Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów. Tom 2 - Maciej Parowski - ebook

Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów. Tom 2 ebook

Maciej Parowski

3,7

Opis

Wizjoner, redaktor, bojownik o kulturę. Maciej Parowski był w Polsce jednym z pierwszych znawców kultury popularnej, który już pół wieku temu bronił fantastycznej literatury, komiksu i kina.

To on był akuszerem cyklu o wiedźminie Geralcie Andrzeja Sapkowskiego. To on skontaktował ze sobą Jacka Dukaja i Tomka Bagińskiego, wskutek czego powstała nominowana do Oscara animowana Katedra. To on, jako redaktor kultowej „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki”, wychowywał całe pokolenia kolejnych twórców i czytelników.

Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów to dwutomowy, okraszony licznymi zdjęciami zbiór esejów i rozmów traktujących o stanie gatunku, a przede wszystkim blisko dwieście portretów krytycznych i anegdot o twórcach, którzy w latach 1982–2012 zmieniali oblicze polskiej fantastyki.

„Jacek Dukaj i Krzysztof Bartnicki należą do tych poszukiwaczy czy kabalistów literatury, którzy zaczynali w „NF”, a potem wędrowali poza dostępne mi horyzonty. Poznaję się na ich literackich pierwocinach, zdobywam sympatię, nawet wdzięczność, potem wpadam w panikę, bo nie nadążam, a oni odruchowo dalej traktują mnie jak swego. Jestem niczym kwoka, której los pozwolił wysiedzieć łabędzie jaja, a która teraz wędruje nieszczęsna brzegiem jeziora pełna zgryzoty i zachwytu nad tym, co wyprawia jej przybrane potomstwo na przestworze wód”.
Maciej Parowski

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
2
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ 1. WEKTORY. POLA GRY

Fantastyka vs awangarda

Stuletnie związki i animozje

W spotkaniu z 25 marca 2017 roku zorganizowanym przez Wydział Kultury Urzędu Miasta Łódź w klubie LOKAL III, a transmitowanym w Radio Łódź, udział wzięli: Joanna Karpowicz – malarka, autorka komiksów; Wojciech Siudmak – malarz, lider tak zwanego realizmu fantastycznego; Andrzej Sapkowski – pisarz, mistrz fantasy; Tomasz Bagiński – rysownik, oscarowy filmowiec; oraz dziennikarze: Anna Groblińska (Radio Łódź) i Maciej Parowski („Nowa Fantastyka”), którzy wspólnie poprowadzili dyskusję[1].

Lekcje nowoczesności

Maciej Parowski:W tytułowym przeciwstawianiu fantastyki awangardzie jest sporo racji, ale stwierdzenie antagonizmu nie wyczerpuje sprawy. Niewykluczone, że komuś z państwa awangarda (literacka, filmowa, plastyczna) wcale nie była obojętna. Że ktoś z państwa coś jej zawdzięcza, na przykład osiągnięcia i kiksy awangardy wpłynęły na jego stosunek do formy. Fantastyka, także kosmiczna, nawiązuje do bajek, baśni, dydaktycznych opowieści, raczej nie bada artystycznych języków, tylko wymyśla egzotyczne, alegoryczne światy, opowiada sny w sposób możliwie przeźroczysty, apeluje do starych emocji ubranych w technologiczne kostiumy. Awangardziści sprzed 10 i sprzed 50 lat, którzy całkowali formę kina, w malarstwie redukowali elementy przedstawiające i narracyjne, pisali dziwaczne wiersze o alfabecie Morse’a, mieli inne ambicje. Mimo to fantaści są ich krewniakami – jedni i drudzy reagowali na postęp technologiczny, na wojnę światową, na nowe techniki komunikacji, telegraf, maszynę, na ewolucję miasta. Awangarda wybuchła po I wojnie światowej; nowoczes­na fantastyka – po drugiej. Nie istnieje jedna awangarda – jeśli zjawisko artystyczne liczy sto lat, musi mieć wiele twarzy. Najpierw są pierwsze obrazy Czyżewskiego, Strzemińskiego, wiersze Wata, Paipera, Przybosia. To lata 20., chodzi o lewicę, o komunistów, o bolszewików, o ich zmienne losy, gdzie nauczycieli naszych artystów – takich jak Kazimierz Malewicz – wykańczają w Rosji. Inni stamtąd uciekają jak Wassily Kandinsky czy Marc Chagall. Jest też szalona grupa filmowców – oto najwyrazistszy z nich, Stefan Themerson utrzymuje, że robi ważne rzeczy, ale rozumie, że ludzie tego nie kupią, bo to są filmowe ferdydurkizmy – czyli przyznaje się do pokrewieństwa z Gombrowiczem. To wtedy Strzemiński spiera się z Witkacym, Witkacy z Chwistkiem, tworzy Schulz… To są szlachetne lata – reakcja na nową sytuację emocjonalną, cywilizacyjną. Wkrótce wybucha II wojna, okupacja niemiecka, a po niej, pod startującą władzą ludową, dochodzą do głosu awangardziści, którzy ocaleli; na krótko uzyskują rząd dusz, co widać w Powidokach Wajdy. Ale szybko się okazuje, że sowiecki socrealizm wymiata i polska rewolucja musi pożerać własne dzieci, czyli ojców. Głośna wystawa Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego w Łodzi zostaje zniszczona, sam malarz wkrótce umiera w nędzy. Ale jego książka Teoria widzenia, przepisywana konspiracyjnie, staje się potem podstawą dydaktyczną na uczelniach plastycznych. Awangarda zyskuje władzę nad językiem krytyki, nad rynkiem sztuki. A książka ukazująca nowe horyzonty, ale też ograniczająca i doktrynerska – choć Strzemiński nie był taki, studenci go kochali – oddziałuje do dziś. Mamy teraz w łódzkiej filmówce uwielbianego i znienawidzonego profesora Józefa Robakowskiego z Warsztatem Formy Filmowej, dziedzica tamtego myślenia.

Czy to musi być jałowe? Miłośnicy kina SF są wrogami awangardy, ale uwielbiają 2001: Odyseję kosmiczną, choć status tego filmu jest dwuznaczny. Paulina Kael nazwała Odyseję… najdroższym filmem amatorskim w dziejach kina, z powodu sceny, w której tatuś z kosmosu pyta córkę, co chciałby dostać na urodziny. To się powtarza w tysiącach amatorskich filmów, w Odysei… zagrała sama córka Kubricka. Finał to lądowanie na Jowiszu, przenikające się linie i pejzaże odmienione solaryzacją, fosforyczne płaszczyzny… Kael, znawczyni kina, zauważyła, że awangardziści amerykańscy robili takie rzeczy za darmo kilkadziesiąt lat wcześniej.

Nie zawsze wiadomo, po kim przejmujemy schedę. Stąd pierwsze pytanie do dwójki dyplomowanych: Joanny Karpowicz, absolwentki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, i Wojciecha Siudmaka, który ukończył warszawską ASP. Ile zapamiętaliście ze swych uczelni dobrego, a ile awangardowej opresji?

Joanna Karpowicz: Robiłam dyplom w 2001 roku, moje studia przypadły na końcówkę lat 90. Uczelnie w Polsce są różne, łódzka na przykład jest przesycona awangardą, krakowska była bardziej tradycyjna. Wybrałam malarską pracownię profesora Leszka Miszewskiego, bo u niego nie trzeba było czytać dużo książek. Gdzie indziej wyłącznie się o sztuce czytało, a mnie, jako osobę z południa, teoretyzowanie przeraża. Uważam, że sztukę odbiera się zmysłowo, emocjonalnie, że istnieje uniwersalne piękno; do tej pracowni uciekali podobni ludzie, którzy nie mogli się odnaleźć w żadnym profilu czy ruchu artystycznym. Wielu profesorów siłą rzeczy prowadzi pracownie pod ulubionym kątem, w Krakowie zdarzało się to rzadko. Profesor Miszewski uciekinierów do niczego nie zmuszał, akceptował ich drogi i wybory. Pamiętam z roku Dagmarę Matuszak, doskonałą ilustratorkę wielu fantastycznych książek. Też miałam swoje pomysły, zajęłam się komiksem, co było źle widziane; najbliższa mi sztuka figuratywna też nie ma dobrej prasy w środowisku. Jest zaniedbywana, traktowana jak archaiczna, a obraz, który coś przedstawia, jest demode, zwłaszcza jeśli da się zeń wyczytać jakąś historię… Jednak Kraków był w porządku. Dziekan kupił zestaw garnków emaliowanych do martwych natur; co prawda kazał je dziurawić, żebyśmy w nich nie gotowali herbaty, ale pozwolił nam malować garnki, nie bohomazy.

Anna Groblińska: Mimo to pani podejście do komiksu wydaje się burzycielskie czy wręcz awangardowe. Chyba że malarskie techniki zastosowane do komiksu to awangarda… à rebours.

JK: Ja po prostu uwielbiam brudzić ręce podczas pracy, malować fakturowo, pracuję na papierze i na płótnach. Definicjami nie zawracam sobie głowy.

MP: Czyna uczelni mówiło się o komputerach, wiązano z nimi nadzieje? Marek Hołyński, dyrektor Instytutu Maszyn Matematycznych, który ćwierć wieku temu animował dinozaury dla Spielberga, nazywał komputery awangardowym urządzeniem, dyktującym myślenie w stylu Borgesa, Lema. Jacek Rodek, mój partner w scenopisarstwie, wieszczył, że komputery zastąpią rysowników komiksów.

JK: Mówiło się o komputerach, ale fizycznie był tylko jeden, w pracowni multimedialnej. Ostatnio wpadłam na akademię i zajrzałam do pracowni malarstwa. Już nie robią martwych natur, nie widać garnków. Każdy student ma laptop otwarty przy sztaludze. Oni w tym migotaniu laptopów, pobrudzeni farbą, malują jakieś rzeczy, które są w komputerkach. Może i z tego coś będzie. Aha, zauważyłam, że mają wspaniałe toalety, nie to, co kiedyś.

MP: Wojtek, a twoja uczelnia? Opowiadałeś w wywiadach, że profesorowie byli tak ostentacyjnie do przodu, że nawoływali do palenia muzeów. Rosiński malował abstrakcje tyłem do obrazu i okazywały się w sam raz.

Wojciech Siudmak: Potwierdzam jedno i drugie, ale nie oczekuj nazwisk. Byliśmy w Muzeum Narodowym, bardzo chciałem obejrzeć Malczewskiego, na co profesor: „Nieee, chodźcie gdzie indziej”. Taka była nauka w akademii. Po latach przemyśleń stwierdzam, że sztuka wpadła w ogromny dół. Fakt, że studenci pracują na laptopach, to nieporozumienie, bo akademia powinna uczyć rysować, czyli tego, co może posłużyć do budowy dzieła. Prawdziwą awangardą są ci, którzy mają jakieś zdolności, tak to zrazu semantycznie wyglądało, a to, co teraz nazywamy awangardą, to błąd polityczny. W pojęciu awangardy chodzi o ścieranie się uznanego z tym, co chciałoby być uznane. Uważam lata na akademii za stracone – bo jak profesor może robić korektę abstrakcji, która jest odbiciem naszego stanu duchowego? Jak można uczyć burzycielstwa, kiedy powinno się wdrażać młodych do logicznego myślenia, przytomnego pisania, zręcznego rysowania? Kiedy zadawano nam akt kobiecy, to sądząc, że rzecz jest banalna, rysowaliśmy byle co, nie widząc w tym nic groźnego. Wielka szkoda, bo ciało ludzkie jest najbardziej wysublimowanym kształtem w przyrodzie i sztuce. Trzeba się nauczyć anatomii, światła i cienia, ale tego się już nie wykłada, powstała luka. We Francji właściciel galerii szepcze mi na wystawie: „Wie pan, oni już nic nie umieją”. Brak zajęć z rysowania, brak studiów z natury to klęska. Byłem na kolacji ze słynnym naukowcem, psychiatrą, badaczem mózgu. I on mówi, że to, co Michał Anioł pokazał w malowidle w kaplicy sykstyńskiej, gdy Bóg wyciąga rękę do Adama, to wyrafinowane przedstawienie przekroju mózgu, bardzo się tym pasjonował. W mózgu są zakończenia naszych receptorów, gdzieś nad uchem. Gdyby zapisać te wszystkie bodźce, powstające, kiedy się pisze, rysuje, maluje, to zakończenia nerwowe wyglądałyby jak dziób z metalu. Gdyby zrobić projekcję tego na suficie, zobaczylibyśmy, że głowa jest wielkości dłoni, członki są patyczkami, największa jest ręka i oczywiście kciuk… Najwięcej interesujących rzeczy dociera do głowy poprzez rysowanie, nacisk kciuka. Jeśli nie używamy dłoni, nie me tej relacji, tej pamięci, tego kontaktu, czyli ani obserwacji, ani zrozumienia.

MP: Awangarda badała związki między obrazem a mózgiem (barwę słów), tyle że robiła z tego grę nieczytelną dla odbiorcy. Ale przyznałeś kiedyś, że akademickie kategoryzacje sztuki, przeciw którym wierzgałeś w Warszawie, w Paryżu pozwoliły ci się obronić przed naciskiem kiczu. Dały intelektualną aparaturę i pomogły w określeniu własnej tożsamości.

WS: Przeżycia z akademii przydają się zawsze, ale generalnie nie czuję więzi z tym okresem. To było zbyteczne. Teraz rysuję i widzę, że się ciągle rozwijam, bo mam coś do powiedzenia, a abstrakcja nic mi nie dała. To nie była moja sztuka.

AG: Pan Wojtek tworzył wbrew akademii. Na kontrze. Jak wygląda ten problem u pisarza, Andrzeja Sapkowskiego? Czy w twórczości też miał pan przeciwnika? Czy i przeciw komu pan się buntował?

Andrzej Sapkowski: Na pewno przeciw źle pisanej fantastyce. A jeśli pojmować awangardę jako nowatorstwo, torowanie szlaków, wyrąbywanie drogi maczetą, to należy do niej zapisać prawie całą fantastykę. Nie będąc nowatorem, indywidualistą, autor nic nie sprzeda, nie zaistnieje. Niech pisze w mainstreamie, który nie jest awangardowy, bo co to za sztuka bez początku, zakończenia ani środka, gdzie nie ma akcji, morału ani bohatera? Main­stream musi się poduczyć, poczytać od podstaw, poczynając od Juliusza Verne'a, i przejść do obecnej awangardy SF, bo fantastyka się dorobiła własnej, ma ją jak zając swoją żabę, przed którą ucieka. Dziś jej naczelnym przedstawicielem jest China Miéville. Kiedy ja zająłem się fantastyką, prawdziwą awangardą SF była amerykańska nowa fala. Roger Zelazny, Harlan Ellison skandalizowali na konwentach, pogonili starszych, zaczął się Złoty Wiek.

AG: Pan też na konwentach troszkę prowokuje.

AS: Ludzie przychodzą, żeby się zabawić. Show must go on!

MP: Tomek, ty nie studiowałeś sztuki, nie katowali cię na uczelni Strzemińskim. Ale jako niedoszły architekt uczyłeś się Corbusiera i jego „maszyn do mieszkania”, co w demoludach zaowocowało koszmarnymi fabrykami domów, a we Francji nieludzką dzielnicą Defence.

Tomasz Bagiński: Jako barbarzyńca, bo przedstawiciel przemysłu, jestem z tu obecnych chyba najbardziej ugodowo nastawiony do awangardy. Jako filmowiec też, bo jeśli chodzi o adaptacje literatury, to książka czeka z reguły 20–30 lat, zanim ktoś ją adaptuje, więc cóż to za awangarda.

MP: Katedra powstała szybko.

TB: Tyle żeto nie jest pełnoprawny film, a architektowi bliżej do inżyniera niż artysty. Nawet wizjonerskie szalone projekty trzeba ubrać w realia, bo rury do kibli muszą być tak czy owak w każdym budynku, tego nie da się ominąć.

AS: Zasadniczo można, ale lepiej tego nie robić.

MP: Można je schować albo puścić po wierzchu jak w budynku Beaubourg, Centrum Sztuki Pompidou.

TB: Jest to w każdym razie problem techniczny. Rozwiązując go, nie można zapominać o realiach. Podobnie z kinem – ono też jest na swój sposób inżynierskie. Dziewięćdziesiąt procent moich działań to nawalanie się z rzeczywistością, a nie bujanie w obłokach. Rzecz wymaga innego rodzaju wrażliwości i doświadczenia niż te, które przypisujemy artystom.

Kontestatorzy i koniunkturaliści

AG: Ciekawe opozycje się pojawiły: bujanie w obłokach albo nawalanie się z realem. Mainstream vs awangardziści, którzy dla sztuki podobno poświęcą wszystko, łącznie z poziomem życia. A nie można działać trochę awangardowo, a zarazem radzić sobie na rynku? Legendy polskie pana Tomasza prezentują nowatorskie podejście do tradycji, reklamy i do kwestii zarobków.

TB: W Polscete sprawy postawiono na głowie, bo za awangardę uchodzi robienie kina rozrywkowego. Generalnie wszyscy chcą serio, na smutno, co się nie do końca udaje. Na świecie 90 procent rozbuchanych premier to wysokooktanowa fantastyka, klasyczny mainstream… W Polsce mainstream to filmy o historycznych rzeziach, rozrywka znika. W tak zakręconej sytuacji może rzeczywiście jestem awangardowy.

MP: Inny problem jest z Sapkowskim. Przypomnę awanturę o batystowe majtki Refnri, bohaterki Mniejszego zła, bo batystu w średniowieczu nie znano. Fakt, że Andrzej w jednym opowiadaniu potrafi się odwołać do braci Grimm, Andersena, Tolkiena, Sienkiewicza, Disneya, do zamorskich baśni i mitów, tak że narracja chwilami przestaje być przezroczysta, mimetyczna, a staje się postmodernistyczną grą – to też pokłosie awangardy. Lem tak się bawił, Andrzej do niego nawiązuje, mianując swego Geralta Pirxem polskiej fantasy. Z tą literacką grą na paru poziomach niektórzy mieli kłopoty. Radykalni fantaści traktowali nienawistnie eksperyment literacki, czyli awangardę; nic nie miało wśród nich tak złej prasy jak „rewolucja językowa w polskiej prozie” Henryka Berezy czy jego hasło „Bastylia tkwi w języku”. Inna sprawa, że za PRL Bastylia była w gmachu Komitetu Centralnego PZPR w Warszawie, na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich.

WS: No i kilkadziesiąt metrów na zachód, po drugiej stronie Nowego Światu, na Mysiej.

MP: Właśnie, cenzura. Z drugą awangardą, tą w PRL-u, jest kłopot, ponieważ doszła do głosu, kiedy wynikły kwestie ważniejsze niż eksperyment. Nie lubisz, Tomek, rzezi – OK, ale kiedy nad Polską przewalały się Październiki, Marce, Grudnie, to Przyboś uruchamiał swoje katedry… Jedna przed wojną przebijała się przez miasto niczym świder, a w latach 60. jego wiersz miał wygląd katedry, choć bardziej przypominał Pałac Kultury. O tym odwracaniu się od rzeczywistości mówił Miłosz w Traktacie moralnym:

Awangardzistów było bardzo wielu.

Podziwu godny z nich jest tylko Przyboś.

W sól, w popiół padły narody i kraje

A Przyboś został, tak jak był, Przybosiem.

Żadne szaleństwo serca mu nie zżarło.

Ludzkie – więc łatwiej takich się rozumie.

W czym jego sekret? Już w Anglii Szekspira

Kierunek powstał, tak zwany euphuism:

Pisać doradzał tylko metaforą.

Pod spodem Przyboś był racjonalistą.

Uczucia miewał, jakie są wskazane

Dla rozsądnego członka społeczeństwa.

Równie mu obcy i smutek, i humor.

On chciał w ruch puścić statyczne obrazy.

Awangardziści raczej się mylili.

Wskrzeszali stary krakowski obrządek,

Więcej powagi przypisując słowom

Niż słowa unieść mogą bez śmieszności.

Czuli, że z mocno zaciśniętej szczęki

Głos im wychodzi jakimś sztucznym basem,

I że wybiegiem zalęknionej sztuki

Jest ich marzenie o ludowej sile.

U schyłku lat 70. irytowały pozoracje tak zwanej sztuki kontekstualnej, polegającej na przepuszczaniu przez raster zdjęć z Wietnamu i dawanie tego na wystawę dzieł zaangażowanych. Rozstrzelanego Gdańska ’70, spałowanego Radomia ’76 tam nie było. Uczciwiej i mądrzej zachował się Zajdel piszący zbuntowaną prozę socjologiczną. Ale wcześniej gdzieś tam wegetował nawiedzony Peiper, „burmistrz marzeń niezamieszkałych”, który się uparł, że będzie robił swoje eksperymenty, i młodzi poeci krążyli i uczyli się od niego. Czasem awangarda oznacza zgodę na wygnanie, na przemilczenie, ale bywa, że zostawia ślady, które zostaną odczytane później, tyle że w PRL-u awangarda oznaczała najczęściej profity. Mimo to uważam, że sztuka bez niej być może umiera. Szaleńcy uświadamiają, gdzie jesteśmy, zmuszają, byśmy spojrzeli na mechaniczność czy, pardon, mieszczańskość swojej roboty.

AG: Dają nam wzór i punkt odniesienia.

MP: Albo są źródłem opresji. Grzegorz Rosiński wspominał, jak samotny czuł się na uczelni, rektor wręcz wzywał rodziców, żeby Grześka wyprostowali, z profesorów tylko Jan Marcin Szancer udzielił mu wsparcia. Wasza trójka – Boguś Polch, Grzesiek, ty, Wojtek – szczęśliwie zdobyliście artystyczną tożsamość już wcześniej. Profesor Tiunin z liceum sztuk plastycznych duchowo was uformował i ocalił.

WS: Wiele mu zawdzięczamy. Powtarzał: jak jedziecie na wakacje, to rysujcie cały czas, właściwie nie uczył nas niczego konkretnego poza podstawami rzemiosła, ale pozwalał na rozwój własnej osobowości. Mnie wyperswadował niemądre próby wzorowania się na Picassie. Nie przyłączę się do pochwał awangardy, ważni są ludzie z silną osobowością, którzy chcą coś powiedzieć, coś nowego wymyślić i potem ciągną za sobą cały kierunek, a nie pozoranci, doktrynerzy. Istotna sztuka plastyczna trwa od zarania dziejów, już w grotach Lascaux znajdujemy fantastyczne spojrzenie na świat filtrowany przez wyobraźnię, bodźce zewnętrzne przełożone są na wstrząsającą opowieść. Fantastyka to silny, bezimienny impuls rozwojowy w sztuce, skierowany ku górze, natomiast kubizm, taszyzm, ekspresjonizm mają inicjatorów, nie rozwijają się pionowo, tylko w szerz, na boki, jak gałąź, która jakiś czas rośnie, potem usycha. A tacy fantaści Bosch czy nawet Dalí to drzewo, które nie umiera. Albo główny nurt, do którego wpadają i z którego wypływają mniejsze. Bosch jest ciągle tajemniczy, bogaty i wciąż awangardowy.

AG: Fantastyka sięga do skarbców przeszłości, do wyobrażeń, wierzeń, mitów… I tu pytanie do pani Joanny. Skąd wziął się w pani pracach Anubis, jako przyjaciel towarzyszący człowiekowi w różnych sytuacjach.

JK: Ciężko mi o tym mówić. Ta seria prac powstała po śmierci mojego ojca. Ludzie odnajdują w nich wartość terapeutyczną, choć niekoniecznie po to są obrazy. Ale seria żyje własnym życiem. To był sposób na uspokojenie – tworzenie okien do innych światów – religia odgrywała tu mniejszą rolę, chodziło o stworzenie własnej mitologii. Za kradzież postaci starożytnego Egiptu bardzo przepraszam. A wracając do pytania, czy sukces w barwach awangardy jest możliwy, to o mitologizowaniu edukacji wyższej myślę podobnie jak Wojtek Siudmak, bo też miałam w liceum profesora, który mnie uczył rzemiosła, profesora Rzepaka. Jednak A do sukcesów w sztuce jest jeszcze potrzebny element osobistego szczęścia. Porównajmy życiorysy Strzemińskiego i Maxa Beckmanna, praktycznie rówieśników. Pierwszy od początku do końca tragiczny, drugi przeżył wojenny wstrząs, malował ponure obrazy, a potem pojechał do USA, zobaczył słońce, cudowne plaże, pokochał jeżdżenie samochodem, jego malarstwo się zmieniło. Myślę, że trendy i teorie sobie, ale najważniejsze jest to, co osoba, jako indywidualność, przeżywa, i to, co w sobie nosi, a także jaki ma stosunek do innych ludzi. To się przekłada na sztukę.

AG: Czy u Andrzeja Sapkowskiego też tak to wygląda – osobiste doświadczenie okazuje się najważniejsze?

AS: Bez bagażu doświadczeń i przeżyć pisanie jest niemożliwe. Jak w tej anegdocie: młody autor przynosi bodaj Sandauerowi rękopis powieści, której akcja dzieje się w domu rozpusty. Sandauer pyta: „Czy pan był w burdelu?”. „Nie”. „To niech pan koniecznie pójdzie…”. Warto wiedzieć, o czym się pisze, mieć pojęcie o przeżyciach związanych z różnymi sytuacjami. Trzeba to potem oddać za pomocą czarnych literek, ustawić je we właściwym porządku, a niepotrzebne wyrzucić. Wyrzucanie literek z włas­nego tekstu można porównać do obrzezania tępą żyletką. Aha, w swym długim życiu zauważyłem prawidłowość, że wielu twórców zostaje awangardzistami dopiero, jak umrze. Wszystko przed nami.

AG: Znamy mniej czytelne związki między przeżyciem i jego ekspresją w dziele. Bywało, że artyści wymyślali program, pisali manifest i potem starali się go realizować. Awangardziści mieli chyba najwięcej takich wystąpień. Dzisiaj indywidualni twórcy i grupy od tego uciekają.

AS: Maciek ma w tej kwestii inne doświadczenia. Pamiętasz bunt „Fenixa”, rebelię wręcz? Manifest młodych deklarujących pragnienie pisania fantastyki rozrywkowej, a nie problemowej, o którą wojowałeś?

MP: Na początku lat 80. była odmowa deklaracji, także z ostrożności i strachu przed cenzurą, a potem rozrywkowa rewolta. Ja to miałem za złośliwość, przekorę – co okazało się spełnionym proroctwem… Manifesty są wynikiem zaistnienia nowych sytuacji wymagających zdefiniowania. Po wielkiej wojnie ruszyły kino, komunikacja, telegraf, ludzie mogli się usłyszeć i obejrzeć, awangardziści pisali o technologii i pod wpływem technologii. Reagowali na rewolucję sowiecką (na swoje wyobrażenie o niej), ekscytowali się ruchomymi obrazami. Georges Méliès (podobno niechcący) odkrył przenikanie filmowe, a z nim kino fantastyczne, które nie miało służyć tylko udokumentowaniu, iloma nogami koń dotyka podłoża w galopie. Charlie Chaplin małpował wariactwa cywilizacji w komedii Dzisiejsze czasy. Nowy wizerunek, twarz świata, zdawał się prosić o nową narrację, o przemyślenie starej, o inny rodzaj uwagi. Szukano tej nowej narracji w literaturze, malarstwie, awangardziści uznali, że rzeczywistość oczekuje od nich nowych form i zrozumienia, że języki sztuki nie są przezroczyste. W dodatku wkracza na scenę robotnik, którego trzeba uwieść, wyedukować, otworzyć mu oczy, zaprząc do rydwanu. Stąd rewolucja w reklamie, propagandzie, grafice prasowej. Faszyzm, komunizm, awangardy grające do czasu po obu stronach, mają na to różne pomysły, różne recepty…

Odrodzenie awangardy po II wojnie światowej to następna znowu zmiana. Pojawiają nowe media i owoce postępu technologicznego – kolejno telewizja, wideo, szybkie techniki poligraficzne, komputer (zaprzęgnięty do sztuki jako generator przypadku w malarstwie Ryszarda Winiarskiego, który najpierw rzucał kostką). Tym, co robią z nami telewizja, radio, mass media, zajął się w ciekawy sposób Marshall McLuhan. Tymczasem w Polsce władzę nad duszami zyskują różne pozoracje i uzurpacje, abstrakcja, happeningi, sztuka konceptualna. Polscy surrealiści – Zdzisław Beksiński, Franciszek Starowieyski – nie uchodzą za artystów, długo pozostajemy w niewoli frazesów; Theodor Adorno na przykład twierdził, że nie będzie możliwa poezja po Auschwitz. A jednak była i jest możliwa. Tak czy owak język sztuki trzeba koniecznie zmienić, rozbić, zaprząc do innych zajęć, których nie wykona pop-sztuka, pop-kultura eksploatująca rejony, na których królował Swift, Andersen, Lem, a potem Tolkien czy Dick. No i Sienkiewicz. Zmienić język, koniecznie i przełamać duchowy kryzys burżuazyjnego społeczeństwa (?!)… Awangardziści traktowali to serio. Mylili się, nasza staroświecka baśniowa fantastyka, odświeżana nauką, technologią i na przykład obietnicami transhumanizmu, apeluje do wciąż ważnych rejonów człowieczeństwa. Przecież taki Solaris czy nawet Matrix to są zmodyfikowane wieloznaczne baśnie. Awangardziści byli interesujący, choć robili swoje z chorobliwym zapałem, nie oglądając się na okrutną zwłaszcza w Polsce rzeczywistość. Z tego szydził Miłosz.

AG: Ale kategoryczność tej postawy awangardowej do dziś pozostaje imponująca. Jest w tym szlachetny żar, nawet samozatracenie.

MP: Jasne, że tak, przecież w Powidokach studenci Strzemińskiego autentycznie podziwiają i kochają. Tyle że w miesiąc po premierze w miesięczniku „Kino” Paweł Edelman, operator Powidoków, powiada, że Strzemiński był postacią charyzmatyczną, ale on takich nie lubi, wręcz się ich boi. Bogusław Linda jeszcze przed premierą powtarzał podobne zarzuty, choć przecież zagrał malarza, dał mu swoją fizyczność. Wajda, idąc za głosem serca, wymuszał na aktorze afirmatywny wizerunek, a Linda się stawiał, bo nie mógł darować Strzemińskiemu choćby tego, że okładał kulą swoją żonę, Katarzynę Kobro. Awangardziści to byli ludzie rygorystyczni, zawzięci, o tak wielu twarzach, że się ich kocha i nienawidzi, że się ich boimy, choć jednocześnie możemy nich się od nich uczyć. Tak mają palacze muzeów i reformatorzy artystycznych języków. Ale myślę, że może wystarczy dobrze muzeów pilnować, by człowiek, który chce je niszczyć, mógł być zaczynem interesującego intelektualnego fermentu.

Cele i źródła

WS: A może nie da się precyzyjnie dyskutować o awangardzie, bo nurtów, a w zasadzie osobowości, było w tym zjawisku tak wiele, że to jest dżungla i trudno o wyraźne teorie.

MP: Mówimy o stuletnim jubilacie, w Łodzi, stolicy polskiej awangardy. A to wciąż stanowi chlubę miasta i niekłamany kulturowy magnes.

AG: Kategoryczność awangardowej postawy, jej szlachetny żar, mają wymiar ogólny i jednak pozytywny. Stąd pytanie do pani Joanny, która malując wielkoformatowe dzieła, przepracowała kciuk. Jak pani traktuje to dziedzictwo? Sednem jest żar czy rzemiosło i ciężka robota?

JK: Nie chodzę w pelerynie i berecie i nie piję absyntu. Moja praca trwa 12 godzin dziennie, a ostatnio, kiedy kończyłam wystawę, nawet więcej. Dlatego bardzo mnie cieszy to, co pan Wojciech powiedział o kciuku. Powalczę o odzyskanie pełnej sprawności, bo nie umiem robić nic innego. A że komiksy można rysować lewą ręką, myślę, że się uda.

AG: Niedaleko, w Teatrze Powszechnym, trwa Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych pod hasłem „Awangarda jako stan umysłu”. Takie podejście, abstrahujące od kontekstu historycznego, byłoby dla fantastów do przyjęcia?

AS: Czy to niepozycjonuje nas trochę jako nieszkodliwych wariatów?

JK: Najważniejsza jest kwestia roli artysty. Według aktora Krzysztofa Majchrzaka górnik daje węgiel, krowa daje mleko, chirurg daje zdrowie, a artysta daje poruszenie. Mniej ważne, jak siebie postrzega i czego szuka. Jeżeli to, co robi, nie daje poruszenia, no to jest mniej warty niż krowa.

AG: Czy w takiej koncepcji artysty istotna jest niezależność myślenia? Poleganie na swoim instynkcie, systemie wartości?

AS: W niemieckim dowcipiesędzia pyta świadka o zawód. „Kunstler, artysta”, mówi świadek. „A konkretnie, co pan robi?” „Parasolki”. „To przecież żadna sztuka!” „Tak? To niech Wysoki Sąd zrobi jedną”. Stale się z tym spotykam. „Panie, też umiem pisać, czemu akurat pan zarabia takie pieniądze. Wydałam 40 złotych na pana książkę, nie rozumiem, czemu tak drogo?”

MP: No właśnie, czemu?

AS: Nikt tego nie wie. Po prostu jest się innym niż reszta. Mojego miejsca nikt mi nie podarował, tylko sam musiałem się wdrapać. Trochę to trwało. Ludzi, którzy mi w tym pomagali, nie wymienię, bo ich nie było, a przeszkadzających też nie, bo braknie czasu. Niezależność? Jasne, ale chodzi o to, żeby czytelnik książkę dostrzegł, kupił i przeczytał. Poruszenie też ważne, ale zależy, jakiego rodzaju.

AG: Ludzie podobno płaczą przy śmierci pana bohaterów.

AS: Podczas lekturyGeorge’a Martina toby się musieli na śmierć zapłakać, on co dwie stron kogoś zabija, zupełnie bez dania racji. Do rzeczy – jeśli ktoś nie ma tego ducha, o którym Biblia mówi, że wionie, kędy chce, to nic z jego artystycznych zabiegów nie będzie.

MP: À propos ducha. W ZSRRsędzia pyta Josipa Brodzkiego o zawód. On odpowiada: „Poeta”. „A skąd obywatel tak ma, kto obywatelowi nadał?” „A nie wiem – mówi Brodzki – to chyba od Boga”. Chodzi o święty ogień, nie o klucz do sławy i sposób wyjmowania panienek, bo tak zorientowani artyści wypadają z gry. A źródła, motory tworzenia? Pamiętam spotkanie autorów, takich raczej prawicowych. Ktoś z publiczności spytał: „Dlaczego piszecie?”. I dyskusja się zapętliła, bo wszyscy powtarzali, że z cierpienia, niedoli, z poczucia niesprawiedliwości; o przekraczaniu granic i nowych lądach ani słowa. Szczęśliwie przypomniałem sobie pierwsze lektury – Pinokio, Podróże Guliwera, baśnie Andersena, Sindbad Żeglarz, baśnie polskie w różnych wyborach, Szatan z siódmej klasy, Sienkiewicz, Hemingway, Conrad, Lem… Pragnąłem pisać, bo mnie te książki urzekły, chciałem robić coś podobnego, być przy tym. Cierpienie cierpieniem, cholera wie, kiedy się zjawia poczucie służby, socjalnej odpowiedzialności, ale pisanie bierze się głównie z zachwytu. Ktoś inny widzi to jeszcze inaczej – wszyscy kłamią, nic nie rozumieją, żaden nie dociera do sedna; ja im wygarnę. I stąd pragnienie zmiany języka czy tematu. To też chyba od Boga – ten dar przewrotności albo afirmacji, zachwytu albo instynktu modernizacyjnego, albo inny kreatywny obłęd. Poruszenie, dostarczenie odbiorcy radości. Ciekawe, że tą radością może być doprowadzenie bohatera do upadku. W świecie, powiedzmy, propagandy sukcesu mroczne dzieło dostarcza radości, bo przywraca wiarę w prawdę, w możliwość jej nazwania. Oto sekret popularności Zajdla i Szulkina. Także Machulskiego, który to zrobił na wesoło.

AG: A jak to wygląda u Tomasza Bagińskiego? Też idzie o zachwyt, na przykład literaturą, którą pan filmuje?

TB: Oczywiście. Należę do twórców pracujących z potrzeby serca, z chęci dania radości ludziom i wprowadzenia ich w świat, w którym cuda się zdarzają. To wynika z istoty kina, sztuki jednak inżynierskiej, wymagającej gigantycznych nakładów i zebrania setki ludzi ogarniętych tą samą wizją, zapewniających funkcjonowanie kinematograficznej maszyny.

AG: Nie można być w kinie samotnym, izolowanym artystą?

TB: Kina są za duże dla samotnych twórców, to zresztą zaleta i wada tej dziedziny sztuki, bo nie każda historia może być opowiedziana za jej pośrednictwem. Wynikają z tego złe efekty, a czasem dobre. Zwykły człowiek, który by normalnie do sztuki nie aspirował, bo by jej nie odebrał, w kinie daje sobie radę, bo tam sztuka jest przykrojona na jego miarę. A pokrewieństwo kina z literaturą fantastyczną polega na możliwości odbioru na wielu poziomach. Na podstawowym mamy przygodę, sprawiającą, że odbiorca zapomina o bożym świecie. Najlepsi stwarzają kolejne warstwy pozwalające ten świat odkrywać. Ja robię filmy głównie po to, żeby dawać ludziom radochę. To fajny pomysł na życie.

AG: W wywiadach z panem Sapkowskim znalazłam podobną myśl. Pan zapewnia, że nie obrazi się na czytelników, którzy nie dotrą do wszystkich warstw dzieła.

AS: Obrażać się nie ma o co. Nie daję czytelnikowi łatwej potrawy do konsumpcji, to jest swego rodzaju homar, trzeba wiedzieć, jak go rozebrać, żeby się dostać do smakowitszych części. Ale unikam też Professorenroman,literatury przeznaczonej wyłącznie dla znawców. Fantastyka, czyli moja działka, której zawsze będę bronił i którą będę stawiał na piedestale, swego ludycznego charakteru nie ukryje. Większość dobrej fantastyki kanonicznej jest rozrywkowa, nawet Solaris, który Maciek windował tu w kontekście bajki. Magiczne warstwy ukryte, głębokie, zmuszające do refleksji do przemyśleń nad losem człowieka, nie odbiorą tej fantastyce rozrywkowych walorów. Są oczywiście różne stopnie rozrywki. Jednym wystarcza, jak Conan przez 250 stron zabija orków czy inne potwory, po czym odbywa kilka stosunków płciowych z osobnikami płci żeńskiej, które nie uciekły na drzewo, i odchodzi w stronę zachodzącego słońca. Takiej fantastyki jest mnóstwo, umówmy się, i przysporzyła ona gatunkowi nieco złej prasy. To wypadek przy pracy, ale czy w mainstreamie albo czarnym kryminale nie mają czegoś takiego? Jasne, że mają.

MP: Andrzeju, Joannę i Wojtka pytaliśmy o artystyczne szkolnictwo. My, samoucy – ty handlowiec, ja inżynier – musieliśmy w dziedzinie sztuki edukować się sami. Znana jest teoria 10 tysięcy godzin, które trzeba poświęcić dowolnej dziedzinie, żeby osiągnąć sprawność, kunszt. Jeśli potraktować lektury jako wstęp do pisania, to przy dwu–trzech książkach tygodniowo oznaczałoby to trzy godziny dziennie lektury przez 10 lat. Debiutując Wiedźminem w wieku 38 lat, miałeś na koncie chyba dużo więcej.

AS: Zacząłem czytać w wieku pięciu lat. Jeszcze sam nie umiałem, ale ojciec czytał mi na głos dużo i często. Mickiewicza, ale głównie Bajki z tysiąca i jednej nocy, różne rzeczy po niemiecku i rosyjskie skazki w oryginale. Byłem chowany na erudytę i na poliglotę. Czytelnictwo aktywne zacząłem w wieku siedmiu–ośmiu lat, obecnie czytam 60–70 książek rocznie. Ale nic drukowanego, wszystko e-booki, szybciej idzie.

AG: Pociągnijmy kwestię samokształcenia, nawiązując do awangardy, ale w sposób, który spodoba się panu Wojtkowi. Słyszałam, że darzy pan wielką estymą naukowców, fizyków, astrofizyków i uważa ich nie tylko za awangardę naukową, ale i… artystyczną.

WS: Przyjaźnię się z profesorem Malińskim, biochemikiem dwukrotnie nominowanym do nagrody Nobla. Zaczął od prób dostania się na ASP, zdawał dwa razy i dzięki Bogu go nie przyjęli. Stworzył ciekawą gałąź medycyny, koledzy nobliści mówią mu: „Ty nas wyprzedzasz o 15 lat”. Sztuka uwrażliwia w różnych kierunkach, a prawdziwa awangarda reagowała także na zdobycze nauki. Na przykład w pracach Joana Miró widać inspirację obiektami widzianymi pod mikroskopem. Naukowcy odkrywają niebywałe rzeczy, które możemy sobie wyobrazić z wielkim trudem. Wyobraźnia to ważna rzecz, ale prawdziwym darem jest talent, który się wypracowuje samemu. Akademie to blokują, narzucają schematy i podległości, warunkując w ten sposób przyznanie dyplomu. Dlatego fascynuje mnie otwartość uczonych, czuję z nimi bliskość, uczę się od nich. Kilka lat temu artyści z Francji zainteresowani tym, jak funkcjonuje wyobraźnia naukowa, zostali zaproszeni na spotkanie do Wiednia z naukowcami z agencji kosmicznych. Byłem moderatorem paru spotkań. Pokazano tam projekcje prac Leonarda da Vinci, w których widać zapowiedzi różnych nowoczesnych urządzeń – zatem przeczucia i wizje artysty mogą coś dać naukowcom, poszerzyć im horyzonty. Na zakończenie zabrał też głos jeden z profesorów: przyznał, że długo nie było im wolno się przyznać, że czytają science fiction. Oficjalnie ta literatura to dla nich nie istniała, dopiero kiedy minister szkolnictwa wyższego stała się ministrem edukacji, w dydaktyce znalazło się miejsce i dla fantazji.

TB: A to ciekawe, bo w kinie awangarda też już jest gdzie indziej. Powstały nowe technologie robienia kina, przekazywania nowych narracji. To sztuka nowych mediów. Chodzi o eksperymenty związane z virtual reality – z nowymi obszarami medialnymi, których 10 lat temu nie było, to znaczy istniały fikcyjnie na planszach komiksów, w filmach albo w prozie SF. Teraz są faktem, mamy narzędzia, umożliwiające tworzenie tak zwanej rozszerzonej rzeczywistości. To tam się dzieją rzeczy naprawdę awangardowe, bo zwykłe kino jest tradycyjną dziedziną sztuki, od której nie oczekiwałbym nowości.

AG: Stale mamy do czynienia z dokonaniami dowodzącymi, że awangarda jest zjawiskiem wielowymiarowym i pozahistorycznym. W łódzkiej galerii Atlas Sztuki można zobaczyć dzieła Tadeusza Kantora, ale też najnowsze prace Mirosława Bałki czy Agnieszki Zardzewiałej, proponującej coś w rodzaju kapsuły czasu. Historię awangardy można pisać, ale ona sama się nie skończyła, przeobraża się i trwa.

Szok przyszłości

MP: Historia z życia. Przyjeżdża do redakcji dwudziestoczterolatek, dziś gwiazda. Garnitur ciasny, może jeszcze z matury, szyja ściśnięta krawatem, i wręcza mi strasznie staroświeckie opowiadania. Jest w tej manierze sprawność, pomysły są raczej świeże, ale narracja, obrazowanie – wczesny Grabiński. „Słuchaj – mówię – dlaczego to takie niedzisiejsze?” A on wybucha: „Bo ja nienawidzę tych awangardzistów, którzy nie umieją po bożemu, mam ojca malarza, przyjrzałem się jego kumplom, oni bez przerwy udają”.

WS: Już chłopaka lubię!

MP: Ja też, ale mi szkoda tej pary, tej energii na literackie powtórki. Nawiązuję w rozmowie do Cortazara, Chandlera, Dicka, bo oni grają po nowemu w stare powinności, więc zwykle się nimi wspieram, kiedy namawiam młodych do poszerzenia horyzontów. Kupiłem od chłopaka dwa opowiadania, spotykam go potem na Polconie – wielka przemiana. T-shirt, marlboro, studencki slang i klimaty, pełne obycie. W rozmowie i nowych tekstach kontestatorski i uwodzicielski styl na wielu poziomach języka, trzyma kontakt z rzeczywistością i konwencją. Traktował nowoczesność jak gorset, złą maskę, dopóki nie dostrzegł w niej szansy, nawet z ojcem się pojednał, który, jak mówi, nauczył go wolności.

AG: Interesujący jest ten bunt przeciw buntowi, który się też ustatecznia. Dlatego zaciekawił mnie katastroficzny komiks pani Joanny Jutro będzie futro z inteligentnymi zwierzętami i ludźmi zmodyfikowanymi genetycznie. Kto tam jest pani przeciwnikiem, jaki typ awangardy reprezentowały osoby lub instytucje, które tak urządziły nam świat? Pytam o inspiracje, bo jeśli może być nią obraz pod mikroskopem…

JK: Zostawmy treść tej historii, nie uważam, żeby była znacząca. Tam chodzi przede wszystkim o emocje. W dzieciństwie miałam psa, wokół tego krążę, może infantylnie. Ale lubię Futro…, bo pracując przy nim, spróbowałam po raz pierwszy komiksu malarskiego. To i dla mnie była rewolta. Oczywiście ze względu na narrację musiałam swój język malarski trochę zmodyfikować.

AG: Ale nie potrzebuje pani tylu ludzi do pomocy, ilu pan Tomek i filmowcy?

JK: Bardzo brak mi ludzi. Zatrudniona w reklamie, pisałam teksty i sądziłam, że fajnie mieć pracę od 10.00 do 17.00. W ramach buntu przeciw rodzicom – malarzom – postawiłam na normalny zawód, co przyjęli ze zrozumieniem, ale okazało się, że nie mogę tego robić. Wróciłam do pracowni, dziczeję, tęsknię za ludźmi, nie potrafię przejść przez zebrę, gubię się w mieście. Ale kiedy maluję, nie chcę mieć z nimi do czynienia. Zaburzają mi rytm, odpoczynek. To nawet nie chodzi o wenę, ale o moment takiego zatracenia się w pracy, o koncentrację. Sportowcy odczuwają to chyba podobnie.

AG: Czypan Andrzej poda szczegóły na temat wiedźmina i jego przeciwników? Mamy tu przecież dwu ojców chrzestnych – może opowiecie, jak ten nowy filmowy Geralt będzie wyglądać?

AS: Przyjdzie pora, to się ujawni szczegóły. Odpowiedź, jak państwo widzicie, awangardowa.

TB: Też nic na razie nie powiem, ale zdradzę, że dużo ciekawych rzeczy się dzieje.

AG: No to z innej beczki: pan Tomasz też sięga po elementy naukowe. Widziałam film Ambicja, fantastyczny, ale nawiązujący do lądowania sondy Rosetta na komecie, nakręcony na zlecenie Europejskiej Agencji Kosmicznej. Tak jak pan Wojtek znalazł pan z naukowcami wspólne pole zainteresowań.

TB: Muszę, podkreślić, że jestem ukształtowany przez obecnych tu trzech panów, bo uczyłem się fantastyki, jako gatunku na magazynach „Fantastyka” i „Nowa Fantastyka”, na drukowanej tam prozie, komiksach, obrazach, zapisach dyskusji. Na tym wychowało się całe moje pokolenie, zresztą nie tylko moje.

JK: Przyłączam się do tej deklaracji!

TB: A trudno, będąc fanem takiego pisma, nie być zafascynowanym nauką. W dodatku jednym z moich ulubionych nauczycieli był matematyk, co podbudowało moją fascynację możliwościami człowieka i poszukiwaniem wiedzy o wszechświecie. Faktycznie mieliśmy w zespole – bo ja nigdy nie pracuję sam – ciekawą możliwość współpracy z Europejską Agencją Kosmiczną. Agencja ma niebywałe plany, tam się spotyka taki rodzaj myślenia i planowania na wiele lat, jak kiedyś przy budowie katedr, tak samo jest w NASA. Dziś projektuje się ekspedycje na 2030 rok. To już się dzieje, już toczy. Kiedy pomyśleć o skali tego wszystkiego, o odległościach, to człowiek wpada w stany mistyczne. Życie filmowca rzadko polega na autorskiej twórczej pracy, opieramy się na tym, co stworzył ktoś inny, i często są to rzeczy zamówione. Albo takie, na które trzeba znaleźć duże pieniądze – w ten sposób docieramy do kwestii praktycznych, a nie artystycznych. Pani pytała, czego Joanna się boi, z sugestią, jeśli dobrze zrozumiałem, że artyści to nieszkodliwi szaleńcy, naukowcy – różnie może być, ale politycy – to już totalna zgroza!

AG: Myślałam też o bezosobowych, cywilizacyjnych mechanizmach. Już w awangardzie z jednej strony jest entuzjazm dla miasta, masy, maszyny – z drugiej przerażenie tym molochem, alienacją, którą one wywołują… Stąd pytanie, czy – pomijając wynalazki i fascynujące obszary eksploracji – cała cywilizacja nie wiąże nas pajęczą siecią, nie pozbawia prywatności, nie wysysa z nas informacji i nie prowadzi do katastrofy.

JK: Trudno się martwić na przykład rozwojem medycyny, ale kiedy idę z przyjaciółką i jej małą córeczką nad rzekę i jest tam trawa i my siadamy normalnie na trawie, to ta mała kręci się, bo dla niej kontakt z naturą jest czymś nieludzkim. Szuka czegoś, na czym mogłaby usiąść.

MP: Na pupie.

JK: Racja.Ale jakoś zatraciliśmy kontakt pupy z naturą. To jest tragiczne.

AS: Pani Joanno, proszę mówić za siebie!

JK: Domyślam się, że nikt przy tym stole nie ma tego problemu, ale generalnie podążając za technologią, zapominamy, jak się nazywają różne gatunki zwierząt, roślin. Przed spotkaniem pan Andrzej mówił o chrabąszczach majowych, które jakiś czas temu zniknęły. Chodzi o to, żeby wróciła równowaga, którą tracimy.

AG: W wolne dni największym wzięciem cieszą się markety. Odbywają się tam warsztaty dla dzieci, którym pozwala się taplać w glinie, gipsie, w farbach… Muszą przyjść ubrane w fartuchy. To na jakim świecie żyjemy, panie Andrzeju?

AS: Po raz pierwszy zobaczyłem telewizor, mając lat 12. Telewizor kolorowy – chyba 25. Pierwszy komputer w firmie, w której pracowałem, zajmował całe piętro. A kobiety – bo to był bardzo sfeminizowany dział – miały zakaz zakładania bielizny z włókien sztucznych, albo nawet z ich domieszką. Bo jeżeli kobieta zasiadała do pracy w takim biustonoszu, to chociaż był pod spodem, komputer regularnie się psuł, a ponieważ zajmował całe piętro, roboty było przy nim od jasnej cholery. Za każdym razem, kiedy wyrzucał z siebie wielkie wydruki obrotu firmy, podzielone na obuwie, na odzież skórzaną i na kraje, to dyrektor, zupełnie jak w dowcipie, wołał panią księgową. I ona sprawdzała na liczydłach, czy to gówno się nie pomyliło. Pamiętam, że marzyłem – a miałem ogromną wyobraźnię i marzenia, bo jak mówiliśmy, to się wiąże – żeby był sposób nagrania Klubu Myszki Miki do późniejszego obejrzenia. I ziściło się, mamy postęp, w ciągu ostatnich 10 lat zdarzyło się dużo więcej niż w całym moim życiu. Z postępem wszystko w porządku. Z resztą jest gorzej. Apokalipsa może jeszcze jutro ani pojutrze nie nadejdzie, ale chrząszczy majowych żal, no i tego, że prawdopodobnie już nigdy nie pójdę w pobliżu domu na ryby…

AG: Panie Andrzeju, mamy dużo rzek w Łodzi i pod Łodzią!

AS: Mieliśmy. Czemu na tym zadupiu, bo to była wiocha, rozwinął się przemysł tekstylny? Bo to był teren bogaty w cieki wodne, tu się schodziły strumienie, rzeczki, konieczne dla tej branży. Gdzieś one tu są, pod nami, płyną zabetonowane. I może dobrze, bo teraz strasznie śmierdzą. Wyjeżdżając na ryby na północ, na Pomorze, mijałem różne rzeczki, a że pracowałem w firmie tekstylnej, to wiedziałem – leci czerwona woda, to idzie produkcja do Holandii, a tam niebieska – to Niemcy. Dlatego nie połaskoczą nas chrabąszcze, nie posłuchamy pasikoników, bo je też diabli wzięli. Na pstrągi muszę jeździć na komercyjne łowiska, w dzikich rzekach już ich nie ma, są tylko tam, gdzie je wędkarze wpuścili. Podobnie, jeśli są w lesie zwierzęta, to dzięki myśliwym. W mojej rodzinie, jeśli chłopak już chodził, a jeszcze nie mówił, ale nie żądał wędki i strzelby, to się go prowadziło do psychiatry. A była też w okolicy skała tarpejska.

WS: Tyle rzeczy dzieje się w niesamowitym tempie, nie próbowaliśmy im zapobiec, a teraz nam głupio. Po przyrodzie cierpi człowiek, którego się wspomaga farmakologicznie i elektronicznie, poprawia mu się refleks, wytrzymałość, percepcję. To cudowne udogodnienie może jednak doprowadzić do upadku społeczeństwa, bo trudno przewidzieć zachowania osobników ze wzmocnionymi jaźniami. A jeśli odrzucą wypracowane reguły zachowań, staną się wobec innych bezwzględni.

AG: Żyjemy w świecie, w którym wciąż trzeba głosić Pańskie posłanie wiecznej miłości, przypominać o podstawowych sprawach.

WS: Udało mi się zrealizować taki projekt w mieście rodzinnym, Wieluniu, pierwszej ofierze bombardowań września 1939. Mój starszy brat był ofiarą tego szoku fizjologicznego i psychologicznego, patrzyłem latami na jego umieranie. Bo wojna zabijała nie tylko tych, którzy zginęli od bomb czy na froncie. Miasto zostaje zmiażdżone w kilkanaście minut, a człowiek się z tym męczy latami i nie wiadomo, jak go leczyć. Postanowiłem zrobić coś dla brata, najpierw obraz Wieczna miłość, Maciek miał pisać komiks o narodzinach tego projektu. Dwie planety zbliżają się do siebie jak dwie głowy ludzkie do pocałunku. W Wieluniu stała się rzecz okrutna, trzeba wciąż przypominać, że to było ludobójstwo i że można zapobiegać takim wydarzeniom właśnie miłością. Strasznie dużo przeszkód i problemów musiałem pokonać, ale pomnik stoi już na cokole. Jest w nim pomysł dziecka, energia obrazu i rzeźby. Upamiętania on i honoruje męczeństwo. Zapisano na nim kilkadziesiąt nazwisk, żeby nasze dzieci pamiętały, że coś takiego się stało, i przeciwdziałały złu.

AG: A zdanie pana Tomasza o świecie, w którym żyjemy?

TB: Jest piękny i straszny. Mam nadzieję, że w tej części Europy przez jakiś czas będzie spokój. Zwłaszcza dziś trzeba o to zabiegać. W dyskursach publicznych upowszechniają się ekstremizmy, a media społecznościowe wzmacniają ostrość dyskusji, bo fajniej się śledzi walkę niż próbę rozmowy. Mam nadzieję, że to jest choroba młodości mediów, bo nie wytworzyliśmy jeszcze mechanizmu obrony przed szczuciem, które się właścicielom mediów opłaca. Co prawda także na poziomie literackim (filmowym, komiksowym) dobrze jest mieć silny konflikt. Ale to w sztuce, natomiast w politycznych wojnach jest dużo wykreowanej na zimno fikcji, co się może przerodzić w gorące starcie. Trzeba uważać, w czasie II wojny światowej świetni propagandziści rosyjscy i niemieccy, wprowadzając określone zmiany w obrębie języka, doprowadzali do odczłowieczenia przeciwnika.

MP: Tak jak Andrzej pamiętam czasy bez telewizora i komputera i porównuję. Bez Word Procesora nie zrobiłbym sześciu grubych książek w ciągu ośmiu lat, ale komputer, sieć, wprowadziły zmiany społeczne, które niepokoją. Tej redakcji „Fantastyki”, którą tak fajnie, Tomku, nostalgizowałeś, właściwie już nie ma. Nie ma miejsca, gdzie człowiek przychodził, gadał z kumplami, umawiał rysowników z pisarzami, pożyczał kasetę i książkę, gdzie się piło i nawet romansowało… Były stiuki na ścianach i suficie, przyjeżdżał Sapkowski młodszy o 20 lat, sypaliśmy chipsy, kroiliśmy ser, otwieraliśmy wino, robiło się zdjęcia. Jęczmyk opowiadał różne historie, aż go zmusiliśmy, żeby zrobił z tego książki. Stażyści biegali po schodach z siatkami, w których grzechotały butelki po piwie, wracali z pełnymi. Tej literackiej mety już nie ma.

AS: Ktoś tam nawet dostał kiedyś po mordzie.

MP: Nie ja i nie ode mnie, choć się zdarzyło na moich imieninach.Teraz jest miejsce wirtualne, dropbox na ekranie, do którego się z domu wkłada teksty i obrazki, wymienia komunikaty w czasie rzeczywistym w skrzynce „zamiast maila”. Ktoś inny w innym domu łamie to i posyła do korekty. A kolegę z redakcji spotkać można na konwencie w Poznaniu, Wrocławiu, Lublinie albo Zielonej Górze, raz na kwartał. Toteż czuję się tak samotny jak Joanna. Masz rację, Tomek, że konflikty żywią sztukę, ale najbardziej spotkanie, rozmowa… Owszem, można zmusić sieć, żeby imitowała spotkanie. Przedtem jednak trzeba wiedzieć, że rozmowa ma sens i warto do niej dążyć.

TB: Pocieszę cię, ten zły trend na szczęście się cofa. W przemysłach kreatywnych ludzie do siebie wracają. Wiadomo, że nic nie zastąpi spotkania, buzowania czterech–pięciu mózgów w jednym pokoju. Wracają do łask karteczki, często kolorowe, mazaki. Projekty fizycznie przechodzą przez dziesiątki rąk, ludzie garną się do siebie.

Groblińska: Nic nie zastąpi spotkania! Wspaniała puenta naszej dyskusji i śniadania awangardowego. Bardzo dziękujemy wszystkim uczestnikom.

Szyfry, kamuflaże, komunikaty

Ewolucja wymowy ideologicznej polskiej SF

Ciekawy bywał i bywa udział fantastyki w dogadywaniu się ludzi w Polsce. Za PRL-u cenzura utrudniała komunikację, a fantastyka ją umożliwiała, oczywiście na pewnym poziomie nieostrości. Sprzyjała złudzeniu, że czujemy i myślimy identycznie. Niesnaski doszły do głosu, kiedy cenzura umarła, a fantastyka zaczęła obsługiwać różne opcje.

Symbolem powszechnej zgody były tak zwane kawały, którym dziś nie sprzyja wielokierunkowy i ostry konflikt polityczny. Oto za Gomułki, za Gierka pasażerowie w taksówce pyskują na komunę. „Cholera – szydzi kierowca, władza zbiera w wyborach 99 procent głosów, a mnie się zawsze wpakuje do auta ten jeden procent”. Teraz jawny i ukryty podział głosów jest mniej przejrzysty. Albo taka scenka: facet pomstuje w tramwaju, że rząd jest do dupy. Smutni wleką go do suki, a gość protestuje: „Panowie, ja przecież mówiłem o rządzie NRF-u”. „Spoko – smutni na to – już my sami wiemy, który rząd jest do dupy”.

W takiej jednoznacznej mentalnie przestrzeni funkcjonowała proza Zajdla, czytana po karnawale Solidarności. Potwierdzała wcześniejsze podejrzenia, cieszyła artystyczną celnością socjalnego modelowania tego, co za oknem. Przy czym wielu fanów przyznawało, że dopiero Limes inferior, Cała prawda o planecie Ksi czy Paradyzja otworzyły im oczy, w jakim świecie żyją.

Bywało gorzej. Za Bieruta/Stalina opowiadanie kawałów kończyło się kryminałem. Wyobraźnia, która mogłaby bryknąć rzeczywistości i doktrynie, na wszelki wypadek została sparaliżowana. Toteż zamordowano komiks (bo z ducha amerykański, nieartystyczny, prymitywny, potencjalnie luzacki lub wręcz buntowniczy). Potem zaprzęgano go najczęściej do działań propagandowych (Kapitan Żbik, Klos, Podziemny front); na szczęście rysownicy zakochani w sztuce komiksu sprawili, że było na co popatrzeć. Zamrożono też dwie pierwsze nowoczesne powieści powojennej SF. Na dekadę.

Roman Gajda, autor Ludzi ery atomowej, i Andrzej Ziemięcki w Schronie na placu Zamkowym uciekli w przyszłość. Żeby wykręcić się od opisywania powojennej rzeczywistości, kiedy sowieckimi bagnetami wdrażano komunę, młodzi akowcy tracili wolność, a nawet dawali głowę – autorzy każą swym bohaterom zapaść w wieloletni sen. Mimo to obie powieści – amerykańskie z ducha, wizualnie pokrewne z Metropolis, opisujące konflikty w erze ekspansji technologii i dobrobytu XXI stulecia – okazały się dla władzy ludowej nie do strawienia. Sztuczka wyszła dopiero Machulskiemu – w Seksmisji (1983) Max i Albert też przesypiają kawał czasu (tym razem lata 80.), żeby wydziwiać na totalitaryzm w babskim przebraniu. Cenzura A.D. 1947/1948 była dużo czujniejsza.

Doskonały świat został wymyślony, konflikty, jeśli już, dopuszczano na obrzeża, gdzie pierzchły niedobitki kapitalizmu. Tak mamy w wielokroć kastrowanych i przerabianych Zagubionej przyszłości, Proximie i Kosmicznych braciach Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki. Lemowi poddano cenzuralnym amputacjom i przeszczepom Czas nieutracony, żeby pasował do przodującej doktryny ojczyzny światowego proletariatu; obronną ręką wyszedł z tych operacji tylko tom pierwszy, Szpital Przemienienia. Porobił także Lem bolesne koncesje na rzecz komuny w Obłoku Magellana, toteż potem nie chciał powieści wznawiać i oglądać, choć książkę dobrze wspominają miłośnicy retrogadżeciarstwa i naukowych ekstaz.

Zawartość ideowa ówczesnej twórczości jest efektem kompromisu, ustępstw, a mówiąc ściślej: dyktatu. Na pewno nie wynikiem wolnego i świadomego wyboru. Wiara w socjalistyczną przyszłość to narzucony dogmat, choć akurat perspektywa zdobycia kosmosu w świetle pionierskiego lotu sputnika i innych osiągnięć Sowietów wydaje się zrazu realna. W dodatku „zieleni się Ameryka”, a Afryka czerwienieje, ale reszta rzeczywistości skrzeczy, toteż absurdy, paradoksy wreszcie zbrodnie polityki PRL-u podpowiedzą Lemowi język groteski Dzienników gwiazdowych. Ludzie udający roboty, a wygrażający wrażym, bo białkowym bladawcom, czy też nieszczęśnicy symulujący radość z życia pod wodą, byle uczynić zadość pomysłom pomylonego ideologa – to już parodia mowy-trawy i głupot wczesnego PRL-u.

W powieściach takich jak Solaris, Głos Pana, Niezwyciężony Lem robi intelektualne eksperymenty dotyczące spotkania z nieznanym, bada wytrzymałość, to znaczy kruchość człowieka. W Edenie szyfruje doświadczenie wojny, a dokładniej okrucieństwo i absurdalne ludożerstwo Holokaustu. W Wizji lokalnej prawie otwartym tekstem opisuje konflikt Wschodu i Zachodu, przebierając Amerykanów za Luzańczyków chronionych barierą etykosfery, a Rosjanom każe wegetować we wnętrznościach karykaturalnych i olbrzymich kurdli. Po latach Dukaj zdiagnozuje Lema jako „katastrofistę w stylu Witkacego”[2]. Chodzi o to, że postęp naukowy jest dlań zmienną niezależną, a historia pozostaje ciągiem fatalizmów, nie zaś logicznym procesem kształtowanym przez człowieka. Szczęśliwie, kiedy była pora, nie zwrócono uwagi, że przecież mistrz marksistów, Hegel, inaczej to postrzegał.

Aha, Dukaj zwróci uwagę na jeszcze jedną pozaliteracką, pozafantastyczną dziedzinę, w której Lem znalazł potomków czy naśladowców: „Jest sporo ateistów, którzy w nieprzyjaznym środowisku polskim odważyli się do tego przyznać, ponieważ czytali właśnie Lema”. Chodzi o niewiarę czy agnostycyzm z intelektualnymi ambicjami – nie pałkarski, narzucony przez PZPR, lecz płynący z przerażenia bezlitosnym darwinizmem. Pisarz podczas okupacji zobaczył mechanizmy świata zwierzęcego także w społecznościach człowieczych. Dlatego Snerg, który literackiego terminowania u Lema nie ukrywał, mógł wywodzić w Robocie o swej teorii Nadistot („Skoro człowiek nie jest we Wszechświecie niczym absolutnie wyjątkowym, na co uroczyste zapewnienia znajdujemy w każdej uczonej księdze Materializmu…”) i nie narażać się tym samym na zarzut antyintelektualizmu ani śmieszność.

W tamtych szczególnych czasach – Cuius regio, eius religio – wszyscy byliśmy ateistami i materialistami. Owszem, trwał kardynał Wyszyński (zwany później, również przez wrogów, Prymasem Tysiąclecia) i jego wielomilionowa trzoda, czego się już ukryć nie dało. Ale na przykład w prasie młodzieżowej akcenty religijne były zakazane, a w fantastyce nie do pomyślenia.

Natomiast polscy bokserzy na światowych imprezach robili znak krzyża w narożniku przed walką i póki lali przeciwników, nie robiono o to specjalnego hałasu. Na pewno mniejszy niż o „gest Kozakiewicza”. Czyli jesteśmy w roku 1980 – roku zbojkotowanej przez Zachód moskiewskiej olimpiady, w czasie wielkich cudów.

To się teraz tak łatwo mówi – wolny i świadomy wybór. Były kłopoty nie tylko z pierwszym, ale i drugim.

W roku 1990, wspominając tamten czas, Edmund Wnuk-Lipiński, autor Wiru pamięci, uznawanego za pierwszy tytuł tak zwanej fantastyki socjologicznej, przyzna się do fundamentalnej niewiedzy. Jego macierzysty Uniwersytet Warszawski był – jak mówi – „silnie skomunizowany, podobnie jak kierunki społeczne i humanistyczne w całej Polsce. Co gorsza, pamiętam, że mając do dyspozycji na uniwersytecie wyłącznie lewicową literaturę, bardzo długo ulegaliśmy złudzeniu, że operujemy na przestrzeni całego spektrum człowieczej myśli społecznej. Zasadniczo jeżeli ktoś nie dowierzał rzeczywistości i starał się na własną rękę dotrzeć do wiadomości istotnych, mógł sięgnąć na przykład do myśli konserwatywnej. Ale takich ludzi zawsze na uniwersytetach jest mało, a literatura obowiązkowa mieściła się w pewnym spektrum ideologicznym i poza nie nie wykraczała”.

Dlatego pisana u schyłku lat 70. fantastyka socjologiczna to było trochę macanie na ślepo albo – idąc bajkowym tropem – munchausenowska próba wyciągnięcia siebie samego z bagna kłamstwa i niewiedzy za włosy. Sowietolodzy na zachodnich uniwersytetach dawali komunie długie życie, a tu de facto pierwsze pokolenie PRL-u zapisało w swych książkach odrazę i bunt (Oramus, Wnuk-Lipiński, Wolski, Żwikiewicz, Wójcik/Krzepkowski, Markowski, Parowski) przeciw komunistycznej rzeczywistości, a nawet konstruktywną nadzieję. Żwikiewicz dostrzegał możliwość zmiany w szarej jednostce zaborczego systemu (reprezentowanego w jego Drugiej jesieni przez czerwoną biomasę), ale najbardziej przenikliwym krytykiem i wizjonerem był Zajdel. W Paradyzji liczył na gromadzony potajemnie ładunek atomowy, który wysadzi kraty, sposób na porozumienie się społeczeństwa dostrzegł w kabaretowej szyfrowanej mowie, mogącej oszukać podsłuchujące komputery, zaś w Limes inferior kładł swój los w ręce bajkowej Alicji, która miała go przeciągnąć do lepszego świata. Wyglądało to na wizjonerską alegorię Solidarności, która wybuchła w tym samym sierpniu, w którym Janusz skończył swoją powieść.

Wydawcy, recenzenci wewnętrzni przestraszyli się tej fali. Krytycy rygoryści narzekali na złamane przez absurdalną Alicję szlachetnych reguł science fiction. Krytyka nie zapowiedziała ani nie objaśniała tych książek. Zdzisław Lekiewicz w pracy magisterskiej z lat 70. (wydanej w KAW dopiero w 1986 po tytułem Filozofia science-fiction) zapewniał gołosłownie, że „w późniejszych utworach tego pisarza [Lema] obserwujemy raczej ucieczkę od problematyki ustroju sprawiedliwości społecznej w stronę eksperymentowania (bardzo często z dużym ładunkiem groteski) możliwych form ładu społecznego (poza komunizmem). Wydaje się, że opisywanie realizacji czy też funkcjonowania ustroju komunistycznego przekracza możliwości science fiction. Wyobraźnia socjologiczna jest jeszcze zbyt mała, aby dostrzec rzeczywiste problemy związane z kreacją i funkcjonowaniem tego ustroju. Co z tym idzie temat ten w literaturze nie istnieje”.

Tak młody krytyk w wypracowaniu przeniesionym z innej czasoprzestrzeni, zapewne nie chcąc utopić swego magisterium, zaprzeczał widzialnej rzeczywistości. Nie miał także racji tak zwany lektor z KC PZPR, który w redakcji „Fantastyki” podczas spotkania z pisarzami radzieckimi na przełomie lat 1983/1984 wyjaśniał gościom i nam, na czym polega SF.

Otóż jest to „literatura o bohaterze heroicznym, działającym w zespole, odpowiadającym za ten zespół i przyjmującym punkt widzenia cywilizacji, nie jednostki. Bohater ów postrzega świat jako materialny i poznawalny, a jest nosicielem i propagatorem jedynie słusznego materialistycznego światopoglądu”.

Tymczasem wszystko już wyglądało i miało wyglądać zupełnie inaczej.

Żyjący w niewoli idealizują wolność i demokrację, choć brak im autopsji i kompetencji, by ocenić jedno i drugie. Nie mają skali porównawczej, choćby ze względu na, jak przyznał Wnuk-Lipiński, braki w lekturach. Profesor Magdalena Środa krótko po 1990 roku opowiedziała o rozżaleniu, które podzielali także jej przeciwnicy: „Sądziłam, że niepodlegli Polacy będą się różnić tylko kolorami skrzydeł”.

Mało było mądrych, którzy przeczuwali, że pójdzie o rogi i ogony.

Za komuny – to już mój greps – szczery satanista mógł mieć zrozumienie dla otwartego katola. Także odwrotnie. Uznawali wszak istnienie metafizycznej rzeczywistości sprawującej nad tą doczesną istotną kontrolę. Jeden obstawiał Boga, drugi Diabła, różniła ich aksjologia, ale ontologię i epistemologię mieli, z grubsza rzecz biorąc, identyczne. Widzieli świat zawiły, w dynamicznym konflikcie, inaczej niż trywializujący sprawę materialista.

Ale kiedy w 1990 roku wybije wolność i będzie można zacząć wybierać, ruszą spory o setki spraw. O skalę budownictwa sakralnego, kształt programów edukacyjnych, dopuszczalność aborcji i pornografii, stosunek do bohaterów historycznych, do polityki wewnętrznej i zewnętrznej. Bo za wolności kończy się wymuszona jedynie słuszna polityka i jednokierunkowy cichy opór. A mówię tylko o katolu i sataniście, pomijając resztę ideologicznego spektrum.

Silnie rozczarowuje też demokracja. Okazuje się, że to nie my powiemy innym, co mają robić, ale inni spróbują podyktować to nam. Nim jednak utonę w dylematach wolności, cofnijmy się do lat 80., kiedy startuje „Fantastyka”, a demokracja jest poza zasięgiem.

Trzynasty grudnia 1981 roku zamknął ważny etap w fantastyce socjologicznej. Wiosną 1982 powieści nurtu zalały księgarnie w wielotysięcznych nakładach i kto chciał, mógł z nich wyczytać metaforę politycznej, narodowej, gospodarczej, kulturowej niewoli. Ostatnia, Paradyzja, wyszła jesienią 1984, niecały rok przed śmiercią autora. Recenzowaliśmy te książki ostrożnie albo wcale, taka proza praktycznie nie zjawiała się na łamach „F”. Raz, że mogłaby pismo zatopić, dwa, że po Zajdlu to i tak wyglądałoby na wyważanie otwartych drzwi i zmaganie się z banałem. Myśliciele z „Nowych Dróg” jęczeli co prawda, że Zajdlowe aluzje krzywdzą system sprawiedliwości społecznej i ranią jego budowniczych (w 1985 roku stanął w Warszawie pomnik tak zwanych utrwalaczy władzy ludowej; zdemontowany w 1991), ale nikt już nie traktował tego poważnie.

Poza uzurpatorem z KC nie było wówczas odważnych, którzy radziliby fantastom, co mają robić. To zresztą nie należy do zadań krytyków, którzy zamiast suflować, powinni wyjaśniać pisarzom, w jakiego rodzaju wydarzeniach uczestniczą, bo jako istoty narcystyczne mogą mieć z kontekstem kłopoty. W drugiej wielkiej dyskusji „Fantastyki” z 1984 roku w Staszowie (pierwsza była rok wcześniej podczas dni „Fantastyki” w Dzierżoniowie) profesor Ryszard Handke zauważył: „Zaczyna się okres wielkiego rozchwiania, ponieważ fantastyka zdobywa, czy też jest zdobywana przez to, co się nazywa obszarami heterogenicznymi. Mamy więc do czynienia z nowymi obszarami fantastyczności i rozmywającą się definicją naukowości. To jest zupełnie nowa jakość. W latach 60. przeciętnie wykształcony obywatel wiedział, że może wierzyć w kominiarza albo dyskretnie pójść do wróżki, ale za żadną cenę nie wolno mu się do tego przyznać. Później zaczął się cały szereg zjawisk meta-para-tele, z którymi nie wiadomo było, co począć. Zrazu podkpiwaliśmy sobie z szerzącego się jakoby w Ameryce zabobonu, czy może z niego nam podkpiwano, ale skutki naukowego poznania tak czy owak zaczęły komplikować nam życie. Okazało się, że każde naukowe poznanie więcej rodzi pytań, niż załatwia odpowiedzi. Im szybszy jest postęp nauki, tym bardziej rosną obszary nieznanego. A na obszarach nieznanych rodzą się duchy. Zawsze się rodziły”.

Profesor Antoni Smuszkiewicz dodawał: „Fantastyka najpierw była techniczna, potem naukowa, potem zaczęła obejmować inne dziedziny życia, ale już w sferze medycyny i biologii, jak u pana Hollanka; Fiałkowski tkwił przy medycynie i automatach, aż wreszcie granica fantastyki naukowej się zatarła, gdyż w połowie lat 70. Kurpisz wprowadził tematykę filozoficzną. Stara poetyka nie mogła unieść tego wszystkiego i tak skończyła się u nas klasyczna SF. Ta, którą pan Handke definiował jako naukowo-techniczną. Lata 60. to był okres, okazuje się, ostrzenia narzędzi pisarskich, którymi będzie się teraz kroić i analizować rzeczywistość”.

Podsumowywałem potem lata 80. w eseju Czary mary punk Bang, pisząc o fantastyce dziwności, psychotronicznego holizmu, o awanturach w stylu punk. Z rzeczywistością były jeszcze kłopoty, ale wylało się w tej prozie dużo więcej niż przedtem emocjonalnej szczerości i ruszyła inwazja na pola dotąd nieeksploatowane. Deszcz spłukiwał kolory świata (Stefański), król przykuty do tronu badał mentalne granice swej władzy (Emma Popik), łowca czarownic – skrzyżowanie Pirxa z wiedźminem (który dopiero miał nadejść) – polował w opowiadaniu Krzysztofa Kochańskiego na wiedźmy, a Jarosław Grzędowicz (1982) z Feliksem W. Kresem (1984) robili pierwsze wcale nie standardowe próbki polskiej myślącej fantasy. W 1986 roku wystartowała oryginalna, krwista, wielokulturowa choć postmodernistycznie skrojona postać wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego. Rodziła się nowa poetyka, nowa tematyka, plejada nowych nazwisk i nowy model życia literackiego (pismo, fanziny, kluby). Mówiąc syntetycznie – zjawisko literackie.

Zamiast wyważać otwarte polityczne drzwi (tyle że pilnowane przez ZOMO-wców), autorzy zaczęli fantazjować na temat magicznej struktury świata. Pamiętam, jak w pierwszej siedzibie firmy na Noakowskiego czytaliśmy z Jackiem Rodkiem wyjęty z koperty ciepły jeszcze egzemplarz Karlgoro godzina 18:00 Baranieckiego, popatrując na siebie z zachwytem. Telepaci wysyłają tam z ziemi sygnał leczniczy dla rannego w wyniku awarii kapitana statku odległego o miliony kilometrów, nieświadomi, że w ten sposób ściągają na ziemię szczególne fatum, zemstę kosmosu za odebraną mu ofiarę. To był szok[3].

Wcale nie chodzi o pojedynczy strzał czy trafienie. Elementy podobnej holistycznej wizji świata zjawiają się w Drwalach i dziewczynie Marka Oramusa, noweli napisanej przed 1980 rokiem, i w jego Hienach cmentarnych (inaczej Tlatocetlu) z 1984. W 1985 roku bohater Marka staje w powieści Arsenał naprzeciw ciała niebieskiego, a zarazem swoistego skrzyżowania Boga i Diabła, by pasować się z własnymi demonami. Symbiozę, wzajemne oddziaływanie sił ducha i materii, znajdziemy też w pochodzących z tego okresu Liście z Dune Andrzeja Zimniaka i Powiewie nieprawdopodobieństwa Ryszarda Głowackiego.

Nie miały owe powieści charakteru stricte religijnego ani heretyckiego, najwięcej w nich powinowactwa z panteistyczną myślą Wschodu. W każdym razie to nowe wspierało dwoistą – materialną i duchową – wizję świata. Parę lat wcześniej były z takim spojrzeniem spore kłopoty. Kiedy w 1978 roku kolega złożył w „Razem” recenzję Życia po życiu Raymonda Moody’ego, a pisma katolickie dopatrzyły się w opisanym w książce ciemnym tunelu emanacji „światłości wiekuistej”, to tekst wyrzucili z łamów – szef, który się zreflektował, i rutynowo czujna cenzura. Aha, w trzecim tysiącleciu Baraniecki dopisze do Karlogoro… ostrzegawczy komentarz. Magia, seanse telepatyczne, lecznicze, w których on sam uczestniczył na przełomie lat 70. i 80., nie były, jak spostrzegł po latach, zabiegiem moralnie i duchowo obojętnym. Otwierały człowieka na inwazję demoniczną, dokładnie taką, przed jaką ostrzegają teologowie i klechy. W latach 80. nie mieliśmy o tym pojęcia, a pisał o sprawie (nawet przytomnie) Jacek Sawaszkiewicz w pierwszych tomach Kronik Akaszy. Wychodzi na to, że jego surowi wówczas krytycy (ja zacząłem, potem swoje dołożyli Oramus i Ziemkiewicz) nie oddali należnej sprawiedliwości temu fragmentowi Jackowego dzieła.

Ale akcenty stricte religijne też się zjawiły, mimo cenzorskiego – i nie tylko takiego – baczenia. Tak się złożyło, że jesienią 1982 roku gościłem w domu jednocześnie mojego ojca i aktywistę fandomu, zawodowego wojskowego. Stary, człowiek może nie złośliwy, ale na pewno dociekliwy, niewinnie zapytał owego fana, jak teraz, po stanie wojennym, w Ludowym Wojsku Polskim wygląda sytuacja ludzi wierzących. Owszem, są u nas tacy – wyjaśnił z dumą kolega – ale my ich nazywamy garbatymi.

Garbaci, nie garbaci, nie minął rok i mógł Jacek Piekara prowokować w „Fantastyce” gniewnymi – i jednak religianckimi – Wszystkimi twarzami szatana, bo cenzura opowiadania nie tknęła. A Marcin Wolski finiszował z powieścią Agent Dołu (1989) o Diable sięgającym po władzę nad światem (20 lat później w epilogu kolejnego wydania powieści w roli następcy tytułowego pomazańca piekieł obsadzi Barracka Obamę).

Jeszcze lepszy, bo od strony teologicznej krystalicznie czysty, był short Jeruzalem (1988) Janusza Cyrana. Chrystus nie wytrzymuje tam męki i upokorzony gotuje dręczycielom straszne „kęsim”. Streszczenie brzmi wyzywająco, ale chodziło o otwierającą oczy na fenomen Krzyża intelektualną prowokację, na jaką, nie uchybiając ortodoksji, mogą sobie pozwolić jedynie błyskotliwi kaznodzieje.

U schyłku lat 80. przeczucie nadchodzącej wolności jest coraz większe, do skoku na rynek szykuje się nowa generacja autorów. Chłopcy przygotowują pierwsze numery „Fenixa” (jeszcze w formie fanzinu, nie rasowego miesięcznika) i zaczynają agitację za fantastyką rozrywkową, nie problemową. To typowa, zmyłkowa, bo wojenna, wymierzona w „Fantastykę” (no i we mnie), choć zrazu szczerze uwewnętrzniona idea. Koniec z ideologicznym przemytnictwem, przed czym w swym dziele ostrzegał jeszcze Lekiewicz, co prawda cytatem z René Welleka i Austin Warren. W Teorii literatury (1962) piszą oni: „Filozofia, ideologiczny element dzieła, może w odpowiednim kontekście sprzyjać artyzmowi, gdyż potęguje istotne wartości artystyczne: złożoność i spoistość. Świadomość teoretyczna może pogłębiać osiągnięcia twórcy i dawać im szersze horyzonty. Ale to nie jest regułą. Twórca może ugiąć się pod zbyt wielkim ładunkiem ideologii, jeśli go sobie nie przyswoił całkowicie”.Fakt, „ideologia nieprzyswojona całkowicie” to był bolesny dylemat fantastyki czasów stalinizmu, do dziś widać rany zadane tej prozie i czuje się tamtą autorską udrękę.

Inna rzecz, że dzieło bez ideowego wkładu jest martwe. O tym z kolei pisał Orwell, a Zajdel w połowie lat 80., krótko przed śmiercią, rzeźbił w gipsie i klepał w aluminiowej blasze matrycę medalu jego imienia. Toteż kiedy wybuchnie wolność, wszyscy właściwie szermierze fantastyki rozrywkowej dołączą z czasem do gry z intrygującymi tekstami serio, zaangażowani w ideowy spór o kształt raczkującej okrągłostołowej Polski.

Wrócę do Filozofii science-fiction, bo kiksy tej książki są typowe. Już w 1986 roku Bugajski w „Fantastyce” podkpiwał, że Lekiewicz prowadzi wywód na poziomie felietonu, a zabezpiecza się terminologią marksistowską. To znaczy widzi w SF ilustrację problemów zwerbalizowanych gdzie indziej i sprawdza ich akuratność według nieaktualnej mapy.

Profesor Jakub Lichański podobnie ironizował w Nowych książkach: Lekiewicz sam ograniczony tak zwaną słusznością, wystawia niskie oceny za wyobraźnię socjologiczną Dickowi, Orwellowi, Bradbury’emu; wytyka im niedocenianie rozwiązań w ustrojach sprawiedliwości społecznej… Fakt, w moim wyciągniętym z lamusa egzemplarzu pełno szyderczych wykrzykników i znaków zapytania. Warto jednak pamiętać, że była to zaledwie jedna z wielu irytujących książek. Nawet Lemowi oberwało się od utytułowanych (na innych polach) autorytetów; wypomni im to po latach. Sam dopiero w drugim wydaniu Fantastyki i futurologii doceni klasę Dicka.

Kiedy w 2016 roku Jacek Sobota, pisarz SF, pracownik naukowy Instytutu Filozofii na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie, wyda Filozofię fantastyki, to bada już i opisuje tę literaturę, która jest, a nie tę, która powinna być. Nie przeszkadza mu cenzor, w dodatku fantastyka (lokalna i przekładowa) stała się w ciągu 30 lat ciekawsza, bo uwolniona z pułapki gatunkowej ortodoksji. Reaguje na świat barwniejszy niż kiedyś, ponadto autorzy nie unikają wypowiedzi dyskursywnych. Piszą o fantastyce także fani, coraz częściej biorą ją też na warsztat uniwersyteccy badacze (niektórzy, jak autor Głosu Boga, są też pisarzami). Sobota uwzględnia ich głosy.

Kiedy opisuje ontologiczne dylematy SF kreującej różne istoty i światy, to nawiązuje oczywiście do Lema i Dicka, ale wsparcia szuka też u Eco, Ingardena, Tatarkiewicza, Schrödingera i pamięta o przestrzeniach Matrixa. Epistemologię fantastycznych dziwów opiera znów na Dukaju, ale też na Wattsie, Popperze i Nabokowie. Ilustrację kwestii religijnych znajduje w prozie Snerga, Capka, Stapledona; pomoc teoretyczną w tym temacie – u Dominiki Oramus, Tadeusza Olszańskiego, Zbigniewa Łazowskiego, niżej podpisanego. Biologiczne i transhumanistyczne koncepcje fantastycznej antropologii opisuje, sięgając do Dukaja, ale i do Konrada Fiałkowskiego, Cezarego Zbierzchowskiego, Charlesa Strossa, Juliena Offraya de La Mettrie. Przewodnikami po różnych fantastycznych filozofiach dziejów są mu nie Marks, lecz Cioran, Frederic Jameson czy Gibbon, a z autorów science fiction – oczywiście Issac Asimov, twórca Fundacji, Mike Resnick, autor Kirinyagi, Heinlein, Stapledon, Dobraczyński. O etyce i aksjologii dyskutuje Sobota między innymi z Frommem, Sokratesem i Józefem Bańką. Bez kompleksów bada odmiany buntu i światy przedstawione w fantastyce socjologicznej, przywołuje diagnozy Wnuka-Lipińskiego, Marka Oramusa, Janusza Zajdla, ale też film fantastyczny Gattaca (1997) wyreżyserowany przez Andrew Nichola. Gdy bada teologiczne, filozoficzne i artystyczne zdobycze polskiej fantastyki religijnej, partnerami rozważań są dlań Jęczmyk, Parowski, Dominika Oramus. Analizując Kantyczkę dla Leibowitza Waltera M. Millera, sięgnie po Norberta Wienera i René Thoma, ale też autorytety zewnętrzne wobec umownego getta SF – po José Ortegę y Gasseta i Tomasza Burka. Rozważając problemy SF z komunizmem (i odwrotne), pożywia się nie tylko Orwellem, ale i Lekiewiczem. Bez kompleksów i ograniczeń sięga po opracowania, które na przełomie lat 70. i 80. jeszcze nie istniały (René Thoma, Jeana Baudrillarda, Szpakowskiej[4]) bądź nie posiadały debitu (Konwicki, Popper, Nietzsche). Wreszcie, co miłe zwłaszcza pokoleniu 50+, nie szpikuje bibliografii mrowiem tytułów sowieckich.

To już inny pejzaż i naprawdę nowa mapa.

[1] Spotkanie marcowe było trzecim już takim zdarzeniem z cyklu spotkań z awangardą. W styczniu dyskutowano o związkach awangardy i kina, tematem spotkania lutowego była muzyka.

[2] Podczas wymiany zdań z profesorami Zbigniewem Mikołejką i Małgorzatą Szpakowską (która podobnie charakteryzowała Mistrza w swoich Rozmowach z Lemem) w trakcie Seminarium Lemowskiego na Uniwersytecie Wrocławskim (listopad 2016), zorganizowanym przez Stanisława Beresia.

[3] Po trzydziestu paru latach w audiobooku Kosmicznych braci Borunia i Trepki znalaz­łem podobną supozycję. Oto kosmos ograny przez ludzi w jednym miejscu musi się odegrać, zemścić, wziąć, co jego, w innym punkcie czasoprzestrzeni.

[4] Choć i ona w większym stopniu sprawdza, w które nurty filozoficzne Lem się wpisuje, niż które stwarza.

Wasz cyrk, moje małpy. Tom 2

Copyright © Maciej Parowski 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Aneta Wieczorek

Opracowanie typograficzne i skład – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Rysunek na okładce – Marek Skotarski

Fotoedycja – Joanna Mika

Zakończenie prac nad niniejszą książką nie byłoby możliwe bez nieocenionej pomocy i zaangażowania przyjaciół Macieja Parowskiego: Michała Cetnarowskiego, Piotra „Ziuty” Górskiego i Wojtka Sedeńki.

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum autora.

Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

Informacje o licencji CC BY 3.0 PL: https://creativecommons.org/licenses/by/3.0/pl/

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-634-2ISBN MOBI: 978-83-8129-633-5

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w pracę nad książką Wasz cyrk, moje małpy. Tom 2

PRODUKCJA: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

DESIGN I GRAFIKA: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

PROMOCJA: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka

SPRZEDAŻ: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-COMMERCE: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś

ADMINISTRACJA I FINANSE: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Bieś

ZARZĄD: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

WSPARCIE: Michał Cetnarowski, Piotr Górski, Wojtek Sedeńko

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
CZĘŚĆ 1. WEKTORY. POLA GRY
Fantastyka vs awangarda
Szyfry, kamuflaże, komunikaty
Fantasy – herezja, która stała się wyznaniem
Dzieła wyśnione
Czy możliwi są polscy superbohaterowie?
Powrót Kapitana Żbika?
Świat według Kinga
CZĘŚĆ 2. ZA KULISAMI
Kwadrans z grafomanem
Straszna, omylna, kapryśna władza
Różne stany skupienia – redakcja
Kolejne piwo dla szczeniaka w kojcu – autor
CZĘŚĆ 3. CHRONOLOGICZNY ALFABET MOICH AUTORÓW
1996–2000
MÓWIĄ O LEMIE
Krzysztof Bartnicki
Zdzisław Beksiński
Dawid Brykalski
Bartek Chaciński
Monika Fostiak
Arkadiusz Grzegorzak
Marek Hołyński
Mirosław Kowalski
Kazimierz Nagórski
Dominika Oramus
Łukasz Orbitowski
Barnim Regalica
Jaga Rydzewska
Tomasz Sętowski
Jerzy Skarżyński
Wit Szostak
Wojciech Szyda
Wojciech Świdziniewski
Mieszko Zagańczyk
Lech Zaciura
2001–2004
MÓWIĄ O LEMIE
Tomasz Bagiński
Artur Baniewicz
Bożena Borek
Anna Brzezińska
Zdzisław Domolewski
Bartosz Działoszyński
Maciej Guzek
Rafał Kosik
Cezary Michalski
Iwona Michałowska--Gabrych