Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chciałam być Polką, czystą Polką i tylko Polką, ale z tą moją polskością wiecznie było coś nie tak. Wstydziłam się kaszubskiego akcentu i chłopskiego pochodzenia. Wstydziłam się, że moja rodzina nie kultywuje prawdziwych polskich tradycji.
Kompleks kaszubski nie jest niczym nowym. Dojrzewał w nas, Kaszubach, latami, żeby nie powiedzieć wiekami. Winę można rozłożyć na wszystkich. I na Niemców, i na Polaków, i na Kaszubów. Czasem myślę, że najbardziej na nas, Kaszubów. „Nas”. Mówię tak od niedawna, może od roku.
[fragment]
Stasia Budzisz, reporterka specjalizująca się w krajach byłego bloku radzieckiego, tym razem kieruje swoje bezkompromisowe spojrzenie na Kaszuby, krainę własnego dzieciństwa. Z zachowanych zdjęć, rodzinnych wspomnień i legend oraz rozmów ze świadkami burzliwych dziejów regionu buduje intrygujące połączenie reportażu historycznego i rodzinnej sagi. Welewetka to opowieść o losie kaszubskiej mniejszości, cały czas będącej w rozdarciu, traktowanej podejrzliwie, wciąż poszukującej własnej tożsamości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Stasia Budzisz, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktor inicjujący: Adrian Stachowski
Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski
Marketing i promocja: Agata Gać
Redakcja: Adrian Stachowski, Anna Strożek
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Katarzyna Dragan
Konsultacja z języka kaszubskiego: Roman Drzeżdżon
Konsultacja historyczna: Mariusz Filip
Łamanie: Grzegorz Kalisiak
Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska
Zdjęcia w tekście: ze zbiorów autorki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Książkę zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67891-39-4
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.wydawnictwopoznanskie.pl
Mamie
Jedna z teorii etymologicznych mówi, że Welewetka (Wielewitka) to żeńska forma pochodząca od imienia Welesa, słowiańskiego boga śmierci. Welewetka to także tytuł ludowej kaszubskiej piosenki, która według niektórych interpretacji związana jest z kultem przodków. Jej słowa opisują zabawę i poprzedzającą ją ucztę ofiarną.
Nasza społeczność na ponad 100 lat uległa hibernacji.
„Prusaków” zastąpiły „bose Antki”, a w ich miejsce,
po II wojnie światowej, przyszli „komuniści”.
Pierwsi traktowali Kaszubów jako dobry materiał na Niemców,
drudzy – i trzeci – uważali nas za Polaków gorszej kategorii,
którzy w każdej chwili mogą zacząć głosić hasła separatystyczne.
Samych Kaszubów nieustannie męczyły zmory nazwane przez Majkowskiego: Strach, Trud i Niewarto.
Artur Jabłoński, Kaszubi. Wspólnota narodowa
Rosalie chciała siąść na kaczkę i osunęła się z łóżka. Złamała miednicę i kość udową. Pogotowie zabrało ją do szpitala i po kilku godzinach odwiozło z nogą włożoną w gips. Jeszcze tego samego dnia trzeba było go rozciąć, bo Rosalie krzyczała z bólu i prosiła o księdza. Chciała umierać. Ksiądz wysłuchał spowiedzi i udzielił ostatniego sakramentu.
Potem wspomniał, że w ostatniej z nim rozmowie Rosalie powiedziała, że już by chciała do Matki Boskiej. Nie modliła się za często, ale wiedziała, że po śmierci trafia się albo do nieba, albo do piekła. Z jakiegoś powodu była pewna, że trafi do nieba.
Po wizycie księdza zażyczyła sobie na obiad pùlczi ze śledziem w śmietanie.
W domu wszyscy wiedzieli, że nie ma szans na poprawę. Spodziewali się, że to może potrwać, bo prócz złamań wszystko było z Rosalie w porządku. Wiedzieli też, że jeśli nie cierpienie, to wykończą ją lekarze, których bała się jak diabeł święconej wody.
W końcu pół tabletki tramalu wprowadziło ją w sen, z którego już się nie obudziła.
Śmierć zdawała się jedynym wyjściem, zwłaszcza że śpiące ciało Rosalie przestało jej słuchać. Rozkładało się i odpadało kawałek po kawałku. Pękało. Ciekło. Zmieniało barwy. Śmierdziało. Rosalie na pewno nie byłaby z tego zadowolona.
Umarła w środę. Kaszubi mówią, że to dobry dzień na śmierć.
Synowa zatrzymała zegar o 17.50. Otworzyła okno, by dusza spokojnie mogła wylecieć, i zaciągnęła sztory na znak, że dom nawiedziła śmierć. Zasłoniła też pergaminem lustra, by Rosalie, spoglądając w nie przypadkiem, nie zabrała nikogo ze sobą.
Lekarka potwierdziła zgon, a pracownicy zakładu pogrzebowego zaczęli pakować ją w czarny worek. Wtedy im pękła. Z pleców wylała się ropna breja i wsiąkła w dywan, jakby Rosalie chciała po sobie zostawić ślad. Po kilku miesiącach czyszczenia, szorowania i wietrzenia trzeba było zerwać podłogę, bo zapach ciała Rosalie nie chciał opuścić tego miejsca, tak samo jak jej dusza.
Na drugi dzień wieczorem przyszli sąsiedzi i najbliższa rodzina. W pokoju, w którym umarła, odmawiali różaniec i śpiewali żałobne pieśni. W połowie modlitwy otworzyły się drzwi i ktoś wszedł, robiąc dwa szurające kroki. Synowa i wnuczka odwróciły głowy, by sprawdzić, kto się spóźnił, ale nikogo nie było. Prócz nich nikt tego nie słyszał.
Pół roku przed tamtą grudniową środą Rosalie hucznie obchodziła swoje dziewięćdziesiąte urodziny. Ponieważ już nie widziała i ze strachu przed upadkiem rzadko wychodziła z łóżka, ksiądz Roman Skwiercz odprawił mszę świętą w jej pokoju. Przyjechali przedstawiciele gminy z życzeniami stu lat, laurką, kwiatami i bombonierką. Dostała nawet jakieś pieniądze, dziś nikt już nie pamięta ile. Na urodzinach do woli mogła jeść słodycze, które uwielbiała najbardziej na świecie, i zapijać je arbatą z siedmioma telefelkama cëkrë. Zawsze po pierwszym łyku wiedziała, że ktoś wsypał go za mało. „To je malo miodné”– mówiła wtedy i kazała dosładzać.
Na swoich urodzinach cieszyła się, że jeszcze fejn wëzdrzi, dobrze wygląda, i nie ma prawie żadnych zmarszczek. Nie wyczuwała ich pod chropowatą ze starości skórą dłoni, które nigdy nie pracowały.
Na kilka miesięcy przed śmiercią we śnie przychodzili do niej dawno zmarli krewni i znajomi. W środku nocy potrafiła zbudzić domowników głośnymi z nimi rozmowami. Czasem wpadała jej siostra Agnes, mąż Max albo szwagierka Truda. Pod sam koniec najczęściej odwiedzali ją rodzice, Anna i Jules. Bywało, że machała w powietrzu rękoma, jakby chciała ich dotknąć i sprawdzić, czy naprawdę przy niej byli.
Na drugi dzień po śmierci jej starszy syn powiedział przy śniadaniu:
– Człowiek był, człowieka nie ma.
Rosalie w dzień swojego pogrzebu chciała wyglądać idealnie. Bezwzględnie zakazała ubierać się w czerń. Poinformowała przy tym, że jeśli tak się stanie, będzie straszyć. Nie znosiła tego koloru i zawsze powtarzała, że wygląda w nim jak mòra, nocna zmora, która czasem przychodziła ją podduszać. Wydała synowej rozporządzenie, by kupiła materiał w kolorze lila, a najstarszej wnuczce wytłumaczyła, jak ma wyglądać jej trumienna sukienka. W kwestii smaku ufała tylko Aldonie.
Wzorowała się na swojej matce, Annie Rosalie, której zdjęcie trzymała w pudełku po niemieckich czekoladkach. Anna Rosalie na swojej jedynej fotografii wygląda pięknie. Leży otoczona żywymi kwiatami, wokół niej pali się sześć świec, u wezgłowia pochyla się nad nią gipsowa Matka Boska. Ktoś przykrył ją białą atłasową kołderką, na głowę włożył czepek tego samego koloru, a w dłonie różaniec. Na piersiach położył obrazek Najświętszego Serca Pana Jezusa. Może się wydawać, że Anna Rosalie na zdjęciu delikatnie się uśmiecha.
Sukienka Rosalie miała stójkę z białej koronki podszytej atłasem, by nie drapało ją w szyję. Czepek, który także otaczała koronkowa lamówka, miał nie tylko przypominać o Annie Rosalie, ale także przykryć rzadkie platynowe włosy. Rosalie uznała bowiem, że nikt nie powinien jej takiej oglądać, zwłaszcza że całe życie lubowała się w toczkach i kapeluszach. Kazała sobie sprawić cienką kołderkę z białego atłasu – taką samą, jaką miała Anna Rosalie – by chroniła ją od zimna. W tym celu też uwiązała sobie na drutach długie wełniane pończochy, które jednocześnie miały maskować zbyt chude, jej zdaniem, nogi.
Kiedy strój był gotowy, nałożyła go i dokładnie przejrzała się w lustrze. Oglądała się z bardzo bliska, bo prawie całkiem straciła już wzrok.
– Jo, to mnie so widzy – powiedziała i kazała zapakować strój do szpinie, szafy, która stała w rogu jej pokoju.
Pomyślała też o tych, którzy będą ją ubierać. Specjalnie dla nich zażądała przyszyć z tyłu sukienki sznurki, by nie musieli męczyć się z suwakiem. To rzeczywiście ułatwiło synowej i wnuczce strojenie Rosalie, choć ta nie sprawiała problemów. Współpracowała: wyciągała ręce, pozwalała się podnieść, ułożyć dłonie.
Kiedy dzień przed pogrzebem przywieźli ją do kostnicy, ludzie mówili, że wygląda młodziej niż za życia. Z jednej strony wyrażali podziw, ale z drugiej obawiali się, że przez to zabierze ze sobą na tamten świat kogoś młodego. Nie zabrała.
Mówili też, że dobry dzień sobie do umierania wybrała. Maryjny. I że umarła w domu, wśród swoich, a nie byle jak, w szpitalu. Skończyła się zgodnie z zasadami kaszubskiego ars bene moriendi. Skończyła fizycznie, bo przecież na Kaszubach nie da się tak całkiem umrzeć.
Rosalie to moja óma, babcia. Matka dwóch synów, żona dwóch mężów, teściowa trzech synowych, babcia pięciorga wnucząt.
W naszej rodzinie pamięta się, że Budzisze przybyli na wybrzeże Bałtyku z Italii w 1386 roku. Przyszli bursztynowym szlakiem z dalekiego południa, by osuszać z mokradeł północne brzegi Bałtyku i uzdatniać je do zamieszkania. Zajęli się rybołówstwem. Razem z rodami Asnerów i Papronów nadano im herb. Nie jest dostojny. Na błękitnym godle w kępce zielonej trawy siedzi srebrna gęś. Otacza ją klejnot pięciu strusich piór, a nad nią wisi stalowy hełm zwieńczony koroną. Okalają ją też błękitne labry podbite srebrem.
Budzisze herbu „Gąska”.
Tyle legenda, bo nie ma przecież żadnego herbu. Nie zachował się żaden dokument, który potwierdziłby jego nadanie. Poza tym Budzisze z dziada pradziada byli rybakami, a tym szlachectwa nie nadawano.
Moi protoplaści, Elżbieta i Martin, najstarsi, których udało się znaleźć w księgach parafialnych, urodzili się w drugiej połowie XVII wieku. Wydali na świat trzech synów, którzy dali życie całej naszej reszcie.
Nie jestem tylko z Budziszów. Jestem też z Dominików, Gaffków i Sosnowskich. Z Klasów i Goszów, Wiców i Wyszeckich. Jestem z Kąkolów, Bizewskich, Grzenkowiczów, Bloków, Kiedrowskich, Kostuchów i Dawidowskich. Ale to rodzina mojego ojca jest dla mnie bardziej realna. Mam zdjęcia, wspomnienia, groby na cmentarzach. Z rodziną matki jest inaczej. Nasze kontakty ograniczają się do jej sióstr i braci oraz ich rodzin. Zawsze tak było. Z pokolenia dzieci jej rodzeństwa to ja jestem najmłodsza. Kiedy przyszłam na świat, nie było już na nim ani dziadka, ani babci. Mam poczucie, że historia rodziny mojej matki zaczęła się wraz z nią i jej rodzeństwem. Jakby nikogo przed nimi nie było i to oni byli początkiem. Nie pamiętam żadnych rozmów za stołem, nie mam żadnych wspomnień, żadnych rodzinnych historii przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Mam pustkę.
Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak wyglądali. Na większości zdjęć, na których mogę ich zobaczyć, leżą w trumnach. Nie mam pojęcia, gdzie oni wszyscy – prócz dziadków – są pochowani ani kto zajmuje się ich grobami. Są dla mnie nierzeczywiści. Przeglądam albumy, sięgam po najstarsze zdjęcia, ale już nikt nikogo na nich nie rozpoznaje.
Znajduję rodzinne zdjęcie Wiców, dziadków mojej matki. Na środku siedzą prababcia Apolonia z pradziadkiem Bernardem, dookoła nich szóstka dzieci, w tym moja babcia, Gertruda. Ma tu pewnie piętnaście lat. Za jakiś czas okaże się, że umie odczyniać uroki. Zastanawiam się, czy potrafiła zdjąć urok tylko ze zwierząt, jak pamięta moja matka, czy też z ludzi. Czy ten dar otrzymała po swojej matce, babce, prababce? Szukam odpowiedzi na te pytania, ale nikt nie chce o tym rozmawiać. Nie pamiętają – albo nie chcą pamiętać. „Lepiej o tym nie pisz” – słyszę od matki. To niekatolicki zabobon, grzech. Kto wierzy w gusła, temu dupa uschła. A my jesteśmy katolikami.
W dzieciństwie widziałam takie uzdrawianie wiele razy. W ogóle nie robiło na mnie wrażenia. Chodzenie do „baby od ściągania uroków” na Kaszubach nie dziwi nikogo. Nad „uczarzonym” pali się węgiełki, pakuły, czasem odmuchuje chore miejsce albo przeciera uzdrawiającą szmatką. Każda baba ma swój sposób. Chyba nie znam na Kaszubach nikogo, kto nie był u baby.
Patrzę teraz na babcię Gertrudę. To jedyne jej zdjęcie, na którym jest żywa. Na kolejnym leży w trumnie. Stoi nad nią najbliższa rodzina i dzieci, wśród nich moja matka, która niedawno skończyła piętnaście lat. Ale tutaj prababcia i jej trzy córki trzymają w dłoniach bratki. Apolonia ubrała się w długą czarną sukienkę, nałożyła naszyjnik, a na jej palcu połyskuje obrączka. Lekko się uśmiecha i patrzy w obiektyw. Pradziadek wystroił się w surdut i kapelusz. W oczy rzucają się jego sumiaste jasne wąsy. Widziałam je już na innych zdjęciach. Na jednym leży na marach, wygląda staro i jest wychudzony. Na piersiach ktoś położył mu święty obrazek, a dłonie okręcił różańcem. Jest otoczony wieńcami, a po prawicy stoi figurka Matki Boskiej i zapalona gromnica. Na drugim otacza go rodzina. Za chwilę zabiją wieko trumny.
Powoli zaczynam zapełniać białe plamy historii mojej rodziny. Wypytuję najstarszą siostrę mojej mamy, ciotkę Janinę. Jest z tej strony rodziny jedyną, która może opowiedzieć mi o tym, co było przed wojną. Chętnie mówi i się dziwi, że nic nie wiem. Daje wskazówki. Jej tropem pojadę na mściszewicki cmentarz i będę na nim po omacku szukać swoich przodków. Pojadę do ich rodzinnych Łosienic i będę sobie wyobrażać. Czego nie mogę dowiedzieć się od członków mojej rodziny, dosztukowuję tak, jak umiem najlepiej – ruszam w teren, szukam świadków, ludzi, których doświadczenia mogły być zbliżone do tych moich krewnych.
Wertuję księgi parafialne i portale genealogiczne. Dowiaduję się, że rodzice mojej matki mieli wspólnych prapradziadków. Na przełomie XVIII i XIX wieku Ewa Dawidowska wyszła za mąż za Jakuba Kostucha i razem dali życie Ewie i Mariannie. Ewa stała się później prababcią dziadka Józefa, a Marianna – babci Gertrudy. Ciekawe, czy wiedzieli, że byli spokrewnieni? A jeśli wiedzieli, to czy zdawali sobie sprawę, że to niebezpieczne dla późniejszych pokoleń?
Czytam o tak zwanym genie kaszubskim, który może prowadzić do poważnych niepełnosprawności, upośledzeń i licznych chorób genetycznych. Sprawdzam drzewo genealogiczne po stronie ojca i z początku oddycham z ulgą, bo od połowy XVII wieku mieszamy się Bizewskimi z Tupadeł, Kąkolami z Jastarni, Proenami z Wielkiej Wsi i Dominikami z Łebcza. Ale dwa razy z rzędu w aktach ślubu nazwisko Budzisz pojawia się u obojga nowożeńców. Pierwszy raz na początku XIX wieku Veronika wychodzi za Józefa, ich syn też żeni się z Budziszką, swoją kuzynką. Mają tych samych dziadków. To moi prapradziadkowie – Martianna i Michał. Ten sam, od którego imienia do dziś mówią na nas w Chałupach Michôłcë.
Na początku poszukiwań z przedwojennym światem Budziszów łączą mnie tylko dwie osoby: wujek Antek, z którym przed jego śmiercią udaje mi się porozmawiać tylko raz, i jego najstarsza siostra, ciocia Olesia. To dzieci brata mojego dziadka ze strony ojca. Nasze rodziny nie utrzymywały bliskich kontaktów. Niewiele o sobie wiedzieliśmy. Wujek Antek pamiętał najdrobniejsze szczegóły, cioci Olesi pamięć szwankowała. To oni opowiedzieli mi o dziadku Maxie, mężu Rosalie. Jako dzieci siedzieli mu na kolanach, słyszeli jego głos. Dla nich Max był materialny. W mojej głowie go nie ma, choć przecież wiem, że żył.
Wujek Antek umarł trzy miesiące po naszej rozmowie. Nie zdążyłam pokazać mu ani zdjęć, ani dokumentów. Nie zdążyłam zadać wielu pytań.
Ciocia Olesia przeżyła wujka o dwa lata. Do końca miała świetny wzrok i trochę gorszy słuch, ale już niewiele wspomnień. W zasadzie jedno – to, że Max był jej ulubionym wujkiem.
– Zawsze pamiętał o moich urodzinach. Ja o nich nie pamiętałam, a on tutkã bòmków, paczkę cukierków, dla mnie zawsze miał – wspominała, ale na tym urywała. Wszystko jej się zacierało.
Óma Rosalie nigdy nie odezwała się do mnie po polsku. Mówiła tylko po kaszubsku, ale kiedy liczyła albo załatwiała jakieś formalne sprawy, płynnie przechodziła na niemiecki. Po niemiecku też pisała. I śpiewała. Oprócz tych dwóch języków używała jeszcze jednego, katolickiego – ale ten był tylko na specjalne okazje. „Z wysoka” ksiądz jegomość głosił kazanie w kościele, a óma odmawiała różaniec i klepała pacierze, ale nie umiała w nim ani czytać, ani pisać. Dziwiła się też, kiedy ktoś zwracał się do niej „proszę pani”. W kaszubskim dla wyrażenia szacunku osobie starszej albo postawionej wyżej w hierarchii stosuje się formę „wy”. Tak też do swojej matki zwracał się mój ojciec.
Za Wylema, jak na Kaszubach nazywano cesarza Wilhelma II, skończyła cztery klasy pruskiej szkoły ludowej. Zdążyła się z nią uporać tuż przed przyjściem Polski w 1920 roku. Przywitała ją jednak, jeśli w ogóle, raczej niemieckim willkommen niż polskim „witaj”. Wyobrażam sobie, że na Kaszubach początku XX wieku trzynastolatce, która już zakończyła edukację, polski nie był potrzebny. Otaczali ją głównie Kaszubi i Niemcy, a z nimi umiała się porozumieć. Zresztą odróżniała ich głównie po religii, a nie po języku. Byli albo ewangelische, albo katolische, niemieckie dzieci mówiły po kaszubsku, jak kaszubskie po niemiecku. Dogadywali się też plattdeutschem, czyli dolnosaksońskim. Z Polakami, tymi „prawdziwymi”, jak mawiała do końca życia, miała się spotkać dopiero później. Ale i to nie zmotywowało jej do mówienia w „ich” języku. Wyjątek robiła tylko dla praktyk religijnych, choć i tu nie była to czysta polszczyzna.
W domu najczęściej gadaliśmy polkaszem, mieszanką polskiego i kaszubskiego. Nie widziałam nic dziwnego w tym, że na frisztëk, czyli śniadanie, smażyliśmy prażnicã ze szpiekã, czyli jajecznicę na boczku. Że po pôlniu, obiedzie, trzeba było dać żercé scyrzu, jedzenie psu, a wieczorem zapalić wid, światło, i zasztëkac dwiérze, zamknąć drzwi. Czasem trzeba było zejść po bùlwë w sklep, po ziemniaki do piwnicy, najlepiej z taszlãpą, latarką, bo można było natknąć się na strôszka, ducha, który przecież mieszka w każdym kaszubskim domu. Poza tym używaliśmy jo, kiedy chcieliśmy coś potwierdzić, albo jo, jo, by podać coś w wątpliwość.
Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że moim pierwszym językiem był kaszubski, ale dziś nie umiem w nim ani pisać, ani myśleć, ani śnić. Męką jest dla mnie czytanie, a w głowie czuję blokadę, by swobodnie się porozumiewać, mimo że większość rozumiem. W dzieciństwie jednak kaszubski był dla mnie oczywistym językiem komunikacji i nie miałam poczucia, że coś jest z nim nie tak. Wszyscy dookoła tak mówili.
Że dziwnie gadam, okazało się, kiedy miałam dziesięć lat. U cioci Haliny, w Słupsku, na osiedlowym placu zabaw powiedziałam do jednej z dziewczynek, by nie wchodziła z kurpami na wygładzoną część piaskownicy. Kurpy wywołały salwę śmiechu i zdradziły nie tylko moją kaszubskość, ale też wiejskie pochodzenie. Dowiedziałam się, że jeśli ktoś mówi po kaszubsku, to jest wieśniakiem. Problem polegał na tym, że nie miałam pojęcia, że kùrpë to kaszubskie słowo i że poprawnie mówi się „buty”. Myślałam, że to synonimy.
Stałam się pośmiewiskiem na całym osiedlu i nikt nie chciał się już ze mną bawić. Wieśniara nie była dla nich atrakcyjną kompanką. Nie powiedziałam o tym nikomu, chyba z bezradności.
Jednak wstydzić się pełną gębą zaczęłam jako nastolatka.
Znów wyszło od butów. Upatrzyłam sobie w obuwniczym rzemykowe sandały, na które długo musiałam namawiać mamę. W końcu uległa i wysłała ojca ze mną do Pucka. Całą drogę modliłam się, by nie narobił mi w sklepie obciachu i nie zaczął gadać pò kaszëbskù. Wiedział, że się wstydzę, więc dla własnej uciechy robił to nagminnie. Kiedy tylko znaleźliśmy się w pełnym ludzi pociągu, urzędzie czy szkole, zaczynał, a potem umierał ze śmiechu i pytał, z jakiegoś powodu już po polsku, choć wtedy się nad tym nie zastanawiałam:
– Czego ty się wstydzisz? Przecież to są twoje korzenie.
Tylko że ja nie chciałam tych korzeni.
Przed wejściem do obuwniczego zagroziłam, że jeśli będzie gadać jak wieśniak, to wychodzę. Oczywiście, kiedy tylko przekroczyliśmy próg, na cały sklep zapytał:
– Môta wa tu dlô ni jaczé zandalë?, Mają państwo dla niej jakieś sandały?
Wybiegłam stamtąd tak szybko, że chyba nikt mnie nie zauważył.
Do dziś pamiętam ten wstyd. Wiem też, że to wtedy stałam się specjalistką w ucieczkach od kaszubskości.
Liceum celowo wybrałam takie, do którego nie poszedł nikt z mojej podstawówki. Chciałam zacząć nowe życie, wolne od jarzma kaszubskiej wiejskości, i nie chciałam, by ktoś cokolwiek o mnie wiedział. Wymyśliłam siebie od nowa. Zaczęłam od imienia – też wydawało mi się wiejskie i zupełnie nie przystawało do nowego obrazu, który tworzyłam. Przez cztery lata wszyscy, łącznie z nauczycielami, zwracali się do mnie Stefcia.
W wejherowskim ogólniaku nie używaliśmy kaszubskiego, choć jestem pewna, że większość z nas znała go doskonale. Ludzie z Luzina, Gościcina, Gniewina, Choczewa, wszyscy skrzętnie ukrywaliśmy swoją kaszubskość i pilnowaliśmy siebie nawzajem.
Na dworcach kolejowych czy wejherowskim deptaku unikałam każdego, kto mógłby w jakikolwiek sposób wywlec na wierzch moją kaszubskość, obnażyć moje skrzętnie chowane „ja”. Co prawda w domu nadal mówiłam po kaszubsku albo polkaszem, ale gdyby ktoś zapytał mnie wtedy, czy jestem Kaszubką, szłabym w zaparte.
Kaszubskie było wiejskie, przaśne i przebrane w ludowy strój. Kaszubskie wygrywało melodię na akordeonie, śpiewało fałszującym głosem żenujące przyśpiewki i zażywało tabakę. Kaszubskie było na polu w czasie żniw i zbierania bùlew. Kaszubskie było festynem śmierdzącym kiełbasą i tanim piwem. Kaszubskie było nudne, wstydliwe i stare. Kaszubskie było czymś, czego chciałam się pozbyć. Raz na zawsze.
Dlatego na studia wymyśliłam sobie Kraków, najbardziej polskie z polskich miast i co najważniejsze – daleko od domu. Ale rodziców nie było na to stać, więc musiałam zadowolić się Gdańskiem. Nie szkodzi, uznałam, że to w końcu też prawdziwe miasto, z prawdziwymi Polakami, którzy mówią prawdziwą polszczyzną. Naprawdę tak myślałam.
Na gdańskiej polonistyce, na którą poszłam wyczyścić swój język z kaszubskiego akcentu i naleciałości, od pierwszego roku straszono profesorem Jerzym Trederem. Zakład Historii Języka Polskiego, Dialektologii i Onomastyki mieścił się na samym końcu długiego korytarza i raczej nikt nie zapuszczał się tam dla przyjemności. Na drzwiach gabinetu pojawiały się informacje o konsultacjach, na które po raz kolejny i kolejny przychodziliśmy zaliczać najpierw staro-cerkiewno-słowiański, a potem trzyletni egzamin z diachrona, gramatyki historycznej połączonej z dialektologią, w której skład, jeszcze wtedy, wchodził kaszubski, jako jeden z pięciu dialektów języka polskiego. Kolejne terminy, które dla części z nas rozciągały się na lata, a u innych stanęły na drodze do uzyskania dyplomu, były naznaczone strachem i nienawiścią nie tylko do gramatyki historycznej, ale też do kaszubszczyzny. Bo kaszubszczyzna to był Trederowy konik. Po egzaminie „z Tredera”, jak określaliśmy tę mękę, obiecałam sobie, że już nigdy nie odezwę się po kaszubsku. Zamilkłam na szesnaście lat.
Chciałam być Polką, czystą Polką i tylko Polką, ale z tą moją polskością wiecznie było coś nie tak. Wstydziłam się kaszubskiego akcentu i chłopskiego pochodzenia. Wstydziłam się, że moja rodzina nie kultywuje prawdziwych polskich tradycji. Tego, że nie mamy dwunastu potraw na wigilijnym stole. Kiedyś nawet chciałam to zmienić i namówiłam na to mamę. Najpierw karp pływał w naszej łazience, ale nie było chętnego, by go zabić. Potem nikomu nie smakował i po świętach zjadły go kury. Nigdy więcej na stole się nie pojawił. Spod obrusa wiecznie wyglądała kaszubskość, którą starałam się upychać coraz głębiej.
Kompleks kaszubski nie jest niczym nowym. Dojrzewał w nas, Kaszubach, latami, żeby nie powiedzieć wiekami. Winę można rozłożyć na wszystkich. I na Niemców, i na Polaków, i na Kaszubów. Czasem myślę, że najbardziej na nas, Kaszubów.
„Nas”. Mówię tak od niedawna, może od roku.
Rosalie do skrzyni spakowała pierzynę, poduszki, patelnię i ręcznie wyszywaną pościel. To jej wiano. Oddzielnie złożyła sukienki, buty, toczki i kapelusze. Wychodziła za mąż, więc opuszczała swój rodzinny dom w Łebczu i przenosiła się do Maxa, do Chałup.
Poznali się przypadkiem w swarzewskim sklepie. Max zajechał tam z ojcem po sprawunki, a jak wychodzili, wywrócił się na progu. Lubię myśleć, że to Rosalie wywarła na nim takie wrażenie, że się potknął. Podbiegła do niego zaniepokojona i chciała pomóc. Józef, jego ojciec, miał wtedy powiedzieć: „To bë bëla fejn bialka dlô ce”, To by była dobra żona dla ciebie.
Rosalie musiała pożegnać się ze swoim domem z czerwonej cegły, dużym gospodarstwem, rodzicami i rodzeństwem. Najmłodsza córka Any i Julesa Dominików przenosiła się z gburskiego[1] gospodarstwa do rybackiej chëczi, domu, i zaczynała nowe życie. Jak każda gburska panna na wydaniu, zabrała ze sobą gęś, która miała zwiastować małżeńskie szczęście i potomstwo. Rosalie stuknęło już trzydzieści lat, była o trzy lata starsza od Maxa, ale w ogóle nie dało się tego zauważyć. Drobna, zadbana, dobrze ubrana i piękna.
W nowym miejscu najpierw uderzyła ją cisza. Już nie słyszała codziennych odgłosów wsi, nie rżały konie, cep nie odbijał się od klepiska. Z rzadka muczały krowy, częściej słychać było kury i gęsi. Ciszę ciął za to szum fal.
Na „Rybakach” było inaczej niż „na kraju”, czyli na lądzie. Zamiast wielkich gospodarskich podwórek oddzielonych od siebie płotami – niewielkie rybackie domki, zbudowane tak blisko siebie, jakby były ze sobą sklejone. Zamiast bruku albo ubitej twardej drogi – piach. Pewnie nieraz tonęła w nim po kostki. I pewnie nie tego się spodziewała. Rosalie nie nawykła do pracy, zawsze umiała się od niej wymigać i tak zorganizować czas, żeby wykonać minimum, nie więcej.
Nowa rodzina nigdy jej nie achtnãla, nie zaakceptowała. Była Kaszubką, ale nie „swoją”, nie z półwyspu. Na półwyspie do dziś nie jest łatwo o przyjęcie do swoich. Kaszubi z Rybaków przywykli do życia w izolacji. Do I wojny światowej z reguły wybierali na mężów i żony ludzi z tej samej wsi, a już najdalej z parafii. U Budziszów do tej pory trzymali się tego wszyscy.
Max był rybakiem, jak jego ojciec, dziad i pradziad. Rybak to zawód, który przechodził z ojca na syna, tak jak maszoperie, w których rybacy grupowali się, by łatwiej im było prowadzić połowy. Józef, jego ojciec, miał swoją maszoperię i pod sobą piętnastu maszopów, rybaków, prawie po czterech na każdy bôt, czyli łódź. Rozdzielał pracę i zarobione pieniądze, decydował o awansach i przyjmowaniu nowych. Z tymi nowymi nie było łatwo.
Rybacy byli wolni, nigdy nie podlegali panom, nie pracowali na folwarkach, nie odrabiali pańszczyzny. Jedyne, od czego zależeli, to ryba. Pracowali i dzielili się po równo. Każdy dawał tyle samo narzędzi, wkładał tyle samo pracy, dostawał tyle samo pieniędzy. Nie było więc we wspólnocie ani zbyt bogatych, ani bardzo biednych. Byli tacy sami. I nie bali się o przyszłość – ani swoją, ani swoich dzieci, ani rodziców. Nie bali się zestarzeć czy umrzeć, bo każdemu z członków maszoperii i ich rodzin przysługiwał part, czyli należna część. Maszoperie były wsparciem i ubezpieczeniem na przyszłość. Dbały też o innych członków wspólnoty – księdza i nauczyciela. Zaopatrywały ich w ryby, opał, pomagały w przydomowym gospodarstwie. Obcych na półwyspie nie było.
Kiedy Rosalie przeniosła się do Chałup, które wtedy jeszcze nosiły nazwę Ceynowa, nikt nie zamykał drzwi na klucz. Od swoich nic nie groziło.
Najcenniejsze na Rybakach były sieci. Dawały pracę i chleb, ale były drogie i trzeba było o nie dbać. Kiedy ginęły ze strądu, morskiego brzegu, rybacy mieli metody na ich szukanie. A te były bezwzględne. Okradziony rybak brał ten sam gatunek sieci, kładł na najświeższy grób na cmentarzu i czekał. Złodziej zaczynał słabnąć, chorować, schnąć, umierać. Wszyscy już wiedzieli, że to on. Jeśli miał odwagę, mógł się przyznać i oddać sieci, jeśli nie, to za kradzież na Rybakach płacił nawet życiem.
Kiedy Rosalie trafiła do Chałup, jej teściowa, Rosalia Anna, już nie żyła. Razem z Maxem zajęli pokój po lewej stronie domu, po prawej żył brat Paweł z rodziną. Mieszkał z nimi także jej teść, Józef.
Max miał jeszcze drugiego brata, Michała, i starszą siostrę, Gertrudę. Michał z żoną, też Gertrudą, mieszkali naprzeciwko. Ale Rosalie od pierwszych chwil nie lubiła się z Michałową Trudą. Za to z siostrą Maxa od razu przypadły sobie do gustu. Gertruda wyszła za Niemca i mieszkała w Sopocie, ale często odwiedzała Chałupy. Od piętnastu lat jeździł tutaj pociąg, więc sprawa była ułatwiona.
Niewiele wiem o życiu ómy na półwyspie. Nigdy go nie wspominała. Mam tylko kilka zdjęć, takie jak to z plaży, na którym jest z Trudą. Dlatego szukam w książkach opisów tamtej codzienności, łatam skrawki. Tak poznaję tamten świat. Widzę sceny z nimi w rolach głównych: kiedy on odpoczywa po porannym połowie, ona wychodzi przed dom i przegląda suszące się sieci. Łapie oczka, naprawia nadszarpnięte. Zbiera ususzony bób i pali nim w piecu. Widzę, jak się wkurza, kiedy codziennie o czwartej rano ktoś puka w jej okno i budzi Maxa na połów. Jak parzy mu o ósmej rano kawę zbożową i przygotowuje sztëk chleba ze szmùltã na frisztëk, kawałek chleba ze smalcem na śniadanie, a potem wkłada świeżą słomę w kalosze, by było mu cieplej. Chwilę poplotkuje z sąsiadkami, opowiedzą sobie sny. Sny są ważne i zawsze coś znaczą. Najgorzej, jak w głowę przychodzą bursztyny – bo zwiastują śmierć.
Do Rosalie sny przychodziły często, to wiem, ale nie miała czasu nad nimi myśleć. Miała obowiązki. Musiała iść na brzeg i sprawdzić, ile ususzyli trawy morskiej. Wyściełało się nią materace, kanapy i fotele. Oficjalnie nie można było już nią handlować, ale nikt nie przestrzegał tego absurdalnego prawa. W Gdańsku płacili za nią guldenami.
Na brzegu Rosalie musiała jednak uważać. Była kobietą, więc przynosiła pecha. Musiała się pilnować, żeby nie zahaczyć o suszące się w słońcu sieci – jeśliby to zrobiła, kolejny połów poszedłby na marne, chyba że zauważyliby to rybacy i na wszelki wypadek okadzili je święconymi ziołami.
Zioła święcił ksiądz, na Matki Boskiej Zielnej. Były ważne i mały wiele zastosowań. Jakąś ich część Rosalie trzymała schowaną na kąpiel dla dziecka – bo była już w pierwszej ciąży. Noworodki kąpało się w ziołach, żeby odgonić złe moce. Trzymała je tam, gdzie sól, którą poświęciła na świętej Agaty. Tę samą, którą dawała Maxowi, kiedy szedł na połów – szczypta soli wrzucona we wzburzone fale Bałtyku nieraz pozwalała rybakom przeżyć nawałnicę. Obok soli miała poświęcony mak, którym sypała próg, żeby odpędzić czarownice. Mak był ważny też po śmierci. Wrzucano go do trumny tego, którego podejrzewano, że zostanie wampirem – òpim albo wieszczim – i pozabija żywych. Òpi przychodzi na świat z zębami, a wieszczi rodzi się w czepku. Obaj po śmierci są niebezpieczni i trzeba im się bacznie przyglądać podczas obrządku pustej nocy, tej, która poprzedza pogrzeb. Wampiry właśnie wtedy puchną albo czerwienieją. Dają tak znać, że po pochowaniu niechybnie będą wstawać z martwych. Da się ich jednak okiełznać. Trzeba ich oporządzić: włożyć do trumny woskowe krzyżyki albo modlitwę z oderwanym „amen”, by nie mogli jej dokończyć, albo wrzucić garść maku. Ani òpi, ani wieszczi nie wyjdą z grobu, dopóki nie przeliczą wszystkich ziarenek i nie zakończą modlitwy. A procedurę muszą zaczynać każdego dnia na nowo.
Rosalie wiedziała jednak, że zapobieganie nie zawsze działa. Czasem więc trzeba było odwołać się do bardziej drastycznych środków i pochowanego już nieboszczyka wykopać z grobu, szpadlem odciąć mu głowę i ułożyć ją między nogami. Óma pamiętała takie opowieści ze swojej młodości. Jeszcze w 1986 roku sama wrzuciła garść maku do trumny swojego drugiego męża. Za pazuchę marynarki, tuż obok paczki klubowych, wcisnęła mu modlitwę z oderwanym „amen”. Dla bezpieczeństwa.
Kiedy Rosalie przeniosła się na półwysep, pewnie rzadko myślała o śmierci, raczej skupiała się na życiu i roli żony, którą musiała odgrywać. A ta niosła za sobą wiele nowych zadań.
Nie lubiła gotować, ale wyszła za mąż i musiała. Ryby szybko jej się przejadły. Najsmaczniejszy był łosoś, ale za to najdroższy i nie zawsze dostępny. Do wyboru miała więc flądry, bretlindżi, czyli szprotki, sledze albo, najgorzej, pòmùchle, czyli dorsze. Te uważała za najpodlejsze, bo jadła je biedota. Najbardziej smakowała jej za to solona wrona. Była dużo smaczniejsza niż mewa, ale i tak najmocniej tęskniła za domową czarniną, jej ulubioną zupą z krwi utoczonej z gęsi lub kaczki. Podawała ją z ziemniakami i ozdabiała pietruszką.
Musiała się wiele nauczyć, bo na Rybakach były inne zwyczaje i obrzędy. Jako żona maszopa pewnie brała udział w karnawałowej zabawie i z innymi kobietami tańczyła wokół niewodów. Tańczyła tak, by się w nie omotać. Obtańcowane dawały więcej łososi. Może widziała, jak rybacy bryzgali na sieci krwią i je zaklinali. Dzięki temu mieli potem obfitsze połowy.
Te miały w sobie coś magicznego, kierowały uwagę na szczegóły i gesty. Taki na przykład pierwszy połów łososia trzeba odpowiednio przeprowadzić i zabezpieczyć, żeby sezon był dobry. Złowione ryby rybacy układali głowami do lasu, żeby inne widziały ich ogony. Dzięki temu podpływały bliżej brzegu. Jeśli ułożyliby je odwrotnie, reszta skierowałaby się do ucieczki.
Rosalie szybko się nauczyła, że na ból wątroby trzeba spalić rybie łuski, a potem część popiołu wrzucić do herbaty, a drugą zanieść na cmentarz. To zawsze skutkowało, tak jak na brodawki pomagały ości. Narośle trzeba było dobrze natrzeć, a ości wyrzucić za siebie. Na bolący żołądek najlepsza była solona ryba. Starczyło położyć ją na brzuchu na kilka godzin. Na ząbkowanie zaś niezawodny był śledź, przywiązany na całą dobę do nogi dziecka.
Ryby potrafiły też przewidzieć przyszłość. W pobliżu nie było ani lekarza, ani apteki, a ludzie czasem chorowali. Żeby zyskać pewność, czy z tego wyjdą, robiło się próbę. Choremu zawiązywało się oczy i podawało rybę. Jeśli zaczął ją jeść od ogona, wiadomo było, że wszystko będzie dobrze, jeśli od głowy – czas szykować trumnę. Ta z reguły czekała na strychu, bo najbliżej robili je w Gnieżdżewie, a z transportem i dostępnością bywało różnie.
W najdłuższą noc roku w grudniu 1938 roku Rosalie urodziła Bubiego. Trzy lata później do Bubiego dołączył Hubi. Jednemu i drugiemu nadali po dwa imiona: Wiktor Bronisław i Herbert Maximilian. To dla bezpieczeństwa, mogli przecież przyjść na świat z dwiema duszami i jeśli nazwano by tylko jedną, ta druga zostałaby we władaniu sił nieczystych i po śmierci mogłaby doprowadzić do ich przemiany w groźnego demona.
Mój ojciec, Wiktor Bronisław, urodził się w noc przesilenia. Dawniej na tych ziemiach w tę noc palono na cmentarzach ognie i zostawiano duchom jedzenie. Herbert Maximilian przyszedł na świat dziesięć dni przed germańskim świętem nocy Walpurgii, złych duchów, podczas której hałasowano, by je odstraszyć.
Kaszubi przybyli na nadbałtyckie tereny między VI a VII wiekiem[2]. Można powiedzieć, że ich historyczny matecznik leży między dolną Odrą, dolną Wisłą oraz Notecią i Wartą a Bałtykiem. Ale mniej więcej w połowie XIII wieku przestali być gospodarzami na swojej ziemi i stali się zaledwie jej etnicznym urozmaiceniem[3]. Pod silnym naporem Niemców tracili odrębność i asymilowali się. Nie zawsze przymusowo.
W średniowieczu Pomorze Gdańskie było na przemian raz polskie, raz niezależne. Na półtora wieku wpadło w ręce krzyżackie, później na trzysta lat w polskie, a po pierwszym rozbiorze Rzeczpospolitej Obojga Narodów trafiło pod panowanie Prus. Pomorzem Zachodnim od wieków średnich rządziła dynastia Gryfitów, której przedstawiciele do końca swojego panowania w 1637 roku tytułowali się książętami Słowian i Kaszub. Sama nazwa Cassubia po raz pierwszy pojawiła się w papieskiej bulli z 1238 roku. Dokument potwierdzał, że Bogusław I, dux Slavorum et Cassubie, książę Słowian i Kaszub, nadał joannitom dobra pod Stargardem. Do XIX wieku tak samo tytułowali się Hohenzollernowie[4].
Ta bulla jest dla nas symboliczna. Od 2004 roku, w każdą rocznicę jej podpisania, 19 marca, obchodzimy Dzień Jedności Kaszubów.
W połowie XIX wieku Kaszubi byli obywatelami Prus, ale na ogół nie nazywali siebie ani Polakami, ani Niemcami. Łączyły ich wspólne zwyczaje, przesądy i przede wszystkim język. Różniła religia – część była ewangelikami, część katolikami. Kaszubi ewangeliccy mieli dużo łatwiej z przestawieniem się na niemieckość niż katoliccy. To przede wszystkim na tej płaszczyźnie rozgrywała się walka o rząd dusz. Kościoły ewangelickie czynnie germanizowały ludność na tych ziemiach, katolickie starały się ją polonizować. W rezultacie religia stała się jedną z przyczyn narodowych podziałów, choć jeszcze w 1900 roku na terenie Prus Zachodnich mieszkało mniej więcej tyle samo katolików co ewangelików[5].