste (1987) mamy echa owego rozczarowania – autor psuje gatunek, nie wykorzystuje jego możliwości. Ale w tym samym tomie, w tekstach trochę późniejszych, pojawia się refleksja, że Snerg gra serio, wypłaca się ze swych wizji, bo kładzie na szali głębszą troskę, prawdę i udrękę, nie grę pozorów.
Trzy pierwsze powieści Snerga były tłumaczone na niemiecki i włoski. Dzięki przekładom pisarz odwiedził Włochy i się w nich zakochał. Ponadto poznali się na prozie Adama filmowcy: Wojtyszko próbował kręcić Robota, a Szulkin Według łotra (ślady zauroczenia tą książką mamy w Ga, ga. Chwała bohaterom).
Po Arce, wydanej z opóźnieniem i poza serią, dzwonili do redakcji „Fantastyki” recenzenci i fani z Polski i z zagranicy – wiedzieli, że pracuję nad recenzją, i nerwowo pytali: „Wymyśliłeś już coś? Napisałeś? Snerg chyba oszalał!”. Krytyczny wobec Nagiego celu, dla Arki miałem już więcej zrozumienia. Była gorąca jesień 1989 roku, sypały się literackie autorytety i zmieniały czytelnicze oczekiwania, a dziwna Arka ewidentnie zasługiwała na pogłębioną rozmowę. Widać było, że autor przedtem zupełnie osobny pomieścił w niej jednak sporo nie tylko swoich, ale i zbiorowych obsesji, nawiązując zarazem do wcześniejszych tekstów.
Spróbowałem to opisać: „Wędrówki Patryka Tenevisa po pokładach Arki, jego spotkania, przygody i dyskusje z szalonymi postaciami zaludniającymi tajemniczą fregatę są, strukturalnie rzecz biorąc, zbliżone do wędrówki i przeżyć Neta Porejry w wyrwanym z powierzchni Ziemi Kaula Sud. Istnieje w obu powieściach podobne podejrzenie co do natury owego porwania (sprawka Obcych). Podobną wędrówkę przez świat, zaludniony mało komunikatywnymi manekinami i wariatami mamy w dwu pozostałych powieściach. Rozważania nad naturą Obcych w Robocie znajdują pokrewne odbicie w »dylemacie samotnych rewolwerowców« (dwu cywilizacji kosmicznych), o czym mowa w Arce. Niepewność z Robota – »mechaniczne czy człowiecze?« – w Nagim celu i Według łotra staje się dylematem »prawdziwe czy sztuczne?«, zaś w Arce – »normalne czy szalone?«. Powtarzają się więc motywy fabularne, ale także składniki i proporcje dzieła, każące montować Snergowi fabułę i eseistyczne wstawki zawsze z tą samą powagą, podszytą ironią. Zamiast teorii nadistot znajdziemy w Arce – ogólną teorię uwagi, teorie bezpieczeństwa, kartezjański układ pola nastrojów… Snerg czytany uważnie wydaje się więźniem (ale i piewcą – śpiewającym zawsze w podobny sposób) wizji świata postrzeganego jako kondensacja absurdu, mglistości, zagrożenia sztucznością – w którym to świecie tylko drogą wielkich wysiłków moralnych i intelektualnych (na przykład budując różne teorie) można zachować tożsamość, ocalić bezpieczeństwo i przynajmniej pozory wolności”.
Takie głębinowe oceny zastrzeżone były raczej dla Lema, potem dla Zajdla. Snerg, w latach 70. mniemany pogromca Lema (choć deklarował uznanie dla tego pisarza: „Wychowałem się na Lemie jak wszyscy”), poszukiwania Zajdla ignorował i uparcie grał swoje, co go oddalało od publiczności. Nie próbował z tym walczyć. „Fantastyka stanie się taką, jakiej potrzebuje czytelnik – powiedział nam w sondażu SF pod koniec stulecia („NF” 4/1991). – A ludzie czują się dziś słabi, realizują się w marzeniach zaprzeczających regułom racjonalizmu, szukają pociechy i nadziei. Podejrzewam, że autorzy będą musieli wejść na tę drogę i dostarczyć rynkowi złudzeń, inaczej umrą z głodu albo sytuacja zmusi ich do zmiany zawodu… Ale to nie są już moje problemy. Nie zamierzam wychodzić czytelnikom na spotkanie, by ich zadowolić. Poświęciłem się fizyce, dyskutuję moją Jednolitą teorię czasoprzestrzeni ze specjalistami różnych dziedzin, piszę książki właściwie bez nazwy, zupełnie inne niż kiedyś. Jestem w innym miejscu, fantastyka przestała mnie interesować”.
W 1990 roku wydał w oficynie Pusty Obłok swoje naukowe, fizyczne opus magnum, Jednolita teoria czasoprzestrzeni. Nikt wynurzeń amatora nie potraktował poważnie, to była katastrofa. Pisał też powieści o obcych – nie ukazały się za jego życia – jednak nie było w nich magii. Ale parę miesięcy przed śmiercią złożył w redakcji „Nowej Fantastyki” kilka nowel średniej objętości, drapieżnych, pełnych psychologicznego masochizmu, bezlitosnego zmagania się osobowości. Udział klasycznych elementów SF był w tym niewielki, tylko że to akurat przestawało być wadą. Fantastyka pod piórami takich autorów, jak Sapkowski, Sobota, Żerdziński, Ziemkiewicz, Kochański, Oramus, Huberath, też udawała się w nowe rejony, częściowo porzucając stary sztafaż czy bagaż. Opowiadania się ukazały, ale Adam już nie zobaczył w tym szansy na życiową odmianę. Zadzwonił do firmy, spytał o przewidywaną wycenę; oczywiście nie były to kokosy. Z tego się nie da wyżyć, zauważył z goryczą.
Kiedy u schyłku lata 1995, nie widząc dla siebie literackich ani życiowych perspektyw, popełnił samobójstwo, zdawało się, że odchodzi autor staroświecki, o dorobku zamkniętym. Parę miesięcy potem od starszego brata Snerga, Stanisława Wiśniewskiego, od rodziny i przyjaciół dostaliśmy krótkie opowiadania Adama nieprzyjęte bodaj w „Szpilkach”. Gdyby wówczas i dziś młody autor przyniósł do „NF” podobne szorty, zostałyby wydrukowane. W PRL-u w latach 60. i 70. cenzorów, a i ostrożnych redaktorów, musiałoby zaniepokoić znęcanie się Snerga nad polskim koszmarem komunikacyjnym i wychowawczymi maniami komunizmu (Tramwajada). W Rozmachu i energii Perego Eksa ryzykowna mogłaby się okazać historiozoficzna uwaga o wątpliwych pożytkach z obalania dyktatorów. Podobnie metaforyzowanie sadyzmu (i masochizmu?) „ludzi delikatnych” i oczytanych wyglądałoby na wyłamywanie się z jednolitego szyku budowniczych nowego ładu. Zwłaszcza że w opowiadanku z takimi antysystemowymi lapsusami przemycał też Adam cytat z zakazanych Dzienników Gombrowicza.
Pozostają te teksty interesującym i poruszającym zapisem spostrzeżeń i diagnoz sprzed lat 30, ale też dają precyzyjny, pełen autoironii wizerunek autora i komentarz do jego rozpaczliwej sytuacji duchowej. Pisane z pozycji kostycznego, bezlitosnego także wobec siebie eksperymentatora (Pery Eks) ujawniają, że towarzyszyło Snergowi poczucie obcości i osaczenia, że doświadczał sprzecznych emocji poniżenia i wyniesienia, kompleksu wszechmocy i daremności. Owszem, to znowu były uczucia w jakimś sensie powszechne, ale Snerg nadał im kształt literacki. Niestety przebił się ze swoim sygnałem do czytelników dopiero po śmierci.
Więcej, dopiero po śmierci osiągnął coś na kształt (ponownego) sukcesu. Opowiadanie Dzikus, które Stanisław Wiśniewski wydobył z papierów, a właściwie skleił z dwu tekstów – zdobyło statuetkę Sfinksa i tytuł najlepszego opowiadania roku 1996 w miarodajnym plebiscycie Agencji Solaris.
Chłopiec z puszczy, tytułowy dzikus, dostaje się do opuszczonego miasta i poznaje funkcjonowanie zaawansowanej technologicznej infrastruktury. Tę modelową sytuację fantastyczną – człowiek rzucony w nieznany, tajemniczy świat – połączył Adam z ponurymi refleksjami na temat ludzkiej sfory (pierwotny tytuł opowiadania to Horda), wdzierającej się do metropolii. A w retrospekcjach zawarł wiele ze swej biografii: opowiedział o kłopotach ze szkołą, z rówieśnikami, dał parę złośliwych i celnych portretów dręczycieli. To wszystko, do bólu realistyczne, stanowiło zarazem metaforę losu dziesięciolatka – wojna zabrała mu ojca i matkę, a komuna wsadziła do więzienia dwudziestoletniego brata, który otarł się o wyrok śmierci (skazany za udział w młodzieńczym antypaństwowym spisku). Owo uwięzienie nie pozwoliło się braciom zbliżyć jak należy, minęli się pokoleniowo i egzystencjalnie. Obaj nad tym boleli, a Adam, z natury odludek, wychowywany przez ciotkę, z którą brat był skonfliktowany, czuł się jeszcze bardziej samotny. To wszystko poznawaliśmy z opóźnieniem, bo wiele elementów biografii obu Wiśniewskich było nie do opowiedzenia, zwłaszcza w tych latach, w których Snerg odnosił największe sukcesy.
Zbliżył się natomiast z kuzynami, ba – odegrał wobec nich rolę mistrza, nauczyciela. Sam nie radząc sobie z życiem, potrafił pomóc innym. Kuzyn Snerga wspominał na łamach „NF”, jak Adam analizował ten paradoks: siła, którą na siebie oddziałujesz, jest równa tej, z jaką się bronisz. Sam ze sobą nie masz szans, co innego z innymi.
Śmierć, tak jak było to na przykład z Freddiem Mercurym, okazała się w przypadku odbioru dzieł Snerga ożywczym impulsem. Zaczęliśmy go znów czytać, przynajmniej koledzy i specjaliści. Młody badacz literatury, Rafał Nawrocki, wychowanek profesora Antoniego Smuszkiewicza z UAM (autora pierwszej monografii polskiej SF, Zaczarowana gra) opublikował w Gdańskim Klubie Fantastyki pracę Literatura. Nauka. Herezja. Snerg (2011). Jest to książka nie tylko krytyczna, literaturoznawcza – Nawrocki dotarł do spisanych wspomnień Stanisława Wiśniewskiego, opublikował też obszerną rozmowę z bratem pisarza. Pan Stanisław wydał w kolekcjonerskim nakładzie opowiadania i nieliterackie wypowiedzi Snerga oraz artykuły krytyczne o Adamie, które ukazały się za jego życia. Wyszedł fascynujący tom przyzwoitej grubości. Zauważyliśmy też w końcu, że Adam zdaje się zapowiadać znane arcydzieła popkultury, a może nawet były one inspirowane jego prozą, tłumaczoną przecież na Zachodzie. Marek Oramus zaangażował w tę hipotezę swój autorytet i sporządzili odpowiednią ekspertyzę, zamieszczoną w drugim numerze reaktywowanego w styczniu 2018 roku „Fenixa”. Rzeczywiście, da się zauważyć sytuacyjne, fabularne związki Matrixa z Robotem, z Według łotra. Sztuczność światów, dziwne ekrany w filmie Truman Show wyglądają z kolei na rozwinięcie pomysłów z Nagiego celu.
Sam postanowiłem w końcu sprawdzić szczerość Snerga dotyczącą oczarowania Kafką i wziąć pod lupę jego literacką metodę. I wyszło mi, że Adam nie był ekscentrykiem, autorem jednej wielkiej książki stopniowo obniżającym loty. On wpisał własne dziwactwo, nieprzystosowanie, własny trudny i bolesny styl bycia wśród ludzi w całe swoje dzieło. Bezpośrednio wyczuwalne jest to właśnie w Dzikusie – specyficzne kłopoty Adama ujawniają się już w języku, w samej narracji. Z osłupieniem obserwujemy, jak wielkie on i jego bohaterowie mają kłopoty z nazwaniem tego, co im się właściwie przydarza, i ze zrozumieniem, czego chcą od nich inni, więc bez końca roztrząsają alternatywy. W podobny sposób Martin Walser postrzega autora Procesu w krytycznym studium Opis formy. Studium o Kafce: „Zabrałem się do liczenia jego drzwi i okien i ustalenia, jakie postaci noszą cylindry, jakie zaś brody, i dlaczego Kafka tak często używa słowa »chociaż«”[1]. Proszę, poddajcie państwo temu testowi także prozę Snerga, widać tam tę „kafkowatość” na poziomie języka, składni. A potem wyobraźcie sobie, jak taka osoba podająca wszytko w wątpliwość, musiała być irytująca dla nauczycieli. Szczególnie polonistek!
Adam zmylił nas i siebie. Oczywiście był fantastą, tyle że nowego typu, bo wpisywał w swoje wizje prywatne problemy, poszukiwania, obsesje, a nie standardowe tęsknoty czy konflikty ery kosmicznej. Za nic miał rygory ustalane przez producentów książek z charakterystycznymi emblematami i szczęśliwie znalazł w polskiej fantastyce wielu następców – choć nie naśladowców – dzięki czemu może być dziś rozpoznawany jako prekursor. Na zakończenie warto przypomnieć, że z powodu tej osobności i oryginalności miał kłopoty od początku. Przecież Robot został odrzucony przez kilku wydawców, zanim się ukazał w Wydawnictwie Literackim po tym, jak się w nim zakochała Katarzyna Krzemuska, redaktorka Lema, która włożyła w powieść trochę trudu.
Potem poznało się na nim wiele osób, a wśród nich Piotr Szulkin, sam będący twórcą oryginalnym o skomplikowanym artystycznym życiorysie i nieortodoksyjnym stosunku do fantastyki. W wywiadzie dla „Czasu Fantastyki” (3/4/2005) Szulkin mówił mi o Snergu z nostalgią: „Najwybitniejszą postacią w naszej dziwnej poetyce, która podobno była science fiction, a naprawdę mówiła o czymś ważnym, był Adam Wiśniewski Snerg. Mieliśmy podjąć współpracę, rozmawialiśmy, ale to był człowiek osobny, strasznie zawęźlony i kontakt z nim, tak samo jak z Lemem, choć z innych powodów, okazał się niemożliwy. Przypadek twórczości Snerga, łącznie z jego samotnością i samobójczą śmiercią, daje poczucie bólu. Snerga przypisano do typowej science fiction, jakby chodziło o robociki i ataki Marsjan, tymczasem on pisał o człowieku i gdyby nie miał tej gatunkowej etykiety SF, odnalazłby zasłużone miejsce w kulturze polskiej. Jego Robot i Według łotra to są wspaniałe książki. Przekleństwo na razie nad nim wisi. W podręcznikach literatury polskiej Snerga nie ma”.
O Januszu A. Zajdlu
(1989)
1.
Autorski konspekt powieści fantastycznonaukowej, zatytułowanej roboczo Limes inferior, nosi datę 4 czerwca 1979 roku. Przewidywana objętość tekstu: do 12 arkuszy autorskich. Składając propozycję wydawnictwu Iskry, obiecuje Zajdel ukończyć pracę w ciągu roku od podpisania umowy, opowiada pokrótce treść zamierzonego dzieła i jako warsztatową próbkę załącza trzydziestostronicową nowelkę Dzień liftera. Na zakończenie charakteryzuje zamierzoną powieść tyleż godnie, co oględnie: „Całość – wedle mojego zamysłu – wydaje się być konceptem oryginalnym i nie mającym żadnych »przodków« (jako całość, bo w szczegółach nie sposób ominąć pewnych konwencjonalnych motywów)”.
Autor ukończonego już Cylindra van Trofea i Wyjścia z cienia, a także rozgrzebanej na razie Całej prawdy o planecie Ksi, wie, co mówi i robi – zarówno w tym, co zapowiada, jak i w tym, co stara się ukryć. Nie oznajmia wprost: „Zamierzyłem powieść-kamuflaż, w której pod płaszczykiem SF sparodiuję schyłkowy okres Polski gierkowskiej; pokażę mianowicie hierarchiczny, nieudolny, skorumpowany i absurdalny system polityczny, społeczny i gospodarczy. Zaszyfrowane w postaci fantastycznego modelu, sytuacji i rekwizytów, rozpoznacie w mojej powieści właściwie wszystko: dowcipy polityczne, praktyczną wielowalutowość polskiej gospodarki, chory system wyłaniania posłusznych elit, a więc nomenklaturę i partyjny monopol sprawowania władzy, skrywane bezrobocie i inflację, oficjalne zakłamanie, czyli gazety będące zwykłą codzienną porcją informacyjnego kitu, folklor i praktykę waluciarskiego półświatka, rzeczywisty stosunek władzy do inteligencji, nędzę oficjalnej nauki, mizerię społecznej opieki medycznej czy wreszcie przekonanie o powszechnej i skutecznej inwigilacji stojącej na straży tak zwanego wyższego, lepszego świata za żółtymi firankami. Zostawiając na boku sferę politycznej grozy, też ważną, ale wyeksploatowaną już przez Orwella (którego, szczerze mówiąc, uwielbiam), pokażę państwu kraj totalitaryzmu w miarę łagodnego, w którego przewrotne mechanizmy jest wręcz wkalkulowana działalność przedsiębiorczych jednostek – tak zwanych pasożytów, cinkciarzy, kombinatorów różnej maści. Mechanizmy owe mają dokładnie zaplątać ludzi w dolegliwą codzienność i wypędzić tym samym z ich głów buntownicze myśli o naprawie świata. W sposób wyszukany, więc nie prowokujący interwencji cenzora, choć jednocześnie czytelny, zdradzę państwu także to, że jest to system narzucony i niechciany, a jego bezsensowność odczuwa wielu obywateli. Niestety, z powodu potęgi zewnętrznego wymuszenia nijak nie można tego systemu odrzucić…”.
Tego wszystkiego Zajdel powiedzieć nie mógł i nie chciał. Z paru innych rzeczy jeszcze nie zdawał sobie sprawy.
Powieść jest jak las, nawet autorom odsłania swą prawdę dopiero wtedy, gdy zanurzą się w pisaniu na dobre. Dlatego pierwotny projekt zakończenia książki przedstawiony w konspekcie brzmi dziś tak humorystycznie i zarazem rozrzewniająco: „Pewnego dnia, wychodząc z tajnego Sztabu Rady [Aglomeracji], zwraca uwagę [Sneer] na starego portiera, który od lat pełni służbę u drzwi wejściowych. Ten poczciwy stary dwojak, śmieszny mędrek i »chłopski filozof« bawi każdego zerowca, który wda się z nim w rozmowę, różnymi naiwnymi, niedowarzonymi pomysłami w sprawie naprawiania świata. Któż nie ma recept na naprawę świata! Ale ten portier jest zabawny i w tym, co mówi, bywa czasem coś inspirującego do przemyśleń. Wszyscy zerowcy z Rady lubią go i rozmawiają z nim chętnie. Dziś jednak nasz bohater – stary już zerowiec – wychodząc z budynku, zauważa, że portierowi spod przekrzywionej służbowej czapki wystaje coś jakby róg, czy może czułek albo antenka… Słaby wzrok nie pozwala dostrzec tego dokładnie z daleka, a nim się zbliżył, portier poprawił czapkę i znów wygląda normalnie, uśmiecha się uprzejmie…”.
Czułek albo antenka… Właściwie można by to traktować jako ów konwencjonalny motyw, którym autor zamierza zwieść wydawniczego lektora i tym samym ułatwić mu pozytywną decyzję. Ale myślę, że było trochę inaczej. Przytomnie planując całość, Zajdel nie widział jeszcze wszystkich szczegółów. Zbyt silnie tkwiliśmy – on, jego wydawca, pisarze i czytelnicy – w skonwencjonalizowanym modelu fantastyki lat 60. i 70., by autor mógł jednym gestem świadomego wyboru otrząsnąć się ze wszystkich gatunkowych automatyzmów. Pierwotny tytuł pierwszej socjologicznej powieści Zajdla, Cylinder van Troffa, sam w sobie dość tradycyjny, brzmiał w konspekcie z 1978 roku jeszcze bardziej staroświecko: Człowiek z rury Holta. Tak więc porównanie konspektów i powieści, porównanie wcześniejszych opowiadań Zajdla ze szczytowym dokonaniem, za jakie uchodzi Limes inferior (niemal równie wysoko oceniam Paradyzję), ukazuje ciekawy proces wyłaniania się nowoczesnej, modelowej fantastycznej powieści politycznej z tradycyjnego kształtu science fiction.
Dopiero stawiając ostatnie zdania książki, które dramatycznej wizji społecznej dopisują cudowny happy end, mógł mieć Zajdel pewność, że urosło pod jego piórem coś nie tylko nowego, ale i znaczącego. Ciekawe, że do owej puenty, dającej nam tak potrzebną w 1980 roku nadzieję (kiedy, nawiasem mówiąc, Polacy nie potrzebowali nadziei?!), doprowadziła Zajdla najprawdopodobniej ta sama cecha charakteru, którą obdarza swego bohatera, Sneera. Chodzi mi o deklarowany przez Sneera instynkt zatwardziałego racjonalisty, a w przypadku pisarza – także realisty. W zakończeniu powieści sugeruje autor istnienie tajemnych mocy, pragnień i idei, mających ogromny wpływ na nasze życie, których to mocy nie da się jednak wyliczyć w tak zwanym rozsądnym bilansie sił i zamiarów, planowanych zysków i strat. W tym samym czasie, gdy Zajdel dochodził do owego idealistycznego rozstrzygnięcia, w odległym Gdańsku eksplodował Sierpień.
2.
Limes inferior nie stanowi jedynie uczciwej literackiej reakcji na polską rzeczywistość A.D. 1979. Jest również owocem niefrasobliwej zabawy, której oddawało się w tym czasie środowisko polskich pisarzy fantastów. To także nawiązanie i artystyczna polemika z innym znaczącym dziełem science fiction, pióra kolegi i rówieśnika – z powieścią Robot Adama Wiśniewskiego-Snerga, wydaną po raz pierwszy w 1973 roku.
W noweli Dzień litera, przygotowanej w 1978 roku na spotkanie polskich autorów SF, nawiązywał Zajdel dowcipnie do osoby i losów Snerga. Stąd podobieństwo imion Sneer – Snerg. Opowiadanie było epizodem, barwną anegdotą zawieszoną w próżni. Dopiero z czasem dostrzegł w nim autor powieściową szansę. Rozbudował więc tło, domyślał do końca reguły i barwną rekwizytornię dziwnego świata, pokazał wreszcie sekretny motor wymuszający codzienną gonitwę obywateli Argolandu. A przy okazji, zamiast gatunkowych krzyżówek i multiplikacji, przedstawił własną, bardzo polską wizję inwazji Obcych. Tym wszystkim zdawał się mówić Snergowi: daj sobie spokój z gettowymi motywami SF, rozejrzyj się wokół siebie i spróbuj dostrzec to, co naprawdę jest ważne!
Nie sądzę, by swym dokonaniem Zajdel zdeklasował czy choćby zakwestionował powieść Snerga. Nie miał zresztą podobnego zamiaru. Literackie polemiki, jak ta, nie polegają na zastępowaniu jednych książek przez inne, lecz na otwieraniu nowych perspektyw. Jeśli jest to spór, to różnych zainteresowań i odmiennych pisarskich temperamentów, a nie bezwzględnej racji z ewidentnym błędem. Obie powieści ukazują złowieszczy podbój ludzkości przez zaawansowaną obcą cywilizację, lecz dokonujący się właściwie po cichu, bez widowiskowych aktów przemocy. W Robocie Nadistoty porywają ludzi i ich hodują (czy może tylko obserwują); istnieje ponadto uzasadnione podejrzenie, że dyskretnie pasożytują na naszych umysłach. U Zajdla przybiera ten podbój kształt opresji politycznej – Obcy obdarowują ludzi niechcianym systemem, co sprowadza się do operacji na ludzkich umysłach, mniej cudownej, ale równie jak u Snerga przerażającej. Lifterska bieganina Sneera przypomina korepetytorską harówkę, której oddawał się Snerg, „liftując” niedouczonych z matematyki i fizyki licealistów na studentów. Argoland i Polska gierkowska równie źle traktują swoich rzeczywistych talenciarzy i indywidualistów – dlatego Sneer musi mieć sztucznie obniżoną klasę, mimo że jest najprawdziwszym zerowcem intelektu; zaś pisarz i korepetytor Snerg nie mógł studiować fizyki, bo niemądra nauczycielka oblała go na maturze z języka polskiego. Dzieło Snerga w sposób wyrafinowany traktuje żelazny w SF motyw Obcego. Zajdel bierze ten motyw, bierze okruchy biografii Snerga i ze sfery fantastycznej abstrakcji przeciąga całość w rejony bliskie polskiej codzienności, poplątanej nie gorzej niż najbardziej wymyślne fantazje.
„Określam się jako zwolennik FR (fantastyki racjonalnej), natomiast czary, telepatia, duchy, sakiewki bez dna i kije samobije, płody halucynacji czy imaginacji mnie nie interesują. Wolę modelowo boksować ze światem”, powiada Zajdel w wywiadzie dla „Fantastyki” (7/1983).
Zapewne dlatego Snergowej parateologicznej drabinie kosmicznych Nadistot przeciwstawił przyziemną społeczną drabinkę głupków i bystrzaków – od szóstaków do nadzerowców.
Natomiast, podobnie jak tytułowy Robot Snerga, Zajdlowski Sneer dorasta w trakcie rozwoju akcji powieści do zasadniczego sprzeciwu wobec porządku ustalonego przez Obcych – jeden i drugi bohater opowiada się po stronie człowieka. Przypuszczam, że oprócz wielu czytelniczych zalet w dużym stopniu właśnie ten bunt przeciw kosmicznym koniecznościom zdecydował o powodzeniu obu powieści. Robot stał się ozdobą fantastyki polskiej w latach 70.; Limes inferior – w 80.
3.
Powiedzmy także to, że jeśli znajdujemy w Limes inferior odwołania do naszej codzienności, to przecież nie tylko polskiej. Znam ludzi – piszą do mnie listy – którym rzeczywistość przedstawiona w powieści kojarzy się z oglądaną teraz przez nich rzeczywistością amerykańską, francuską, angielską, niemiecką. Nic dziwnego – książka zaczęta w Warszawie, a skończona w Raciborzu, pisana była również w Chicago. Swój bardzo polski Argoland ulokował Zajdel nad jeziorem Tibigan. A więc aluzja totalna, uniwersalny donos na cywilizacyjno-komputerowe nonsensy? Tak pisali po naszej stronie świata krytycy, którzy recenzując książkę w trudnych latach zastoju, nie chcieli zaszkodzić jej autorowi. Tylko po części była to diagnoza fałszywa.
Klucz, na którym zarejestrowane są punkty – waluty żółte, czerwone i zielone – i który pełni funkcję dowodu tożsamości, karty kredytowej, zegarka, kalkulatora, dyplomu, certyfikatora klasy intelektu, jest jednym z piękniejszych rekwizytów wykreowanych przez polską SF. Wymyślony przez Zajdla zawód pasożyta-cinkciarza-liftera (postaci niezbędnej, choć moralnie dwuznacznej i oryginalnej, ale niestety nie wziętej z powietrza) także znajdzie żelazne miejsce w światowej złotej księdze fantastycznych pomysłów. Sylwetka liftera, klucz, punktowy system społeczny – to owszem, parodia naszego cinkciarstwa, peweksiarstwa i nomenklaturowej organizacji życia społecznego, ale także aluzja do stosowania bankowych kart kredytowych i paru jeszcze systemowych i technologicznych udogodnień obezwładniających ludzi Zachodu. Jeśli nie faktycznie, to na pewno potencjalnie. Taki klucz, podobnie jak powszechna na Zachodzie komputeryzacja, umożliwia zamach na swobody obywateli – w razie przechwycenia systemu przez kogoś nieodpowiedniego daje mu szansę manipulacji i nieograniczonej kontroli. Zajdel wiedział, czego się bać. Rzeczywiście więc można traktować Limes inferior nie tylko jako precyzyjnie zaadresowaną aluzję, ale także jako ostrzeżenie bardziej uniwersalne. Podobnym ostrzeżeniem są późniejsza o parę lat słynna nowela Naciśnij enter Johna Varleya oraz opowiadanie Roberta Silverberga Opowieść łaskawcy, które wprowadza na scenę bohatera i świat nieomal bliźniacze z wykreowanymi przez Zajdla.
Inne jeszcze uniwersalne odwołanie znajdziemy w powieści. Jak w wielu innych dystopiach, tak u Zajdla mamy rozegrany mit tajemniczej i buntowniczej księgi, dzięki której niektórzy przynajmniej obywatele Argolandu doznają wtajemniczenia-deprawacji, częściowo rozsadzających system. Lektura podobnej księgi odgrywa dużą rolę na przykład u Philipa K. Dicka w Człowieku z Wysokiego Zamku. W powieści Fahrenheit 451 Raya Bradbury’ego wszystkie właściwie książki są dla systemu niebezpieczne. Ma taką księgę-wtajemniczenie legendarny Rok 1984 George’a Orwella i ma wreszcie swoją broszurę, obnażającą tajemnicę argolandzkiego systemu, powieść Zajdla. Znamienne, że jest to broszura utrzymana w konwencji SF… Wiara w potęgę prawdy i drukowanego słowa to powtarzający się motyw (w literaturze dystopijnej). Bez tej wiary nie warto byłoby ich pisać. Albo jeszcze inaczej – bez wiary w ożywczą moc prawdy nie można porządnie napisać właściwie niczego.
4.
Zrekapitulujmy krótko zalety powieści. Limes inferior zawiera rzadki w polskiej prozie wizerunek rzeczywistości (w tym przypadku alternatywnej), która naprawdę działa. O mechanizmach Argolandu wiedzieliśmy więcej niż o świecie, w którym żyjemy. Jednocześnie ów powieściowy świat jest oryginalny, literacko barwny, nawet zabawny, jego atrakcyjność nie wyczerpuje się w trafności aluzji. Zajdlowska konstrukcja dostarczała czytelnikom szczególnej satysfakcji estetycznej i intelektualnej. Nie zmniejszy się ona, mam nadzieję, nawet teraz, gdy rzeczywiste mechanizmy, które inspirowały Zajdla do pisania, zostały nazwane i będą (podobno) demontowane.
Mocne punkty książki to postacie liftera i jego towarzyszy, poruszających się na drugim planie. Wizerunek ich zawodowych zabiegów sporządzony jest w powieści Zajdla po mistrzowsku. Jest to, mam wrażenie, jeden z nielicznych, jeśli nie jedyny w polskiej literaturze, nie tylko SF, wizerunek bohaterów, którzy ciężko pracują i których praca nie jest czymś ubocznym w stosunku do akcji powieści. Zajdel podważa swą książką wiele obiegowych sądów o cinkciarzach i w ogóle kombinatorach, przez wiele lat obrzydzanych nam przez oficjalną propagandę. Autor Limes inferior dowartościowuje, nawet heroizuje te postaci, pokazując, że ich działalność, po pierwsze, służy ludziom, a po drugie, jest wynikiem zewnętrznego systemowego bezsensu, a nie wyborem płynącym z wewnętrznej jednostkowej perfidii.
Wielką zaletę książki stanowi także zakończenie, odważnie uciekające w nowy, cudowny wymiar. Nie zapowiadała takiej puenty wcześniejsza twórczość autora, trzeźwego, zdawałoby się, do nieprzyzwoitości. Krytycy i czytelnicy, przywykli do gatunkowej ortodoksji, mogą tu sarkać (na przykład recenzent wewnętrzny Iskier nazwał puentę zakończeniem wziętym z innej powieści), ale sądzę, że Zajdel wiedział, co robi, idąc pod prąd przyzwyczajeń, gatunkowych reguł i tak zwanych rzeczowych oszacowań możliwości. Wydarzenia, które nastąpiły w Polsce w roku 1980, kiedy ukończył swą książkę, i po roku 1982, w którym ukazała się po raz pierwszy – to Zajdlowi w sumie przyznały rację, a nie jego oponentom, myślącym na pozór bardziej racjonalnie.
Inna natomiast rzecz niepokoi w powieści, może się bowiem wydawać nie do końca przemyślaną. Chodzi o wizerunek nadzerowców. Widzą oni samych siebie – i takimi pokazuje ich Zajdel – jako swoistych ofiarników, biorących na barki odium zdrady za cenę opóźnienia katastrofy. Jako humanistów-patriotów przedłużających agonię Ziemi w okowach idiotycznego systemu, byle tylko nie dopuścić do natychmiastowej i ostatecznej katastrofy. Jest to mit o wewnętrznie czystym słudze oprawców, lecz mit fałszywy. Historia uczy nas, że na styku między wymuszeniem a wdrażaniem przemocy nie rodzą się kapłaństwo i ofiarnictwo, ale, zwłaszcza w przypadku całych kast, głównie korupcja i cynizm. Nadzerowcy u Zajdla są nadto święci, nadto idealni, za dużo w nich świadomości tragicznej. Można by to ewentualnie pokazać, ale jako lukier, jako pozę. Za mało w nich sybarytyzmu, szaleństwa, za mało biegania koło własnych spraw i chęci do używania życia. Uczciwość w przypadku nadzerowców mogłyby ewentualnie przechować jednostki, na pewno nie cała kasta.
Zajdel oczywiście o tym wiedział, ale był ostrożny, chciał w trudnym czasie dotrzeć z powieścią do czytelników, dlatego rozdzielał swoją prawdę na różne tytuły, starając się w żadnym z nich nie przekraczać cenzuralnej masy krytycznej.
Zdawał sobie sprawę, że i tak jest czytany między wierszami. Dlatego podłość fundatorów nowego porządku pokazał przejrzyście w Całej prawdzie o planecie Ksi. Tu skoncentrował się na wizerunku społecznych mechanizmów.
Zapytany o te kwestie wprost, tak odpowiedział w cytowanym wywiadzie: „W Limes inferior Szatan gra w pychę i egoizm nadzerowców, w ich draństwo pozwalające im okłamywać resztę, w ich lenistwo, wygodnictwo, w gotowość zapewnienia sobie godziwego standardu kosztem innych. Pewnie to w książce nie wyszło dość ostro, ale Sneer trafia na ten trop, gdy robiąc rachunek sumienia, pyta sam siebie: „Może nie dlatego mnie wybrano, że jestem mądrzejszy, lepszy, lecz dlatego, że moralnie gorszy?”.
5.
Nie jest to problem Zajdla. Jeśli bywał wybierany, to nie przez establishment i nie do wspierających go struktur, lecz do rozsadzającego stalinowskie skamieliny Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Zajdel mocno zaangażował się w działalność tej organizacji w macierzystym „Celorze” w latach 1980–1985 i miał z tego tytułu określone kłopoty.
Pomyślałem teraz, że pisał Zajdel swe książki i socjologiczne opowiadania raczej dla innych i o innych niż o sobie. Jego utwory wykorzystują schemat, mający skądinąd zacne parantele w literaturze. Powtarza ten schemat cała polska (i światowa?) fantastyka socjologiczna. Jest to opowieść o bohaterze, który rzucony w parszywy świat, idzie po nitce do kłębka, odkrywa wstydliwą tajemnicę i zostaje przy końcu poddany dramatycznej scenie kuszenia – postawić na bunt czy wyrzec się siebie, swojej prawdy i przystać do społecznych manipulatorów i oprawców?
Jako się rzekło, nie był to problem Zajdla. Autor Wyjścia z cienia, Limes inferior i Paradyzji nie szukał „całej prawdy o planecie Ksi”, bo poznał ją wcześniej. Markował tylko, że szuka, by w udramatyzowanej literackiej relacji ukazać rzecz czytelnikom. Dlatego, być może, rzeczywistym powołaniem Zajdla było napisanie innej historii – opowieści o pisarzu znającym prawdę i żmudnie konstruującym język, za którego pomocą mógłby ją wyrazić. Zapowiedź tego tematu mamy w krótkich nowelkach, takich jak Utopia i Wyższe racje.
W przypadku Zajdla językiem owym okazała się przyjęta w młodości przez studenta fizyki (z potrzeby ducha? Skłonności do fantazji? Do egzotyki? Do nowoczesności?) konwencja science fiction. Modyfikując ją i rozsadzając na przeróżne sposoby, uczynił z niej Zajdel narzędzie do przekazywania swej wiedzy o świecie i do zapisania świadectwa. Trudno dziś jednoznacznie powiedzieć, czy zostawił nam dzieło wieczne lub choćby tylko trwałe[2]. Na pewno dał wzór postawy, która w literaturze bronić się będzie tak długo, jak długo będą istnieć pisarze, książki i czytelnicy.
[1] M. Walser, Opis formy. Studium o Kafce, tłum. E. Misiołek, Warszawa 1972.
[2] Wątpliwość taka, wyrażona wiosną 1989 roku, dziś może się wydawać zabawna. Książki Janusza A. Zajdla są czytane i wznawiane, a na dorocznym najpoważniejszym konwencie polskich fantastów, tak zwanym Polconie, przyznawana jest prestiżowa nagroda i piękna statuetka jego imienia. Wśród krytyków i fanów funkcjonuje pozytywne określenie „literatura zajdlowska”, a konkurs na kontynuację przenikliwej i bardzo obiecującej, niestety niedokończonej opowieści Janusza, Cała prawda o planecie Ksi, zakończył się sukcesem. Młodzi przejęli literacką pałeczkę. Oczywiście jak w przypadku każdego znaczącego pisarza, spór o trwałość dzieła Janusza nie ustaje. Więcej informacji w hasełku osobowym Janusza (i Marcina Kowalczyka, autora kontynuacji, Drugie spojrzenie na planetę Ksi).
Wasz cyrk, moje małpy. Tom 1
Copyright © Maciej Parowski 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Aneta Wieczorek
Opracowanie typograficzne i skład – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Rysunek na okładce – Marek Skotarski
Fotoedycja – Joanna Mika
Zakończenie prac nad niniejszą książką nie byłoby możliwe bez nieocenionej pomocy i zaangażowania przyjaciół Macieja Parowskiego: Michała Cetnarowskiego, Piotra „Ziuty” Górskiego i Wojtka Sedeńki.
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum autora.
Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Informacje o licencji CC BY 3.0 PL: https://creativecommons.org/licenses/by/3.0/pl/