Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzień dobry, prowadzę Wędrowny Zakład Fotograficzny. Jeżdżę od wsi do wsi, robię zdjęcia portretowe i drukuję je na miejscu. Zdjęcia są za darmo albo za coś do jedzenia. Lub za opowieść. Bo pani pewnie stąd? Klisza nie pęknie, proszę się nie martwić – zdjęcia są cyfrowe, ale drukowane na papierze. Że stara i ludzi będzie straszyć? Bez obaw, portret będzie tylko dla pani, nie dam go do gazety, a pani będzie miała pamiątkę. Bo kiedy pani ostatni raz zdjęcie u fotografa robiła? Trzydzieści lat temu? A widzi pani. Młodzi mają w komputerach, ale to nie to samo, prawda? Ja? Tak, mieszkam w samochodzie, jeżdżę latem wzdłuż granicy. Pamięta pani, że byli dawniej fotografowie, portrety robili? Naprawdę płacić nie trzeba. Jajka wezmę, chętnie. Nie ma pośpiechu, pani się przyszykuje, ja zrobię zdjęcie i posłucham. Bo proszę powiedzieć – jak tu jest?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie © by Agnieszka Pajączkowska
Copyright © by Agnieszka Pajączkowska, 2019
Redakcja Ewa Polańska
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-907-2
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2019
Wydanie I
Helenie
Te moje wędrówki (bez auta) i spotkania z tak różnymi ludźmi są wciąż jednakowo fascynujące.
ZOFIA RYDET
Biada temu, kto wyrusza i nie powraca.
OSKAR MIŁOSZ, NAPIS NAD WEJŚCIEM DO DWORU W KRASNOGRUDZIE
Fotografując, nie robisz portretów, ty je dostajesz.
JULIUSZ SOKOŁOWSKI
Wędrowny Zakład Fotograficzny powstał z chęci spotykania nieznajomych ludzi w słabo mi znanych rejonach Polski. To nie fotografia była celem, ale bycie w drodze. Gdy pierwszy raz ruszyłam w kierunku wschodniej granicy z zamiarem robienia zdjęć portretowych i wymieniania ich na jedzenie, miałam dwadzieścia sześć lat. Nie przypuszczałam wtedy, że będę to powtarzała przez kolejnych pięć letnich sezonów. Choć co roku wybierałam inny kierunek, działałam w podobny sposób: mieszkałam w samochodzie, drukowałam zdjęcia na miejscu i na wyłączny użytek fotografowanych osób, nie spieszyłam się. Mapa służyła mi do bieżącego odnajdowania się w terenie, a nie do planowania trasy. W niektórych miejscach zostawałam dłużej, do innych wracałam. Zwykle byłam w drodze mniej więcej przez miesiąc. Ta książka powstała na podstawie rozmów z osobami, które wtedy spotkałam.
Prowadząc Zakład, nie miałam ambicji badawczych ani reporterskich. Część opisanych sytuacji odtworzyłam z robionych w trasie notatek, część to zapis rozmów, które czasami nagrywałam. Choć nie zakładałam, że próba podzielenia się doświadczeniem prowadzenia Wędrownego Zakładu Fotograficznego przyjmie formę książki, to już w trakcie pracy nad tekstem zależało mi, aby w miarę możliwości zachować język osób, z którymi rozmawiałam. Jednak nawet gdybym chciała, w większości nie umiałabym odtworzyć ich nazwisk, adresów, dat spotkań. Zagadnięte przez nieznajomą osobę podróżującą bez wyraźnego celu i sprecyzowanego tematu, opowiadały swoje wspomnienia, dzieliły się doświadczeniami i przekonaniami. Nie było moją intencją weryfikowanie informacji, które otrzymywałam – głównie słuchałam, doświadczając tego, jak te spotkania, sytuacje i miejsca zmieniają moje wyobrażenia: między innymi o pograniczu, wsi, fotografii, sensie podróżowania, powojennej historii i jej współczesnych śladach.
Ta książka może być traktowana jak pudełko ze zdjęciami, którego zawartość wysypuje się na stół i bierze do ręki w dowolnej kolejności. „Fotografie” można też przeglądać chronologicznie, tak jak zostały ułożone: od pierwszego wyjazdu pod granicę z Litwą i Białorusią, przez następne wzdłuż granic Ukrainy i Rosji, aż po wyjazd na Dolny Śląsk.
Wędrowny Zakład Fotograficzny stworzyłam w pojedynkę, lecz w drodze często towarzyszyła mi jedna z bliskich koleżanek. Obecność każdej z nich również kształtowała przebieg wydarzeń, które opisuję jednak z indywidualnej perspektywy. Zmieniłam imiona i nazwiska niektórych osób. Zakład nie był zaplanowany jako działania badawcze, reporterskie czy artystyczne – być może znajduje się na ich pograniczu, ale przede wszystkim jest doświadczeniem osobistym, opartym na niedoskonałej pamięci. Historie, które mi przekazano, i opisywane przeze mnie sytuacje mogą się różnić od tego, jak pamiętają je inne uczestniczki i uczestnicy tych spotkań. Dziękuję im wszystkim za czas i opowieści, którymi się ze mną podzielili.
Jestem z Warszawy. Moi rodzice są z Warszawy. Jedna z moich babć jest przedwojenną warszawianką. Jej mama, a moja prababcia, Francuzka z pochodzenia, uczyła się w Petersburgu w szkole dla dobrych panien. Wraz ze swoim ojcem, fabrykantem przebywającym tam w interesach, musiała w popłochu uchodzić przed rewolucją bolszewicką. Uciekali koleją przez Warszawę, gdzie na dworcu, w trakcie przesiadki, lokalne cwaniaczki okradły przyjezdnych burżujów. Wyrabianie nowych dokumentów umożliwiających dalszą podróż do Francji trwało na tyle długo, że Polska odzyskała niepodległość, a prababcia, wówczas dwudziestoletnia, zakochała się, wyszła za mąż i została w Warszawie na dobre.
Wśród moich przodkiń i przodków są także: inżynier budujący kominy i jego syn budujący warszawskie metro; awanturnik, który inwestował w Galicji w poszukiwania ropy naftowej, ale majątek roztrwonił, polując na słonie w Afryce; pracownik Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, urzędniczka Ubezpieczalni Społecznej, która po aresztowaniu przez Gestapo zmarła w więzieniu na gruźlicę; zabity w wieku osiemnastu lat powstaniec warszawski; właściciel czeskiego browaru; pielęgniarka za komuny asystująca przy operacjach na oddziale ginekologiczno-położniczym; redaktor popularnego po wojnie krakowskiego tygodnika oraz reżyser filmowy.
Nikt w mojej rodzinie, co najmniej do czwartego pokolenia wstecz, nie pochodził ze wsi. Jeśli na wsi mieszkał, to albo dlatego że wynajmował elegancki dom pod miastem, albo dlatego że uciekał przed wojną, albo dlatego że – jak głosi rodzinna plotka – prawdopodobnie posiadał niewielki majątek. Nikt koniem pługa nie prowadził.
Gdy miałam trzy lata, w Polsce wiele się zmieniło. Na fali transformacji moi rodzice kupili wiejskie gospodarstwo oddalone pięćdziesiąt kilometrów od naszego mieszkania na warszawskim Grochowie. To była typowo nijaka, mazowiecka wieś. Chwilę wcześniej zlikwidowano w niej pegeer, po którym zostały dwa szare bloki pełne zaskoczonych ludzi mających w zwyczaju wylewać ścieki do ogrodu warzywnego, zostały też długie, puste chlewy z pustaków oraz sklep otwierany w niedzielę tuż po trzynastej, by można było się napić po mszy.
W drugiej części wsi, ciągnącej się za krzyżem wzdłuż piaszczystej drogi aż pod rzadki las pełen śladów wojennych okopów i historii o niewypałach, stały domy małorolnych gospodarzy. Część z nich zdecydowała się sprzedać gospodarkę, by spróbować skorzystać z obietnic transformacji i poszukać szczęścia w stolicy lub na jej obrzeżach. Należeli do nich między innymi ci, którzy sprzedali ojcowiznę moim rodzicom. Mój tata miał wtedy niecałe trzydzieści lat i dwójkę dzieci. Nie wiedział, jak zbudować dom, ale wiedział, jak się dogadać z ludźmi na wsi. Może nauczył się tego na chłoporobotniczych podwórkach Grochowa, może kiedy jeździł stopem po Polsce jako nastolatek, a może później, gdy na studiach geograficznych robił to nadal, kierując się najczęściej w góry. Pewnie po drodze rozmawiał z kierowcami, włóczęgami, gospodarzami, pewnie spał w ich stodołach, pewnie czasem z nimi pił. Może dlatego w mazowieckiej wsi poszedł pod sklep GS-u, przedstawił się, kupił skrzynkę piwa, butelkę wódki i zagadał. Najął tutejszego majstra, aby wspólnie z nim i innymi sąsiadami pracującymi za dniówkę wybudować dom.
Pamiętam, że musiałam zadzierać głowę i mrużyć oczy, by zobaczyć wiechę zatkniętą wysoko na szczycie dachu. A może mi się wydaje, może widziałam ją tylko na zdjęciach, które tata robił, gdy ja i mój brat byliśmy mali. Teraz tata przechowuje je w segregatorach z samoprzylepnymi cyferkami na grzbietach – kolejnymi latami naszego życia. Rzadko tam zaglądam.
Miałam cztery lata, gdy razem z mamą i bratem zaczęłam spędzać w tej wsi długie, ciepłe miesiące, których nie odmierzał jeszcze rok szkolny ani nie zakłócał żaden przymus poza myciem rąk przed jedzeniem. Obok nas, za płotem z jednej strony, mieszkało rolnicze małżeństwo. Mieli opalone twarze, trójkę biegających samopas dzieci i teściową, która hojnie rzucała kurwami. Z drugiej strony mieszkała para pochylonych ku ziemi, starych ludzi, którzy nawet w upalne dni wkładali na siebie kilka warstw wełny i nylonu, a w dusznej kuchni aluminiowymi łyżkami jadali kluski na mleku. Mieli jeszcze wtedy konia i omszałą studnię na osiem kręgów, z której wyciągali wodę metalowym wiadrem na zardzewiałym łańcuchu. Nasze domy stały przy drodze, która latem sypała kurzem w oczy, a po deszczu zamieniła się w kleiste błoto. W ogródkach, naszym też, rosły wtedy malwy, na drutach sieci wysokiego napięcia siedziały wieczorami stada jaskółek, których teraz już tam nie widuję.
Z tych letnich miesięcy początku lat dziewięćdziesiątych pamiętam dużo. Pamiętam wydeptaną w trawie ścieżkę, którą chodziłam z bańką po mleko do pomarszczonej, okutanej w chustkę pani Basi. Gdy się uśmiechała, błyskała złotym zębem. Bańka miała wyślizganą, drewnianą rączkę i miejscami obtłuczoną emalię. Pamiętam pana Jana, który nosił starą, chłopską czapkę i nawet latem zniszczone gumofilce. Pamiętam swoją pierwszą, dziecięcą pracę, która polegała na pojeniu cielaków pana Tadeusza i karmieniu ich młodymi wierzbowymi gałązkami. To było jedyne lato, kiedy wchodziliśmy na jego łąkę bezkarnie. Zabraniał nam po niej deptać, mimo że to przez nią prowadziła najkrótsza droga nad strugę. W płocie, który odgraniczał naszą łąkę od jego, mieliśmy furtkę, ale była to furtka zakazana, szczególnie od czasu, kiedy sąsiad po pijaku pogonił mojego tatę siekierą. Choć pan Tadeusz od kilku lat już nie żyje, do dziś mam opór, by tamtędy przechodzić i wchodzić na podmokłą, zarastającą wierzbowymi samosiejkami łąkę, która teraz należy do jego syna.
Pamiętam głowę świeżo zarżniętej świni wiszącą na drzwiach stodoły u sąsiadów. Blaszane miednice pełne ciemnej, krzepnącej krwi, mdły smród wytapianego smalcu i opalanej szczeciny. Pamiętam zabawę w wożenie kaczek i kotów w wózku dla lalek, chowanie się w słomie i wdrapywanie się po stosie ciuków aż pod duszny dach stodoły. Ciuki były wiązane białymi, stylonowymi sznurkami, o które kaleczyliśmy palce. Pamiętam swędzącą, pełną zadrapań i bąbli skórę na moich brudnych nogach, które były o wiele grubsze od nóg Magdy, starszej ode mnie o dwa lata. Spędzałyśmy razem całe dnie. Do domu jej rodziców, po wielu upomnieniach, nauczyłam się wchodzić bez pukania. Latem drzwi mieli zawsze otwarte, a w wejściu zawieszoną zasłonkę z plastikowych, kolorowych pasków, która chyba miała być przeciwko muchom, ale zdaje się, że skuteczna nie była, bo lepy wiszące w kuchni były nimi ciasno oklejone i dochodziło z nich ciche pobzykiwanie. W niedzielę babcia Magdy piekła placek drożdżowy z owocami. Śliwki lub truskawki jeszcze parzyły w język, gdy na nagrzanych słońcem schodach betonowego, nigdy niewykończonego domu jadłyśmy z Magdą szczodrze posypane cukrem pudrem ciasto.
Pamiętam starą, zawaloną chałupę, z której wyciągaliśmy przerdzewiałe, emaliowane garnki, ocynkowane wiadra, szklane buteleczki po tanich wodach toaletowych i aromatach do ciasta. Pamiętam zapach psiej budy pełnej nowo narodzonych szczeniaków, buczącej owadami i nagrzanej słońcem łąki, drewnochronu i gorącego asfaltu, po którym wieczorami ścigaliśmy się rowerami aż pod las i z powrotem. Na BMX-ie starszego brata nauczyłam się jeździć bez trzymanki, ale do dziś nie umiem ruszać, zarzucając nogę za siodełko. Umiał to brat Magdy, choć był z nas najmłodszy i jeździł na wielkim, zardzewiałym rowerze swojego ojca. Pamiętam jego śmiech, kiedy raz przejechał rowerem po zdechłym kocie, i brudne, spracowane ręce ich mamy, która czasami głaskała mnie po głowie i dawała w szklance z arcorocu domowy, bardzo słodki kompot z truskawek. Pamiętam też ciężki zapach błota w strudze, gdy chodziłam na bosaka po obrośniętym dziką miętą brzegu. Stopy zapadały mi się w ciepły muł, a ja szłam łapać kijanki, mimo że bałam się pijawek. Pamiętam też zapach wyrywanych z ziemi marchewek, ogórków wypełniających plastikowe wiadro, świeżo wydojonego mleka, którego się brzydziłam, ledwo dojrzałych truskawek rosnących w rowie przy drodze, krowiego łajna, zardzewiałego złomu, palonych na noc świętojańską opon i przetrawionego alkoholu wionącego od mężczyzn siedzących pod sklepem. Pamiętam ręce pokaleczone perzem i poplamione zrywanymi do wianków mleczami. Pamiętam strach przed kogutem, który mógł mi wskoczyć na głowę, ale nigdy tego nie zrobił, obrzydzenie naroślami na indyczym dziobie, obesrane kurze jajka znajdowane w krzakach i kaczki trzymane w kojcu z żelaznej siatki, by nie porwał ich jastrząb. Pamiętam dźwięk wlewanej świniom do koryta śruty wymieszanej z parowanymi ziemniakami, psy szczekające wieczorami, krowy zganiane z pola do wodopoju, ciągnące za sobą łańcuchy, i sąsiada, który jadąc za nimi na skrzypiącym składaku, wołał: „Chodźta!”. Pamiętam „majowe” śpiewane przez kobiety przy kapliczce, a w nocy tępy rytm disco polo dobiegający z dyskoteki urządzonej w jednym z długich chlewów dawnego pegeeru. Zjeżdżali tam autokarami ludzie z całego województwa, wówczas ciechanowskiego. Pamiętam, że w sklepie „państwowym” (bo potem otworzył się też „prywatny”) kupowaliśmy barwione tęczowo chrupki kukurydziane, czerwoną i białą oranżadę, chleb na zamówienie i słabo zmrożone lody kakaowo-śmietankowe na patyku, które spływały aż po łokcie. Sklepowa podliczała ceny, pisząc przezroczystym długopisem z niebieskim wkładem po pakowym papierze, i miała zeszyt do kupowania na krechę. Raz ktoś się włamał i go ukradł, nic innego nie zginęło. Pamiętam kryjówki w starych wierzbach i ich liście, które w zabawie służyły nam za pieniądze. Łapanie koników polnych, liczenie kuknięć kukułki, strzelanie z wiatrówki do szerszeni, a gdy było bardzo nudno, grę w misie-patysie na krótkim moście, którego żelazna poręcz miała kilka warstw różnokolorowej, obłażącej olejnej farby. Jaskółki siedziały wtedy wieczorami na drutach, burze nadchodziły znad Narwi, a pekaes przejeżdżał asfaltem o siedemnastej i zawracał na górce przy kapliczce.
Wieczorem, gdy na łąkach zaczynało się cykanie, wracałam do domu. Kiedy zasypiałam, przez okno słychać było ujadające psy i nocne pohukiwania.
Tata zatrzymał poloneza na skraju polany, pod drzewami. Wyszłam z samochodu i wdepnęłam prosto w nadgnite jabłko, jedno z wielu, które spadły ze starego, kostropatego drzewa. Długo jechaliśmy drogą przez las i teraz oślepiało mnie słońce. Był sierpień, upał. Nie chciało mi się donikąd iść, ale tata z werwą rozłożył na masce samochodu mapę bieszczadzkiej ślepej kiszki, do której nas zabrał. Zielony arkusz był poprzecinany kolorowymi szlakami i choć takie mapy tata rozkładał przed nami, odkąd pamiętam, to nadal lubiłam szukać wzrokiem tego miejsca, w którym jestem, i tego, do którego mam pójść. Taciny palec przesuwał się teraz wzdłuż linii łączącej polanę, na której byliśmy, z zaznaczonym krzyżykiem celem wycieczki. Tuż obok ciągnęła się gruba przerywana linia, która – wiedziałam to dobrze – oznacza granicę Polski. Ta linia była tu aż z trzech stron, otaczała zieloną plamę lasu, a za nią mapa traciła szczegóły, tak jakby tam już nie było świata.
Ruszyliśmy. Zawsze gdy chodziliśmy z tatą po górach – czy to były Tatry, Beskidy czy Karkonosze – opowiadał nam ich historie, ale raczej te geologiczne, nie społeczne. Studiował geografię, przez co określenie „budowa łupkowa” do dziś kojarzy mi się z pyłem na moich dziecięcych, skórzanych traperkach, do których podczas górskich wypraw, nawet tych letnich, nosiłam wełniane skarpety.
Niewiele pamiętam z tamtej wędrówki. Być może „Łemkowie” zlali mi się w jedno z „łupkami”, w każdym razie w miejscu, do którego doszliśmy, były między drzewami jakieś groby, krzyże i tata, stojąc pośrodku niczego, powiedział, że tu były wioski, dużo wiosek pełnych ludzi. W środku głuchego lasu, który – pamiętałam z mapy – był najdalszym z odległych, ta historia brzmiała dość podejrzanie. Z czasem wyleciały mi z głowy szczegóły tej opowieści, ale w brzuchu pozostał niepokój, że coś, co było pełne ludzi, może zniknąć bez śladu. Że granica może pojawić się tam, gdzie jej nie było, a pociągi wywozić ludzi bardzo daleko. Że potem las zarasta, droga się kończy, a na tym końcu są tylko groby. Że jesteśmy na krawędzi mapy i ruszyć możemy tylko z powrotem, po własnych śladach. Nic z tego nie rozumiałam, ale został we mnie ten dławiący niepokój, że tak się może stać.
Nauczyciele, którzy chcą wywołać ucznia do odpowiedzi, zwykle przesuwają palcem po liście nazwisk w dzienniku. Pani Pełka nie przesuwała palcem, ona wodziła wzrokiem po sali. Mrużąc oczy, patrzyła głęboko w nasze i należało to spojrzenie wytrzymać, nie drgnąwszy, bo wtedy niechybnie zostawało się wezwanym. Było nas w klasie kilkanaścioro. W liceum dużo od nas wymagano, szczególnie w czwartej klasie, która miała nas wystrzelić w dorosłość przepełnionych poczuciem, że choć jesteśmy z warszawskiej Pragi-Południe, która nie cieszyła się wówczas dobrą sławą, to jednak mamy szansę – jak nam mówiono – zostać „elitą tego kraju”, a solidne wykształcenie ogólne miało nam to zapewnić. Pani Pełka stała więc ze splecionymi rękami przed zabazgraną przez siebie tablicą i łowiła. Wcale nie szukała najsłabszej ofiary. Myślę, że kierowała się autentyczną chęcią rozmowy na określony temat z wybraną osobą. Nasze nieprzygotowanie szczerze ją żenowało, nie lubiła się na nie narażać. Patrzyła kolejno na każdego ucznia, aż zatrzymywała wzrok, uśmiechała się lisio, mrużąc oczy jeszcze bardziej, i szerokim gestem prosiła wybrańca do tablicy, przy której zawsze, ale to zawsze wisiała mapa. Pani Pełka nie zadawała zagadek i gardziła testami. Bezwzględnie żądała od nas myślenia. Stawiała pytanie, którego wcale nie było w podręczniku w ramce „praca domowa”, i wymagała używania inteligencji. Mapę należało rozumieć do tego stopnia, by być w stanie wydedukować z niej odpowiedź. Strzelała palcem w różową Francję, czerwoną linię frontu lub zielone Austro-Węgry. Pani Pełka pytała: Z kim weszłabyś w sojusz? Dlaczego? Gdzie poprowadziłabyś granicę? Na czym zależałoby ci najbardziej, gdybyś była wtedy Habsburgiem? Albo Stalinem w Jałcie?
W trzeciej klasie pani Pełka zabrała nas autokarem na Białoruś. Polska jeszcze nie należała do Unii. Na przejściu granicznym w Bobrownikach celnicy kazali nam wyładować wszystkie kartony z książkami, które wieźliśmy do polskiej szkoły w Wołkowysku. Dzięki pani Pełce rozumiałam, dlaczego jedziemy do polskiej szkoły, która jest na Białorusi, i dlaczego tamtejsza władza rękami celników daje nam do zrozumienia, że nie bardzo jej się to podoba. W czwartej klasie pani Pełka kontynuowała strategię, byśmy nie tylko uczyli się historii, ale też jej doświadczali. Zabrała nas na Dolny Śląsk, na seminarium o tożsamości i powojennych przesiedleniach. Mieszkaliśmy w poniemieckim pałacu we wsi Morawa (dawniej Muhrau) niedaleko Strzegomia, a ona pokazywała nam gospodarstwa z wielkimi murowanymi stodołami i pytała, czemu nie ma takich na Mazowszu. No czemu? Myślcie.
W kuchni za zlewem wciśnięta była leżanka, na której drzemał syn pani Heleny. Nie zdjął do snu przybrudzonej kufajki. Był niepełnosprawny, we wsi mówili, że pokrzywiony. Gdy weszłyśmy do środka, półleżał oparty o zwiniętą, brudną pościel. Trzeźwiał. Pani Helena machnęła na niego ręką, wzięła z lodówki kiełbasę, którą koniecznie chciała nas poczęstować, i przez sień, wymijając wiadro, miotłę brzozową, kosz z cebulą, buty i kota, poprowadziła nas do izby.
Pokój wypełniały geranium, pelargonie i paprocie. Na oparciu wersalki siedziały stare lalki, na ścianach wisiały wyblakłe portrety papieża. Na telewizorze kineskopowym leżała serwetka. Razem z Agatą i Julką byłyśmy studentkami na badaniach etnograficznych prowadzonych przez Tomasza Rakowskiego, wówczas doktoranta. Miałyśmy rozmawiać z mieszkańcami wsi na południowym Mazowszu. Nie „przeprowadzać wywiady”, tylko właśnie rozmawiać. Chodziłyśmy więc po domach, zaczynając od gospodyń, u których spałyśmy na rozkładanych wersalkach w dużych, słabo ogrzewanych pokojach. Siadałyśmy rano przy rozpalonej już kuchni z fajerkami, gospodyni w fartuchu w kwiatki obierała ziemniaki do zupy, z której para skraplała się na oknach, i rozmawiałyśmy. Miałyśmy wcześniej wybrane i skonsultowane z prowadzącym tematy, ale nie trzymałyśmy się ich kurczowo, zwłaszcza że gospodyni chciała nam opowiadać o ślubie wnuczki i swoich chorobach. Moim tematem były fotografie. W notatniku zapisałam pytania: jakie gospodyni ma zdjęcia? co z nimi robi? czy wiesza na ścianach? co o nich myśli? czy je lubi? jak je przechowuje? czy są podpisane? kiedy ostatni raz była u fotografa? czy podoba się sobie na zdjęciach? czy używa aparatu fotograficznego?
Trzymała zdjęcia w małych plastikowych albumach, których pełne zadziorów brzegi mogły pokaleczyć palce. Na okładce bukiet kwiatów albo zachód słońca. W środku miszmasz: od starych, legitymacyjnych zdjęć z młodości rodziców i własnego panieństwa, przez fotografie ślubne i czarno-białe zdjęcia z pierwszych lat życia dzieci, kiczowate zdjęcia szkolne, aż po te blade i prześwietlone, robione kodakiem podczas rodzinnych przyjęć ze stołami zastawionymi butelkami oranżady i coli, z czerwonymi, błyszczącymi twarzami i datą w prawym dolnym rogu. Były też zdjęcia klasowe, komunijne i ślubne wnuków. Wszystkie w podobnie nienaturalnych pozach, z doklejonymi uśmiechami i na gradientowym tle, robione u fotografa w pobliskim miasteczku o najwyższej w kraju stopie bezrobocia. Były też polaroidy od rodziny ze Stanów. Ale najważniejsze zdjęcie gospodyni miała na ścianie: kawalerski portret jej – nieżyjącego już – syna w mundurze. Portret właśnie, a nie byle zdjęcie. „Chodził taki po wsi, brał zdjęcie małe i z niego tak odrabiał” – mówiła. Nie pamiętam, czy wiedziałam już wcześniej, że byli obwoźni fotografowie, którzy robili lub „odrabiali” portrety. Możliwe, że tam usłyszałam o tym po raz pierwszy.
Gdy więc pani Helena, częstując nas kiełbasą, pokazywała swój ślubny portret wiszący nad wersalką, wiedziałam już, że pewnie to też taki „odrabiany”. Siedziała przy stoliku pod oknem i pokazywała nam srebrny medal, który dostała od władz Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej za wychowanie trzech synów. Zdjęciami zasypała cały stolik. Swoimi z młodości, męża z wojska, malutkimi jak połowa książeczki do nabożeństwa, pogiętymi, z ząbkowanymi brzegami. Pani Helena przekładała je pomarszczonymi i powykręcanymi od artretyzmu i motyki palcami, zbliżała do twarzy, a potem układała w sobie tylko znanym porządku, opowiadając kolejne historie o ludziach, którzy byli daleko lub dawno umarli. Nagle podniosła na mnie zaszklone oczy. Spojrzała na mój leżący na stole aparat fotograficzny. To był 2006 rok, miałam pierwszą cyfrówkę, choć w studium fotografii, do którego wtedy chodziłam, robiliśmy tylko analogowe, czarno-białe zdjęcia. Więc pani Helena, która brała ślub, gdy Ruscy szli na Berlin, zapytała mnie, czy mogłabym jej zrobić portret. Wszystko inne do śmierci miała już naszykowane: spódnicę, bluzkę, żakiet i buty. Brakowało jej tylko zdjęcia na porcelankę.
Wiedziała, jak to ma wyglądać. Nie chciała się fotografować w codziennych łachach, w chustce, co to w niej chodziła do chlewa. Musiała się przebrać, a ciało stare, pokrzywione i nie słuchało już tak jak kiedyś. Pomogłyśmy jej ściągnąć wełniane spódnice, własnoręcznie robiony serdak zapinany na połyskujące guziki, zdjęłyśmy swetry, aż została tylko bawełniana, bieliźniana koszulka wisząca na chudych ramionach, osłaniająca obwisłe piersi, które od Polski Ludowej dostały odznaczenie za wykarmienie tych trzech synów, a jeden z nich właśnie trzeźwiał w kuchni. Pani Helena wyciągnęła z szafy niedzielną spódnicę, zapinaną na guziczki bluzkę, bo przez głowę już żadna nie chciała wleźć. „A może jeszcze paciorki nałożę?” – spytała retorycznie. Pomogłyśmy jej zapiąć na szyi szklane, odpustowe korale. Tak przyszykowana, przyczesana na gładko pani Helena wzięła taboret i postawiła go w miejscu, w którym ze wszystkich stron otaczały ją gęste, wypielęgnowane paprocie ustawione na wysokich, pospawanych z prętów stojakach. Przysunęła je bliżej, zrobiła z nich tło. Usiadła. Wyprostowała się, powierciła chwilkę, po czym znieruchomiała. Wzrok zawiesiła daleko, na czymś sobie tylko widocznym. Nie uśmiechała się. Usta mała ściągnięte, spojrzenie smutne, ale spokojne. Czekała. Pochyliłam się przed nią, potem uklękłam, szukając dobrego kadru, i czułam, jak drżą mi ręce. Bałam się, że zdjęcie będzie nieostre. Zmieniałam parametry w aparacie, a pani Helena pozostawała niewzruszona i patrzyła. Zrobiłam zdjęcie. Kolejne, jeszcze jedno. Podziękowałam. Pani Helena się ocknęła, wstała z trudem z taborka i podeszła do łóżka. Sięgnęła ręką pod poduszkę i wyciągnęła mały, wyszywany woreczek. Dłubała w nim chwilę, nie wiem jak długo, bo w tym czasie z przejęciem oglądałam fotografie na malutkim wyświetlaczu aparatu, sprawdzając, czy na pewno są ostre. Pani Helena wyciągnęła rękę w moją stronę i wtedy zobaczyłam, że daje mi wysupłane, pomięte dziesięć złotych. „Proszę, należy się za usługę”. Chóralnie odmówiłyśmy, że nie, że skąd, że to żaden problem, że to nic nie kosztuje. A ona powiedziała, że niezapłacone się nie liczy, że mam wziąć. Wzięłam. Zdjęcia miałam przynieść następnym razem, jak przyjedziemy wiosną.
Wywołałam je w Warszawie w kilku rozmiarach, w różnych wersjach kolorystycznych. To, które uznałam za najlepsze, włożyłam w pozłacaną ramkę, bo sądziłam, że taka się pani Helenie spodoba. Na wiosnę znowu pojechaliśmy na badania terenowe i szłam do jej domu ze strachem, czy się nie spóźniłam. Ale jeszcze była. Usiadłyśmy przy tym samym stole pod oknem i pani Helena wzruszyła się, oglądając siebie na fotografiach. Następnym razem przyjechałam po wakacjach. Pani Helena już nie żyła. Nigdy nie sprawdziłam, czy tamten portret jest na jej grobie.
Zapis socjologiczny Zofii Rydet zobaczyłam najpierw na zajęciach w studium fotograficznym, a potem na kursie antropologii wizualnej na uniwersytecie. Patrzyłam na czarno-białe fotografie smutnych ludzi w biednych, wiejskich wnętrzach, nie słuchałam prowadzącego, bo narastała we mnie złość na tę kobietę. Na to, że sobie tak pozwoliła nadużyć miejsko-klasowej przewagi, że weszła z butami biednym ludziom do chałup, że wykorzystała fotografię jako narzędzie ich egzotyzowania. Tak wtedy myślałam, ale podobno skłonność do pochopnej i zaciekłej krytyki jest grzechem początkujących studentów. Byłam zła na Zofię Rydet jeszcze przez kilka lat, dopóki nie zaczęłam na poważnie pracować z jej fotograficznym archiwum i historią. Przeczytałam jej listy, spotkałam krewnych. Choć od dawna nie żyła, poznałam ją i odkryłam, że to, co robiła, wcale nie było tak jednoznaczne. Ona naprawdę wierzyła, że dzięki fotografii może poprawić los ludzi, których uważała za niesłusznie zapomnianych i niedocenionych. Nawet jeśli było w tym coś chłopomańskiego, coś samarytańskiego i naiwnego, to moja ocena była zbyt surowa – wszak starsza pani w latach siedemdziesiątych w Polsce nie mogła znać krytycznych teorii mówiących o relacji osoby fotografującej i fotografowanej w kategoriach władzy i egzotyzacji. Ona sama była jak na ówczesne czasy egzotyczna – starsza, samotna kobieta, artystka samouk, jeżdżąca po wioskach pekaesami na własny koszt w wolnym czasie, którego nie musiała poświęcać rodzinie, bo jej nie miała. Im bardziej ją poznawałam, tym bliższa mi była – przez potrzebę bycia w drodze, odrębność, samotność i strach przed przemijaniem (cudzym i własnym), który pchał ją do fotografowania.
Siedziałyśmy z Kamilą przed Kolorami na placu Nowym w Krakowie. Drukarka skrzypiała i z trudem wypuszczała z siebie kolejne portrety przechodniów. Każda chętna osoba dostawała cztery małe zdjęcia wielkości legitymacyjnych. Jedno mogła zachować, a trzy pozostałe rozdać nieznajomym.
Nadal byłam studentką, ale ze znajomymi robiliśmy własny projekt skierowany do mieszkańców Kazimierza. Drukarka należała do Juliusza Sokołowskiego, który uczył nas, jak używać fotografii w animacji kultury. Mała, lekka, przenośna. Wymagała tylko prądu. Gdy wszystko stawało się cyfrowe, ona, na przekór, zamieniała piksele na papier. Nie jest to szlachetna technika. Za to tania, szybka i prosta w obsłudze. Pozwala patrzeć, jak z kolejnych warstw kolorów powstaje zdjęcie, które jest przedmiotem. Można je nosić przy sobie, podpisać, przykleić na ścianie, na okładce zeszytu, wysłać albo komuś podarować.
Miałam wtedy pracę, która polegała na tym, że – poza codziennym siedzeniem w biurze przed komputerem – co jakiś czas jechałam w delegację. W ciągu kilku miesięcy odwiedziłam ponad dwadzieścia małych miejscowości rozrzuconych na północy, południu, wschodzie i zachodzie kraju. Odwiedzałam uczestników projektu młodzieżowego w miejscach, do których z innego powodu pewnie bym nie trafiła. Często jeździłam z Tomkiem, który robił dokumentację fotograficzną.
Pamiętam, jak Tomek podjechał po raz pierwszy odebrać mnie z mojego mieszkania na Grochowie. Chwilę wcześniej kupił starego, kanciastego volkswagena transportera. Zielonego, z dziewięcioma miejscami i radiem na kasety. Choć od kilku lat miałam prawo jazdy, nie miałam okazji do jeżdżenia, nie miałam auta. Bałam się usiąść za kierownicą, więc prowadził on, a ja zmieniałam kasety, z Pink Floyd na The Beatles, z The Beatles na Maanam. Jechaliśmy na Podlasie. Moje doświadczenia z tym regionem ograniczały się wtedy tylko do jednego wspomnienia sprzed kilku lat, gdy uczyłam się w studium fotograficznym.
Pojechałam wówczas na zorganizowany plener, gdzieś nieopodal Kleszczel. Jeździliśmy ze znajomymi po okolicy, zatrzymując się tam, gdzie sceneria zza samochodowej szyby wydawała się „fotogeniczna”. Głównie były to miejsca w ruinie, które uznaliśmy za dobry temat do zdjęć: drewniane chałupy, zapadnięte stodoły, nieczynne stacje kolejowe, przydrożne kapliczki. Taka typowa wschodniopolska egzotyka oglądana z podnieceniem przez mieszkańców Warszawy, bezkrytycznie zafascynowanych biedą oraz niezrozumiałym dla nich wiejskim folklorem. Kolega zatrzymał auto, gdy mijaliśmy drewnianą, wyjątkowo starą chałupę, z częściowo już zapadniętym dachem. Obeszliśmy ją dookoła: wysokie pokrzywy zarastały okna, zdziczała grusza powoli traciła kwiaty. Gdy przykładałam nos do szyb, widziałam krzesła, stół, starą kuchnię, porozwalane na podłodze ubrania, fragmenty gazet i puste puszki. Szkło gdzieniegdzie było wybite, a drzwi wejściowe uchylone. Weszliśmy do środka.
Po kimś, kto tu mieszkał, zostało zaskakująco wiele. Słoiki na przetwory, kalendarz ścienny na 1987 rok, wypłowiałe firanki, przerdzewiałe garnki, potłuczone butelki. I kilka dziwnych, zniszczonych lalek. Ta sceneria dość dobrze nadawała się do uprawiania tego, co w moim studium nazywano „fotografią artystyczną”, więc lalki natychmiast zostały ułożone przez kolegów w dziwnych pozycjach na parapetach i były fotografowane wśród pajęczyn oraz potłuczonego szkła. Ja też zrobiłam wtedy jakieś zdjęcia, jednak ważniejsze było to, co się wydarzyło następnego dnia. Jeden z kolegów chciał powtórzyć niektóre ujęcia. Podjechaliśmy jeszcze raz w to samo miejsce, a tam – chałupy nie było. Płonęło za to potężne ognisko, a dwaj mężczyźni na drabinie próbowali zdemontować ostatnią krokiew. W miejscu, w którym jeszcze wczoraj był dom, teraz stała trzymająca się pod boki kobieta zawiadująca całą operacją. Gapiliśmy się przez szyby zaparkowanego samochodu i przez chwilę nikt nic nie mówił. Tamci dostrzegli nas i też patrzyli. Chyba wysiadłam pierwsza i podeszłam do tej kobiety. Powiedziała, że matka po śmierci przepisała chałupę na swoje dzieci, ale że rodzeństwo nie umiało się ze sobą dogadać, chałupa niszczała i wstyd był na całą wieś. Najęła dwóch sąsiadów, by ją rozebrali i spalili, bo na co komu takie próchno.
Gdy więc kilka lat później w ramach delegacji ruszałam z Tomkiem jego volkswagenem w kierunku wschodniej granicy, Podlasie kojarzyło mi się głównie z tym, co zaraz może zniknąć. Poza tym miałam tylko określenia takie jak „Polska B”, bieda, prawosławni, szeptuchy, cerkwie i zrujnowane synagogi, ławki przed domami i kolejki na przejściach granicznych z Białorusią.
Byliśmy w Wasilkowie, Gródku, Supraślu. Wykonaliśmy swoją pracę i zostało nam trochę wolnego czasu. Nastała wiosna, wszystko rozkwitało, jechaliśmy wzdłuż granicy, mijając pola i drewniane chałupy. Gdzieś za Krynkami zatrzymaliśmy się na poboczu, bo Tomek chciał zrobić zdjęcie. Też wysiadłam. Nic spektakularnego się nie wydarzyło, ale właśnie wtedy przyszło mi na myśl, że wrócę na Podlasie na dłużej w przyszłym roku. To był jeden z tych pomysłów, które nie spadają niespodziewanie z nieba, ale wyrastają z ziemi, z tego, co wcześniej zasiane. Choć dopiero po czasie okazuje się, że nie były wcale nagłe.
Najpierw sądziłam, że wynajmę chałupę. Ale co zrobię, jeśli nie dogadam się z mieszkańcami? A co, jeśli ktoś zapuka w okno w środku nocy? Jeśli się rozejdzie plotka, że samotna dziewczyna mieszka pod lasem? Co, jeśli będę chciała wrócić? Czym? Przecież nie miałam auta.
No właśnie – nie miałam auta.
By mieszkać samotnie we wsi na Podlasiu, warto mieć samochód. Przed oczami stanęły mi dwa – ten zielony volkswagen Tomka i nowoczesny kamper, na którego nie byłoby mnie stać. Zrozumiałam, że potrzebuję prostego i taniego auta, w którym miałabym łóżko i kuchenkę. To nie był oczywisty pomysł, bo nie wiedziałam wówczas, co to jest #vanlife.
W marcu znalazłam na aukcji internetowej volkswagena transportera z wysokim, kempingowym dachem. Pięć i pół tysiąca złotych, a ja czekałam, aż cena spadnie. Gdy osiągnęła cztery tysiące dwieście złotych, zadzwoniłam do taty i brata, bo czułam, że zakup pierwszego w życiu samochodu wymaga jednak wsparcia. Pojechaliśmy do niewielkiego miasta na południowym Mazowszu.
Pan Ryszard – emerytowany elektrotechnik wojskowy – w wolnym czasie traktował swój samochód jak poligon doświadczalny. Auto sprowadził z Niemiec w latach dziewięćdziesiątych i zaczął przerabiać gruntownie, łącznie z tym, że do żółtej skorupy od osobowego volkswagena transportera dodał biały, kempingowy dach od innego modelu, ocieplił całe wnętrze styropianem, obkleił tapetą i obił wykładziną, wstawił duży, dwuosobowy materac, zamontował kuchenkę gazową, nad nią maleńki okap, z którego na dach wyprowadził komin zrobiony z miski przyspawanej do góry dnem do kawałka rury. Obok kuchenki pan Ryszard zrobił zlew złożony z dwóch emaliowanych misek wpuszczonych jedna w drugą. Woda dzięki grawitacji płynęła rurką prosto z umieszczonych nad głową kanistrów. Nad zlewem wyprowadził osobny głośnik, „żeby żona, jak tam sobie gotuje i zmywa, mogła słuchać radyjka”. Darzył ten samochód wielkim uczuciem, ale postanowił go sprzedać, bo wspomniana małżonka chciała pojechać na wakacje do Chorwacji, a „takim gratem przecież strach i wstyd”. Pan Rysio z bólem serca kupił model T4 z 1994 roku, a swoje wypieszczone podczas godzin mijającej emerytury cacko wystawił na sprzedaż w internecie.
Tymczasem gdy pan Rysio zobaczył naszą trójkę na podwórku pod swoim blokiem, podał na przywitanie rękę mojemu tacie, podał rękę mojemu bratu, a mnie nie tylko ręki nie podał, ale nie odpowiedział też na moje „dzień dobry”. Wyciągnęłam energicznie dłoń w jego kierunku, mówiąc jeszcze raz „dzień dobry”. Dodałam: „Mam na imię Agnieszka i to ja przyjechałam kupić samochód”. Na co on, że chyba żartuję, że to nie jest auto dla kobiety, że ma mechanikę i silnik do samodzielnych napraw, że trzeba mieć siłę i łeb na karku, a to męskie sprawy. Wzrokiem szukał wsparcia u mojego ojca, u brata, ale nie znalazł. Nalegałam, by to mnie pokazywał, jak działają ukryte przez niego patenty, gdzie odkręca się koło zapasowe i jak skutecznie wrzucić wsteczny w stawiającej opór skrzyni biegów. Po kilku dobrych godzinach upominania się o uwagę udało mi się wczołgać z panem Rysiem pod podwozie i obejrzeć silnik. Utargowałam samochód za trzy tysiące osiemset złotych.
Wspominając panią Helenę, zastanawiałam się, czy można spotkać w Polsce więcej takich osób, które potrzebują swojego zdjęcia, bo nigdy nikt im go nie robił lub po prostu nie mają aktualnego. Pomyślałam, że musiałyby być albo bardzo stare, albo niedawno urodzone, a w obu wypadkach – biedne i mieszkające w niedostępnym miejscu.
Tak nadal kojarzyło mi się Podlasie. Zdecydowałam się pojechać do regionu Polski potocznie i stereotypowo wiązanego z tym, co w lepiej rozwiniętych częściach kraju już przeminęło, ale tam jeszcze podrygiwało ostatkiem sił. Regionu kojarzonego z biedą, innością, egzotyką, wyobrażeniem o dawnej, na różne sposoby mitologizowanej wielokulturowości. Planowałam wyjazd pod wschodnią granicę i jako antropolożka kultury widziałam wokół siebie pułapki: sentymentalizacji, estetyzacji i kiczu. I tę – najgorszą chyba – pułapkę uprzedmiatawiania ludzi, bo przecież chciałam im robić zdjęcia. Zachowawczo, ale z intencją, aby nie żerować na tym, co „egzotyczne”, zdecydowałam, że będę proponować napotkanym osobom zdjęcia użytkowe i codzienne – pozbawione ambicji artystycznych lub dokumentalnych, zwykłe i nieciekawe, takie, na których nie będzie mi zależało. Jeśli będę je robić, to nie dla siebie, a dla tych, którzy staną przed obiektywem.
Tym samym zdecydowałam, że nie będę fotografką artystką, fotografką podróżniczką, fotografką badaczką ani nawet fotografką reporterką. W każdym z tych wypadków sens fotografowania polegałby na tym, by wykonane zdjęcia prezentować komuś innemu niż osoba na fotografii. Na przykład ekspertom, czytelnikom, gościom galerii. Nie chciałam robić zdjęć, na których uwiecznione osoby będą uznane za piękne, dziwne lub fascynujące z powodu swojej biedy, starości lub wiejskości. Za najbezpieczniejszą pozycję, bo robiącą unik przed kolonialnymi schematami, uznałam rezygnację z publikacji wizerunków. Uznałam, że w ten sposób nie tylko nie stracę tego, co dla mnie najważniejsze, czyli okazji do spotykania ludzi, których nie znam, ale może nawet zwiększę szansę, że zaistnieje między nami relacja zbudowana na podstawie czegoś innego niż nadużycie.
Zostanę więc rzemieślniczką. Będę oferowała zdjęcia użytkowe, prywatne, odpowiadające gustom i potrzebom osób fotografowanych. Jeśli usłyszę: „Zdjęcie? Gdzie tam, pani! W takich łachach, prosto od krów?”, to odpuszczę lub cierpliwie poczekam, aż się po swojemu przyczeszą, przebiorą. Potem staną lub usiądą w wybranym miejscu, uniosą dumnie podbródki, wyprostują się, złożą dłonie na podołku lub splotą je za plecami i się uśmiechną, jeśli będą chcieli. Zapytają, czy dobrze wyglądają, i ostatnim gestem poprawią przerzedzone włosy. Upewnią się, że w kadrze nie widać wiadra ze śrutą, brudnych naczyń przy studni ani otwartych drzwi chlewa. Będę ich fotografowała tak, jak sobie tego zażyczą – „byle klisza nie pękła!” – dbając, aby technicznie zdjęcia były wystarczająco dobre. Będę je im pokazywała na wyświetlaczu aparatu, cierpliwie czekając, aż założą okulary i się przyjrzą. Zmarszczek im nie wygładzę ani lat nie odejmę, ale to mają być zdjęcia, które z radością wyślą wnukom, podarują dzieciom, zatkną za szybkę kredensu lub włożą do pudełka z fotografiami z młodości. A gdy ktoś z nich zapyta mnie, „czy to do gazety pójdzie”, będę mogła, patrząc jemu lub jej prosto w oczy, powiedzieć, że nie pokażę tej fotografii nikomu ani na wystawie, ani w gazecie, ani w telewizji, że to jest zdjęcie tylko dla pana, tylko dla pani, tylko dla ciebie. Będą patrzeć, jak je drukuję w kilku kopiach, bo używanie małej, przenośnej drukarki jest na tyle tanie, że nie muszę się ograniczać. Dam im te zdjęcia nie jak prezent, ale jak coś na wymianę. Będą pytali, ile się należy. Odpowiem, że pięć jajek albo dwa pomidory, wiadro wody, słoik ogórków albo co tam pani ma. Wezmę cokolwiek. Kiedy dostanę za zdjęcie obiad, łubiankę truskawek albo siatkę z jajkami, to wtedy dotrę do pogranicza fotografii – miejsca, w którym ma ona swoją wartość wymienną, nie jest celem, tylko pretekstem do spotkania. Na tym wymiana się skończy, ale zacznie o wiele więcej.
Był 2 sierpnia, upał. Na tylną i przednią szybę nalepiłam zielone listki. Wyruszałam spod domu w pierwszą długą trasę, a mieszkałam wtedy sto metrów od Sejmu. Trudno wyjeżdżać bardziej z „centrum”.
Wzięłam głęboki wdech, odpaliłam silnik, zwolniłam sprzęgło i delikatnie dodałam gazu. Żelazny słupek parkingowy wgniótł się bezgłośnie i głęboko w bok samochodu, orząc żółtą farbę na drzwiach. Potem mechanik zamalował ten ślad czarną farbą, taką miał pod ręką.
To był pierwszy metr tej podróży.
Po raz pierwszy auto stanęło już sto kilometrów za Warszawą, na trasie szybkiego ruchu. Wskazówka poziomu benzyny, jak się okazało, nie działała i zwyczajnie skończyło mi się paliwo. Baniak z zapasowymi pięcioma litrami przydał się szybciej, niż przypuszczałam.
Jechałam do Sejn, do miejsca, w którym byłam z krótką wizytą podczas studiów. Nie miałam lepszego pomysłu, gdzie zacząć. Gdy zaparkowałam pod Białą Synagogą, było już ciemno. Światła samochodu zmarszczyły czoła młodych ludzi siedzących na schodach. Spojrzeli na mnie wszyscy. Wyglądali, jakby siedzieli pod Planem B na warszawskim placu Zbawiciela, a nie jak „Polska B”. Wysiadłam z samochodu i powiedziałam: „Cześć”. Podeszła do mnie dziewczyna bez uśmiechu i o lisim spojrzeniu, w kraciastej koszuli i w szortach. W jednej ręce miała butelkę piwa, a drugą wyciągnęła ku mnie. Chwilę później zgasły wszystkie latarnie, bo miasto oszczędzało wtedy na elektryczności.
Zaparkowałam na podwórku jej domu. Miała dwadzieścia lat, była stąd, ale dużo czasu spędzała w Warszawie. Wracała do Sejn tylko na lato, grała na perkusji w lokalnej orkiestrze. Powiedziałam jej, że chcę jeździć wzdłuż granicy od wioski do wioski, najpierw tutaj, na Suwalszczyźnie („To Sejneńszczyzna” – poprawiła mnie), że chcę zatrzymywać się w środku wsi, na przykład przy sklepie, rozwieszać tło jak dawni fotografowie i zapraszać ludzi do zdjęcia.
– Wsie to rozrzucone na dużej powierzchni, pojedyncze gospodarstwa – powiedziała. – Tu nie ma „środków”.
Następnego dnia poznałam Justynę, Staszka i Kubę, którzy dwa miesiące wcześniej wydali płytę z domowymi melodiami, a teraz szykowali się do premierowej trasy koncertowej. Na pierwszym zdjęciu, które zrobiłam, prowadząc Zakład, stoją we troje na tle budynku dawnego, dworskiego ptasznika. Pamiętam tę sytuację, ale nie mogę sprawdzić, bo właśnie ten portret jest jedynym, którego nie mam. Przepadł dawno temu podczas przegrywania plików z karty pamięci. Ale użyłam drukarki, więc może zachowali odbitki.
Spędziłam w Krasnogrudzie i okolicy trzy dni, zanim porzuciłam bezpieczny krąg, w którym co rusz można spotkać kogoś znajomego, sobie podobnego lub wybitnego, związanego z Warszawą i pracą w kulturze. Bo tu koleżanka ze studiów, obok plener rzeźbiarski i kuratorka sztuki, kawałek dalej profesor i nawet prezydentowa. Pożegnałam się i pojechałam wzdłuż granicy na południe.
Wjeżdżałam bardzo wolno, rozglądając się na boki. Mijałam kolejne obejścia, w drzwiach powiewały firanki. Chciałam skrzyżować z kimś wzrok, ale nikt nie siedział ani na ławkach przed płotami podwórek – ustawionych tak, aby siedzącym nic nie zasłaniało widoku drogi – ani przed domami na krzesłach ogrodowych.
Zatrzymałam auto przed zniszczoną chałupą. Przypominała ten dom na Podlasiu, który zniknął mi sprzed oczu. Mimo zawalonego dachu przed wejściem rosły dorodne pomarańczowe kwiaty, które wśród wypalonej słońcem sierpniowej trawy wyglądały lepiej niż lilie importowane z RPA do eleganckich kwiaciarni. Zrobiłam zdjęcie i przedarłam się przez pokrzywy do okna, aby zajrzeć do środka.
Osłoniłam oczy przed słońcem, przykleiłam nos do szyby, a mój wzrok padł na tapczan i piętrzącą się na nim stertę brudnych ubrań. Potem przesunął się na odrapane ściany z odpadającą tapetą, omiótł kredens z otwartymi szafkami, kuchenny stół i natknął się na siedzącego przy nim starszego mężczyznę, który patrzył wprost na mnie. Odskoczyłam przestraszona, ale usłyszałam, jak woła ze środka:
– Proszę, proszę! Jeśli się nie boi, to wejdzie!
Potem wiele razy słyszałam to pytanie: „A nie boisz się?”. Pytali bliscy i nieznajomi, ci spotkani w drodze i ci w Warszawie. Wtedy, gdy z wnętrza tej nędznej chałupy smutny mężczyzna siedzący w złachanych ciuchach przy lepkim od brudu kuchennym stole i trzymający w dłoni packę na muchy zapraszał mnie do środka pod warunkiem, że się nie boję, zupełnie nie czułam, bym miała czego. Weszłam przez sień z częściowo zarwanym dachem, mijając wiadra po farbie wypełnione grzybami, podbieraki na ryby i sterty przeróżnych szmat. Gospodarz nadal siedział przy stole i kontynuował niespieszne polowanie na muchy. Przed nim stała popielniczka, z której sterczały pety skręcone z gazet, na kredensie – otwarta puszka mielonki z wbitym na sztorc aluminiowym widelcem. Przedstawiłam się i spytałam, czy chciałby zdjęcie. Odparł, że nie miałby go komu dać. Był sam. Utrzymywał się z tego, co zebrał w lesie i sprzedał w skupie. A że było sucho, to i nie bardzo był pieniądz. Zamilkł, zamierzył się na muchę, pacnął celnie. Zagadnęłam o kwiaty przed domem.
– Matka je posadziła – powiedział i wskazał portret wiszący na ścianie pokrytej liszajami. – Zmarła niedawno, one dalej rosną.
Zabił kolejną muchę i wstał od stołu, mówiąc, że we wsi są inni, którzy pewnie będą chcieli zdjęcie, i że on mnie poprowadzi. Wyszedł z chałupy pierwszy, nie zamknął drzwi i wsiadł na zardzewiały, odrapany składak. Pojechał przodem, by powiedzieć sąsiadom, że fotograf przyjechał.
Sąsiadka zmieniła bluzkę na bardziej wzorzystą. Stanęła przy drewnianym płocie razem z – jak powiedziała – konkubentem. Objęli się i uśmiechali. Nie zaprosili do środka, więc drukarkę ustawiłam na parapecie i podłączyłam przez kuchenne okno. Mieli pewnie po czterdzieści lat, pracowali sezonowo na plantacji tytoniu i w lesie, za dziesięć złotych za godzinę. Dzieci rozjechały się po świecie. Potem ich sąsiadka powiedziała mi, że to alkoholicy, jednak gdy tak siedzieli objęci na trawie, w cieniu własnej chałupy, to wyglądali raczej na zakochanych niż uzależnionych, ale po pierwsze, to się nie wyklucza, a po drugie, „co tam pani wie, jak pani tu tylko przejazdem”. Przyjęła mnie w wysprzątanym pokoju ze stertą wyszywanych poduch piętrzących się na rzadko używanym tapczanie. Uroczyście wyjęła z kredensu i otworzyła ptasie mleczko. Pokazała mi śpiewniki z prawosławnymi pieśniami i zdjęcie męża, świeć, Panie, nad jego duszą. Jeden syn pił, drugi był w Stanach Zjednoczonych, na które mówiła „Usa”, wymawiając je jak pełne słowo, a nie skrót. Ona też tam pojechała na dwa lata, dorobić. Zanim wróciła, syn, który z nią mieszkał, wysprzedał na wódkę wszystkie domowe sprzęty, więc ona teraz zamykała pokój na klucz.
– Przed synem i przed tym sąsiadem, co mieszka w ruderze obok, wie pani, gdzie te smolinosy rosną. Sam został, matka umarła, on pije i kradnie, do uczciwej pracy jak diabeł do święconej wody.
Zdjęcie chciała. Zrobiłam je przed domem malowanym na zielono, odremontowanym z tych pieniędzy przywiezionych z Usa. Kot chodził po blacie i z nieufnością obserwował pracującą drukarkę podłączoną w letniej kuchni. Sąsiad, domniemany złodziej, czekał na swoim składaku pod płotem, poganiając mnie, bo kolejni ludzie czekali na zdjęcie. Poszłam za nim.
W otwartych drzwiach sąsiedniego domu stała tęga kobieta, wyglądała, jakby przed chwilą przestała płakać. Brudna bluzka opinała jej potężne ciało, rzadkie, siwiejące włosy ściągnięte gumką przyklejały się do głowy, na opuchniętych stopach miała znoszone, brudnoróżowe kapcie, a na biodrze trzymała na oko dwuletniego chłopca, który nie należał do lekkich. To był jej wnuk, a nie miała z nim jeszcze żadnego zdjęcia. Nie było kiedy ani komu o tym myśleć. Rodzice w pracy, cały czas za granicą, a ona się nim opiekowała, choć sił już nie starczało, plecy bolały, żylaki pękały. Miała sześćset złotych renty, po odjęciu stałych opłat i leków zostawało jej dwieście pięćdziesiąt złotych na miesiąc.
– Co ja, pani kochana, za to pobrykam? – pytała.
Zrobiłam jej zdjęcie, drukarkę postawiłam na stole, na którym była zeschnięta reszta rozlanej zupy, leżał brudny smoczek, a geranium w pudełku po margarynie stało na oknie wraz z opakowaniami leków. Gospodyni wzięła zdjęcie, wzruszona zasłoniła usta ręką, i wyszeptała:
– Jezusie Maryjko, jakie to szczęście, jakie szczęście.
Oglądała je długo załzawionymi ze wzruszenia oczami. Mnie ścisnęło w gardle. Patrzyła na zdjęcie i już całkiem jawnie płacząc, spytała, ile się należy. Ja na to, że nic, że zdjęcie jest w zamian za spotkanie i rozmowę. Nawet nie chciałam wspominać o pomidorach, ziemniakach czy przetworach na wymianę, widząc, że na parapecie suszyły się torebki herbaty zalewane na pewno już więcej niż dwukrotnie. Ona się zupełnie rozkleiła i powiedziała, że pierwszy raz w życiu dostała coś za darmo. Poczułam, że muszę wyjść. Pożegnałam się szybko, wypadłam z sieni na podwórko i choć był tam skwar, poczułam ulgę. Sąsiad na składaku stał na drodze, czekał jak wynajęty przewodnik i wołał, by jechać do następnych.
Grill przed domem. Dzieci przyjechały z Białegostoku, otwarte piwka, wódeczka, kiełbaski i kaszaneczka. Patrzyli na mnie tak, że poczułam się, jakbym im przyszła tę kaszankę zeżreć. Z rozmowy nie pamiętam nic. Zrobiłam zdjęcia, ale czułam, że mają mnie za kuriozum, frajerkę i dziwaczkę.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.